IV

To był pomysł Burckhardta i Swanson początkowo się wzdragał. Wreszcie jednak uległ. Należał do tych, którzy zawsze się w końcu podporządkowują.

— To niebezpieczne… — nerwowo gderał. — Przypuśćmy, że ktoś będzie przechodził. Zauważą nas i…

— Co mamy do stracenia? Swanson wzruszył ramionami.

— To niebezpieczne — powtórzył. Podporządkował się jednak Burckhardtowi.

Pomysł był prosty. Można było być pewnym tylko tego, że tunel dokądś prowadził. Czy byli to Marsjanie, czy Rosjanie, niesamowity spisek czy równie obłędna halucynacja, cokolwiek by było nie w porządku z Tylerton — miało to swoje wytłumaczenie, a miejscem, w którym należało go szukać, był koniec tunelu.

Szli szybko. Już ponad milę wcześniej ujrzeli koniec tunelu. Mieli szczęście — nikt się w nim nie pojawił, nie zostali więc dostrzeżeni. Swanson jednak powiedział, że tunel jest chyba używany tylko w pewnych godzinach.

Ciągle 15 czerwca… „Dlaczego? — głowił się bez końca Burckhardt. — Nieważne, w jaki sposób, ale dlaczego?”

I to zapadanie w sen, całkowicie bezradne i dla wszystkich jednoczesne… I zapominanie wszystkiego… Za każdym razem wszystkiego. Swanson opowiedział mu o ich pospiesznym spotkaniu rankiem następnego dnia — zaraz potem, jak Burckhardt spóźnił się parę minut ze schowaniem się do komórki. Kiedy Swanson się ocknął, Burckhardta nie było. Spotkali się po południu na ulicy, ale Burckhardt niczego nie pamiętał.

Swanson wiódł swoją mysią egzystencję przez wiele tygodni, chowając się na noc w komórce, w dzień zaś wymykając się, aby w żałosnej nadziei, drżąc o głowę na karku i unikając „ich” wzroku, odszukiwać Burckhardta.

„Oni.” Jedną z „nich” była April Horn. To właśnie dzięki niej odkrył Swanson ten tunel, kiedy nieostrożnie wchodziła do budki telefonicznej, nigdy jednak z niej nie wychodząc.

Do „nich” też należał sprzedawca papierosów w biurowcu Burckhardta. Było „ich” więcej, przynajmniej z tuzin — tych, co do których Swanson był pewien lub ich podejrzewał.

Łatwo było ich rozpoznać, a przede wszystkim wiadomo było, gdzie ich szukać. Oni bowiem — jedyni w Tylerton — zmieniali swoje role z dnia na dzień.

Burckhardt, w swym autobusie o 6.51, każdego poranku, każdego dnia, który-był-15-czerwca, nigdy nie różnił się ani na jotę. Ale April Horn była czasem efektowna, rozdając w celofanowej spódniczce papierosy lub słodycze, a czasem — zwyczajna… Czasem zaś Swanson w ogóle jej nie widział.

Rosjanie? Marsjanie? Kimkolwiek by byli, co spodziewali się wygrać na tej obłędnej maskaradzie?

Nie znał odpowiedzi — ale może leżała ona za drzwiami w końcu tunelu.

Posłuchali przezornie pod drzwiami. Rozlegały się jakieś dalekie odgłosy, o których nie można było na pewno powiedzieć, że dochodziły zza tych drzwi. Nie było to jednak nic groźnie brzmiącego. Wśliznęli się więc delikatnie do środka, a następnie przez szeroki przedsionek i odcinek schodów dotarli do miejsca, które Burckhardt rozpoznał… jako zakłady „Contro Chemicals”.

