John Wyndham DZIEWCZYNA Z INNEGO WYMIARU

Random Quest


Słysząc odgłos hamowania samochodu na żwirze doktor Harshom spojrzał na zegarek. Zamknął księgę, w której pisał, schował ją do jednej z szuflad biurka i czekał. Stephens otworzył drzwi i zaanonsował:

— Pan Trafford.

Doktor podniósł się z krzesła i z uwagą przyjrzał się młodemu człowiekowi, który właśnie wszedł. Pan Colin Trafford, mężczyzna z niezłą prezencją, po trzydziestce, z lekko wijącymi się ciemnoblond włosami, gładko ogolony, miał na sobie dobrze skrojony tweedowy garnitur i nienagannie dobrane do niego pantofle. Wyglądał dość przyjemnie, choć w sposób nie wyróżniający się. Co dzień spotyka się wielu podobnych do niego młodych ludzi. Gdyby mu się jednak przyjrzeć bliżej, tak jak to właśnie zrobił doktor, można byłoby dostrzec oznaki zmęczenia i niepokoju w oczach, a w zaciśniętych ustach pełną napięcia determinację.

Uścisnęli sobie dłonie.

— Zrobił pan kawał drogi — odezwał się doktor — może drinka? Obiad będzie za jakieś pół godziny.

Młody człowiek skinął głową i usiadł.

— To bardzo miło z pana strony, że mnie pan tu zaprosił, doktorze.

— Nie z pobudek altruistycznych — odparł doktor. — Po prostu wygodniej rozmawiać niż korespondować. A poza tym jestem człowiekiem dociekliwym. Po latach monotonnej wiejskiej praktyki przeszedłem właśnie na emeryturę, więc jak wpadnę czasem na ślad jakiejś tajemnicy, nie spocznę, dopóki jej nie wyjaśnię. — Gospodarz także usiadł.

— Tajemnicy? — powtórzył młody człowiek.

— Tajemnicy — odparł doktor.

Gość łyknął whisky.

— Z podobnymi pytaniami mógł się zwrócić do pana pierwszy lepszy adwokat — powiedział.

— Ale pan nie jest adwokatem.

— No nie — przyznał Colin Trafford — nie jestem.

— A mimo to ma pan poważne powody prowadzić to dochodzenie. I w tym właśnie tkwi tajemnica. Jakież to bowiem naglące przyczyny kazały panu poszukiwać osoby, której istnienia nie tylko pan sam nie jest pewny, lecz także nie potwierdzają go żadne dokumenty Somerset House?[2]

Młody człowiek z uwagą spojrzał na doktora, który ciągnął:

— Skąd ja to wszystko wiem? Otóż nie ulegało dla mnie wątpliwości, że pierwszym pana krokiem musiała być wizyta w archiwum. Gdyby pan bowiem znalazł metrykę, nie przyjąłby pan takiej linii postępowania. Przyzna pan, że w tej sytuacji tylko osoba niezwykle zdecydowana nie zrezygnowałaby z poszukiwania kogoś, kto oficjalnie w ogóle nie istnieje. Powiedziałem więc sobie: „Kiedy ten kpiący ze zdrowego rozsądku upór zwróci się do mnie, spróbuję rozwikłać tajemnicę”.

Colin Trafford zmarszczył brwi.

— Chce pan powiedzieć, że powziął pan to postanowienie, zanim przyszedł mój list?

— Mój drogi, „Harshom” to nie jest często spotykane nazwisko; jest to, jeśli pan się takimi rzeczami interesuje, dość osobliwe zniekształcenie nazwiska „Harvesthome” i muszę panu powiedzieć, że nie spotkałem jeszcze żadnego Harshoma, który by nie był w sposób łatwy do ustalenia z nami powiązany. A my wszyscy jesteśmy właściwie w stałym kontakcie. Nic więc chyba dziwnego, że wtargnięcie do rodziny zupełnie nie znanego młodego człowieka, który kolejno poddaje nas przesłuchaniom na temat jakiejś bliżej nie określonej panny Harshom, wzbudziło naszą ciekawość. Ponieważ doszedłem do wniosku, że zajmuję na pańskiej liście dość odległe miejsce, postanowiłem zdobyć pewne informacje na własną rękę. Ja…

— A na jakiej podstawie uznał pan, że zajmuje pan na mojej liście miejsce odległe? — przerwał mu Colin Trafford.

— Ponieważ jest pan niewątpliwie człowiekiem metodycznym. A w tym przypadku obrał pan metodę geograficzną. Zaczął pan swoje poszukiwania od Harshomów zamieszkujących rejon centralnego Londynu i zataczając coraz szersze kręgi dotarł pan wreszcie do Herefordshire. Ma pan na swojej liście jeszcze tylko dwóch dalej usytuowanych Harshomów: Petera, na samym czubku Kornwalii, i Harolda, zamieszkałego kilka mil od Durham, prawda, że się nie mylą?

Colin Trafford skinął głową, jakby z odrobiną ociągania.

— Nie myli się pan — przyznał.

Doktor Harshom uśmiechnął się nie bez zadowolenia.

— Tak też myślałem. Jest jednak… — zaczął, ale młody człowiek przerwał mu ponownie.

— Mój list skwitował pan zaproszeniem, nie odpowiadając jednak na zawarte w nim pytanie.

— To prawda. Ale odpowiadam na nie teraz: oświadczam panu, że taka osoba nie istnieje i nigdy nie istniała.

— Jeśli pan jest tego tak zupełnie pewny, to po co pan mnie tu w ogóle zaprosił?

— Ponieważ… — tym razem przerwał doktorowi gong. — Przepraszam, Phillips daje nam jeszcze dziesięć minut czasu. Chodźmy umyć ręce. Pokażę panu pański pokój i możemy wrócić do tej rozmowy przy obiedzie.

Nieco później, kiedy na stole stała już zupa, doktor podjął:

— Pytał pan, dlaczego pana tutaj zaprosiłem. Otóż uważam, że jeśli pan ma prawo interesować się moją domniemaną krewną, ja mam nie mniejsze prawo dociekać przyczyn tego zainteresowania. Czy nie uważa pan, że jest to fair?

— Miałbym co do tego pewne wątpliwości — odparł Trafford po namyśle. — Pańskie zainteresowanie moimi motywami byłoby, przyznaję, w pełni uzasadnione, gdyby pan wiedział, że ta osoba istnieje, ale skoro mnie pan zapewnia, że jej nigdy nie było, zainteresowanie to ma charakter czysto akademicki.

— Owszem, moje zainteresowanie jest akademickie, tym niemniej bardzo realne. Może byłoby nam łatwiej rozmawiać, gdybym przedstawił sprawę z mojego punktu widzenia?

Trafford skinął głową i doktor ciągnął dalej:

— Otóż siedem czy osiem miesięcy temu zupełnie nie znany nam młody człowiek zaczyna kolejno nawiązywać stosunki ze wszystkimi moimi krewnymi. Chodzi mu, jak twierdzi, o zebranie danych czy też uzyskanie jakichkolwiek informacji, dotyczących pewnej pani, niejakiej Otylii Harshom. Osoba ta urodziła się, według niego, w roku 1928, chociaż nie wyklucza on pomyłki o parę lat w jedną lub w drugą stronę, jak również tego, że wychodząc za mąż mogła zmienić nazwisko.

Jego wcześniejsze listy charakteryzuje ton ufności, przekonanie, że sprawa jest łatwa do wyjaśnienia, ale w miarę jak kolejni Harshomowie zaprzeczają istnieniu poszukiwanej przez niego osoby, listy tracą nieco z poprzedniej pewności, pozostają jednak w dalszym ciągu pełne determinacji. Nieznajomy dowiaduje się z jednego czy dwóch źródeł o młodych kobietach noszących nazwisko Harshom — notabene żadna z nich nie jest Otylią — i sprawdza te informacje bardzo starannie. Czyżby imienia nie był pewien w tym samym stopniu co innych szczegółów? Najwyraźniej jednak żadna z tych pań nie stanowi rozwiązania jego zagadki, bo dalej prowadzi swoje poszukiwania. W obliczu niewątpliwej klęski uporczywość, z jaką zgłębia wszystko, co może mieć jakikolwiek związek z Harshomami, zaczyna stawiać pod znakiem zapytania jego zdrowy rozsądek. Może więc jest dziwakiem opętanym przez jakąś obsesję?

A jednak wszystko przemawiało za tym, że był — przynajmniej do wiosny 1953 roku — zupełnie normalnym młodym człowiekiem. Jego pełne imię i nazwisko brzmi Colin Wayland Trafford. Urodził się w roku 1921 w Solihull jako syn adwokata. W 1934 roku wstępuje do szkoły Chartowe’a.

W 1939 roku zostaje powołany do wojska, z którego wychodzi w roku 1945 w stopniu kapitana. Przyjęty do Cambridge, kończy w roku 1949 fizykę z dobrym wynikiem. W tym samym roku zaczyna pracę w Przedsiębiorstwie Elektrofizycznym, gdzie od razu dostaje kierownicze stanowisko. W 1950 żeni się z Delią Stevens, by już po roku zostać wdowcem. Na początku 1953 zostaje ranny w wypadku, który miał miejsce w laboratorium w czasie przeprowadzania doświadczenia. Pięć tygodni spędza w szpitalu pod wezwaniem św. Merryna. Pierwsze kroki w kierunku uzyskania od rodziny Harshomów jakichś informacji dotyczących Otylii Harshom podejmuje mniej więcej w miesiąc po wyjściu ze szpitala. Colin Trafford powiedział chłodno:

— Pan jest bardzo dokładnie poinformowany, doktorze. Doktor nieznacznie wzruszył ramionami.

