I

Młody Dyak i Utliff stali zdyszani na poszczerbionym grzbiecie wzgórza. Był piękny, upalny dzień, a miliony cykad grały wkoło nich zawzięcie. W zamglonym od upału powietrzu odległe góry ledwo były widoczne, tak że wijąca się w dół rzeka miała kolor szarego ołowiu i przejaśniała się dopiero u stóp wzgórza.

W dole rozlewała się w mokradła, szczególnie tam dalej, gdzie bagnisty teren całkowicie rozpływał się we mgle. Przy brzegu rzeki skrzeczały i trajkotały iguanodony: ich garbate kształty były dobrze widoczne. Nie sprawiały one ludziom kłopotu.

— Co z tobą, Utliff? Czy zejdziesz ze mną ze wzgórza? — spytał Dyak.

Po twarzy przyjaciela poznał, że jest z nim niedobrze. Utliff miał rysy zmienione — a nawet zniekształcone. Dyakowi się to nie podobało. Nawet jego krzaczasta broda była jakby inna. Utliff wzruszył szerokimi ramionami.

— Nie pozwolę, abyś sam polował, przyjacielu — odrzekł.

Zdecydowany okazać swą niewrażliwość na cierpienie, ruszył pierwszy piaszczystym zboczem w dół, prześlizgując się krzakami, jak to zwykle razem robili. Udawał obojętność na chorobę, wobec której żaden człowiek nie mógł pozostać obojętny. W przebłysku współczucia Dyak doszedł do wniosku, że Utliff długo już nie pożyje.

Spojrzawszy za siebie Utliff spostrzegł wyraz twarzy przyjaciela.

— Jeszcze jednego biegusa do garnka, Dyak, zanim odejdę — powiedział i odwrócił wzrok.

Gdy kierowali się w stronę rzeki, z krzaków śmignęły jakieś włochate stworzenia, zbyt szybkie, aby je można było złowić, i przebiegła gromadka gadów, które zwali biegusami — zwinne jaszczurki, sięgające im prawie do pasa, szybko biegające na tylnych łapach.

Utliff z worka przytroczonego do pasa wyjmował kamienie i ciskał nimi w biegusy; jednego nawet trafił, ale nie powalił. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Nie zależało im na zdobyciu pożywienia. Było go pod dostatkiem; poza tym polowanie na biegusy dawało zawsze lepsze rezultaty u stóp wzgórza, o czym wiedzieli z praktyki.

Śmiejąc się bez przerwy stoczyli się w dół w kłębach kurzu. O tej porze dnia, w samo południe, nie było żadnych powodów do obaw. Tak naprawdę to tylko chrupaczy należało się bać, ale chrupacze w taki upał leniwie wylegiwały się w cieniu. Skrzekacze z moczarów nikogo nie napastowały, o ile nie były same zaczepione. Życie było łatwe.

I tylko wtedy, kiedy Dyak patrzył na zniekształconą twarz Utliffa, przeżywał chwile strachu — strach pełzał pod czaszką jak małe zwierzątko. Ale wtedy mógł po prostu odbiec, na coś zapolować i znów poczuć się dobrze.

Dyak nie lubił myśleć. To, co pochodziło z głowy, było zawsze złe, a to co z ciała — zwykle dobre. Wielkimi susami pognał przez wysoką trawę i ze stromego brzegu rzucił się łukiem w wodę. Rzeka połknęła go śpiewając słodko. Wypłynął na powierzchnię krztusząc się i strząsając wodę z oczu. Woda pod nim była głęboka i w zakręcie koryta płynęła ciepła, czysta i przyjemna w dotknięciu. Przy drugim brzegu, gdzie skrzekacze na jego widok wpadły w popłoch, woda była stęchła i zbyt ciepła.

Wydając okrzyk rozkoszy Dyak walczył z jedwabistym prądem otulającym jego ciało. Zawołał towarzysza. Utliff stał milcząc na miniaturowym urwisku. Z drugiego brzegu patrzył na przyjaciela.

— Wskakuj! Poczujesz się lepiej!

Zanim Utliff posłusznie skoczył, Dyak wchłaniał oczami całą panoramę. Później utrwaliła mu się w mózgu na zawsze.

Z tyłu za przyjacielem wyrastało zbocze. Żaden z nich jeszcze się na nie nie wspinał, chociaż u jego podnóża znajdowały się pieczary, które zamieszkiwali. Dyak spostrzegł, że stały tam trzy kobiety z osady obejmując się w sposób, w jaki kobiety zwykły się obejmować. Śmiały się, ale w ciężkim powietrzu ich śmiechu nie było prawie słychać. Wieczorem zejdą do rzeki i będą się kąpać, ochlapywać wzajemnie i zanosić śmiechem, ponieważ zapomniały (lub może ponieważ pamiętały), że zbliża się zmrok. Ich śmiech sprawił Dyakowi przyjemność. Znaczyło to, że brzuchy miały pełne, a głowy puste. Były zadowolone.

