Przecisnąłem się wokół metalowego płotu i wszedłem na plac budowy. Święty Stefan był niedużym budynkiem, zajmował jedynie piętnaście metrów ulicy i sięgał najwyżej dwadzieścia kilka metrów w głąb. Usunięto wszystko do poziomu ziemi, pozostawiając podłogę z mozaiki, którą sprzątnięto i pokryto ochronną przezroczystą folią. Kiedy spojrzałem w dół, przez winyl popatrzył mi prosto w oczy święty Stefan – śniadolicy, ze smutnymi oczami i pokrytą patyną aureolą.
Budynki po obu stronach kościoła nie zostały aż tak bardzo zniszczone, więc miejsce to przypominało dziurę po wyrwanym zębie i staliśmy w głębokim cieniu.
Gil i Jenica poszli za mną na tył budynku. Znajdowały się tu dwa podesty, na których kiedyś stał ołtarz, a po lewej stronie była w mozaice mniej więcej metrowa przerwa – musiało tam się znajdować wejście do katakumb. Prowadzące w dół schody były zakryte zardzewiałą blachą, wydawało się jednak, że jest na tyle uniesiona, aby mógł się do środka dostać ktoś bardzo szczupły. Albo wydostać na zewnątrz.
Podszedł do nas Frank.
– Czuję tę pustkę jeszcze mocniej. Jest bardzo… nie wiem, Jak to określić… ponura.
– Dobra, zejdźmy na dół i zobaczmy, co Święty Stefan przez te wszystkie lata przed nami ukrywał.
Choć zasłaniająca schody blacha zdawała się ważyć pół tony, a po jej podniesieniu ugięły się pode mną nogi, udało nam się z Gilem ją zdjąć. Schody były drewniane i bardzo zakurzone. Po sześciu lub siedmiu stopniach skręcały ostro w prawo, ku tyłowi budowy, i znikały w ciemności. Gil zapalił większą latarkę.
– Ja idę pierwszy. Jenica, ty chyba powinnaś iść druga. Masz cały sprzęt do polowania na wampiry. A ty, Harry, idź ostatni.
– Nie ufasz mi? – spytał Frank.
– Jestem trepem – odparł. – Trepy nikomu nie ufają. Nigdy.
– Powinniśmy być bezpieczni – odezwała się Jenica. – Strigoi teraz śpią. Jak już jednak mówiłam, nasza wiedza o nich opiera się na mitach i legendach i nie możemy być całkiem pewni, czy nas nie zaatakują.
– To ryzyko musimy podjąć – stwierdziłem. – Mamy do czynienia z rzeczami nadprzyrodzonymi, a w takim przypadki nie ma gwarancji producenta.
Jenica popatrzyła na mnie i w jej oczach pojawiło się coś, co sprawiło, że poczułem się, jakby grunt usuwał mi się spod nóg.
– Oczywiście – odrzekła. – Życie jest pełne nieoczekiwanych nieszczęść.
Gil sprawdził najwyższy stopień.
– Wygląda na to, że jest w porządku – powiedział, po czym zszedł na drugi i trzeci. – Trochę trzeszczą, ale chyba są stabilne. – Po chwili zniknął za zakrętem, choć nadal słyszeliśmy jego głos. – Jest tu dość sporo kurzu, ale sucho. Schody znowu skręcają, mam przed sobą łukowate przejście. Schodzicie?
Jenica odwróciła się ode mnie i poszła za Gilem. Jej obcasy głośno i wyraźnie stukały na każdym stopniu… TAK… TAK… TAK…
– Poradzisz sobie? – spytałem Franka.
Kiwnął głową.
– Nie mam wyboru. Jeżeli nic nie zrobię, umrę. Gorzej… umrę i będę dalej żył.
– Walcz, Frank.
– Próbuję, Harry, wierz mi. Wiesz co? Leczyłem pacjentów z rakiem żołądka, którzy łapali mnie za rękaw i błagali, abym ich zabił. Błagali mnie ze łzami w oczach: „Zabij mnie, doktorze! Zabij mnie!”. – Przerwał, po czym dodał: – Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo cierpią. Aż do dziś. Nie można się jednak zemścić na raku, prawda? Sądzę, że gdyby ci ludzie mogli żyć, chcieliby żyć… niezależnie od tego, jaki cierpieli ból.
