Oszołomiony, opadłem ciężko na ościeżnicę, a Gil zasłonił uszy dłońmi, ale Jenica się trzymała. Zbieracz Wampirów unosił się nad nią, jego pochyła głowa niemal dotykała sufitu, a twarz wyglądała tak, jak w książce o svarcolaci… była przystojna, lecz bardzo rumuńska, z cienkim haczykowatym nosem i oczami o ciężkich powiekach.
– Zwalniam cię, Vasile Lup! – powtórzyła Jenica i chlusnęła w niego wodą święconą, robiąc przy tym znak krzyża. – Oby pamięć o tobie rozwiała się wraz z pyłem, a twoje imię zostało zapomniane przez języki tych, którzy je kiedykolwiek wypowiadali! Niech gwiazdy zapomną, że kiedykolwiek przepowiadały twój los, a księżyc niech zaprzeczy, że kiedykolwiek chodziłeś w jego świetle!
Vasile Lup odrzucił głowę do tyłu tak daleko, że zniknęła w cieniu ramion, i wydał z siebie kolejny straszliwy jęk. Tym razem dołączyły się do niego zgromadzone w kuchni strigoi, które zaczęły kopać i walić w resztki drzwi, aż w końcu puściły. Zakrwawione i brudne postacie wysypały się do salonu – kobiety i mężczyźni uzbrojeni w noże, brzytwy i kawały szkła.
Gil cofał się, machając oburącz kijem. Strigoi sunęły powoli naprzód, dysząc swoje URRRHHHHHH… URRRHHHHHH… URRRHHHHHH… aż Gil przycisnął się do mnie, a ja do Jenicy. Rozejrzała się szybko wokół, nie popatrzyła jednak na mnie ani nie dała znaku, że się boi. Była za bardzo skupiona na Vasile Lupie.
– Pieczęć, którą cię zapieczętowano, była czymś więcej niż zamknięciem z wosku – wyrecytowała, ale głos zaczynał się jej łamać. – Była to pieczęć duchowa i jej działanie pozostaje. Siedem modlitw, które wypowiedziano, aby cię uwięzić, były czymś więcej niż słowami i ich działanie pozostaje. Jesteś odczarowany, Vasile Lup, aż do Dnia Sądu i dopiero wtedy twoja dusza będzie mogła przybrać kształt, abyś mógł wznieść oczy do Pana i ofiarować Mu posłuszeństwo.
– To jakieś głupoty, człowieku – jęczał Gil. – Głupoty. Te skurwiele zaraz rozwalą nas na kawałki. Cofnąć się! – wrzasnął i skoczył w kierunku najbliższego strigoi.
Kij baseballowy głośno szczęknął o ostrze noża. Wampiry uniosły ręce w obronnym geście, ale zaraz znów zaczęły napierać. Zaatakowało nas dwóch wyglądających całkiem zwyczajnie mężczyzn w podartych i zakrwawionych koszulach. Jeden z nich był kierowcą autobusu, a drugi prawdopodobnie urzędnikiem. Razem z nimi nacierała dziewczyna o rozdętej twarzy, która przypominała mi pracownicę kawiarni koło mnie za rogiem.
– Powiedziałem: cofnąć się! – powtórzył Gil i walnął kierowcę kijem w ramię. Tamten odpowiedział machnięciem noża i przeciął Gilowi nadgarstek. – Skurwy… synu! – zaklął Gil i zaczął okładać wampira kijem z lewa i z prawa. Krew natychmiast opryskała tapetę.
Zbieracz Wampirów zdawał się rosnąć. Jego cień zakrył sufit, a w korytarzu zrobiło się tak zimno, że z ust leciała nam para. Jenica cofnęła się o krok. Unosiła wysoko krucyfiks, ale z ciemności leciała na nią zamarzająca para, która pokrywała ją drobinami lodu. Białe kryształki zaczęły okrywać jej włosy, brwi, wargi. Trochę ich spadło na mnie – sprawiało to wrażenie, jakby na człowieka dmuchał niedźwiedź polarny: było zimno, mokro i śmierdząco.