Nie zauważyli nikogo w pobliżu. Nie było to w gruncie rzeczy takie dziwne — w zautomatyzowanej fabryce nigdy nie ma zbyt wiele ludzi. Burckhardt pamiętał jednak — jeszcze z czasu swojej jedynej tu wizyty — ową bezustanną, nieskończoną pracę fabryki, na przemian otwierające się i zamykające zawory, kadzie same się opróżniające i napełniające, mieszające, gotujące i automatycznie sprawdzające skład chemiczny bulgoczących płynów. Fabryka nigdy nie była wypełniona ludźmi, nigdy też jednak nie panował w niej bezruch. Właśnie… A teraz była cicha. Z wyjątkiem dalekich odgłosów, nie czuło się w niej tchnienia życia.

Zaprzęgnięte do pracy mózgi elektronowe nie słały żadnych rozkazów, uzwojenia i przekaźniki nie działały.

— Chodźmy — rzekł Burckhardt. Swanson skwapliwie podążył za nim, poprzez nieprzenikniony gąszcz kolumn i zbiorników z nierdzewnej stali.

Szli, czując jakby obecność śmierci. W pewnym sensie była to prawda — czymże są bowiem nieruchome automaty, kierujące ongiś fabryką, jak nie trupami?

Swanson przysunął się do Burckhardta.

— Boję się — powiedział.

Znajdowali się po przeciwległej stronie hali i odgłosy stały się silniejsze. Nie był to hałas maszyn, lecz głosy ludzkie. Burckhardt ostrożnie zbliżył się do drzwi i po chwili odważył się za nie zajrzeć.

Był to mały pokój, wypełniony głównie ustawionymi w półkole ekranami telewizyjnymi. Było ich co najmniej z tuzin, przed nimi siedzieli ludzie — przed każdym mężczyzna lub kobieta — i obserwując obraz, przekazywali swoje uwagi do dyktafonów. Czasem przechodzili od jednego ekranu do drugiego; na każdym z ekranów był inny obraz, ale nie wydawały się one mieć ze sobą cokolwiek wspólnego. Na jednym był sklep, w którym dziewczyna, ubrana podobnie jak April Horn, demonstrowała domowe lodówki. Na innym widać było całą serię zdjęć różnych kuchni. Przez chwilę przed Burckhardtem pojawił się widok stoiska z papierosami w jego biurowcu.

Ciekawe to było i Burckhardt miał nawet ochotę postać tam i dalej łamać sobie głowę, ale miejsce było zbyt ruchliwe. Mógł ich ktoś wyśledzić lub, wychodząc, natknąć się na nich.

* * *

Znaleźli inny pokój. Ten był pusty. Sprawiał wrażenie urządzonego z przepychem biura — z biurkiem, całym zasłanym papierami. Burckhardt rzucił na nie przelotnie okiem, ale przykuły jego uwagę dopiero wtedy, kiedy dojrzał treść jednego z nich.

Pochwycił pierwszą z brzegu kartkę. Potem wziął następną, podczas kiedy Swanson gorączkowo przeszukiwał szuflady.

Burckhardt zaklął cicho i zaszokowany rzucił papiery na biurko.

Swanson, nie dostrzegając prawie tego, zawołał z zachwytem:

— Niech pan patrzy! — wyciągnął z szuflady pistolet. — W dodatku jest naładowany!

Burckhardt gapił się na niego bezmyślnie, próbując skojarzyć przeczytane urywki. Po chwili, kiedy dotarły do niego słowa Swansona, zmrużył nagle oczy.

— Człowieku! — krzyknął. — Zabieramy to! Zabieramy ten pistolet, Swanson, i wiejemy! Na policję… Zaraz, może nie na komendę w Tylerton… Tylko do FBI. Popatrz na to!

Na arkuszu, który wręczył Swansonowi, widniał tytuł:

Sprawozdanie z testu terenowego.

Temat: Kampania papierosów „Marlin”.

Były to głównie zestawienia liczb, które niewiele mówiły Swansonowi i Burckhardtowi. Na końcu jednak było następujące podsumowanie:

„Chociaż test 47-K3 pozwolił na dwukrotne prawie zwiększenie liczby użytkowników w porównaniu z jakimkolwiek innym testem, nie może on być prawdopodobnie zastosowany w szerokim zakresie z racji lokalnych zarządzeń, ograniczających stosowanie ruchomych megafonów.