– Jeżeli to dla ciebie zbyt trudne…
– Harry, jestem lekarzem. Wiem, kiedy nadchodzi czas, aby wyciągnąć wtyczkę, ale nie, dziękuję.
– No dobrze. W takim razie chodźmy.
Frank ruszył pierwszy, ja szedłem tuż za nim. Szybko rozejrzałem się po placu budowy, żeby sprawdzić, czy nikt nas nie obserwuje. Naoglądałem się zbyt wielu filmów, w których Van Helsing wchodzi do piwnicy Draculi, aby wsadzić mu do trumny krucyfiks i garść czosnku, i wracający właśnie z nocnego picia krwi wampir go łapie.
Aby minąć zakręt schodów, musieliśmy pochylić głowy. Były wąskie, a sufit bardzo niski. Jak ostrzegł Gil, po chwili czekał nas kolejny zakręt i znaleźliśmy się w piwnicy o sklepieniach i podłodze z czerwonej cegły. Widać było, że niedawno sprzątnięto ją do czysta – prawdopodobnie zrobił to Wydział Ochrony Środowiska Nowego Jorku po jedenastym września. Czuć było jedynie zapach ceglanego pyłu i niczego tu nie było – żadnych skrzyń, religijnych elementów, i zdecydowanie nie było trumien.
Gil poszedł w głąb piwnicy, gdzie musiał się pochylić pod łukiem sklepienia. Zapalił latarkę i poświecił nią na boki. Po chwili wrócił.
– Wygląda na to, że nie trafiliśmy. Nie widzą żadnych ukrytych drzwi. Może wampiry kiedyś tu były, ale teraz na pewno ich nie ma.
– Czują je – oświadczył Frank.
– Czujesz pustką – przypomniałem mu jego poprzednie słowa. – Cokolwiek o tym powiesz, mamy tu pustką.
– Tak czy siak, musimy się zastanowić – powiedziała Jenica. – Jeśli ich tu nie ma, to gdzie są? Gdybym mogła porozmawiać z ojcem… miałby na pewno więcej pomysłów, gdzie warto by sprawdzić.
Pożyczyłem od Gila zapasową latarką i zacząłem powoli obchodzić piwnicą. Zaglądałem w każdą szparę między cegłami.
– Marnujesz czas, Harry – mruknął Gil. – Jeżeli pod tą piwnicą jest kolejny loch, to musiał zostać zamknięty przed wiekami. Pamiętaj, że ta część miasta jest dość często zalewana przez powodzie. Dlatego World Trade Center musiał zostać zbudowany w czymś na kształt betonowej wanny.
Prawie kończyłem obchód, kiedy zauważyłem, że cień po lewej stronie jednego z łuków jest jakby nieco szerszy od pozostałych. Gdyby przeszukiwać piwnicą powierzchownie, człowiek nigdy by tego nie dostrzegł. Na pewno by się tego nie ujrzało, gdyby się nie szukało ukrytego wejścia.
Jenica już wracała do schodów.
– Zaczekaj! – zawołałem.
– Masz coś? – spytał Gil.
Dopiero kiedy podszedłem bardzo blisko, zrozumiałem, dlaczego cień jest szerszy. Była tu nisza – szeroka na nie więcej niż pół metra i sprytnie zakryta przez wystające cegły. Kiedy poświeciłem latarką, okazało się, że wchodzi za łuk. Niecałe dwa metry dalej zaczynały się wąskie ceglane schody. Schodziły ostro w dół i skracały w prawo, znikając pod graniczącym z byłym kościołem budynkiem.
– Jest! – krzyknąłem. – Jest zejście na dół!
Podszedł do mnie Gil.
– Jezu, ale wąsko. Nikt powyżej siedemdziesięciu kilogramów nie ma co próbować.
– I nikt z klaustrofobią.
Dołączyli do nas Frank i Jenica. Ponieważ na dole nie było dziennego światła, Frank zdjął z głowy osłonę z firanki i kaptur. – Wiedziałem – mruknął.
– Bądźmy realistami – powiedział Gil. – Jeżeli zejdziemy i wpakujemy się w pułapkę, nie będzie łatwo wyjść.
– A mamy wybór? – spytałem.