– Zwalniam cię, Vasile Lup! – krzyczała Jenica. – Zwalam cię w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
Drobiny lodu leciały coraz gęściej, oślepiając nas. Po chwili poczułem, że mam na głowie lodową czapkę. Zbieracz Wampirów rozkładał ramiona – czy może raczej skrzydła – pochylał się do Jenicy, jakby chciał ją objąć. Nie były to ani ramiona, ani skrzydła, ale cienie, nietrudno się było jednak domyślić, co się stanie, jeżeli obejmą Jenicę. Wyciągnąłem w kierunku Zbieracza Wampirów kość.
– Zostaw ją, ty draniu! – wrzasnąłem. – Jesteś wyegzorcyzmowany!
W tym momencie wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Poczułem, jakby kość podłączono do gniazdka. Popłynął przez nią prąd, ożyła i niemal zahuczała. Trzymałem ją wysoko i miałem wrażenie, że trzymam najpotężniejszą w świecie broń, znacznie potężniejszą od wszelkich mieczy. Nagle przestałem się bać. Byłam spokojny, silny i znałem wroga.
Usłyszałem własny głos. Należał do mnie, ale słowa formułował kto inny. Było to niezwykłe. Mój język poruszał się, jakby nie należał do mnie, i nie wiedziałem, jak będą brzmiały następne słowa.
– Udało ci się więc powrócić do nas, wielki magu, i tu się ukrywałeś! Duch ukryty wewnątrz innego ducha, wewnątrz lustrzanego odbicia! Powinienem był się domyślić, że to ty! Tylko ty możesz być tak mściwy. Tylko ty możesz tak bardzo pragnąć krwi!
Jenica odwróciła się i wbiła we mnie zdumione spojrzenie. Pokręciłem głową.
– To nie ja – wyjaśniłem jej.
Znów zaczęła patrzeć na Zbieracza Wampirów. Deszcz lodowych kryształków słabł, a stworzony z cieni stwór jakby się odsuwał. Jego twarz zmieniła się w pozbawioną wyrazu maskę, jakie noszą aktorzy w japońskim teatrze Noh, po czym zaszło w niej dwadzieścia albo i trzydzieści zmian – tak szybkich, że mój wzrok ledwie je rejestrował.
– Nie warto się ukrywać – mówiłem dalej. – Teraz kiedy wiem, kim jesteś, wiem, jak cię ścigać i pokonać Dokonałem już tego i dokonam ponownie, ale tym razem zadbam o to, abyś zniknął z powierzchni Ziemi na wieczność!
Kiedy Zbieracz Wampirów znów jęknął, zdawało się, że wszystkie okoliczne budynki się poruszyły, każda cegła potarła o sąsiednie cegły, każda deska podłogowa próbowała złamać sąsiednią deskę, każda spoina chciała się rozerwać. Jenica kręciła głową na boki, a Gil wrzeszczał:
– Ucisz go! Na Boga, ucisz go!!!
Nagle zapadła cisza. Zbieracz Wampirów okręcił się wokół własnej osi, przemieszczając w skomplikowany sposób swoje składowe cienie, a potem wpadł w lustro, stanął na piasku i zaczął szybkim krokiem odchodzić. Niebo nad nim – wewnątrz lustra – pociemniało. Znad oceanu, niczym na puszczanym w przyspieszonym tempie filmie, nadpłynęły ciemne chmury, a wiatr szarpał mewami jak płachtami gazet.
Za moimi plecami zaczęto mamrotać, zaszurały stopy i kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że strigoi wycofują się do kuchni. Gil popychał je swoim kijem, nie żałując razów, a one przeciskały się przez kuchenne drzwi jak spanikowany tłum, który zaraz zacznie się tratować. Warczały wściekle na Gila, ale z jakiegoś powodu straciły apetyt na naszą krew i zapał do walki.
Jenica złapała mnie za nadgarstek.
– Patrz! – powiedziała.
W lustrzanym świecie Zbieracz Wampirów zatrzymał się i uważnie się nam przyglądał.
Jego cień pochylał się coraz bardziej na bok, jakby zwiewał go wiatr. Czterdzieści pięć stopni, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt. Żadna ludzka istota nie byłaby w stanie utrzymać równowagi w takiej pozycji. Kiedy był już bardzo pochylony, wyszła zza niego wysoka, wyprostowana postać.
– O Boże… – szepnąłem.
– Co jest? Kto to?