— Pańskie wiadomości o Harshomach muszą być co najmniej równie wyczerpujące. Dlaczego pana denerwuje, że ktoś z nas może coś wiedzieć o panu?

Colin milczał. Spuścił oczy, wpatrując się w obrus. Doktor podjął:

— A więc: czyżby miał obsesję? Otóż mniej więcej od marca bieżącego roku, wydaje mi się, że należałoby odpowiedzieć na to pytanie twierdząco.

Po tym odkryciu doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z tajemnicą znacznie bardziej intrygującą, niż mi się wydawało — przerwał. — Chciałbym pana o coś zapytać, panie Trafford: czy przed styczniem był pan świadom istnienia nazwiska Otylia Harshom?

Gość zawahał się, po czym odrzekł niepewnie:

— Trudno powiedzieć… Człowiek spotyka się z tysiącami różnych nazwisk. Niektóre się pamięta, inne zapadają jakoś w podświadomość, jeszcze inne po prostu uciekają. Nie sposób na to odpowiedzieć.

— Być może. Powstała jednak dość dziwna sytuacja: otóż do stycznia Otylia Harshom w ogóle nie istniała na mapie pańskiej świadomości, zaś od marca, obiektywnie nie istniejąc, całkowicie nią zawładnęła. Nasuwa się więc pytanie: co się wydarzyło pomiędzy styczniem i marcem?

Jak panu wiadomo, jestem lekarzem i dzięki dość szerokim stosunkom mogę się wielu rzeczy dowiedzieć. Otóż pewnego dnia pod koniec stycznia został pan zaproszony, wraz z kilkoma innymi osobami, na pokaz do jednego z laboratoriów należących do pańskiego przedsiębiorstwa. Nie podano mi szczegółów — wątpię zresztą, czy bym je zrozumiał, tak rozrzedzona panuje atmosfera na wyżynach nowoczesnej fizyki — w każdym razie coś w tym doświadczeniu się nie udało. Nastąpiła eksplozja, czy też implozja, czy może kilka atomów, sprowokowanych, wpadło w szał. W każdym razie laboratorium zostało zdemolowane. Jedna osoba zginęła na miejscu, druga zmarła trochę później, kilka odniosło rany. Pan sam ucierpiał stosunkowo nieznacznie. Parę skaleczeń i sińców, nic poważnego, ale stracił pan przytomność w takim stopniu…

…W takim stopniu stracił pan przytomność, że nie odzyskał jej pan w ciągu dwudziestu czterech dni…

Kiedy wreszcie przyszedł pan do siebie, zdradzał pan symptomy znacznie silniejszego zachwiania równowagi psychicznej, niżby się można spodziewać po pacjencie w pana wieku i pańskiej konstytucji, wobec czego zaaplikowano panu środki uspokajające. Pierwszej nocy spał pan niespokojnie, z objawami zaburzeń psychicznych. A co najważniejsze — bez przerwy przyzywał pan jakąś Otylię.

Szpital zbadał sprawę, na ile to było możliwe, ale nie znaleziono nikogo o tym imieniu, kto miałby jakikolwiek związek z panem.

Zaczął pan wracać do zdrowia, ale nie ulegało wątpliwości, że coś zaprząta pański umysł bez reszty. Nie chciał pan wyjawić, o co chodzi, ale poprosił pan jednego z lekarzy, żeby jego sekretarka poszukała w jakiejkolwiek książce telefonicznej Otylii Harshom. Kiedy okazało się, że nie ma takiego nazwiska, popadł pan w depresję. Mimo to nie powrócił pan więcej do tej sprawy — przynajmniej tak mi powiedziano — aż do opuszczenia szpitala, kiedy to rozpoczął pan osobiście poszukiwania Otylii Harshom, z których, mimo całkowicie negatywnych rezultatów, nie zrezygnował pan do chwili obecnej.

Jakie więc mogą płynąć z tego wnioski? — doktor uniósłszy lewą brew spoglądał na swego gościa poprzez stół.

— Że jest pan poinformowany nawet lepiej, niż sobie wyobrażałem — wyrwał się Colin. — Gdybym był pańskim pacjentem, pańskie dociekania byłyby usprawiedliwione, ale ponieważ nie jestem i nie mam najmniejszego zamiaru korzystać z pańskich usług, uważam je za niedyskretne i niezgodne z etyką lekarską.

Jeżeli Colin wyobrażał sobie, że w ten sposób speszy swojego gospodarza, to się mylił. Doktor w dalszym ciągu traktował go z pełnym zainteresowania dystansem.

— Wcale nie jestem przekonany, czy pan nie powinien jednak z czyichś usług skorzystać — rzekł. — Na razie chciałbym panu wyjaśnić, dlaczego to właśnie ja przeprowadziłem takie dochodzenie. Może wtedy wyda się ono panu mniej bezczelne. Ale czuję się zobowiązany uprzedzić pana, żeby pan się nie łudził. Musi pan zrozumieć jedno: Otylia Harshom, której pan poszukuje, nie istnieje i nigdy nie istniała. Ta sprawa jest pewna.

Mimo to posiada ona pewien aspekt, który mnie ogromnie zaskoczył i który nie da się wytłumaczyć po prostu zbiegiem okoliczności. Otóż nazwisko Otylia Harshom nie jest mi całkiem obce. Nie — doktor uniósł rękę — powtarzam: żadnych złudzeń. Otylia Harshom nie istnieje, ale istniała czy też istniały w przeszłości dwie Otylie Harshom.

Trafford rozchmurzył się. Siedział podany do przodu, wpatrzony w swojego gospodarza.

— Ale — podkreślił doktor — to wszystko działo się bardzo dawno. Pierwsza z nich to była moja babka. Urodziła się w roku 1832, w 1861 wyszła za mąż za dziadka Harshoma, a w 1866 umarła. Druga to była moja siostra: urodziła się w roku 1884, a umarła, biedactwo, w 1890…

Znów przerwał. Colin nie skomentował tego ani słowem. Doktor podjął więc po chwili:

— Jestem jedynym żyjącym przedstawicielem tej gałęzi rodziny, nic więc dziwnego, że inni nie pamiętali o ich istnieniu, ale kiedy dowiedziałem się o pana poszukiwaniach, pomyślałem sobie: coś w tym musi być. „Otylia” nie jest może imieniem nie spotykanym, ale w każdym razie należy do niezbyt popularnych, zaś Harshom to niewątpliwie nazwisko rzadkie. Przypadkowe połączenie jednego z drugim jest niemal nieprawdopodobne. A ja w przypadki po prostu nie wierzę. Gdzieś musi więc istnieć ogniwo łączące, jakaś przyczyna…

Dlatego postanowiłem dociec, w jaki sposób ten młody człowiek, Trafford, natknął się na tę nieprawdopodobną wprost kombinację imienia z nazwiskiem i dlaczego stało się to jego obsesją. Nie odmówi mi pan chyba pomocy w tej sprawie?

Colin wpatrywał się w doktora, w dalszym ciągu milcząc.

— Nie? W porządku. Kiedy więc zebrałem wszystkie dane, doszedłem do wniosku, że na skutek wypadku ma pan komplikacje pourazowe, niezwykłe zarówno ze względu na swoją intensywność, jak i charakter. O intensywności ich można wnosić z obsesyjnego skoncentrowania się na jednym przedmiocie, a o niezwykłym charakterze częściowo z wyraźnego zachwiania równowagi psychicznej, a częściowo z konsekwencji, z jaką odmawia pan przypomnienia sobie czegokolwiek od momentu wydarzenia się wypadku do chwili odzyskania przytomności.

Ale jeżeli rzeczywiście pozostawał pan w stanie nieświadomości, to dlaczego ocknął się pan tak podniecony? Musiało to być wywołane wspomnieniem jakiegoś przeżycia. A jeżeli doznawał pan czegoś w rodzaju sennych urojeń, to dlaczego tak uparcie nie chce pan o nich mówić? Musiał pan przeżyć coś, co miało dla pana ogromne znaczenie i w czym Otylia Harshom odegrała zasadniczą rolę.

No cóż, panie Trafford, czy uważa pan moje rozumowanie za poprawne, a wniosek za słuszny? Jako lekarz mówię panu, że od takich ciężarów należy się uwalniać.

Colin wyraźnie zastanawiał się przez chwilę, ale ponieważ w dalszym ciągu się nie odzywał, doktor podjął:

— Zdaje pan sobie chyba sprawę, że wyczerpał pan już prawie wszystkie możliwości. Pozostało panu jeszcze dwóch Harshomów, z których żaden, zapewniam pana, panu nie pomoże. Co wtedy?

Colin odparł bezbarwnym głosem:

— Ma pan z pewnością rację. Ale mimo wszystko ja się muszę z nimi zobaczyć. Nie mogę przegapić nawet najmniejszej szansy. Może być coś, jakaś poszlaka… Nie wolno mi zaniedbać niczego. Miałem nikłą nadzieję, kiedy pan mnie tu zaprosił. Wiem, że pan miał rodzinę…

— Owszem, miałem — powiedział doktor wolno. — Mój syn Malkolm zginął w czasie wyścigów samochodowych w Brooklands w 1927 roku. Nie był żonaty. Córka wyszła za mąż, ale była bezdzietna. Została zabita w czasie nalotu na Londyn w roku 1941… I to już koniec… — potrząsnął głową.

— Ogromnie mi przykro — rzekł Colin i po chwili dodał: — Czy mógłby mi pan może pokazać jakieś zdjęcie swojej córki?

