Robert Sheckley SPY STORY, CZYLI HISTORIA SZPIEGOWSKA

Spy Story


Jestem teraz naprawdę w kłopotliwej sytuacji, bardziej kłopotliwej, niż kiedykolwiek mógłbym przypuszczać. Trudno mi będzie krótko wyjaśnić, jak się zaplątałem w tę całą historię, więc może lepiej zacznę od początku.

Od chwili ukończenia szkoły zawodowej w 1991 roku zajmowałem dobre stanowisko montera zaworu motylkowego przy linii produkcyjnej Starling Spaceship. Byłem naprawdę przywiązany do tych ogromnych statków, ruszających z hukiem na Cygnus czy Alfa Centauri, jak i na wiele innych układów spośród znanych obszarów Kosmosu. Byłem człowiekiem młodym, z przyszłością, miałem przyjaciół, kręciło się nawet koło mnie kilka dziewcząt.

Ale to wszystko, jak się okazało, było bez znaczenia.

Miałem nie najgorszy zawód, ale nie osiągałem doskonałych wyników, ponieważ byłem pod stałą obserwacją ukrytych kamer telewizyjnych. Nawet nie chodziło mi już o kamery, ale o szum towarzyszący ich pracy. Nie potrafiłem się skoncentrować.

Wniosłem zażalenie do Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Powiedziałem im tak: „Dlaczego tylko u mnie nie zainstalowano nowych cichych kamer takich, jakie mają inni?” Zbyt jednak byli zaabsorbowani ważniejszymi dla nich sprawami, aby sobie tym głowę zaprzątać.

Potem zaczęło mi przeszkadzać mnóstwo drobiazgów. Na przykład magnetofon w moim telewizorze. FBI wmontowało go nieudolnie i całą noc słychać było brzęczenie. Skarżyłem się setki razy. Mówiłem im: „Dlaczego u nikogo magnetofon tak nie brzęczy, tylko u mnie?” Wtedy robili mi wykład o wyjątkowym nasileniu zimnej wojny i o tym, jak trudno jest każdego zadowolić. Taka sytuacja mnie poniżała. Podejrzewałem, że władze się mną nie interesują.

Weźmy na przykład mojego Szpiega. Byłem Podejrzanym 18D — Wiceprezydent miał taką samą kategorię — i to dawało mi prawo do niepełnoetatowego nadzoru. Mój Szpieg musiał się chyba czuć po trosze aktorem filmowym, bo zawsze chodził w poplamionym trenczu i głęboko nasuniętym na czoło kapeluszu z opuszczonym rondem. Ten szczupły, nerwowy facet zwykle deptał mi po piętach, bojąc się, że zgubi ślad.

No cóż, starał się jak mógł. Konkurencja w tym zawodzie jest niemała. Było mi więc go ogromnie żal, gdyż widziałem, że się do tego zawodu nie nadawał. Muszę przyznać, że taki układ był dla mnie wielce żenujący. Moi przyjaciele pękali ze śmiechu, kiedy widzieli go dosłownie przyklejonego do moich pleców. — Bill — mówili — czy tylko na tyle cię stać? A dziewczęta uważały, że jest obleśny.

Oczywiście poszedłem do Komisji Senatu i powiedziałem: „Słuchajcie, dlaczego nie możecie mi przydzielić wyszkolonego Szpiega? Moi przyjaciele mają, a ja…”

Powiedzieli, że się zastanowią, ale wiedziałem, że jestem za mało ważną osobą, by się cokolwiek zmieniło.

Te wszystkie drobiazgi rozstroiły mi nerwy, a każdy psycholog wam powie, jak niewiele trzeba, żeby sfiksować. Miałem już dosyć tego, że mnie ignorowano i zaniedbywano.

I wtedy właśnie zacząłem myśleć o Pełnym Kosmosie. Rozciągała się tam pustka na biliony mil kwadratowych, upstrzona niepoliczalną ilością gwiazd. Była tam taka ilość planet typu ziemskiego, że każdy mężczyzna, kobieta i dziecko mogliby sobie wybrać po jednej. Musiało się gdzieś znaleźć miejsce i dla mnie.

Kupiłem „Rejestr Świateł Kosmosu” i dobrze podniszczonego „Pilota Galaktycznego”. Zaznajomiłem się również z treścią „Fal Grawitacyjnych” oraz z „Mapą Międzygwiezdnego Pilotażu”. W końcu doszedłem do wniosku, że osiągnąłem chyba wystarczający stopień wiedzy.