Testy w grupie 47-K12 dały, jako następne z kolei, najlepsze wyniki i naszym zdaniem, najskuteczniejszym zaleceniem byłoby powtórzenie ich w tej postaci, w jakiej je przeprowadzono, z dołączaniem lub wyłączaniem próbek towaru.

Sugestią równorzędną z w/w jest przejście od razu do najmocniejszej siły przekonywania, jeśli klient nie życzy sobie ponoszenia kosztów dodatkowych badań w serii K12.

Wszystkie powyższe prognozy oszacowano z prawdopodobieństwem 80 % przy zastosowaniu 0,5 % zaproponowanych środków, a z prawdopodobieństwem większym od 99 % przy użyciu 5 % środków”.

Swanson spojrzał znad arkusza na Burckhardta.

— Nie kojarzę — stwierdził.

— Swanson, to pasuje do faktów. To nie Rosjanie ani Marsjanie. To są ludzie od reklamy! W jakiś sposób — Bóg jedyny wie, w jaki — udało im się zawładnąć Tylertonem. Opanowali nas wszystkich — pana, mnie; całe dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy ludzi jest w ich rękach… Być może hipnotyzują nas, a może to co innego. Jakkolwiek by to robili, faktem jest, że pozwalają nam za każdym razem na przeżycie tylko jednego dnia. Przez cały ten obłędny dzień ładują w nas reklamy, zaś pod wieczór obserwują, jakie są tego efekty. A potem wymazują nam ten dzień z mózgu i rozpoczynają następny — z odmiennymi reklamami…

* * *

Swanson stał z otwartymi ustami. Po chwili dopiero udało mu się je z trudem zamknąć i przełknąć ślinę.

— To… obłędne… — odezwał się słabo. Burckhardt pokręcił głową.

— Pewnie, to brzmi obłędnie… Ale cały ten interes jest przecież szalony. Jakby pan to inaczej wytłumaczył? Nie może pan przecież zaprzeczyć, że większość osób w Tylerton przeżywa w kółko jeden i ten sam dzień. Sam pan to widział. To jest właśnie ten obłędny punkt, a my musimy przyjąć, że to jest prawda… Chyba że sami jesteśmy pomyleni. Jeśli teraz założyć, że ktoś wie… w jakiś sposób wie, jak tego dokonać, cała reszta od razu nabierze sensu. Pomyśl pan, Swanson! Oni sprawdzają każdy najmniejszy szczegół, zanim wydadzą centa na reklamę! Zdaje pan sobie sprawę z tego, co to oznacza? Bóg jeden wie, ile pieniędzy w to jest zaangażowanych. Ale ja akurat wiem, że niektóre koncerny wydają rocznie na reklamę dwadzieścia — trzydzieści milionów dolarów! Pomnóżmy to przez — powiedzmy — sto koncernów i załóżmy, że każdy z nich znajduje sposób na obcięcie kosztów reklamy tylko o dziesięć procent… A to jeszcze pestka, wierz mi pan! Jeśli nauczą się w przyszłości, jakie środki reklamy najskuteczniej działają, będą mogli swoje koszty obciąć do połowy, a może i więcej — nie wiem… A to oznacza zaoszczędzenie dwóch — trzech milionów rocznie — i, jeśli płacą tylko dziesięć czy dwadzieścia procent z tego na użycie Tylerton jako narzędzia, to i tak jest to dla nich marny grosz. Ale to jest fortuna dla tego, kto wziął w posiadanie całe Tylerton…

Swanson oblizał nerwowo wargi.

— To znaczy, że my… My jesteśmy czymś w rodzaju biernej publiki? — zapytał z wahaniem.

Burckhardt zmarszczył czoło.