— Ona nie należy do pokolenia, którego pan poszukuje.

— Wiem, ale mimo wszystko…

— Dobrze, jak wrócimy do mojego gabinetu. A pan mi jeszcze nie odpowiedział na pytanie, co pan myśli o moim rozumowaniu.

— Och, jest bez zarzutu.

— Ale w dalszym ciągu nie chce pan mówić na ten temat? To odwrotnie niż ja. Pan pozwoli wobec tego, że będę dalej rozwijał swoją myśl. Otóż to pańskie przeżycie nie mogło wywołać w panu ani uczucia wstydu, ani niesmaku, boby pan je próbował jakoś idealizować, czego pan najwyraźniej nie robi. A zatem wysoce prawdopodobne, że przyczyną pańskiego milczenia jest strach. Z jakichś powodów boi się pan o tym mówić, nie bojąc się jednocześnie spojrzeć prawdzie w oczy. Musi się więc pan obawiać konsekwencji mówienia o tym — być może ze względu na kogoś innego, ale, jeszcze pewniej, ze względu na siebie…

Colin czas jakiś przyglądał się doktorowi z miną obojętną, po czym odprężył się trochę i oparł wygodnie w krześle. Po raz pierwszy uśmiechnął się słabo.

— Doszedł pan w końcu do tego, doktorze. Niech pan się jednak nie obrazi, jeśli powiem, że droga, którą pan odbył, była żmudna i długa. A sprawa jest naprawdę prosta. Rzecz sprowadza się do tego, że jeśli człowiek, jakikolwiek człowiek, twierdzi, że przeżył coś, co jest poza zwykłym ludzkim doświadczeniem, to czyż nie zakłada się z miejsca, że nie jest on zupełnie normalny? A tym samym trudno oczekiwać, by jego reakcje w konkretnej sytuacji przebiegały tak jak u normalnego człowieka. Skoro zaś jego reakcje mogą być nienormalne, to jak można na tym człowieku polegać? Czy nie będzie słuszniej zdać się na kogoś, kto nie budzi żadnych wątpliwości? Lepiej nie ryzykować. Macha się więc na niego ręką. Fakt, że nie zachowuje się tak, jak po nim oczekują, pozostaje nie zauważony. Zaczyna się nad nim zbierać mała chmurka, ledwie strzępek wątpliwości i nieufności. Jest ona zbyt ulotna, by mógł ją rozwiać, a jednak rzuca na niego stały, nieznaczny, lecz stały cień.

O ile wiem, nie istnieje nic takiego jak normalna ludzka istota, ale panuje powszechne przekonanie, że powinna istnieć. Każda organizacja.ma swoją koncepcję „człowieka, jaki jest nam potrzebny”, którego uważa za normalnego z punktu widzenia swoich celów. Tak więc każdy — oczywiście ze zrzeszonych — stara się do tego modelu dopasować, a ci, co w sposób widoczny od niego odbiegają, czy to w życiu publicznym, czy prywatnym, ryzykują swoją karierą. I stąd, jak pan powiedział, mój lęk przed konsekwencjami. Prawda, jakie to proste?

— Ma pan słuszność — zgodził się doktor. — Ale nie zatroszczył się pan wcale, żeby jakoś ukryć skutki tego swego przeżycia; mam na myśli pańską pogoń za Otylią Harshom.

— Bo nie mam potrzeby. Czy może być coś bardziej naturalnego niż uganianie się młodego człowieka za dziewczyna? To uzasadnienie okazało się zupełnie Wystarczające zarówno dla moich przyjaciół, którzy się tą sprawą interesują, jak i dla kilku Harshomów.

— Rzeczywiście. Ale żaden z nich, poza mną, nie był świadom „zbiegu okoliczności” polegającego na połączeniu imienia „Otylia” z nazwiskiem „Harshom”.

Doktor przerwał, czekając, co powie Colin Trafford, ale nie doczekawszy się ciągnął dalej:

— Chłopcze, ta sprawa bardzo ci leży na sercu. Jesteśmy sami. Nie mam z twoją firmą najmniejszych powiązań, a mój zawód powinien dodatkowo budzić w tobie zaufanie. Jeśli chcesz jednak, mogę ci zagwarantować dyskrecję. Wierz mi, że pozbycie się tego ciężaru z pewnością wyjdzie ci na dobre, a ja chciałbym tę sprawę zgłębić…

Ale Colin potrząsnął głową.

— To się panu nie uda. Nawet gdybym wyznał wszystko, jeszcze bardziej wydałoby się to panu tajemnicze, tak jak i mnie.

— Dwie głowy to nie jedna. Moglibyśmy spróbować — rzekł doktor i czekał.

Colin znów zastanawiał się przez moment, po czym podniósł na niego wzrok, wytrzymując jego spojrzenie.

— Zgoda. Ja już próbowałem. Teraz niech pan spróbuje. Ale przedtem chciałbym zobaczyć zdjęcie pańskiej córki. Czy ma pan może coś z okresu, kiedy miała ze dwadzieścia pięć lat?

Przenieśli się do gabinetu. Doktor gestem wskazał Colinowi krzesło, a sam podszedł do stojącej w rogu szafy. Wyjął niewielki stosik tekturowych oprawek i zaczął je przeglądać. Wybrał trzy fotografie. Wpatrywał się w nie przez chwilę w zadumie, po czym wręczył je Colinowi. Podczas gdy gość oglądał zdjęcia, doktor nalewał koniak.

Colin spojrzał znad zdjęć.

— Nie — powiedział — a jednak jest coś… — Po kolei zasłaniał dłonią poszczególne części twarzy. — Coś w układzie i kształcie oczu… ale niezupełnie. Może czoło, ale przy takim uczesaniu to trudno powiedzieć… — Przez chwilę jeszcze studiował fotografie, zanim zwrócił je doktorowi. — Dziękuję, że mi je pan pokazał. Doktor wręczył mu jeszcze jedną.

— A to Malkolm, mój syn.

Zdjęcie przedstawiało roześmianego młodego człowieka opartego o przednią część samochodu spowitego w obłok spalin.

— Kochał ten wóz — powiedział doktor — który okazał się zbyt szybki na stary tor. Wyleciał za bandę i walnął w drzewo.

Doktor wziął od Colina zdjęcie i wręczył mu szklaneczkę koniaku.

Colin zakręcił nią. Przez chwilę obaj milczeli. Następnie młody człowiek łyknął i zapalił papierosa.

— No więc dobrze — odezwał się w końcu — spróbuję panu to wszystko wyjaśnić. Ale najpierw powiem, co się stało — obojętne czy w sensie subiektywnym, czy nie — w każdym razie to się stało dla mnie. Wszelkie wynikające z tego implikacje rozpatrzymy później, jeśli pan sobie życzy.

— Dobrze — zgodził się doktor. — Ale niech pan mi powie: czy zaczynamy od pańskiego wypadku, czy było jeszcze przed nim coś, co mogło mieć jakieś znaczenie?

— Nie — odparł Colin — wtedy właśnie się ta cała historia zaczęła.

* * *

Był to dzień jak co dzień. Wszystko i wszyscy byli zupełnie normalni, poza tym, że samo doświadczenie miało charakter dość szczególny. Jego przedmiot nie jest tajemnicą, ale, o ile się orientuję, nie ma żadnego znaczenia dla sprawy. Obecni zgromadzili się wokół aparatury. Deakin, który miał demonstrować, przełożył dźwignię i nagle coś zaczęło brzęczeć, a potem wyć jak silnik na coraz szybszych obrotach. Wycie przeszło stopniowo w gwizd. Przez mrożący krew w żyłach moment przeszywający gwizd pozostawał na granicy słyszalności i wreszcie — cudowne uczucie ulgi, kiedy wszystko ucichło i znów zapanował spokój. Spojrzałem na Deakina wpatrzonego w swoje zegary, z ręką na wyłączniku, i właśnie wtedy, w chwili gdy znów miałem się odwrócić w stronę aparatury — nastąpił błysk… Nie słyszałem nic ani nie czułem: był to po prostu oślepiający błysk… A potem ciemność… Rozległy się nawoływania i głos kobiety, która krzyczała… krzyczała… i krzyczała…

Poczułem, że miażdży mnie jakiś wielki ciężar. Otworzyłem oczy. Przeniknął przez nie do głowy ostry ból, mimo to jednak starałem się zrzucić z siebie ciężar — leżałem przywalony trzema osobami. W końcu zdołałem odsunąć dwie z nich i usiąść. Dokoła mnie leżały różne postacie: jedne nieruchomo, inne usiłowały się podnieść. W odległości paru stóp na lewo zobaczyłem wielkie koło. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, że jest ono przyczepione do autobusu, który z mojej pozycji robił wrażenie piętrzącego się nade mną czerwonego drapacza chmur, i to, co gorsze, przechylonego tak, jakby miał za chwilę na mnie runąć. Zerwałem się więc szybko, łapiąc młodą kobietę, rozciągniętą w poprzek moich nóg i wlokąc ją w bezpieczniejsze miejsce. Była nieprzytomna, biała jak papier.

Rozejrzałem się dokoła. Bez trudu zrozumiałem, co się stało. Kierowca autobusu, jadącego najwyraźniej z dużą szybkością, z jakiegoś powodu stracił panowanie nad kierownicą, wpadł na zatłoczony chodnik i wbił się w grubą szybę wystawową. Część przedniego pomostu tkwiła w budynku i właśnie stamtąd dochodził krzyk. Kilka osób w dalszym ciągu leżało na ziemi: jakaś kobieta poruszała się słabo, jakiś mężczyzna jęczał, dwoje nie dawało znaku życia. Pośród kryształków potłuczonego szkła wiły się po chodniku trzy strumyczki krwi. Ruch uliczny został wstrzymany i spostrzegłem hełmy dwóch przepychających się ku nam policjantów.