Wszystkie zaoszczędzone pieniądze wydałem na starą fregatę Chrysler Star. To pudło przepuszczało tlen przez szwy, jego stos atomowy miewał swoje humory, ale było wyposażone w napęd podprzestrzenny i dzięki temu mogłem dotrzeć absolutnie wszędzie. Było w tym sporo hazardu, ale ryzykowałem tylko własnym życiem. Tak mi się przynajmniej wtedy zdawało.

Dostałem paszport, błękitne zaświadczenie, czerwone zaświadczenie, numery rejestracyjne, dokumenty deratyfikacyjne oraz szczepionki przeciw chorobie kosmicznej. W miejscu pracy odebrałem, zapłatę za ostatnie dni i pomachałem ręką kamerom. Na ulicy uścisnąłem dłoń mojemu biednemu Szpiegowi, życząc mu sukcesów zawodowych.

Spaliłem za sobą wszystkie mosty.

Teraz została mi już tylko ostateczna odprawa. Pospieszyłem więc do Biura Ostatecznej Odprawy. Urzędnik o białych dłoniach i skórze ogorzałej od reflektora spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

— Dokąd chciałby pan jechać? — spytał.

— W Kosmos — powiedziałem.

— To jasne, ale dokąd?

— Jeszcze nie wiem. Po prostu w Kosmos.

Urzędnik westchnął ze znużeniem.

— Jeżeli chce pan uzyskać ostateczną odprawę, musi pan to wyraźniej sformułować. Czy zamierza pan osiedlić się na planecie w Kosmosie Amerykańskim? A może chciałby pan wyemigrować do Kosmosu Brytyjskiego lub Holenderskiego, lub Francuskiego?

— Nie przypuszczałem, że Kosmos może mieć właścicieli — powiedziałem.

— W takim razie nie idzie pan z duchem czasu — stwierdził z uśmiechem wyższości. — Stany Zjednoczone zdobyły sobie prawo do całego Kosmosu między współrzędnymi 2XA i DB2, z wyjątkiem małego, zresztą nieważnego odcinka, do którego ma prawa Meksyk. Związek Radziecki ma współrzędne 3DB do LO2, ale to bardzo niegościnny obszar, mogę pana zapewnić. Poza tym istnieją także Terytoria — Belgijskie, Chińskie, Cejlońskie, Nigeryjskie…

— Ale gdzie jest Wolny Kosmos? — przerwałem mu.

— Takie coś nie istnieje.

— Jak to? W ogóle nie istnieje? Dokąd sięgają linie graniczne?

— W nieskończoność — odrzekł dumnie.

Zatkało mnie. Nigdy jakoś nie przyszło mi do głowy, że każdy kawałek nieskończonego Kosmosu może mieć właścicieli. Ale już po chwili przestałem się temu dziwić. W końcu ktoś musiał tym zawładnąć.

— Pojadę do Amerykańskiego Kosmosu — powiedziałem. Przypuszczałem wtedy, że to nie ma większego znaczenia. A jednak się myliłem.

Urzędnik ponuro pokiwał głową. Sprawdził moje akta personalne wstecz aż do momentu, kiedy miałem pięć lat — cofać się dalej nie miało sensu — i dał mi Ostateczną Odprawę.

Na kosmodromie oddano mój statek do przeglądu, tak że udało mi się wystartować bez większej awarii. A kiedy Ziemia zmalała do wielkości koniuszka szpilki i wreszcie zniknęła, zdałem sobie sprawę, że jestem sam.

Po upływie pięćdziesięciu godzin, kiedy dokonywałem inspekcji moich zapasów żywnościowych, dostrzegłem, że jeden z moich worków na jarzyny ma jakiś dziwny kształt. Po otwarciu znalazłem w nim, zamiast stu funtów kartofli, dziewczynę.

A więc pasażer na gapę. Przyglądałem się jej z otwartymi ustami.

— No co? — odezwała się. — Chyba pomożesz mi się stąd wydostać. A może wolałbyś zawiązać worek z powrotem i zapomnieć o tym wszystkim?

Pomogłem jej wyjść.

— Twoje kartofle są cholernie twarde i kanciaste — powiedziała.