— Niezupełnie… — Przez chwilę się zastanawiał. — Wie pan, jak lekarz sprawdza coś takiego jak penicylinę? Przygotowuje serię kolonii bakterii na żelatynowych krążkach i wypróbowuje specyfik na każdej z nich, za każdym razem nieco go zmieniając. No więc to właśnie jesteśmy my — my jesteśmy bakteriami, panie Swanson. Tylko że nasza sytuacja jest dla nich korzystniejsza pod względem ekonomicznym. Oni nie muszą testować wielu kolonii, bo mogą używać jednej, wciąż od nowa. To już było dla Swansona za mocne. Powiedział tylko:

— Co w związku z tym robimy?

— Chodźmy na policję. Nie mają prawa używać ludzi w charakterze morskich świnek.

— Ale jak się dostaniemy na policję? Burckhardt zawahał się.

— Myślę… — zaczął powoli. — Tak, to miejsce jest na pewno biurem kogoś ważnego. Mamy broń… Będziemy tu czekać, dopóki on nie przyjdzie… I on nas stąd wyprowadzi.

To było jasne i proste. Swanson bezsilnie opadł na krzesło, które znalazł przy ścianie, w miejscu niewidocznym od drzwi. Burckhardt ustawił się tuż za drzwiami. I czekał…

Oczekiwanie nie trwało tak długo, jak się tego spodziewali. Może pół godziny. Potem Burckhardt usłyszał zbliżające się głosy i zanim przylgnął do ściany, zdążył szeptem ostrzec Swansona. Były to głosy mężczyzny i dziewczyny. Mężczyzna mówił:

— …jakiego powodu nie mogłaś zameldować przez telefon?! Niszczysz cały dzienny test! Co się z tobą u diabła dzieje, Janet?!

— Przykro mi, panie Dorchin — odpowiedziała miękkim, czystym głosem. — Myślałam, że to ważne… Mężczyzna gderał:

— Ważne! Jedna stracona jednostka na dwadzieścia jeden tysięcy!

— Ależ to ten Burckhardt, panie Dorchin… Znowu! A sposób, w jaki zniknął nam z pola widzenia, wskazuje, że musiał mieć jakąś pomoc.

— Dobra, dobra. Nic się nie stało… Program „Choco-Bite” i tak wyprzedza plan. A jak już tu jesteś, chodź do biura i zrób swoje sprawozdanie. A o Burckhardta się nie martw… Prawdopodobnie się gdzieś włóczy. Znajdziemy go w nocy i…

Byli w drzwiach. Burckhardt zamknął je kopnięciem i uniósł pistolet.

— Tak się panu tylko wydaje! — powiedział triumfująco. To było warte tych potwornych godzin, oszałamiającego uczucia pomieszania zmysłów, niepewności i strachu. Tak wiele satysfakcji Burckhardt nie zaznał jeszcze nigdy w życiu. Wyraz twarzy tamtego był z tych, o których czasem się czytało, ale nigdy nie widziało na własne oczy: usta Dorchina bezwolnie otwarły się, źrenice rozszerzyły i chociaż udało mu się wydać jakiś dźwięk, który mógłby być pytaniem, nie wykrztusił z siebie żadnego słowa. Dziewczyna była prawie tak samo zaskoczona, a Burckhardt, rzuciwszy na nią okiem pojął, dlaczego jej głos był mu tak znajomy. To była April Horn.

Dorchin szybko doszedł do siebie.

— Czy to ten? — spytał ostro.

— Tak — potwierdziła. Dorchin skinął głową.

— Cofam to, co powiedziałem. Miałaś rację. Ej, panie… Burckhardt, czego pan chce?

* * *

Swanson zawołał piskliwie:

— Uważaj na niego, on może mieć drugi pistolet!

— To przeszukaj go — powiedział Burckhardt. — Powiem ci, Dorchin, czego od ciebie chcemy. Chcemy, żebyś poszedł z nami do FBI i wytłumaczył im, jak ci się udało uprowadzić dwadzieścia tysięcy ludzi…

— Uprowadzić? — parsknął Dorchin. — Człowieku? Nie bądź śmieszny! I odłóż broń, nie wydostaniesz się z nią stąd!