Poruszyłem na próbę rękami i nogami. Działały bez zarzutu i co więcej nie odczuwałem przy tym bólu. Byłem jednak ogłuszony i pulsowało mi w skroniach. Podniosłem rękę do głowy i poczułem ból w miejscu, gdzie musiałem się uderzyć — w lewej części potylicy.

Policjanci zdołali się wreszcie jakoś do nas przedostać. Jeden zaczął odpychać napierających na nas gapiów, drugi zajął się rannymi. Pojawił się też trzeci, który wdrapał się na pomost autobusu, żeby się przekonać, co jest przyczyną krzyku.

Próbując przezwyciężyć oszołomienie rozejrzałem się dokoła. Wszystko to działo się na Regent Street, kawałek za Piccadilly Circus, a rozbita wystawa należała do Austina Reeda. Ponownie spojrzałem na autobus. Był rzeczywiście przechylony, ale nie groziło mu przewrócenie się, wbił się bowiem w okno wystawowe mniej więcej do połowy słowa „General” lśniącego złotem liter na czerwonym tle.

W tym momencie zorientowałem się, że nic tu po mnie i że jeśli dłużej zabawię, złapią mnie na świadka. Nie chciałbym jednak, żeby pan pomyślał, że się uchylam od tego obowiązku — gdyby chodziło oczywiście o zwykłe zeznanie, to co innego, ale nagle zdałem sobie ostro sprawę, że sytuacja nie jest zwykła. Po pierwsze nie miałem zielonego pojęcia, co się tu działo przed wypadkiem, a po wtóre… co ja tu właściwie robiłem? Obserwowałem doświadczenie w Watford, a już w następnym momencie — wydarzyło się to wszystko. W jaki sposób, do diabła ciężkiego, znalazłem się w ogóle na Regent Street?

Zacząłem sobie ukradkiem torować drogę wśród tłumu, a następnie zygzakiem przeszedłem przez ulicę i prześlizgując się pomiędzy zatrzymanymi pojazdami ruszyłem w kierunku znajdującego się w pobliżu baru „Royal”.

Zmieniło się tu sporo od czasu, kiedy byłem po raz ostatni, to znaczy parę lat temu, ale zależało mi przede wszystkim, żeby znaleźć bar, co nie przedstawiało żadnych trudności.

— Podwójny koniak i trochę wody sodowej — powiedziałem do barmana.

Podał mi trunek i przysunął w moja stronę syfon. Wyciągnąłem z kieszeni pieniądze, ale było tylko kilka pensów i mała srebrna moneta. Sięgnąłem więc po portfel.

— Pół korony, proszę pana — rzekł kelner, jakby broniąc się przed banknotem.

Spojrzałem na niego z niedowierzaniem, ale rzeczywiście tak powiedział. Położyłem mu trzy szylingi; był zadowolony. Dolałem wody sodowej do koniaku i nareszcie łyknąłem upragnionego drinka. W momencie kiedy odstawiałem szklaneczkę, spojrzałem na swoje odbicie w lustrze za barem…

Zwykle nosiłem wąsy. W każdym razie wyszedłem z nimi z wojska, ale wstępując do Cambridge postanowiłem je zlikwidować. A jednak były — choć może nie tak bujne. Podniosłem rękę i dotknąłem ich. Żadne złudzenie: wąsy były prawdziwe. W tym samym niemal momencie zwróciłem uwagę na mój garnitur. W ten sposób ubierałem się wiele lat temu. Ubranie było zupełnie przyzwoite, ale obecnie my, to znaczy kierownictwo Przedsiębiorstwa Elektro-Fizycznego, nie nosiliśmy takich rzeczy…

Poczułem zawrót głowy, znów łyknąłem koniaku i trochę niepewnie sięgnąłem po papierosa. Paczka, którą wyciągnąłem z kieszeni, wyglądała obco — czy widział pan kiedy playersy „Mariners”? Nie? Ja też nie. Ale wyjąłem jednego i zapaliłem trzęsącą się ręką. Zawrót głowy nie ustępował, przeciwnie, nasilał się gwałtownie…

Wsadziłem rękę do bocznej kieszeni. Nie znalazłem w niej portfela. A przecież powinien tam być — może wyciągnął mi go ktoś z tłumu, który zebrał się wokół autobusu… Przeszukałem pozostałe kieszenie: wieczne pióro, pęk kluczy, parę czeków kasowych od Harrodsa, książeczka czekowa, zawierająca czeki wystawione na mieszczący się przy Knightsbridge oddział Westminster Bank. Bank — w porządku. Ale skąd Knightsbridge? Przecież mieszkam w Hampstead… Żeby się jako tako połapać w sytuacji, zacząłem rekapitulować wypadki, od momentu kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem piętrzący się nade mną autobus. Wspomnienie tej chwili było bardzo żywe. Pamiętałem doskonale, jak patrzyłem na czerwonego potwora ze złocistym napisem „General”, tak, właśnie połyskiwał złotem, tylko że od roku 1933, od czasu kiedy zastąpiono go przez „London Transport”, nie widywało się tego napisu na autobusach.

Przyznam, że byłem roztrzęsiony, rozejrzałem się więc po lokalu, żeby odzyskać jakoś poczucie rzeczywistości. Na jednym ze stolików zobaczyłem zostawioną przez kogoś gazetę. Poszedłem po nią, ale zanim na nią spojrzałem, ostrożnie usiadłem na swoim stołku. A potem głęboko zaczerpnąłem tchu i przyjrzałem się pierwszej stronie… Byłem zdezorientowany: całą pierwszą stronę zajmowały ogłoszenia. Znalazłem jednak pewną pociechę — u góry przeczytałem mianowicie: Daily Mail, Londyn, środa 27 stycznia 1954 roku. Przynajmniej data była właściwa — na ten dzień wyznaczyliśmy termin doświadczenia w laboratorium.

Przewróciłem kartkę i na środkowej stronie przeczytałem: „Zamieszki w Delhi. W związku z żądaniem natychmiastowego zwolnienia z więzienia Nehru doszło tu dziś do jednego z największych w dziejach Indii wystąpień ludności. Do późnych godzin wieczornych miasto dosłownie zamarło.”…

A potem zwróciła moją uwagę sąsiednia kolumna: „W odpowiedzi na kwestię wysuniętą przez pierwszą ławę opozycji premier, pan Butler, zapewnił Izbę, że rząd bada sprawę bardzo starannie”… Półprzytomny spojrzałem na górę strony; data się zgadzała: 27 stycznia 1954 roku — ale tuż pod nią widniało zdjęcie z podpisem: „Scena z wczorajszego wieczornego spektaklu MIŁOŚĆ DAMY w Laughton Theatre. Amanda Coward w tytułowej roli tej ostatniej spośród licznych sztuk muzycznych jej ojca. MIŁOŚĆ DAMY została ukończona zaledwie na kilka dni przed śmiercią autora, w sierpniu ubiegłego roku. Po przedstawieniu pan Ivor Novello, który prowadził orkiestrę, złożył wzruszający hołd pamięci zmarłego.”

Przeczytałem notatkę jeszcze raz, bardzo starannie. A następnie szukając jakiegoś oparcia rozejrzałem się po gościach, meblach, popatrzyłem na barmana, na butelki: wszystko było bardzo przekonywające i realne.

Odłożyłem gazetę i dokończyłem koniak. Chętnie wypiłbym jeszcze jeden, ale nie chciałem narażać się na głupią sytuację, gdyby na przykład barman zmienił zdanie w sprawie ceny, bo przecież nie miałem portfela. Spojrzałem na zegarek i — właśnie, jeszcze jedno! Był to bardzo ładny zegarek, złoty, z paskiem z krokodylowej skóry, ale ja go nigdy nie widziałem na oczy. Stał na dwunastej trzydzieści. Zdjąłem go i odwróciłem wewnętrzną stroną. Pięknie wygrawerowany widniał tam napis: „C. na zawsze O. 10. X. 50.” Drgnąłem, ponieważ właśnie w roku 1950 się ożeniłem, chociaż wcale nie w październiku i nie z żadną O. Moja żona ma na imię Delia. Machinalnie założyłem z powrotem zegarek na rękę i wyszedłem.

Odpoczynek i koniak dobrze mi zrobiły. Kiedy bowiem znów znalazłem się na Regent Street, nie czułem się już tak oszołomiony (chociaż — o ile nie jest to zbyt drobiazgowe rozróżnienie — w dalszym ciągu zdezorientowany) i głowa przestała mnie prawie boleć, tak że lepiej mogłem obserwować to, co się wokół mnie działo.