Nie mogłem tego powiedzieć o niej. Była to smukła dziewczyna o rudawych włosach, koloru migocącego płomienia, o zuchwałej przybrudzonej kurzem twarzy i myślących, błękitnych oczach. Na Ziemi szedłbym nawet dziesięć mil, żeby się z nią spotkać. W Kosmosie nie byłem tego taki pewny.

— Czy mógłbyś mi dać coś do jedzenia? — spytała. — Od kiedy wystartowaliśmy, jadłam tylko surową marchewkę.

Przygotowałem dla niej kanapkę. Podczas kiedy jadła, zagadnąłem znienacka:

— Co tu robisz?

— I tak nie zrozumiesz — powiedziała pomiędzy jednym kęsem a drugim.

— Na pewno zrozumiem.

Podeszła do iluminatora i spojrzała na gwiazdy. Większość z nich to były Gwiazdy Amerykańskie, płonące w próżni Amerykańskiego Kosmosu.

— Chciałam być wolnym człowiekiem.

— Tak?…

Dziewczyna ułożyła się wygodnie w mojej koi.

— Powiesz pewnie, że to romantyzm — powiedziała spokojnie. — Tak, należę do tych zwariowanych romantyków, którzy ciemną nocą recytują wiersze i płaczą przed jakimś idiotycznym posążkiem. Żółte jesienne liście przyprawiają mnie o drżenie, a krople rosy na zielonym trawniku wydają mi się łzami całej Ziemi. Psychiatra twierdzi, że to objaw nieprzystosowania.

Przymknęła oczy z wyrazem zmęczenia, które byłem w stanie zrozumieć. Siedzieć przez pięćdziesiąt godzin w worku na kartofle to nic przyjemnego.

— Ziemia mnie wykańczała — powiedziała. — Nie mogłam już znieść kontroli politycznej, dyscypliny, ubóstwa, zimnej wojny, gorącej wojny, w ogóle wszystkiego. Chciałam przebywać pod gołym niebem, śmiać się, biec przez zielone pola, spacerować ile dusza zapragnie po mrocznych lasach, śpiewać…

— Ale dlaczego właśnie mnie wybrałaś?

— Bo ty też dążysz do wolności. Odejdę, jeśli tego chcesz.

Co za niedorzeczny pomysł! Odejść tak w otchłań Kosmosu?! Nie mogłem sobie zresztą pozwolić na dodatkowe zużycie paliwa.

— Możesz zostać — powiedziałem.

— Dziękuję — uśmiechnęła się z wdzięcznością. — Widzę, że mnie naprawdę rozumiesz.

— Oczywiście. Ale kilka spraw trzeba będzie od razu ustalić. Przede wszystkim… — ona jednak usnęła już na mojej koi z ‘ufnym uśmiechem na ustach.

Natychmiast przeszukałem jej torebkę. Znalazłem pięć szminek, puderniczkę, flakonik perfum Venus V, tomik poezji obłożony w papier oraz plakietkę z napisem: „Specjalny Wysłannik FBI”.

Spodziewałem się tego, dziewczęta na ogół nie zachowują się tak jak ona. Szpiedzy owszem.

Było mi przyjemnie pomyśleć, że władze jednak ciągle czuwają nade mną. I Kosmos wydał mi się mniej samotny.

Statek podążał w otchłań Kosmosu Amerykańskiego. Pracowałem piętnaście godzin na dobę i jakoś udało mi się utrzymać napęd podprzestrzenny w całości; stosy atomowe były chłodne, a spoiny kadłuba ściśle przylegały do siebie. Mavis O’Day (tak się nazywała dziewczyna-Szpieg) przygotowywała wszystkie posiłki i wykonywała lżejsze prace w gospodarstwie domowym. Przy okazji ukryła kilka kamer w odpowiednich miejscach. Obrzydliwie brzęczały, ale udawałem, że tego nie słyszę.

Nasze stosunki z panną O’Day układały się więc poprawnie.

Podróż przebiegała prawidłowo — nawet szczęśliwie — aż do pewnego momentu. Drzemałem właśnie przy urządzeniach sterowniczych, kiedy na sterburcie zabłysło silne światło. Odskoczyłem do tyłu przewracając Mavis, która w tym momencie wkładała właśnie nowy film do kamery numer trzy.

— Przepraszam — powiedziałem.

— Nic nie szkodzi — powiedziała.