– Może ja zejdę pierwszy? – zaproponował Frank. – Jeżeli nie znajdziemy tych drani, i tak umrę. Może pomyślą, że jestem jednym z nich, i mnie nie zaatakują. Prawie jednym z nich.
– To mnie właśnie przeraża – oświadczyła Jenica. – A jeżeli od początku wciągałeś nas w pułapkę?
– Nie zamierzam się narzucać – odparł Frank. – Chcę tylko powiedzieć, że jeżeli chcecie, abym poszedł pierwszy, to pójdę.
– Ja mu ufam – oświadczyłem. Tak naprawdę wcale nie byłem tego pewien, ale nie zamierzałem iść pierwszy.
Gil wzruszył ramionami. Wyjął z kieszeni paczkę owocowych dropsów, wysypał sobie kilka na rękę i wepchnął do ust.
– Dla mnie może być – stwierdził.
Dałem Frankowi latarkę i wsunął się do niszy. Musiał się wciskać bokiem i wciągnąć brzuch. Światło latarki oświetlało mu twarz, która wyglądała upiornie.
– Nie jest tak źle – orzekł, po czym dostał napadu kaszlu i musiał się zatrzymać.
– Chcesz wrócić? – zapytałem, ale pokręcił głową.
– Nic mi nie jest. Poradzę sobie.
Przesuwał się centymetr po centymetrze w kierunku schodów i powoli znikał nam z oczu. Widzieliśmy tańczące po cegłach światło latarki i słyszeliśmy drapanie podeszew o cegły, ale to wszystko. Po chwili światło znikło i zapadła cisza.
– Frank!
Cisza.
– Frank, jesteś tam? Co widzisz?
Po kolejnej długiej chwili ciszy rozległ się niewyraźny, zwielokrotniony echem głos.
– To niesamowite! Nie…sa…mo…wi…te! Musicie tu zejść!
– Frank, wszystko w porządku?
– Chodźcie zobaczyć!
– Są strigoi? – spytała Jenica.
– Chodźcie zobaczyć!
– To pułapka – uznała Jenica. – Jestem pewna, że Frank chce nas wciągnąć w pułapkę.
– A ja mu w dalszym ciągu wierzę – odparłem. – Nie brzmiał, jakby miał kłopoty.
Gil uniósł kij baseballowy.
– Ja zejdę pierwszy. Jeśli usłyszycie, że krzyczę, uciekajcie stąd jak najszybciej.
Wcisnął się w niszę i przesuwając bokiem, zaczął schodzić schodami. Muszę przyznać, że mam lekką klaustrofobię – kiedy miałem cztery lata, siostra zamknęła mnie w bieliźniarce i przez trzy dni się darłem. No, przynajmniej matka twierdziła, że miała wrażenie, jakby to trwało trzy dni. Ale to było jeszcze gorsze. Najpierw musiałem wypuścić powietrze, potem głęboko wciągnąć brzuch, lecz nawet wtedy przeciśnięcie się kosztowało mnie sporo wysiłku. Cegły drapały moją sprzączkę paska i zacząłem się poważnie obawiać, że utknę i umrę z głodu. Niezbyt pomagało mi też to, że zacząłem hiperwentylować.
– Pospiesz się – ponagliła mnie Jenica. Może i była piersiasta, ale w sumie znacznie szczuplejsza ode mnie.
– Robię, co, mogę.
– A jeśli będziemy musieli uciekać?
Nie odpowiedziałem. Za bardzo byłem zajęty walką z zakrętem. Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak spanikowany – nawet wtedy, gdy Misquamacus sprowadził z zaświatów stada szczurów – a szczurów nienawidzę tak samo jak ciasnych przestrzeni.
Kiedy jednak minąłem róg, zaczęło się robić luźniej, także sufit się podwyższał. Ostatnie dwadzieścia stopni było bardzo stromych i prowadziły do wielkiej ciemnej krypty, podpieranej przez potężne żelazne kolumny. Gil i Frank machali latarkami, próbując jak najwięcej zobaczyć.
Między kolumnami leżały setki trumien – setki – i wszystkie miały pootwierane wieka. W głębi krypty światła latarek ukazały lustro wody – część pomieszczenia zalała woda, w której pływały trumny.