Na pierwszy rzut oka Piccadilly Circus wydał mi się taki jak zawsze, z lekkim tylko posmaczkiem odmienności. Po chwili zorientowałem się, że chodzi o ludzi i samochody. Zdumiewająca wprost liczba mężczyzn i kobiet ubrana była nędznie, a kwiaciarki pod Erosem przypominały wręcz sterty łachmanów. Wygląd kobiet ubranych lepiej z kolei mnie zaskoczył: niemal bez wyjątku miały na głowach kapelusze jak dwunastocalowej średnicy talerze. Spódnice były długie, prawie do kostek, co przy futrach robiło wrażenie, że w południe ubrały się wieczorowo. Pantofle, szpilki, o ostrych szpicach, były przeładowane ozdobami i ohydne. Prawdopodobnie każda moda wydawałaby się śmieszna, gdyby zaskoczyła nagle człowieka nie przygotowanego, tylko że przecież nigdy, a przynajmniej nigdy do tej pory… Krótko mówiąc, gdyby nie data gazety, czułbym się jak na nowo obudzony Rip van Winkle… Samochody też były jakieś dziwne. Robiły wrażenie bardzo wysoko zawieszonych, małych i brakowało im różnych błyskotek, do których wszyscy przywykliśmy, a po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, że nie jestem właściwie w stanie odróżnić żadnej marki, poza kilkoma niewątpliwymi rollsami. Kiedy tak stałem, zagapiony, pewna dama w talerzu na głowie i porządnie podniszczonym futerku zwróciła się do mnie w dość ponury sposób per „kochasiu”. Postanowiłem stąd iść i ruszyłem w stronę Piccadilly. Po drodze spojrzałem na kościół Sw. Jakuba. Kiedy go ostatni raz widziałem — mogło to być jakieś dwa tygodnie temu — cały był w rusztowaniach, a na dziedzińcu afisz zachęcał do składania datków na odbudowę; teraz nie było nawet śladu tego wszystkiego, a kościół wyglądał tak, jakby nigdy nie został zbombardowany. Przeszedłem przez ulicę, żeby przyjrzeć mu się dokładniej, pełen podziwu dla dzieła rekonstrukcji.

Po chwili znalazłem się przed wystawą Hatcharda, zatrzymałem się więc, żeby zobaczyć, co mają. Niektóre książki nosiły nazwiska znanych mi autorów: Priestleya, C.S. Lewisa, Bertranda Russela, T.S. Eliota i innych, ale zupełnie nie poznawałem tytułów. I nagle na samym froncie spostrzegłem książkę w jaskraworóżowej obwolucie: „W zaraniu życia” Colina Trafforda.

Gapiłem się na nią dłuższy czas, prawdopodobnie z otwartymi ustami. Kiedyś miałem, wie pan, ambicje w tym kierunku. Gdyby nie wojna, prawdopodobnie skończyłbym studia humanistyczne i spróbował swoich sił w pisaniu, ale sprawy potoczyły się inaczej i kolega, z którym służyłem w jednym pułku, skierował moje zainteresowania ku naukom ścisłym, a poza tym załatwił mi później pracę w Przedsiębiorstwie Elektrofizycznym.

* * *

Kiedy się wreszcie otrząsnąłem ze zdumienia, zaintrygowany wstąpiłem do księgarni.

Na ladzie leżało kilka egzemplarzy książki. Wziąłem pierwszy z wierzchu i otworzyłem. Na karcie tytułowej widniało moje nazwisko, a obok pod „tegoż autora”, siedem innych tytułów. Wydawcy nie znałem, ale na odwrocie karty tytułowej przeczytałem: „Pierwsze wydanie: styczeń 1954”.

Odwróciłem książkę i o mało jej nie upuściłem. Z tyłu na okładce było zdjęcie autora — niewątpliwie moje zdjęcie — i to z wąsikiem… Podłoga zakołysała mi się pod nogami.

Nagle za plecami usłyszałem głos, który wydał mi się znajomy:

— Jak się masz, Narcyzie! Widzę, że robisz sobie reklamę. Jak idzie książka?

— Martin! — wykrzyknąłem. Jeszcze nigdy w życiu żadne spotkanie nie sprawiło mi takiej przyjemności. — Martin! Przecież myśmy się nie widzieli od czasu… zaraz, kiedy to było?

— Co najmniej trzy dni temu, stary — odparł nieco zdziwiony.

Trzy dni! W Cambridge często widywałem się z Martinem Fallsem, ale po skończeniu studiów spotkaliśmy się wszystkiego ze dwa razy, a ostatni raz chyba dwa lata temu. Ale Martin ciągnął:

— A może byśmy tak coś przekąsili, jeśli masz chwilkę czasu? — zaproponował.

I tu coś nie grało. Od lat nie słyszałem, żeby ktoś mówił „przekąsić”. Robiłem jednak co mogłem, żeby wyglądało, że wszystko jest w porządku.

— Świetnie — powiedziałem — ale będziesz musiał zapłacić. Świsnęli mi portfel.

Martin cmoknął.

— Mam nadzieję, że nie było tam wiele. To co, może byśmy poszli do klubu? Tam będziesz mógł zrealizować czek.

Odłożyłem książkę na miejsce i wyszliśmy.

— Wiesz, zabawna historia — rzekł Martin — właśnie spotkałem Tommy’ego, Tommy’ego Westhouse’a. Ależ ten obskakuje swojego amerykańskiego agenta. Ze skóry wyłazi. Pamiętasz tę koszmarną historię Tommy’ego — „Kolczasta róża”? Takie bzdury: Ben Hur spotyka się z Kleopatrą, w czym przeszkadza im markiz de Sade. Wiesz, jego agent chyba… — Martin paplał dalej snując swoją opowieść z życia środowiska, pełną nazwisk, które mi nic nie mówiły, co trwało na tyle długo, że zdążyliśmy dojść do Pall Mall. Na koniec rzucił: — Aha, nie powiedziałeś mi, jak zostało przyjęte „W zaraniu życia”… Podobno zamówienia przekroczyły nakład… Ale widziałem, że w recenzji to i owo ci wytknęli.

Prawdę mówiąc, sam jeszcze tego nie przeczytałem. Człowiek nigdy nie ma czasu.

Wybrałem metodę najłatwiejszą — postanowiłem nie angażować się w rozmowę. Wydawało mi się to prostsze niż próby zrozumienia czegokolwiek, więc mu powiedziałem, że mniej więcej takiego przyjęcia się spodziewałem.

Klubem, do któregośmy w końcu dotarli, okazał się „Dzikus”. Nie jestem wprawdzie członkiem, ale portier zwrócił się do mnie po nazwisku, jakbym tu był codziennym gościem.

— No to strzelimy sobie jednego szybkiego — zaproponował Martin — a potem pójdziemy do George’a w sprawie czeku.

Miałem na ten temat jak najgorsze przeczucia, ale wszystko poszło gładko i w czasie obiadu robiłem dobrą minę do złej gry. Popadłem w podobne tarapaty jak teraz — tyle że na odwrót. Ale zasada działała ta sama: jeżeli coś jest nie tak, ludzie chętniej uznają cię za wariata, niż ci pomogą — dlatego należy trzymać fason.

Obawiam się jednak, że nie zawsze mi się to udawało. Kilka razy Martin spojrzał na mnie z niepokojem. A raz nawet zapytał:

— Czy ty się dobrze czujesz, stary?

Prawdziwa wsypa nastąpiła jednak dopiero, kiedy mając na talerzyku kawałek sera sięgnął lewą ręką po seler. W tym momencie bowiem zobaczyłem na jego małym palcu złoty sygnet, co mną tak wstrząsnęło, że straciłem czujność — bo, widzi pan, Martin nie ma u lewej ręki palców małego i serdecznego, zostawił je gdzieś nad Renem w 1945 roku.

— O Boże! — wykrzyknąłem, ponieważ wstrząsnęło to mną silniej niż cokolwiek dotychczas. Gwałtownie zwrócił ku mnie twarz.

— Co z tobą, do licha, stary? Jesteś blady jak ściana.

— Twoja ręka… — powiedziałem.

Spojrzał na nią z zaciekawieniem, a potem, z jeszcze większym, na mnie.

— Nie widzę w niej nic dziwnego — rzekł, lekko mrużąc oczy.

— Ale… ale przecież straciłeś te dwa ostatnie palce na wojnie — wykrzyknąłem. Jego brwi uniosły się do góry, po czym opadły, a na twarzy pozostał wyraz troski. Powiedział z czymś w rodzaju współczucia:

— Coś ci się pokręciło, stary. Wojna się skończyła przed moim urodzeniem.

Poczułem się jakoś niewyraźnie, a kiedy znów wszystko nabrało sensu, stwierdziłem, że leżę w głębokim fotelu, a Martin siedzi koło mnie i mówi:

— Radzę ci, stary, idź jeszcze dzisiaj do lekarza. Musiałeś ucierpieć gorzej, niż ci się wydawało. Wiesz, z głową nie ma żartów. No, na mnie już czas. Jestem umówiony. Ale nie odkładaj tej wizyty. To bardzo niebezpieczne. I daj znać, co z tobą. — I wyszedł.

Leżałem jeszcze jakiś czas w fotelu. Ciekawe, ale od chwili odzyskania przytomności na Regent Street po raz pierwszy poczułem się normalnie. Jak gdyby jakiś wielki wstrząs wyrwał mnie ze stanu otumanienia i znów zaskoczyły mi w głowie jakieś tryby. Byłem zadowolony, że się pozbyłem towarzystwa Martina i że znów mogłem myśleć…

Rozejrzałem się po hallu. Jak już wspomniałem, nie jestem członkiem klubu i nie znałem lokalu na tyle, żeby pamiętać szczegóły, ale mimo to wydało mi się, że jest trochę inaczej — że dywan i lampy są jakby inne niż dawniej…

Poza mną niewiele było osób. Dwóch mężczyzn rozmawiało w kącie, trzech drzemało, dwóch innych czytało gazety; nikt nie zwracał na mnie uwagi. Podszedłem do stołu z czasopismami i wziąłem The New Statesman z 22 stycznia 1954 roku. Artykuł redakcyjny na pierwszej strome nawoływał do nacjonalizacji transportu jako pierwszego kroku na drodze do uspołecznienia środków produkcji, co z kolei położyłoby kres bezrobociu. Coś mi to przypominało. Przewróciłem kartkę, przeglądając felietony, które dla odmiany z niczym mi się nie kojarzyły. Z przyjemnością odnalazłem Krytyka, stwierdzając, że wśród problemów, którymi się aktualnie zajmował, były pewne prace eksperymentalne prowadzone w Niemczech. Jego obawy podzielało wielu poważnych uczonych, ponieważ w sytuacji, w której możliwość rozszczepienia jądra atomu przestała budzić wątpliwości, proponowane środki kontroli stały się niewystarczające. Powstawała bowiem groźba reakcji łańcuchowej, która mogłaby spowodować kataklizm na miarę kosmiczną. Powołano specjalną komisję, składającą się zarówno z wybitnych przedstawicieli nauk humanistycznych, jak i ścisłych, która miała wystąpić do Ligi Narodów, domagając się protestu w imieniu ludzkości przeciwko tym lekkomyślnym poczynaniom….