Pomogłem jej wstać. Bliskość jej smukłego ciała była dla mnie niezwykle podniecająca, a zapach Venus V podrażnił moje nozdrza.

— Już możesz mnie puścić, Bill.

— Wiem — odparłem i nadal nie wypuszczałem jej z ramion.

Po chwili usłyszałem swoje słowa: — Mavis, nie znamy się co prawda zbyt długo, ale… — Tak, Bill. Ale? — powtórzyła.

Straciłem głowę i zapomniałem o naszym wzajemnym powiązaniu — Szpiegowanego i Szpiega. Nie wiem, co chciałem dalej powiedzieć, bo właśnie wtedy na zewnątrz statku zapłonęło drugie światło.

Puściłem Mavis i pospieszyłem do urządzeń sterowniczych. Z trudnością przestawiłem starą fregatę na bieg jałowy i rozejrzałem się dokoła. Na zewnątrz, w niezmierzonej próżni Kosmosu, widniał fragment skały. Stało na niej dziecko w skafandrze, z pudełkiem rakiet w jednej ręce i z małym pieskiem, ubranym również w skafander — w drugiej.

Szybko wciągnęliśmy je do środka i rozpięliśmy skafander.

— A mój pies? — spytał chłopiec.

— Wszystko w porządku — uspokoiłem go.

— Strasznie przepraszam za kłopot — powiedział.

— Ależ nie ma o czym mówić. A ty skąd się tam wziąłeś?

— Proszę pana — pisnął dyszkantem — będę musiał zacząć od początku. Mój ojciec pracował jako oblatywacz statków kosmicznych. Zginął na posterunku próbując przełamać barierę światła. Matka wyszła za mąż po raz drugi. Jej obecny małżonek to barczysty brunet o wąskich, chytrych oczkach i wąskich, mocno zaciśniętych ustach. Do niedawna pracował jako urzędnik w dziale pasmanterii w wielkim domu towarowym.

„Od początku nie mógł znieść mojej obecności. Moje blond loki, duże, owalnego kształtu oczy i wesołe, towarzyskie usposobienie przypominały mu chyba mojego nieboszczyka ojca. Stosunki między nami nie układały się najlepiej. W jakiś czas później zmarł mu wujek (w podejrzanych zresztą okolicznościach) i mój ojczym odziedziczył po nim posiadłości w Kosmosie Brytyjskim.

W związku z tym udaliśmy się w podróż naszą rakietą. Jak tylko dotarliśmy do tego wyludnionego obszaru, o n rzekł do mamy: «Rachelo, chłopak jest na tyle dorosły, że sam może sobie dać radę». Biedna mama próbowała protestować, powiedziała: «Dirk, on jest taki młody…», ale to nie odniosło skutku. Zawsze uśmiechnięta, o miękkim sercu kobieta nie pasowała do takiego jak on nieugiętego mężczyzny, którego nigdy nie byłbym w stanie nazwać ojcem. Ten człowiek założył mi skafander, wręczył pudełko rakiet, Flickerkowi też założył skafanderek i powiedział: «W obecnej dobie chłopak może sobie świetnie dać radę w Kosmosie». «Ależ proszę pana» — próbowałem się opierać — «w obrębie dwustu lat świetlnych nie ma tu żadnej planety». «Poradzisz sobie» — wyszczerzył zęby w uśmiechu i wysadził mnie na szczycie tej oto skały”.

Chłopiec przerwał dla nabrania oddechu, a jego pies Flicker spojrzał na mnie wilgotnymi, owalnymi oczami. Dałem psu miskę mleka i chleb i obserwowałem, jak chłopak wcina rozmiękłą kanapkę posmarowaną masłem orzechowym. A potem Mavis zaprowadziła go do kajuty i troskliwie ułożyła do snu.

Wróciłem do urządzeń sterowniczych, wystartowałem i od razu włączyłem podsłuch.

— Obudź się, idioto! — usłyszałem głos Mavis.

— Daj mi spać — powiedział chłopiec.

— Wstawaj! Co przyszło do głowy tym z Agencji Wywiadowczej, żeby cię tu przysyłać? Czy oni nie zdają sobie sprawy, że to jest domena FBI?

— Został przeklasyfikowany. Teraz ma inną kategorię, jest Podejrzanym 10 F — przerwał jej chłopak. — To wymaga pełnego nadzoru.