Z drugiej strony, za Utliffem, Dyak spostrzegł Semary. Stanęła dyskretnie za drzewem w taki sposób, że mogła obserwować obydwu mężczyzn. Semary uśmiechała się, choć nigdy nie śmiała się tak często jak inne kobiety. Widocznie gwar wywabił ją z osady. Mimo że Dyak i Utliff mało o niej wiedzieli, to jednak wiadome im było, że dziewczynę z jakichś powodów traktowano jak wyrzutka w społeczności złożonej z trzech mężczyzn i trzech kobiet mieszkających w okolicy poprzedniego legowiska chrupacza.

Dyak przestał się uśmiechać, kiedy ją zobaczył. Jej widok sprawiał mu cierpienie.

Była mniej pulchna i mniej zgarbiona niż inne kobiety. Na jej twarzy nie było tego meszku, który porastał twarze innych kobiet. Nie miała również włosów między piersiami. To wszystko było dziwne, ale ta dziwność była pociągająca. A jednak… przebywanie z nią sprawiało cierpienie. Wiedział o tym, gdyż on i Utliff kiedyś byli z nią razem; od tego czasu wiedział również, że zachowywała się biernie; nie biła, nie gryzła i nie śmiała się tak, jak to robiły inne kobiety, kiedy już cię dostały w swoje ręce.

Przebywanie z nią i jej bierność przyprawiały go o bóle głowy.

Dyak patrzał i myślał o tym wszystkim słuchając zawziętego grania cykad. Naraz spostrzegł, jak Utliff skoczył do rzeki.

Nie przypominało to w niczym jego płynnego skoku w wodę. Gdy tylko Utliff wychynął nieco nad powierzchnię, zawołał głośno:

— Dyak! Pomóż mi, odchodzę!

Przerażony Dyak trzema mocnymi ruchami ramion był już przy nim, ciągle jednak myślał, że jest to chyba tylko żart ze strony przyjaciela. Pewnie, zanim zdąży dopłynąć, Utliff da nurka. Ale ciało Utliffa było bezwładne i ciężkie, miał zamknięte oczy i rzęził.

Dyak położył się na plecach, wsunął ramię pod plecy Utliffa i podciągnął go do najbliższego drzewa — starej, poskręcanej, złamanej sosny, która zwisała nad wodą tak nisko, że często chwytali się jej gałęzi wychodząc z wody. Utliff zaczął znowu rzęzić i zakrztusił się, gdy woda nalała mu się do ust. Dyak sięgnął wolną ręką w górę i uchwycił wystającą gałąź drzewa.

Wydźwignął się na tyle z wody, że mógł utrzymać się oplatając gałąź lewą nogą. Ale wyciągnięcie Utliffa z wody było nadal piekielnie trudne. Kiedy ciężko dysząc miotał się na wszystkie strony, czyjeś ręce wyciągnęły się ku niemu z pomocą. Była to Semary. Mruknąwszy coś z wdzięcznością uniósł przyjaciela nad wodą, a potem, ściskając mocno kolanami pień drzewa, podciągnął Utliffa w górę.

Razem z Semary ułożyli ciało na pniu, a po chwili przenieśli je na brzeg.

Utliff otworzył oczy i podkurczył kolana. Potem opadł bezwładnie.

Już nie żył.

Prawie natychmiast rozpoczął się okropny proces rozkładu.

Wszystkie członki drgały od nagłych skurczów mięśni. Ciało zaczęło odpadać, nabierając równocześnie zielonkawej barwy. Wnętrzności wypadły i wkoło rozeszła się woń zgnilizny. Ze środka dał się słyszeć jakiś okropny bulgot. Dyak i Semary wstali przerażeni i powoli odeszli trzymając się za ręce. Utliff już do nich nie należał. Przestał być Utliffem.

Oddalili się od brzegu rzeki, kryjąc się pośród niskich drzew, aż wreszcie usiedli obok siebie na dużym, płaskim głazie. Dyak wciąż jeszcze ociekał wodą, ale na ciepłym głazie wysychał szybko i przestał się trząść. Semary zrywała liście ze zwisającej nad nimi gałęzi drzewa i przyklejała je do jego wilgotnej piersi. Uśmiechała się przy tym tak słodko, że zmuszony był też się uśmiechnąć, chociaż sprawiało mu to ból.

Objął ją ramionami i potarł nosem o jej pachę. Zachichotała z zadowolenia. Zsunęli się opierając plecami o głaz. Dyak zaczął odklejać wilgotne liście od swojej piersi i przyklejał je na jej ciele. Miał wyraźną świadomość swego uczucia dla Semary. Nawet więcej niż uczucia. Odczuwał to już przy kobietach swojej grupy. Niepokój był przyjemny i zarazem niezmiernie smutny. Nie wiedział, jak się go pozbyć.

Semary chyba również odczuwała coś podobnego. Nagle powiedziała:

— Ludzie się zużywają.

Powiedziała to tak, jakby tylko niechcący zdradziła swoje myśli.

Jak zwykle, gdy rozmawiali, Dyak czuł jakąś ogromną przepaść, której nie sposób było przeskoczyć słowami. Słowa były przecież o tyle słabsze od rzeczy, które sobą przedstawiały. Odpowiedział czując niedosyt słów.

— Wszyscy ludzie są na to stworzeni, aby się zużywać.