– Strigoi… – szepnęła Jenica, kiedy do nas dołączyła. Frank podszedł do najbliższej trumny. Wyglądała na dębową i kiedyś musiała być pomalowana na czarno, teraz jednak farba złuszczyła się i wyblakła. Materiał w środku pożółkł, pokrywały go plamy i pleśń i można było wyraźnie dostrzec odcisk ciała. Na poduszce leżało nawet kilka suchych ciemnych włosów. Frank podniósł je i potarł między palcami.
– Frank?
Odwrócił się do mnie. Nawet pod grubą warstwą kremu widać było, że jest zdruzgotany.
– To prawda… – wymamrotał. – One naprawdę istnieją. Żywe trupy… Nie śniłem.
Nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć. Zaczął chodzić od trumny do trumny, jakby szukał dowodu, że wszystko jest tylko jedną wielką mistyfikacją. Niektóre trumny miały tabliczki z nazwiskami i Frank zaczął je czytać.
– Naum Ciomu… Valeriu Erhan… Ioan Stefanescu…
Kiedy Jenica to usłyszała, natychmiast krzyknęła:
– Harry! Każ mu przestać! Niektóre strigoi mogą go usłyszeć!
– Frank… – powiedziałem, ale on podniósł rękę.
– Słyszałem ją. – Wrócił i stanął przy mnie. – Nie ufa mi, prawda?
– Nie ufa, wie jednak o wampirach znacznie więcej od nas 1 może generalną zasadą jest, aby im nie ufać.
– Harry, ja nie jestem wampirem i nie zamierzam nim zostać.
Jenica przechodziła nad kolejnymi trumnami, Gil szedł tuż za nią.
– Kto wie, może ma złe doświadczenia z wampirami?
– Ona ma złe doświadczenia z wampirami?
Popatrzyłem na niego. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Mogłem się jedynie domyślać, jakie katusze cierpi.
– Kto by pomyślał, że to wszystko prawda? – spytał. – Te wszystkie komiksy z przerażającymi opowieściami, które czytaliśmy w dzieciństwie… filmy z Draculą, opowieści o wampirze Lestacie… cały czas wszystko było prawdą.
W tym momencie Gil zamachał latarką, a Jenica zawołała.
– Harry! Harry, znaleźliśmy! Jest tu trumna Wilka!
Trumna Zbieracza Wampirów była ogromna, przypominała limuzynę z lat czterdziestych i ustawiono ją na cegłach, aby nie zetknęła się z wodą. Dokładnie jak trumna, którą Frank widział we śnie, była zrobiona z żelaza i pokrywały ją grube płaty brudu i rdzy. Miała sześć wielkich uchwytów w kształcie wilczego łba z kółkiem w paszczy, a boki bogato zdobione splątanymi wężami.
Tak samo jak w przypadku reszty trumien, wieko było podniesione i odchylone na bok, choć sama trumna stała na tyle wysoko, że nie dało się zobaczyć, czy ktoś jest w środku.
Gil natychmiast pochylił się przede mną i splótł dłonie.
– Podniosę cię.
– Zaraz, zaraz! A jeśli jest w środku?
– Nie wiem. Wbijesz mu w serce osikowy kołek.
– Nie mamy osikowego kołka.
– I tak nic by to nie dało – powiedziała Jenica. – Wilk już nie żyje. Jego serce jest pochowane na Wołoszczyżnie.
– Jeśli go tu nie ma, to co ja mam robić?
– Nic nie mów. Nie odzywaj się. Przeżegnam go krzyżem i święconą wodą, a następnie przeczytam z książki o svarcolaci odpowiednią formułę i zapieczętujemy trumnę lakiem.
.- I to go zamknie na dobre?
– Jak sam powiedziałeś, Harry, to siły nadprzyrodzone i nie ma gwarancji producenta.
Wsadziłem stopę w złożone dłonie Gila i złapałem go za ramiona.
– Gotów? – zapytał, zanim jednak zdążyłem potwierdzić, uniósł mnie. Aby się utrzymać, zamachałem wściekle ramionami.
Straciłem jednak równowagę i musiałem zeskoczyć na podłogę, lecz udało mi się na ułamek sekundy zajrzeć do trumny. Wilka nie było w środku – za co gorąco podziękowałem wszystkim świętym Wołoszczyzny. Była jedynie brudna szara poduszka i płatki łupieżu, które ze starości zrobiły się żółte.