— Tak, ale przecież j a tu jestem — krzyknęła Mavis.

— Ostatnio nie wykazałaś się za bardzo — powiedział chłopiec. — Przykro mi, moja droga, ale Bezpieczeństwo przede wszystkim.

— A więc wysłali ciebie — załkała Mavis — dwunastoletnie dziecko, smarkacza.

— Za siedem miesięcy skończę trzynaście lat.

— Dwunastoletnie dziecko… A ja tak się starałam, uczyłam się, czytałam książki, uczęszczałam na kursy wieczorowe, chodziłam na wykłady…

— To rzeczywiście smutne — współczująco powiedział chłopiec. — A ja będę oblatywaczem. W moim wieku to jedyna możliwość regularnego latania. Jak sądzisz, czy on pozwoli mi pokierować tym statkiem?

Wyłączyłem podsłuch. Powinienem się poczuć wspaniale, byłem pod obserwacją dwojga pełnoetatowych Szpiegów. To świadczyło, że jestem rzeczywiście kimś, kimś, kogo trzeba mieć na oku.

Co prawda moi Szpiedzy to tylko dziewczyna i dwunastoletni chłopak. Nasze władze musiały być widocznie w ciężkiej sytuacji, skoro wysłały tych dwoje.

Rząd ciągle na swój sposób mnie ignorował.

* * *

Przez resztę lotu nieźle dawaliśmy sobie radę. Mały Roy, jak nazywano chłopca, przejął stery, a jego pies siedział czujnie w fotelu drugiego pilota. Mavis w dalszym ciągu zajmowała się gotowaniem i utrzymywaniem porządku. Ja natomiast spędzałem czas na łataniu szczelin. Byliśmy najszczęśliwszym stadłem Szpiegów i Podejrzanych.

Znaleźliśmy bezludną planetę typu ziemskiego. Spodobała się Mavis, bo była niewielka i zaciszna. Miała zielone pola i mroczne lasy, o których Mavis czytała w swoich poetyckich zbiorkach. Mały Roy cieszył się z przejrzystych jezior i szczytów górskich, które obiecywały emocje wspinaczki.

Po wylądowaniu przystąpiliśmy do zagospodarowywania terenu.

A Roy natychmiast zajął się zwierzętami, które uprzednio odmroziłem. Wyznaczył sobie rolę strażnika krów i koni, protektora kaczek i gęsi, obrońcy świń i kurczaków. To pochłaniało mu tyle czasu, że jego raporty stawały się coraz rzadsze, aż w końcu zupełnie przestał je wysyłać.

No bo cóż można się było spodziewać po Szpiegu w jego wieku?

A kiedy już postawiłem budynki i obsiałem kilka akrów ziemi, zacząłem odbywać z Mavis długie spacery po mrocznym lesie i po otaczających nas żółto-zielonych polach.

Pewnego dnia urządziliśmy sobie piknik. Na brzegu małego wodospadu zjedliśmy lunch. Swobodnie rozpuszczone włosy Mavis spadały jej na ramiona, a błękitne oczy wyrażały oczarowanie. Wyglądała zupełnie jak nie-Szpieg. I ciągle na nowo musiałem sobie przypominać o naszych rolach.

— Bill! — powiedziała w pewnej chwili.

— Tak?

— Nic. — Skubnęła źdźbło trawy.

Nie mogłem zrozumieć, co chce przez to powiedzieć. Ale jej ręka znalazła się tuż obok mojej, palce nasze zetknęły się i przylgnęły do siebie.

Długo milczeliśmy. Nigdy dotąd nie byłem tak szczęśliwy.

— Bill?

— Tak?

— Bill, kochany, czy potrafiłbyś….

Nigdy się nie dowiem, co chciała powiedzieć i co ja bym na to odpowiedział. W tym momencie bowiem ciszę rozdarł ryk silników odrzutowych. Z nieba spadł statek kosmiczny.

* * *

Pilot Ed Wallace, siwy starszy pan, miał na sobie poplamiony trencz i głęboko nasunięty na czoło kapelusz z opuszczonym rondem. Był agentem firmy Clear-Flo zajmującej się oczyszczaniem wody na planetach. Ponieważ nie potrzebowałem jego usług, podziękował mi i odszedł.

Nie ujechał jednak zbyt daleko. Silniki wykonały jeden obrót i nieodwołalnie stanęły.