Podszedłem krok w stronę lustra, potem jeszcze jeden – ale jedyne, co mogłem zrobić, to stać i wpatrywać się w świat, do którego nigdy nie będę miał wstępu, w istotę, która zamieniła moje życie w pasmo bólu i chaosu.
Wyglądał dokładnie jak na zdjęciu zrobionym w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku nad jeziorem Pyramid. Jego twarz była jak wykuta z granitu, policzki miał pocięte rytualnymi bliznami, a oczy zimne i migoczące jak zawsze. Miał na głowie pełny wojenny rynsztunek – olbrzymią konstrukcję z czaszki bizona, obwieszonej piórami kruków i sznurami paciorków, po której łaziły błyszczące czarne żuki – tysiące żuków – spadające mu na ramiona i pełzające po całym ciele.
Na jego szacie naszyte były setki kruczych czaszek i wysuszone kawałki ludzkiego ciała – kawałki, które jego wyznawcy sami sobie powycinali i dali mu jako wyraz czci. Były tam uszy, fragmenty mięśni udowych, palce, nawet męskie członki – wszystko pokurczone i pociemniałe ze starości.
Był bardzo wysoki, ale silny wiatr wywoływał wrażenie, że lekko buja się na boki – jakby unosił się kilka centymetrów nad ziemią.
Bałem się go. Nie mogłem udawać, że się nie boję. Widziałem, jak bardzo umie być okrutny i bezwzględny i wiedziałem, że jego nienawiść do ludzi, którzy zajęli ziemię jego przodków, jest mroczna i bezgraniczna – tak bezgraniczna jak świat śmierci pod naszymi nogami: Kraina Wiecznych Łowów.
Nie odzywał się. Nie musiał jednak. Choć nie miałem pojęcia, jak udało mu się ożyć, wiedziałem, po co przyszedł i co chce zrobić. Chciał cofnąć historię o sześćset lat. Chciał, aby każde amerykańskie miasto opustoszało i zapełniło się trupami – niezależnie od tego, czy zamieszkiwali je biali, czarni, Latynosi czy Azjaci. Chciał, aby krążyły nad nimi tylko kruki, dziobiąc nasze kości.
Jego głównym celem było doprowadzenie do tego, aby po równinach znów pędzili na koniach Indianie, aby mogli wjechać na szczyt wzgórza, smaganego przez przyginający trawy wiatr, rozświetlanego tańczącymi na dalekich wzgórzach błyskawicami, i aby wiedzieli, że ten kraj znów do nich należy – cały na zawsze.
Był prawdopodobnie ostatnim rdzennym Amerykaninem który nie chciał przyznać, że nie ma czegoś takiego jak „zawsze”. Nazywał się Misquamacus i był największym czarownikiem, jaki kiedykolwiek żył, zmarł, ożył i został unicestwiony Pojawił się jednak ponownie i mimo tych wszystkich odważnych słów, które w magiczny sposób wydobyły się z moich ust wiedziałem, że mamy przechlapane.
Niebo w lustrze ciemniało coraz bardziej i wkrótce patrzyłem już tylko na własne odbicie. Kiedy się odwróciłem, przede mną stała Jenica. Jej twarz wyrażała sześć różnych emocji naraz.
– Kto to był? Znasz go?
Z kuchni wyszedł Gil i położył kij baseballowy na stoliku.
– Wszystkie strigoi sobie poszły. – Głowę miał owiniętą ścierką, przez którą przesączała się krew.
– Pozwól, że obejrzę twoją ranę – zaproponowała Jenica.
– Nic mi nie jest. – Gil popatrzył w stronę kuchni, jakby nie mógł uwierzyć w to, czego był przed chwilą świadkiem. – Powinniście byli widzieć, jak wypełzają przez okno… jak robaki, kiedy zapali się światło. Szły prosto w dół po ścianie, głowami w dół. Jak można schodzić ze ściany głową w dół?
– W pierwszej wersji powieści hrabia Dracula umiał to robić – powiedziałem.
– Strigoi nie podlegają sile grawitacji, bo nie żyją – wyjaśniła Jenica.
Uniosłem kość i przyjrzałem jej się uważnie. Nie miałem pojęcia, skąd pochodzi ani co znaczą wyryte na niej symbole, ale zdecydowanie tkwiła w niej jakaś niezwykła siła, w dodatku raczej nie rumuńska.