No, no!..

Odzyskawszy nieco pewność siebie zacząłem się intensywnie zastanawiać. Powoli, niejasno z początku, ale zaczynało mi świtać, co mogło się stać, choć do tej pory nie mam pojęcia ani jak, ani dlaczego do tego doszło.

Moje wyobrażenia na ten temat były mgliste. Prawdopodobnie zrodziła je myśl, że jakiś przypadkowy neutron może w pewnych określonych okolicznościach zostać wychwycony przez atom uranu, zaś w nieco odmiennych warunkach najwidoczniej nie…

Ale cóż, człowiek został wychowany w duchu przeciwnym Einsteinowi i jego teorii względności, która, jak wiadomo, zaprzecza możliwości zdeterminowania ruchu w sensie absolutnym i w konsekwencji prowadzi do koncepcji czterowymiarowej czasoprzestrzeni. Skoro więc nie możemy zdeterminować ruchu w czasoprzestrzeni, to wszelkie właściwości ruchu muszą być pozorne i wobec tego nie istnieją żadne dające się określić skutki. Jeżeli jednak przedmioty podlegające ruchowi w przestrzeni są do siebie podobne, to znaczy zbudowane z podobnych atomów, i pozostają z grubsza w tym samym stosunku do przestrzeni, to jednak skutki mogą być zbliżone — jakkolwiek nie identyczne, oznaczałoby to bowiem, że zdeterminowanie ruchu jest możliwe. Ale skutki te jako bardzo podobne, nadają się do rozważania w kategoriach szczególnej teorii Einsteina i wobec tego mogłyby być dalej określane przez zespół bardzo zbliżonych czynników. Innymi słowy, chociaż nieokreślony punkt, który możemy nazwać momentem w roku 1954, musi wystąpić w przestrzeni, to jednak istnieje on jedynie w odniesieniu do danego obserwatora i jak się wydaje, w podobnej formie — dla osób znajdujących się w pobliżu. Ponieważ jednak nie może być dwóch identycznych obserwatorów, każdy musi mieć swoją własną przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, a więc to, co człowiek postrzega, wynika z czynników określających jego stosunek do czasoprzestrzeni i istnieje tylko dla niego.

Zacząłem więc po trochu rozumieć, c o się ze mną stało: otóż w jakiś sposób — którego do tej pory nie umiem sobie wytłumaczyć — zostałem przeniesiony na pozycją innego obserwatora, którego punkt widzenia był pod pewnymi względami zbliżony do mojego, ale jednak na tyle odmienny, że miał on kontakty, o których ja nie mam pojęcia. Innymi słowy, musiał żyć w świecie realnym jedynie dla niego, tak jak ja żyłem w świecie realnym tylko dla mnie — aż do chwili, kiedy to dziwne przeniesienie pozwoliło mi obserwować jego świat — oczywiście z odpowiednią przeszłością i przyszłością — zamiast świata, do którego przywykłem.

Widzi pan, teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, sprawa wydaje się prosta, ale oczywiście nie od razu na to wpadłem, jednak moje rozumowanie było na tyle bliskie koncepcji związku obserwator-istnienie, że uznałem, iż niezależnie od tego, co spowodowało przeskok, mój umysł jest mniej więcej w porządku. Cały kłopot polega na tym, że znajduje się on nie w tym miejscu i odbiera bodźce nie przeznaczone dla mnie — jak odbiornik podłączony do niewłaściwego obwodu.

No cóż, to niedobrze, o całe niebo jednak lepiej, niż gdyby odbiornik był uszkodzony. To odkrycie podniosło mnie trochę na duchu.

Dłuższy czas siedziałem w klubie, usiłując sobie to wszystko wyjaśnić i zastanawiając się, co robić, aż wreszcie skończyły mi się „Marinery”. Wtedy poszedłem do telefonu.

Najpierw zadzwoniłem do Przedsiębiorstwa Elektrofizycznego. Ale nie uzyskałem połączenia. Sprawdziłem w książce telefonicznej. Numer był zupełnie inny, nawet centrala. Zadzwoniłem po raz drugi.

— Wewnętrzny sto trzydzieści trzy — powiedziałem do dziewczyny obsługującej centralę i po namyśle dodałem nazwę swojego działu.

— Aha, chodzi panu o wewnętrzny pięćdziesiąt dziewięć — sprostowała.

Ktoś się odezwał, więc powiedziałem:

— Poproszę do telefonu pana Colina Trafforda.

— Chwileczkę — odparła dziewczyna. — Niestety nie widzę w ogóle takiego nazwiska w tym dziale.

Znów wykręciłem numer centrali. Dłuższa przerwa.

— Przepraszam bardzo — rzekła dziewczyna — ale nie mogę znaleźć takiego nazwiska w całym wykazie pracowników.

Odłożyłem słuchawkę. Widać z tego, że nie pracowałem w Przedsiębiorstwie Elektro-Fizycznym. Po krótkim namyśle wykręciłem swój numer w Hampstead.

— Gorseciarstwo Transcendentalne — oznajmił dźwięczny głos. Odłożyłem słuchawkę.

Przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić swój numer w książce telefonicznej. Był, owszem: „Trafford Colin, W., Hogarth Court 54, Duchess Gardens, S.W. 7., SLOane 67021”. Wykręciłem ten numer. Słyszałem sygnał po drugiej stronie. Telefon dzwonił i dzwonił…

Wyszedłem z budki telefonicznej zastanawiając się, co robić. Miałem bardzo głupie uczucie: jakby mnie nagle zrzucono w samym środku obcego miasta, gdzie nie mam żadnego punktu zaczepienia nawet w postaci pokoju hotelowego, a na domiar złego miasto wydawało mi się obce jedynie w szczegółach natury osobistej.

Po dalszym namyśle doszedłem do wniosku, że najlepszą barwę ochronną zapewnię sobie postępując w ten sposób, jak tego po Colinie Traffordzie oczekują. I jeżeli nie ma dla mnie pracy w Przedsiębiorstwie Elektro-Fizycznym, to mam przynajmniej dom, do którego mogę iść…

Piękny blok — Hogarth Court — puszysty dywan, podświetlona dekoracja z kwiatów w hallu. Ponieważ akurat nie było nigdzie widać portiera, więc poszedłem prosto do windy.

Dom wydał mi się zaskakująco mały jak na pięćdziesiąt cztery mieszkania, więc nacisnąłem od razu ostatnie, piąte piętro i rzeczywiście wysiadłszy z windy, znalazłem się na wprost numeru 54. Wyjąłem pęk kluczy i spróbowałem tego, który wydał mi się najbardziej prawdopodobny. Okazało się, że pasuje.

Wszedłem do niewielkiego hallu. Nic specjalnego — biała farba, tapety w delikatny rzucik, płaski rudy dywan, stolik z telefonem, parę kwiatów w wazonie, nad nimi ładne lustro w złoconej ramie, twarde, zwykłe krzesło, mały korytarzyk, kilka par drzwi. Zatrzymałem się na chwilę.

— Halo! — zawołałem na próbę. I zaraz powtórzyłem głośniej: — Halo! Jest tam kto?

Nie odpowiedział mi żaden głos ani żaden dźwięk. Zamknąłem za sobą drzwi. No i co teraz? Do diabła, przecież byłem — jestem — Colinem Traffordem. Zdjąłem płaszcz. Nie miałem pojęcia, gdzie go powiesić. Rozejrzawszy się jednak spostrzegłem szafę na okrycia… Wisiało tam już parę płaszczy, męskich i damskich. Damskie kalosze… wstawiłem swoje.

Postanowiłem zbadać topografię mieszkania i przekonać się, jakie ono właściwie jest…

Nie będę wymieniał szczegółów, ale może mi pan wierzyć, że ładne. Większe niż sobie na początku wyobrażałem. Przyjemnie urządzone — bez ekstrawagancji, ale z pewną swobodą. No i z wyraźnymi oznakami dobrego smaku, jakkolwiek nie mojego. A zresztą — cóż to jest smak? Albo wyczucie okresu, albo subtelny wybór spośród tego, co modne. Czułem, że w grę wchodzi to ostatnie, ale ponieważ moda była mi obca, nie przemawiało to do mnie.