– Chcesz jeszcze raz spróbować? – spytał Gil.
– Daj sobie spokój. Jest pusta.
– Prawdopodobnie chowa się gdzieś w lustrze – stwierdził Frank. – Założę się, że oni wszyscy to robią.
– Chciałabym zajrzeć do trumny – powiedziała Jenica.
– Jasne – odparł Gil i ukląkł. Jenica wstawiła stopę w jego splecione ręce, a ja złapałem ją za łokieć, aby nie straciła równowagi. Gil uniósł ją i we dwóch próbowaliśmy nie wgapiać się w jej białe koronkowe podwiązki. Zajrzała do trumny.
– Zgadza się, zniknął. – Kiedy Gil chciał ją opuścić, dodała: – Zaraz, chwileczkę! Coś tu jest!
Gdy zeszła na dół, trzymała w ręku coś, co przypominało brązową pałkę długości trzydziestu centymetrów, zakończoną po obu stronach zgrubieniami. Dopiero kiedy Gil poświecił, zrozumieliśmy, co to jest – bardzo stara kość, ozdobiona licznymi zygzakami, z przewierconą na jednym końcu dziurą, przez którą przewleczone były pióra.
Frank zakaszlał.
– To ludzka kość. Piszczel – oświadczył.
– Jesteś pewien?
– Jestem przecież lekarzem.
Wziąłem kość od Jenicy i uważnie jej się przyjrzałem. Nie wiem dlaczego, ale coś przywodziła mi na myśl – jak zapach którego się dawno nie czuło, albo piosenka, którą się nie bardzo pamięta.
– Wiesz, do czego służyła? – spytałem Jenicę. – To jakiś element wampirzego rytuału?
Pokręciła głową.
– Nie sądzę, aby była rumuńska.
– No to co robi w trumnie Zbieracza Wampirów?
Frank podszedł do żelaznej skrzyni i dotknął jej opuszkami palców.
– Prawie go czuję… – powiedział chrapliwie. – Ta pustka, o której mówiłem… jest… bardzo… bardzo silna. – Przeciągnął palcami po skorodowanej płytce, umocowanej na końcu trumny. – Są tu chyba jakieś litery…
Poświeciłem latarką i Frank zaczął powoli czytać:
– N-U-M-E-L-E… M-E-U-E-S-T i jeszcze E… co to znaczy?
– Możesz powtórzyć? – poprosiła Jenica.
– N-U-M…
– Już rozumiem – przerwała mu. – Numele meu este. To oznacza: „nazywam się”.
– Vasile Lup… – dokończył szeptem Frank. Popatrzyliśmy na niego zaskoczeni.
– Powiedziałeś… – jęknął Gil.
– Co?
– Powiedziałeś, człowieku. Pieprzone imię! Miałeś go nie wymawiać, bo złapie je swoim radarem i będzie wiedział, że go szukasz!
Frank wyglądał na zrozpaczonego.
– Wiem, wiem, nic chciałem, przysięgam, tylko…
– Nie chciałeś? – syknęła Jenica. – Harry, mówiłam od razu, że nie można mu ufać! Wypowiedział nazwisko Zbieracza Wampirów i on już wie, że próbujemy go znaleźć! Na pewno znajdzie nas pierwszy i wszystkich pozabija!
– Posłuchajcie, naprawdę nie zamierzałem powiedzieć tego głośno – próbował przepraszać Frank. – Nie wiem… po prostu mi się wypsnęło.
– Myślisz, że jesteśmy głupi? Już jesteś jednym ze strigoi? Chciałeś zostać z nami tylko po to, aby wciągnąć nas w pułapkę, żebyśmy zginęli rozszarpani na kawałki!
Frank zaczął kasłać.
– Nie chciałem powiedzieć tego cholernego imienia, jasne? Jeszcze bardziej niż tobie zależy mi na tym, aby ten skurwiel dostał za swoje!
– Twoje życzenie spełni się szybciej, niż myślisz.
– Hej, Jenica, spokojnie – wtrąciłem się. – Sama mówiłaś, że większość wiedzy o wampirach to mity i legendy. Może więc mitem jest też to o wymawianiu jego imienia. Gil sądził na początku, że ściąga ich samo wypowiedzenie słowa strigoi. Poza tym jak ten Wilk miałby usłyszeć szept Franka, skoro jesteśmy tutaj, a on tkwi nie wiadomo gdzie, może nawet ze dwadzieścia przecznic stąd, na jakimś wielopoziomowym parkingu, gdzie ukrywa się w czyimś wstecznym lusterku?