– Przydałoby mi się coś mocniejszego – stwierdził Gil. – Co powiecie na kolejną butelkę oddechu śmierci?
– Przedtem muszę jeszcze coś zrobić – oświadczyła Jenica. Wzięła kij baseballowy Gila, podeszła do lustra i uderzyła w nie z całej siły. Pierwsze uderzenie tylko wstrząsnęło szkłem, zamachnęła się jednak ponownie i tym razem szkło poleciało na podłogę, tworząc niewielką błyszczącą kupkę, a w ramie pozostała sama deska. – Chyba Frankowi należą się moje przeprosiny. Tobie też, Harry… za to, że w ciebie wątpiłam.
– Obawiam się, że jeśli chodzi o Franka, jest to nieco spóźnione.
Poszliśmy do salonu i usiedliśmy.
– Ojciec chybaby zrozumiał, gdybym otworzyła jego palinkę.
– Słucham?
Uniosła w górę butelkę z białego szkła.
– Wódka ze śliwek z Transylwanii. Bardzo mocna.
Nalała nam po sporej miarce i wypiliśmy w milczeniu.
– Boże drogi… – sapnął Gil. – Można by w tym rozpuszczać diamenty.
– Ojciec twierdzi, że każdy, kto pije palinkę, staje się w głębi serca Rumunem, niezależnie od tego, co ma napisane w paszporcie.
Upiłem kolejny łyk. Nie wiem, jaki wpływ miał ten napój na moją narodowość, ale na pewno znakomicie działał na moją męskość. Oceniałem, że po wypiciu połowy butelki mógłbym walczyć z legionem strigoi i dowolnym svarcolaci, którego by sprowadziły.
– Co tak naprawdę się tu stało? – spytał Gil. – Nie rozumiem, dlaczego te strigoi nagle podkuliły ogony.
– Ja też nie bardzo to rozumiem – przyznała Jenica. – Wypowiadałam rytualne słowa, mające odczarować Zbieracza Wampirów, i wydawało mi się, że nie działają. A potem nagle się odwrócił i wszedł ponownie do świata w lustrze, i kiedy to zrobił, wszystkie strigoi uciekły.
Mówiąc to, cały czas patrzyła na mnie, chciała się dowiedzieć, kim była postać w wojennym stroju, i domyślała się, że to wiem.
– Ten stwór… – zacząłem – ta postać z cieni… wygląda jak Vasile Lup i tkwi w nim duch Vasile Lupa… głównie jego, ale to jakby ktoś opanowany przez demona. Pamiętacie Regan z Egzorcysty? Wydaje się, że to ktoś, kogo znamy… bo tak wygląda, ale ten ktoś zupełnie nie panuje nad swoją osobowością. Tak naprawdę to demon, który decyduje o tym, co dana osoba mówi i robi.
– Chcesz nam powiedzieć, że duch Vasile Lupa został opanowany przez innego ducha? – spytał Gil. – Jak to możliwe?
– Duchy są jak zwykli ludzie. Jedne są przywódcami, a inne wykonawcami.
– Ale Vasile Lup musi mieć dość dominujący charakter, inaczej nie udałoby mu się zebrać tylu wampirów. Nie tylko je obudził, sprawił także, że w niespełna dwie doby zajęły całe miasto. Zastanówcie się nad tym. Kilkuset wampirom udało się dokonać tego, czego nawet al-Kaida nie byłaby w stanie… nawet mając bombę atomową. Zabiły tysiące ludzi i namówiły dalsze tysiące, by zrobiły to samo, więc zabijanie rozprzestrzeniało się w postępie geometrycznym.
– Zgadza się, ale nie sam Vasile Lup to rozpoczął. Ktoś musiał go obudzić, czyż nie? Dlatego uważam, że został opanowany przez jakiegoś ducha, jeszcze potężniejszego niż on sam.
– Wiesz, kim był ten stwór, prawda? – powiedziała Jenica. – Istota w rytualnym stroju na głowie, którą widzieliśmy w lustrze.
– Wiesz, kto to był? – zawtórował jej Gil.
Skinąłem głową.
– To indiański czarownik Misquamacus. Był największym szamanem swoich czasów… a nawet wszech czasów. Miałem z nim kilka starć. Wydawało mi się, że go zniszczyłem… aż cztery razy mi się tak wydawało. Trzy razy wracał, ale ostatnim razem byłem naprawdę przekonany, że sprawa została ostatecznie rozwiązana.