Burckhardt groźnie podniósł pistolet.

— Myślę, że mi się to uda.

Dorchin był przybity i rozwścieczony, ale — co było dziwne — nie był przestraszony.

— Cholera by to!.. — zaczął wrzeszczeć, potem jednak zamknął się i nerwowo przełknął ślinę.

— Słuchaj… — perswadował — robisz wielki błąd. Ja nikogo nie uprowadziłem, wierz mi…

— Nie wierzę! — rąbnął bez ogródek Burckhardt. — Dlaczego miałbym ci wierzyć?

— Bo to jest prawda! Masz moje słowo!

Burckhardt pokręcił głową.

— Powtórz to w FBI, może ci uwierzą. Dowiemy się wszystkiego. No, a teraz… Którędy stąd wyjdziemy?

Dorchin otworzył usta z zamiarem dalszej dyskusji, ale Burckhardt wybuchnął:

— Nie właź mi w drogę! Jestem zdecydowany cię zabić, jeśli mnie do tego zmusisz. Nie rozumiesz?! Przeżyłem dwa dni piekła i za każdą ich sekundę obwiniam ciebie. Zabić cię? To byłaby tylko przyjemność… Ja nie mam już nic do stracenia! Wyprowadzaj nas stąd!

Twarz Dorchina nagle straciła jakikolwiek wyraz. Sprawiał wrażenie, jakby zamierzał się ruszyć, ale blondynka wsunęła się między niego a pistolet.

— Ja proszę… — błagała Burckhardta. — Pan nic nie rozumie. Panu nie wolno strzelić!

— Zejdź z drogi!

— Ależ panie Burckhardt!..

Już nie skończyła. Dorchin z kamienną twarzą ujął za klamkę. Burckhardt z wrzaskiem podniósł broń. Usłyszał przeraźliwy krzyk dziewczyny. Naciskając spust dostrzegł jeszcze, jak z żalem i błaganiem w oczach, tuż przed nim, wpadła pomiędzy pistolet i Dorchina.

Instynktownie celował nisko — by zranić, nie zabić… Ale źle obliczył. Pocisk trafił dziewczynę w brzuch…

* * *

Trzasnęły drzwi. W oddali słychać jeszcze było tupot nóg uciekającego Dorchina. Burckhardt rzucił pistolet i skoczył ku dziewczynie.

Swanson jęczał:

— To nas wykończy, Burckhardt… Boże, Czemuś to zrobi-bił, mogliśmy uciec. Powinniśmy byli pójść na policję… Właściwie byliśmy już na zewnątrz! My…

Burckhardt nie słuchał. Klęczał obok dziewczyny. Leżała płasko na plecach, z bezwładnie rozrzuconymi rękami. Krwi nie było, nawet śladu rany. Pozycji jednak, w jakiej leżała, nie była zdolna przyjąć żadna żyjąca istota ludzka. A przecież ona jeszcze nie umarła…

Nie umarła. I Burckhardt, zmartwiały nagle, pomyślał: „Nie, nie jest również żywa…”

Tętna nie było — tylko rytmiczne drganie palców jednej ręki.

Oddechu także nie było słychać. Jego miejsce zajął syczący, skwierczący dźwięk. Oczy, otwarte szeroko, patrzyły na Burckhardta. Nie było w nich strachu ani bólu — tylko wielki, głęboki żal. Wargami, nieregularnie drgającymi, powiedziała:

— Niech się pan nie martwi, panie Burckhardt… Nic mi nie jest.

Burckhardt, klęcząc, nagle odchylił się do tyłu i uważnie popatrzył. Tam, gdzie powinna być krew, był czysty, okrągły otwór, wydarty w substancji, która z pewnością nie była ciałem. I zwitek złotomiedzianych drucików…

Zwilżył wargi.

— Jesteś robotem… — powiedział.

Dziewczyna usiłowała przytaknąć. Wykrzywione wargi wyszeptały wreszcie:

— Jestem… Tak, jak wy…

Загрузка...