Bardzo ciekawa okazała się kuchnia. Lodówka, brak maszyny do zmywania, pojedynczy zlewozmywak, brak suszarki do talerzy, żadnych płyt laminowanych, staromodna kuchenka elektryczna, paczka płatków mydlanych, żadnych syntetycznych detergentów, u sufitu dziwna lampa wielkości około trzech stóp kwadratowych, żadnego miksera…

Salon okazał się przestronny, krzesła wygodne. Żadnych opływowych kształtów. Duży odbiornik radiowy, dość ozdobny i bez UKF. Oświetlenie znów sufitowe, a prócz tego jakby szklane skrzynki na stojakach. Brak telewizora…

Obszedłem całe mieszkanie. Sypialnia bardzo kobieca w stylu, ale bezpretensjonalna. Małżeńskie łoże. Łazienka wykładana białymi kaflami. Gościnna sypialnia, niewielkie podwójne łóżko. I tak dalej. Ale najbardziej zainteresował mnie pokój na samym końcu korytarza. Coś w rodzaju gabinetu. Jedna ściana cała zastawiona regałami; niektóre książki — te starsze — znane mi, inne nie. Fotel, krzesło. Naprzeciwko okna duże, pokryte skórą biurko, skąd roztaczał się widok na nagie drzewa parku; ponad nimi dachy i spory skrawek nieba. Na biurku zamknięta maszyna do pisania, lampa na ruchomym ramieniu, kilka skoroszytów, z których wystawały w nieładzie kartki, szkatułka z papierosami, metalowa popielniczka, czysta i pusta, i fotografia w skórzanej ramce.

Przyjrzałem się zdjęciu uważnie. Było urocze. Dziewczyna, którą przedstawiało, mogła mieć dwadzieścia cztery — dwadzieścia pięć lat. Inteligentna, pełna radości życia, ktoś, kogo chciałoby się znać, ale kogo nie znałem…

Na lewo od biurka stała szafa biblioteczna, ze szklaną nadstawką, na której zauważyłem osiem książek. Wszystkie książki miały kolorowe obwoluty i robiły wrażenie nowych. Na końcu po prawej stronie dostrzegłem tę samą książkę, którą widziałem rano u Hatcharda — „W zaraniu życia”. Autorem wszystkich pozostałych był również Colin Trafford. Usiadłem na obrotowym krześle przy biurku i zadumałem się nad nimi, a następnie z dziwnym uczuciem, jak gdyby rozdwojenia, wyciągnąłem „W zaraniu życia” i otworzyłem.

Upłynęło może z pół godziny albo trochę więcej, kiedy usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. Uznałem, że lepiej będzie się ujawnić, niż zostać zaskoczonym. Otworzyłem drzwi. Na końcu przedpokoju zobaczyłem kobietę w szarym zamszowym płaszczu trzy czwarte, spod którego wystawała tweedowa spódnica. Rzuciła na stolik paczki i na skrzypnięcie drzwi odwróciła się. Była to niewątpliwie osoba z fotografii, ale w zupełnie innym nastroju. Kiedy się do niej zbliżałem, patrzyła na mnie ze zdziwieniem, zaprawionym innymi uczuciami, których nie byłem w stanie odgadnąć. Jedno nie ulegało dla mnie wątpliwości: nie był to pełen uwielbienia wyraz witającej męża żony.

— O — powiedziała — jesteś… Co się stało?

— A co się miało stać? — spytałem usiłując coś z niej wyciągnąć.

— Myślałam, że masz dziś jedno z tych swoich szalenie ważnych spotkań z Dickie w BBC — powiedziała trochę cierpko, jak mi się wydało.

— Ach tak, rzeczywiście, widocznie musiał je odwołać — odparłem niezręcznie.

Zastygła w bezruchu przyglądając mi się badawczo, i trochę jakby dziwnie. Stałem i gapiłem się na nią, zastanawiając się, co robić, wściekły na siebie, że zamiast tracić czas na przeglądanie „Zarania życia” nie obmyśliłem jakiegoś planu tego nieuniknionego przecież spotkania. Byłem na tyle głupi, że się nawet nie zainteresowałem, jak ona ma na imię. Nie ulegało wątpliwości, że musiałem popełnić jakiś błąd, jak tylko otworzyłem usta. A poza tym było w niej coś takiego, że do reszty straciłem głowę… Nie pamiętam od lat, żeby mnie tak wzięło… W każdym razie nie tak silnie… Ostatecznie kiedy człowiek ma trzydzieści trzy lata, rzadko mu się takie rzeczy zdarzają, w każdym razie w takiej formie… Żeby nagle serce wezbrało i wszystko stało się jasne i piękne jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej…

Staliśmy więc naprzeciwko siebie w dalszym ciągu — ona z lekko zmarszczonym czołem, ja wzruszony i zmieszany, niezdolny powiedzieć słowa.

Spuściła wreszcie oczy i zaczęła rozpinać płaszcz. Ona też robiła wrażenie zmieszanej.

— Jeśli… — zaczęła, ale w tym momencie zadzwonił telefon. Z wyraźną ulgą podniosła słuchawkę. W panującej w hallu ciszy słyszałem, jak kobiecy głos prosi o Colina.

— Tak — powiedziała — jest. — I wręczyła mi słuchawkę z bardzo dziwną miną.

— Halo, słucham.

— To ciekawe — odparł głos. — Czy mogłabym się dowiedzieć, co się z tobą dzieje?

— Ja… to znaczy niezupełnie — zacząłem, ale mi przerwała.

— Mój drogi, straciłam godzinę czasu czekając na ciebie. Myślałam, że jak nie możesz przyjść, to przynajmniej będziesz miał tyle przyzwoitości, żeby zadzwonić i mnie uprzedzić. A tymczasem ty sobie po prostu siedzisz w domu. Nie powiem, żeby to było w porządku, Colin.

— Ja… ale właściwie kto mówi? — Na nic więcej nie mogłem się zdobyć. Byłem boleśnie świadom tego, że młoda kobieta koło mnie zastygła w trakcie zdejmowania płaszcza.

— Na miłość boską — powiedział rozdrażniony głos. — Co za głupie żarty. A kto niby może mówić?

— Właśnie pytam — odpowiedziałem.

— Nie bądź błazen, Colin. Jeżeli to ma być ze względu na Otylię — a założę się, że ona tam z tobą jest — to kompletny idiotyzm. Przecież sama odebrała telefon, więc musi wiedzieć, że to ja.

— To wobec tego spytam ją, kto ty jesteś — zaproponowałem.

— Widzę, mój drogi, że musisz być kompletnie zalany. Lepiej się prześpij — warknęła i zaległa cisza.

Odłożyłem słuchawkę. Moja towarzyszka patrzyła na mnie z niekłamanym osłupieniem. Było cicho, więc musiała słyszeć tamten głos niemal tak dobrze jak ja. Odwróciła się do mnie tyłem i zajęła się zdejmowaniem płaszcza, który powiesiła w szafie na wieszaku. Gdy już to zrobiła, bardzo starannie, odwróciła się z powrotem w moją stronę.

— Nic nie rozumiem — powiedziała. — Czy ty przypadkiem nie jesteś pijany? Co to wszystko ma znaczyć? Czym ci się naraziła kochana Dickie?

— Dickie? — powtórzyłem. Niewielka zmarszczka między jej brwiami pogłębiła się.

— Colin, jeżeli sobie wyobrażasz, że ja jeszcze do tej pory nie poznaję przez telefon głosu Dickie…

— Och — westchnąłem. Była to wyjątkowo głupia gafa. Trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł pomylić płeć swoich przyjaciół. Jeżeli nie chcę się wydać skończonym idiotą, muszę natychmiast wyjaśnić sytuację.

— Może byśmy przeszli do saloniku — zaproponowałem. — Chciałbym z tobą porozmawiać.

Usiadłem naprzeciwko niej zastanawiając się, od czego zacząć. Byłoby to trudne, nawet gdybym dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, co się ze mną stało. Ale jak tu wytłumaczyć, że chociaż ciało należy do Colina Trafforda i ja sam jestem Colinem Traffordem, to przecież nie tym Colinem — nie człowiekiem, który napisał te wszystkie książki i się z nią ożenił, tylko jakimś innym równoległym Colinem Traffordem zabłąkanym w równoległym świecie. Trzeba było znaleźć jakiś sposób, tak żeby nie musiała wzywać zaraz psychiatry, a to wcale nie było łatwe.

— No więc? — zagadnęła.

— To trudno wytłumaczyć — grałem na zwłokę, ani trochę nie udając.

— O, nie wątpię — odpowiedziała bez zachęty w głosie i dodała: — A może byłoby ci łatwiej, gdybyś tak na mnie nie patrzył. Mnie zresztą też.

— Przydarzyło mi się coś bardzo dziwnego.

— Mój Boże, znów? Czy mam ci współczuć, czy może jeszcze co innego?

Poczułem się speszony i zbity z tropu.

— Czy chcesz powiedzieć, że już mu się takie rzeczy zdarzały? — spytałem.

Spojrzała na mnie twardo.

— O kogo ci chodzi? Myślałam, że mówisz o sobie. A ja chciałam tylko powiedzieć, że teraz jest to Dickie, a poprzednim razem była Frances, a jeszcze przed nią Lucy… A przed chwilą dałeś Dickie taką odprawę… Czy powinnam być zdziwiona?

Dość szybko poznawałem moje alter, ego, ale niestety odbiegliśmy od tematu. Podjąłem więc kolejną próbę:

— Ależ nie, ty nie rozumiesz. To jest coś zupełnie innego.

— Oczywiście że nie rozumiem. Żony nigdy nie rozumieją. I za każdym razem jest to coś innego. No cóż, jeżeli to wszystko, co miałeś mi ważnego do powiedzenia… — zaczęła wstawać.

— Ależ nie, proszę cię… — powiedziałem gorąco.

Opanowała się, znów przyglądając mi się bardzo uważnie. Zmarszczka na czole powróciła.