– Indiański czarownik… – powtórzył powoli Gil, jakby chciał zapytać w obcym języku: „Proszę mi powiedzieć, gdzie jest najbliższa toaleta”. – A w jaki sposób doszło do tego, że musiałeś z nim walczyć?
Wypiłem następny łyk palinki.
– Po części przypadkowo, ale głównie w wyniku przepowiadania przyszłości. Nie mam w tym kierunku naturalnych zdolności, przynajmniej nie w tym stopniu co Amelia, lecz nawet największy tępak świata ma odrobinę wrażliwości parapsychicznej. Choć nie bardzo w to wierzyłem, tak długo zajmowałem się tarotem i tyle razy wróżyłem z fusów, że w końcu naprawdę zacząłem mieć kontakt ze światem duchowym.
– A ten Misquamacus? O co mu chodzi?
– Najogólniej mówiąc, nie podoba mu się, że Ameryka jest zajęta przez białych ludzi… czy w ogóle jakichkolwiek innych ludzi poza Indianami. Aby się nas pozbyć, próbował wzywać swoich pradawnych bogów, nic to jednak nie dało. Potem próbował niszczyć nowojorskie budynki, ale i to nic nie dało. Tym razem wygląda na to, że aby się nas pozbyć, zamierza wykorzystać jeden z naszych przesądów. To jak duchowe karate: wykorzystaj do walki z przeciwnikiem jego własną siłę. Tak jak al-Kaida użyła naszych samolotów. Tyle że to, co on chce zrobić, będzie milion razy gorsze.
– Ale wrócił do lustra – stwierdziła Jenica. – Właśnie miał mnie złapać, ale się odwrócił. Jeżeli jest Indianinem, a nie Rumunem, jak mogło mi się udać odesłać go do lustra za pomocą rytuału przeznaczonego dla svarcolaci?
– Sądzę, że twój rytuał osłabił ducha gospodarza, choć moim zdaniem najwięcej zrobiła ta kość. Pomachałem mu nią, a z moich ust wydobyły się słowa, których wcale nie mówiłem. Kość buczała, a ja czułem się jak Luke Skywalker ze świetlnym mieczem.
Gil wziął kość do ręki.
– Może to jakaś czarodziejska różdżka?
– Prawdopodobnie coś w tym rodzaju. Podejrzewam, że Misquamacus użył jej do obudzenia Vasile Lupa i zostawił i w jego trumnie z jakiegoś określonego powodu.
– Jeżeli masz rację, to może udałoby się nam zrobić temu czarownikowi to, co on próbuje zrobić nam – powiedziała Jenica. – Użyć przeciwko niemu jego własnej broni.
Wziąłem kość do ręki.
– Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, czym ta kość jest i w jaki sposób trzeba jej używać.
– A jak to zrobimy?
– Zapytamy fachowca. Mojego przewodnika duchowego, Śpiewającą Skałę.
Gil popatrzył na mnie zdumiony.
– Mówisz poważnie?
Zapaliłem trzy korzenne świece Jenicy i na największą z nich nałożyłem bransoletkę Śpiewającej Skały. Niemal skończyliśmy palinkę i choć Jenica otworzyła paczkę rumuńskich herbatników, trzymałem się na nogach nieco niepewnie – jakbym płynął do Staten Island po dość wzburzonych wodach zatoki.
Przygotowywałem stół, a Gil obchodził całe mieszkanie i rozbijał każde napotkane lustro – lecz przy antykach w złoconych ramach zadrżała mu ręka. Jenica wyjęła mu kij z dłoni i sama je rozbiła.
– Lepiej, aby mój ojciec po powrocie do domu ujrzał rozbite lustra niż martwą córkę.
– To rozumiem – powiedziałem z uznaniem. – Może jeszcze trochę palinki, abyśmy nabrali nieco rumuńskiej odwagi?
– Jedno muszę ci przyznać, Harry – mruknął Gil – nie wylewasz za kołnierz.
– Miałem niezbyt radosne życie. To dlatego.
– Wiesz, na czym polega twój problem, stary? Za dużo oczekujesz. Ja nigdy nie oczekuję niczego, więc wszystko, co mi się przytrafi, jest nagrodą. Rozumiesz?