Jenica nie zamierzała się jednak uspokajać.
– Jest mnóstwo historycznych dowodów – powiedziała, chodząc nerwowo po krypcie. – Ludzie wypowiadali imię strigoi albo svarcolaci i następnego dnia ich ciała leżały rozrzucone po polach, na pastwę kruków! Sławnemu historykowi Alexandru Dutu przydarzyło się to w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku w Bukareszcie! Wygłaszał na uniwersytecie wykład i powiedział głośno imię svarcolaci. Mówi się, że w nocy jego krew spadła na Presei Libere jak deszcz!
– Zgoda, ale nawet jeśli Frank wypowiedział to imię specjalnie, w co nie wierzę, może zaoszczędzi to nam szukania. Prędzej czy później musimy stanąć z tym stworem twarzą w twarz.
– W ciągu dnia, kiedy mamy przewagę. Ale potem…
– Wiem: w nocy, w ciemności.
– Drażnisz się ze mną, Harry.
– Jenico, nie śmiałbym.
W tym momencie usłyszeliśmy plusk i szybki, ostry tupot. Trzy lub cztery unoszące się na wodzie w głębi krypty trumny zaczęły o siebie stukać – niczym kajaki na stawie. Gil po świecił na nie latarką. Znowu rozległ się tupot i plusk. Zakołysały się kolejne trumny.
– Boże… – szepnęła Jenica. – Patrzcie…
Również uniosłem latarkę i w tym momencie ujrzałem szczury – musiały być ich tysiące – które zalewały trumny niczym wielkie szare wszy. Niektóre tonęły, wpychane do wody przez następne, które biegły po ich grzbietach. Ich ślepia migotały jasnożółto i w ciągu kilku sekund cała krypta wypełniła się ich piskami.
Czułem też ich zapach – mdlący odór stęchłego, długo zamkniętego powietrza. Śmierdziały ściekami i czymś jeszcze gorszym.
– Chyba powinniśmy stąd iść – stwierdził Gil.
Nie musiał tego powtarzać. Jenica już wchodziła na schody, Frank tuż za nią.
– Ruszaj, Harry – ponaglił mnie Gil i uniósł kij baseballowy. – Zatrzymam je.
Zawahałem się, ale zaraz się odwróciłem i zacząłem uciekać.
– Chodźcie, gryzonie! – wrzasnął Gil. – Chodźcie, to powybijam wam zęby!
Po kilku sekundach minąłem zakręt schodów, w miejscu gdzie się zwężały i przechodziły w niszę. Kiedy spojrzałem za siebie, ciała szczurów zakryły już wszystkie trumny i sunęły na Gila jak tsunami brudnego szarego futra.
Jenica przecisnęła się przez niszę, ale Frank utknął. Kaszlał i sapał z bólu i przerażenia i nie był w stanie się poruszyć.
– Frank! – krzyknąłem. – Spróbuj się rozluźnić! Weź kilka oddechów!
– Nie mogę… nie mogę… oddychać…
Znów spojrzałem za siebie. Szczury już dotarły do nóg Gila, który walił w nie z lewa i prawa kijem baseballowym. Zabił kilkanaście, ale trzy wspinały się mu na plecy, a kolejne zaczęły wchodzić na nogi. Wciąż machał kijem i po krypcie fruwały zakrwawione kawałki szczurów, lecz jednemu z gryzoni udało się capnąć zębami rękaw i bujał się na boki, nie puszczając. Kolejne szczury skakały, by się go złapać i wleźć na Gila.
– Frank! – krzyknąłem. – Jeśli się nie uwolnisz, wszyscy zginiemy! Wysil się, na Boga!
Ale on nie mógł przestać kaszleć, jego twarz była purpurowa. Oparłem się o niego ramieniem i zacząłem pchać, wciskając go w niszę, po czym krzyknąłem do Jenicy:
– Złap Franka za rękę! Przeciągnij go! Ma napad paniki!