Obejrzałem mechanizm napędowy i zorientowałem się, że to zawór wysiadł. Wykonanie nowego zaworu podręcznymi narzędziami zajęłoby mi miesiąc.

— Co za pech! — wyszeptał. — Zmuszony będę tu pozostać.

— Chyba tak — powiedziałem.

Spojrzał z żalem na statek. — Nie mogę pojąć, jak to się stało?

— Uszkodził pan pewnie zawór, tnąc go piłą do metali. — Miałem na to niezbite dowody.

Mr. Wallace udawał, że mnie nie słyszy.

Tego wieczoru podsłuchałem, jak nadawał raport przez radio międzygwiezdne, które funkcjonowało wspaniale. No i okazało się, że jego instytucją macierzystą nie było Clear-Flo lecz Centralna Agencja Wywiadowcza.

* * *

Mr. Wallace okazał się niezłym ogrodnikiem, mimo że większą część życia spędził na przekradaniu się chyłkiem z kamerą i notatnikiem w ręku. Jego obecność dodała bodźca Małemu Royowi do jeszcze bardziej wzmożonej pracy. Zaprzestaliśmy z Mavis spacerów i zdawało mi się, że nagle zabrakło czasu na żółto-zielone pola i na dokończenie tamtej rozmowy.

Nasza mała osada prosperowała jak nigdy. Mieliśmy sporo gości. Z Okręgowego Wywiadu wpadł jakiś facet z żoną. Podawali się za wędrownych zbieraczy owoców. Po nich nadleciały dwie fotoreporterki, czyli tajne przedstawicielki Wykonawczego Biura Informacyjnego. Zjawił się też młody dziennikarz, który faktycznie pracował dla Konsulatu Moralności Kosmicznej w Idaho.

Każdemu z nich wysiadał zawór w momencie startu na Ziemię.

Nie wiedziałem, czy mam być dumny, czy zawstydzony. Obserwowało mnie pół tuzina Szpiegów, niestety — drugiej kategorii. I niezmiennie, po kilku tygodniach pobytu na mojej planecie, każdy z nich włączał się do pracy na farmie. Ich szpiegowskie wysiłki spełzały na niczym.

Było mi.czasami przykro. Zdawałem sobie sprawę, że jestem królikiem doświadczalnym dla nowicjuszy, kimś, na kim można spróbować swoich sił. Byłem Podejrzanym pod obserwacją Szpiegów albo za starych, albo za młodych, niedołężnych, postrzelonych, po prostu niekompetentnych. Szpiegowanie mojej osoby stanowiło coś w rodzaju emerytury. Ci ludzie nie zasługiwali na uczciwą pensję.

Ale zbytnio mi to nie przeszkadzało. Miałem jakąś pozycję, aczkolwiek była ona dosyć trudna do określenia. Byłem szczęśliwszy, niż kiedykolwiek na Ziemi, a moi Szpiedzy wydawali mi się ludźmi miłymi i chętnymi do współpracy.

Nasza mała kolonia żyła sobie szczęśliwie i spokojnie.

Sądziłem, że tak będzie zawsze.

* * *

I naraz, pewnej fatalnej nocy zapanowało jakieś niezwykłe napięcie. Miała chyba nadejść ważna wiadomość, bo wszystkie radia były włączone. Zmuszony byłem poprosić kilku Szpiegów, żeby kolejno korzystali z aparatów, bo może przepalić się generator.

Wreszcie radia zakończyły nadawanie i zostały wyłączone. Wszyscy Szpiedzy odbyli naradę. Słyszałem, jak szeptali między sobą do późnych godzin nocnych. Następnego ranka zebraliśmy się w bawialni. Na ich twarzach malowały się smutek i przygnębienie. Mavis pierwsza zabrała głos:

— Stało się coś strasznego — powiedziała. — Przede wszystkim chcemy ci coś wyjaśnić, Bill. Nikt z nas nie jest tym, za kogo się podawał. Jesteśmy Szpiegami…

— Tak? — mruknąłem nie chcąc urazić niczyich uczuć.

— To fakt — powiedziała. — Szpiegowaliśmy ciebie, Bill.

— Nawet ty? — udałem zdziwienie.

— Nawet ja — powiedziała z rozpaczą Mavis.

— I teraz to już koniec! — wybuchnął Mały Roy.

To mną wstrząsnęło.