– Gil; ja też nigdy niczego nie oczekuję i dokładnie to dostaję: nic.
Usiedliśmy wokół stołu. Wyglądaliśmy na dość wykończonych. Adrenalina, która nas napędzała, kiedy ścigaliśmy strigoi, zużyła się, a nie mieliśmy się okazji wyspać. Musiałem jednak porozmawiać ze Śpiewającą Skałą – choćby po to, aby otrzymać potwierdzenie, że to Misquamacus narozrabiał w Nowym Jorku, i dowiedzieć się, czy rzeźbiona kość, którą zdobyliśmy, naprawdę ma taką moc, jak mi się wydawało.
Złożyłem dłonie i zacząłem mówić.
– Śpiewająca Skało, wiem, że w ostatnim czasie dużo od ciebie chciałem, ale naprawdę potrzebuję porady. Wygląda na to, że to Misquamacus ożywił te wszystkie wampiry i jeśli to prawda, mamy znacznie większe kłopoty, niż sądziłem na początku, a cała sprawa jest znacznie poważniejsza. No wiesz, jeżeli Misquamacus jest tak silny jak każdy przeciwnik, którego można sobie wyobrazić.
Gil zmarszczył czoło, ale Jenica lekko pokręciła głową, dając mu do zrozumienia, żeby się nie wtrącał. Wiedziała, że przy wzywaniu duchów nie trzeba się kierować logiką. Liczy się przede wszystkim skupienie, wiara.
– Śpiewająca Skało, wiem, że prawdopodobnie bardzo niechętnie staniesz naprzeciwko Misquamacusa. W końcu cię zabił, ale musi być jakiś sposób na to, aby go jeszcze raz pokonać, i jestem gotów wziąć to na siebie, tyle że potrzebuję jakiejś porady.
Kontynuowałem tak przez piętnaście minut, przypochlebiając się Śpiewającej Skale i błagając go o pomoc. Im dłużej to trwało, tym bardziej traciłem cierpliwość.
– Dobra, nie pomagaj mi! Mam to w nosie! Jestem białym człowiekiem i każ mi walczyć samemu z twoim indiańskim demonem! Nie potrzebuję od ciebie pomocy!
Jenica ujęła mnie za dłoń.
– Nie przyjdzie, prawda? Nieważne, prześpijmy się i potem się zastanowimy, co z tym fantem zrobić.
– Dajmy sobie spokój – przyłączył się do niej Gil. Dokończmy butelkę i przekimajmy się.
– Jak uważacie. Może macie rację. Prawdopodobnie niedobrze mu się robi na myśl, że miałby mi pomagać.
Dopiliśmy palinkę. Gil zaczął opowiadać długą i skomplikowaną historię o tym, jak próbowali uczyć Bośniaków grać w baseball, i wkrótce całkiem stracił wątek. Pomogłem mu dotrzeć do łóżka – choć sam byłem tak pijany, że niemal zwaliłem się na nie obok niego.
Jenica nie położyła się razem z nami – powoli wracała do równowagi po wszystkich dziwacznych wydarzeniach dzisiejszego dnia i niewiele się odzywała.
Zanim poszła do łóżka, pochyliła się nade mną i pocałowała mnie w czoło.
– Chyba muszę ci podziękować. Gdyby nie ty, ten stwór pewnie by mnie zabił.
– Byłaś bardzo dzielna. Gdyby nie ten twój rytuał, zabiłby nas wszystkich. Misquamacus ukrywa się we wnętrzu Vasile Lupa, a jeżeli Vasile Lup musi wracać do trumny, to co wtedy zrobi Misquamacus?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia o indiańskiej magii.
– Jest bardzo dziwna. Czerpie siłę z żywiołów: z wody, wiatru, ziemi i ognia.
– Przykro mi, że twój przewodnik duchowy nie przyszedł.
– Mnie też. Prawdopodobnie się dąsa. Nie martw się jednak, coś wymyślimy.
– Harry?
Nie wiem, co chciała mi powiedzieć, ale kiedy ludzie są pod wpływem stresu albo strachu, często mówią rzeczy, których tak naprawdę nie mają na myśli. Przynajmniej tak bywało w moim życiu. Tak więc jedynie uścisnąłem jej dłoń.
– Śpij dobrze.