Nie był jedyny. Mnie również serce waliło jak szalone i słyszałem w głowie dudnienie krwi. Gil szaleńczo rozdawał razy, ale szczury poprzyczepiały mu się do rąk i wspięły na ramiona, co sprawiło, że wyglądał jak garbaty. Z każdym jego uderzeniem wokół rozpryskiwała się szczurza krew, w pewnej chwili zostałem trafiony szczeciniastym szczurzym łbem, krypta była jednak nadal wypełniona gryzoniami, które falowały od ściany do ściany i wspinały się na łuki, pchane napierającymi od dołu kolejnymi masami. Było pewne, że lada chwila nas zaleją.
– Gil! Wchodź na schody!
Odwrócił się i popatrzył na mnie, równocześnie zrzucając z ramion dwa szczury. Jeden z nich przegryzł mu już małżowinę ucha, a następne trzy wdrapywały się po plecach i darły podkoszulek. Gil próbował wspiąć się na schody, potknął się jednak i przewrócił na bok i szczury natychmiast dostrzegły swoją szansę. Fala zaczęła się nad nim zamykać i po chwili Gil został cały zasłonięty przez szczury. Były tak ciężkie, że ledwie mógł się utrzymać na nogach. Próbował jednak. Wyglądał jak wielki szczuro-człowiek, pokryty szarym futrem i wijącymi się ogonami. Krzyknął coś niewyraźnie, może było to: „Mamo!” i przewrócił się ponownie. Natychmiast opadło go tyle szczurów, że nie można było zobaczyć gdzie leży.
Szczury ruszyły na mnie. Frank zniknął w niszy i mogłem się jedynie modlić, żeby się z niej wydostał. Boże, nigdy Cię o nic nie prosiłem, ale spraw teraz, żeby nie tkwił w niszy! Jeżeli nadal był uwięziony, szczury zaraz rozerwą nas na strzępy. Może Jenica miała rację. Może Vasile Lup właśnie w ten sposób zamierzał nas zniszczyć – rozrywając na tyle strzępków, że nie warto nas będzie grzebać?
Podbiegł do mnie wielki szary szczur i wgryzł się w nogawkę spodni. Kopnąłem go kilka razy, a kiedy to nic nie dało, zamachnąłem się na niego kością – piszczelem, który Jenica znalazła w trumnie Zbieracza Wampirów. Nawet nie dotknąłem szczura, ale mimo to gwałtownie się przewrócił. Zamierzałem zamachnąć się ponownie i rozwalić mu łeb, stwierdziłem jednak, że zwierzę nie żyje. Przynajmniej tak wyglądało. Miało zamknięte ślepia i leżało na stopniu brzuchem do góry. Z odbytu ciekła mu krew.
Zaatakowały mnie kolejne dwa szczury. Machnąłem kością i oba fiknęły do góry nogami i sturlały się ze schodów. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zacząłem wywijać kością na boki i szczury padały całymi tuzinami. Ciach – załatwiłem całą grupę z prawej. Ciach – zlikwidowałem kilkadziesiąt z lewej. Spadały do pustych trumien, uderzając głucho o stare drewno, albo prosto do wody.
Wszedłem między szczury, machając kością i spowodowałem masakrę.
Kiedy doszedłem do sterty gryzoni, które opadły Gila, miałem wokół siebie tyle szczurzych trupów i dogorywających egzemplarzy, że ledwie mogłem utrzymać równowagę. Dalej jednak wywijałem kością. Szczury spadały z Gila jak wielkie płaty i po chwili go ujrzałem. Klęczał, zakrywając twarz dłońmi. Całą głowę miał zakrwawioną, miał też rozerwane uszy, ale żył i łapał powietrze.
– Gil! Gil, to ja, Harry! Wstawaj!
– Harry? – Powoli oderwał dłonie od twarzy i popatrzył mnie z niedowierzaniem. Górną wargę miał tak przeciętą, że ledwie mógł mówić. – Co się stało?
Uniosłem kość. Nie musiałem już nią wywijać. Szczury uciekały między trumnami i skakały do wody. Zanim minęły dwie minuty, wszystkie żywe zniknęły, a na placu boju pozostało jedynie kilkaset martwych. W krypcie zapadła cisza. Oczy łzawiły mi od odoru ciał zabitych szczurów.
– Chyba posiadłem moc wudu – oświadczyłem.