— Co masz na myśli? Jak są ludzie stworzeni?

— Stworzeni są po to, aby się zużywać. Schodzą całkiem nowi ze wzgórz. Ale nowość nie trwa długo… Ich twarze robią się dziwne. A potem się zużywają jak Utliff.

Dziewczyna rzekła z wysiłkiem:

— Czy długo po Utliffie zszedłeś ze wzgórz?

— Wiele, wiele dni po nim. A ty, droga Semary?

— Zeszłam ze wzgórz dopiero kilka dni temu. Przyszłam… przyszłam od strony tej gładkiej rzeczy — tej czarnej bariery na wzgórzu.

Nie wiedział, o jakiej barierze mówiła. Pod skórą czuł jakiś niepokój, strach i podniecenie oraz inne wrażenia, których nie umiał określić z braku odpowiednich słów. Oczy dziewczyny były nieruchome, jak gdyby oboje byli blisko czegoś, o czym bali się myśleć.

— Powiedz mi — rzekł — powiedz mi, jak to jest, gdy nagle zaczyna się istnieć.

Zakryła oczy rzęsami.

— Byłam na stoku wzgórza — powiedziała. — Tuż przy gładkiej, czarnej barierze.

Aby przerwać narastające milczenie, objął ją i ułożył na wznak. I tak leżeli, twarzą przy twarzy, dzieląc się oddechem, jak to już kiedyś robili i jak robił to z nią Utliff w dniach, zanim się zużył.

Czuł, że istnieje coś innego, co powinien teraz zrobić. Ale głowa niczego mu nie podpowiedziała. W ciele natomiast odzywały się jakieś bezimienne impulsy, beznadziejnie radosne lub też beznadziejnie smutne. Oczy Semary były zamknięte. Coś mu jednak mówiło, że choć była dziwna, odczuwa ten sam zamęt co i on.

Utliff też go odczuwał. Kiedy dawniej obaj leżeli przy Semary, Dyak był tak zaintrygowany tym, co mu chodziło po głowie, że powiedział o tym Utliffowi. Bał się, że tylko on jeden odczuwa tę dziwną, niejasną słodycz; ale Utliff przyznał, że on również, od stóp do głów, był tym uczuciem przepełniony. Gdy próbowali kłaść się blisko kobiet swojej grupy, odczucie to istniało, ale gdy kontynuując doświadczenie położyli się blisko siebie, odczucie to znikło tak szybko, że aż musieli się roześmiać.

Dyak leżał i patrzał w górę na drzewa. Na pobliskiej gałęzi zobaczył cykadę. Ogromna bestia, długa jak ludzkie ramię, prawie wpół zginała konar, na którym siedziała. Cykady były dobrym pożywieniem, ale teraz odczuwał inny głód, głód poza wszelkim głodem. Dźwięk i dotyk jego świata kołysały go i przepełniały całego.

Semary odezwała się nieoczekiwanie, a głos jej brzmiał ciepło w jego uchu:

— Dwie osoby zużyły się dzisiaj, każda inaczej. Jedna to Utliff, a druga to Artet. Artet była dziewczyną z mojej grupy. Chrupacz ją dopadł. Wiesz, że mieszkamy blisko legowiska chrupacza. Powlókł tam Artet, ale już wtedy krew ją opuściła.

— Zapomniałaś mi o tym wcześniej powiedzieć?

— Właśnie szłam, aby ci to powiedzieć, a wtedy to straszne naszło Utliffa. Potem przy twoim ciepłym ciele zapomniałam o tym.

Dyak odparł ponuro:

— Chrupacz przeszedł przez rzekę tam, gdzie woda płynie płytko. Zwykle jada skrzekacze, widziałem to często z naszego wzgórza. Teraz gdy tu już przeszedł, jest za głupi, aby móc wrócić. Wkrótce zdechnie z głodu. Wtedy wszyscy będą bezpieczni.

— Nie zdechnie, zanim nas wszystkich nie pozjada. Nie możemy z nim być bezpieczni, Dyak. Musisz mu spuścić krew i go zużyć.

Usiadł, a potem przykucnął przy niej ze złością.

— Niech to zrobią wasi mężczyźni. Dlaczego właśnie ja? Nasza grupa jest bezpieczna w jaskiniach na wzgórzu. Chrupacz mnie nie obchodzi. Dlaczego mnie o tym mówisz, Semary?

Usiadła również i spojrzała na niego. Strzepnęła liść z piersi.

— Chcę, abyś ty to zrobił, ponieważ najbardziej lubię leżeć przy tobie. Jeżeli spuścisz krew chrupaczowi, to zawsze będę leżała przy tobie, a nie przy naszych śmierdzących mężczyznach. Jeżeli nie chcesz tego dla mnie zrobić, przysięgam, że wrócę do nich.

Chwycił ją gwałtownie za rękę.

— Z nikim innym nie będziesz tylko ze mną, Semary! Myślisz, że boję się spuścić krew chrupaczowi? Jasne, że się nie boję!

Semary uśmiechnęła się do niego, jak gdyby jego gwałtowność sprawiła jej przyjemność.

Загрузка...