— Dlaczego? — spytałem.

Popatrzyli na siebie zaskoczeni. W końcu Mr. Wallace, miętosząc rondo kapelusza w swych stwardniałych od pracy rękach, powiedział:

— Bill, Komisja Kontroli wykazała właśnie, że ten sektor Kosmosu nie jest własnością Stanów Zjednoczonych.

— Czyją jest w takim razie własnością? — spytałem.

— Nie denerwuj się — powiedziała Mavis. — Spróbuj zrozumieć. Ten cały sektor został przeoczony przy przeglądzie międzynarodowym i teraz żadne państwo nie ma prawa o niego się ubiegać. Ta planeta i kilkanaście milionów mil Kosmosu wokół niej należą do ciebie, Bill, jako do pierwszego, który się tutaj osiedlił.

Byłem tak zaskoczony, że nie mogłem wykrztusić słowa.

— W tej sytuacji — ciągnęła Mavis — nie wolno nam tu pozostać. Toteż natychmiast odlatujemy.

— Jakim cudem?! — krzyknąłem. — Przecież nie zreperowałem zaworów!

— Każdy Szpieg posiada zapasowe zawory i ostrza do piły — odrzekła uprzejmie.

Patrzyłem, jak odchodzili do statków i wyobraziłem sobie czekającą mnie samotność. Nie będzie już nikogo, kto by mnie miał pod obserwacją. Nigdy więcej nie usłyszę w ciszy nocnej skradających się kroków, ani nie zaskoczy mnie charakterystyczna twarz mojego Szpiega. Już nigdy szum kamery nie ukoi mnie przy pracy, a brzęczenie magnetofonu nie ukołysze do snu.

A jeszcze bardziej było mi ich żal. Ci biedni, uczciwi, nieudolni Szpiedzy wracali do świata konkurencji. Gdzie znajdą takiego Podejrzanego jak ja i takie miejsce, jak moja planeta?

— Do zobaczenia, Bill — powiedziała Mavis, podając mi rękę.

Patrzyłem, jak szła w kierunku statku Mr. Wallace’a i uświadomiłem sobie nagle, że nie była już Szpiegiem.

— Mavis! — krzyknąłem biegnąc za nią. Szła szybko. Złapałem ją za rękę. — Zaczekaj! Pamiętasz naszą rozmowę na statku? I to, co zacząłem mówić na pikniku?

Próbowała się wyrwać. Zupełnie nie romantycznym głosem wystękałem: — Mavis, kocham cię.

Padła mi w objęcia. Pocałowaliśmy się. Powiedziałem jej, że jej dom jest tutaj, na tej planecie, gdzie są mroczne lasy i zielone pola. Tu, ze mną.

Była zbyt szczęśliwa, aby coś mówić.

Kiedy Mavis zdecydowała się zostać, Mały Roy też się rozmyślił. Warzywa właśnie dojrzewały i Mr. Wallace nie chciał ich porzucać. Każdy miał jakieś zajęcie, którego nie mógł zostawić.

Tak więc oto stałem się władcą, królem, dyktatorem, prezydentem, bo tylko ode mnie zależy, kim zechcę się nazwać. Szpiedzy zaczynają napływać z każdego kraju, nie tylko z Ameryki. Aby nakarmić wszystkich poddanych, będę wkrótce zmuszony importować żywność. Kłopot w tym, że inni władcy kolejno odmawiają mi pomocy, uważają, że przekupiłem i namówiłem do ucieczki ich Szpiegów.

Przysięgam, że nie namawiałem, sami do mnie przyszli. Nie mogę zrezygnować ze swego stanowiska, ponieważ jestem na nie skazany przez samego siebie. Nie mam też serca ich stąd wygnać. Jestem w sytuacji bez wyjścia.

Cały mój lud składa się z byłych Szpiegów rządowych. Zdawałoby się więc, że łatwo mi przyjdzie utworzyć własny rząd. Tak jednak nie jest… Oni się zupełnie nie nadają do współpracy. Jestem władcą absolutnym na planecie farmerów, mleczarzy, pasterzy i hodowców bydła. Nie grozi mi śmierć głodowa. Ale nie o to chodzi. Problem w tym, jak właściwie do cholery mam rządzić? Przecież nikt z tych ludzi nie będzie szpiegował dla mnie.


Przełożyła z angielskiego Izabella Wagner

Загрузка...