— Nie — powtórzyła. — Ja rzeczywiście nie rozumiem. Przynajmniej mam nadzieję, że… że nie… — nie przestawała mi się przyglądać ze wzrastającą jak gdyby niepewnością.

Kiedy domagasz się od kogoś drugiego zrozumienia, bezosobowa forma zwracania się nie jest najzręczniejsza, ale jeśli nie wiesz nawet, czy powinieneś mówić „moja droga”, „kochanie”, czy przyjąć wariant jeszcze bardziej intymny, poprzedzając go imieniem, przezwiskiem czy zdrobnieniem, masz przed sobą naprawdę nie lada orzech do zgryzienia. I do tego to koszmarne nieporozumienie.

— Otylio, kochanie — spróbowałem, ale musiałem nie trafić na właściwą formę, ponieważ jej oczy o mało nie wyszły z orbit. Ale postanowiłem nie dać sobie przerwać: — To naprawdę nie jest to, o czym myślisz, nic podobnego. Widzisz, ja w pewnym stopniu nie jestem tą samą osobą…

Znów odzyskała panowanie nad sobą.

— Może cię to zdziwi, ale już od jakiegoś czasu zdaję sobie z tego sprawę — powiedziała. — A poza tym chciałam ci przypomnieć, że coś podobnego mówiłeś mi już nieraz. Ale w porządku, przyjmijmy, że jest tak, jak mówisz: nie jesteś tą samą osobą, za którą wychodziłam za mąż, i wobec tego chcesz się ze mną rozejść — czy może boisz się, że tym razem mąż Dickie wytoczy ci sprawę? Boże, jak ja już mam tego wszystkiego dosyć…

— Nie, nie — zaprotestowałem rozpaczliwie. — To nie ma z tym nic wspólnego. Proszę cię bardzo, bądź cierpliwa. To jest sprawa potwornie trudna do wyjaśnienia… — przerwałem wpatrując się w nią, co wcale nie ułatwiało sprawy. Rzeczywiście nie pomagało to bynajmniej w próbach znalezienia racjonalnego rozwiązania problemu. Siedziała nie spuszczając ze mnie wzroku, w dalszym ciągu ze zmarszczką na czole, ale bardziej już teraz zdezorientowana niż zirytowana.

— Z pewnością coś ci się musiało przydarzyć… — powiedziała.

— Właśnie o tym chcę ci powiedzieć — odparłem, ale wątpię, czy mnie w ogóle usłyszała. W miarę jak na mnie patrzyła, jej oczy coraz bardziej się rozszerzały. Nagle uciekły w bok.

— Nie! — wykrzyknęła. — Och nie! — robiła wrażenie, jakby się miała zaraz rozpłakać; splotła mocno przed sobą ręce i wyszeptała cicho: — Och nie!.. O Boże, proszę cię, nie… już nie. Czy nie dość jeszcze wycierpiałam? Nie… nie!

Zerwała się nagle i zanim zdążyłem się podnieść z krzesła, już jej nie było.

* * *

Colin Trafford przerwał, żeby zapalić następnego papierosa, ale nie zaraz podjął.

— Oczywiście — rzekł w końcu — musiał się pan zorientować, że tamta pani Trafford nazywała się z domu Otylia Harshom. Urodziła się w 1928 roku, a w 1949 wyszła za mąż za tamtego Colina Trafforda. Jej ojciec zginął w wypadku samolotowym w 1938 roku — nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wspomniała jego imię. A szkoda, szkoda wielu rzeczy: gdybym wiedział, że dojdzie do odwrócenia sytuacji, zaobserwowałbym niejedno. Ale nie wiedziałem… Stało się coś bardzo dziwnego, i nie mam żadnych podstaw oczekiwać, że stanie się znów — w drugą stronę…

Zrobiłem, co mogłem, ze zwykłej ciekawości, żeby ustalić, kiedy nastąpiło to rozdwojenie. W pewnym momencie, prawdopodobnie przypadkowo, zaszedł — czy też może właśnie nie zaszedł — jakiś zasadniczy proces, którego poznanie ułatwiłoby uchwycenie momentu, atomu czasu rozszczepionego przez jakiś przypadkowy neutron, co dało początek dwóm nowym cząsteczkom, dwóm równoległym przyszłościom. Od chwili kiedy się to stało, pod wpływem narastających powoli skutków, warunki na jednej z tych płaszczyzn stopniowo coraz bardziej się zmieniały.

Może tak się dzieje zawsze. Może przypadek nieustannie produkuje dwa różne warianty rzeczywistości, tak że istniejąc w jednym określonym wymiarze nie jesteśmy w stanie dostrzec nieskończonej liczby płaszczyzn, często tak bliskich naszej własnej i tak świeżo powstałych, że różnią się jedynie drobnymi szczegółami. Płaszczyzny, na których jakiś niepomyślny zbieg okoliczności sprawił, że Aleksander Wielki został pokonany przez Persów, a Scypion przez Hannibala i że Cezar nie przekroczył Rubikonu; niezliczona ilość płaszczyzn powstałych w wyniku bezustannych przypadkowych podziałów. Kto by powiedział? Ale teraz, kiedy wiemy, że wszechświatem rządzi przypadek — dlaczego niby nie?

Niestety nie byłem w stanie uchwycić tego momentu. Wydaje mi się, że mogło to być albo pod koniec 1926, albo na początku 1927 roku. Dalej nie mogłem się posunąć bez niemożliwych do zdobycia danych, niezbędnych do porównania obu płaszczyzn. Coś, co się wtedy właśnie wydarzyło lub nie wydarzyło, uniemożliwiło między innymi dojście Hitlera do władzy i wybuch drugiej wojny światowej, a w konsekwencji opóźniło rozszczepienie jądra na tej płaszczyźnie naszej dychotomii — jeśli użyłem właściwego słowa.

W każdym razie dla mnie był to, jak już wspomniałem, przedmiot zupełnie ubocznego zainteresowania. Całą uwagę skupiłem bowiem na sprawach dotyczących mnie w sposób bardziej bezpośredni. A najważniejszą spośród nich była Otylia…

Jak pan wie, miałem żonę, którą kochałem. Nasze małżeństwo było, jak to mówią, udane i nigdy, aż do chwili kiedy się ta cała historia wydarzyła, nie przyszło mi do głowy w to wątpić. Nie chciałbym być nielojalny w stosunku do Delii, zresztą nie sądzę, żeby była nieszczęśliwa, ale jestem wdzięczny losowi za jedno: że nie stało się to wszystko za jej życia. Nie dowiedziała się nigdy — bo i ja wtedy jeszcze nie wiedziałem — że ożeniłem się z niewłaściwą kobietą, i mam nadzieję, że nigdy nie pomyślała…

No cóż, a Otylia wyszła za mąż za niewłaściwego mężczyznę… co sami stwierdziliśmy. Czy też może należałoby powiedzieć, że nie poślubiła tego mężczyzny, którego sądziła, że poślubiła. Zakochała się w nim i niewątpliwie on ją też kochał — z początku. Ale nie minął rok, jak zaczęła się miotać między tą częścią jego istoty, którą kochała, a tą, której nienawidziła…

Jej Colin Trafford wyglądał jak ja — w każdym szczególe, aż do lewego kciuka, który wkręcił mi się kiedyś w wentylatorek elektryczny i od tej pory był trochę zniekształcony. I rzeczywiście aż do tego jakiegoś momentu w 1926 czy 27 roku on był mną. O ile wiem, mieliśmy podobny sposób bycia i wyrażania się, z nieznacznymi różnicami w intonacji i słownictwie, jak się zorientowałem na podstawie taśmy magnetofonowej; różniliśmy się w takich szczegółach, jak wąsy, uczesanie czy blizna z lewej strony czoła, która była tylko jego właściwością. A jednak w jakimś sensie ja byłem nim, a on był mną. Mieliśmy tych samych rodziców, te same geny i — o ile się nie myliłem co do czasu dychotomii — tę samą przeszłość mniej więcej do piątego roku życia.

Ale później warunki, na naszych różnych płaszczyznach, musiały się dla każdego z nas ułożyć inaczej. Otoczenie czy przeżycia rozwinęły w nim cechy, które we mnie pozostają pewnie utajone i — przypuszczam — vice versa.

Sądzę, że jest to rozsądne wyjaśnienie, a pan, doktorze? Człowiek rozpoczyna życie jako pewne tworzywo o indywidualnych skłonnościach i cechach, choć wspólnej dla wszystkich ogólnej tendencji, ale ostateczny kształt, jaki wyłoni się z tego tworzywa, zależy niemal wyłącznie od kontaktów i wpływów zewnętrznych. Jak one wyglądały w przypadku tego drugiego Colina, nie mam pojęcia, skutki były jednak dla mnie bolesne: przypominało to ciągłe przeglądanie się w rozmieszczonych w zupełnie nieoczekiwanych miejscach krzywych zwierciadłach.

Z różnych uwag i reakcji Otylii niejednego się o nim dowiedziałem. A poza tym w ciągu następnych dwóch dni uważnie studiowałem jego książki. Pierwszej nie miałem właściwie nic do zarzucenia, ale w miarę jak autor nabierał pewności siebie, coraz mniej mi się podobały: coraz wyraźniejszy rys brutalności świadczył o komercjalnym podejściu do sprawy. Ale nie tylko to — ostatecznie każdemu wolno traktować własną twórczość jak chce — tak czy owak na każdej następnej książce coraz mniejszą miałem ochotę widzieć swoje nazwisko.

Odkryłem także utwór będący właśnie „na warsztacie”. Posługując się jego notatkami mógłbym prawdopodobnie zupełnie nieźle tę rzecz podrobić, wiedziałem jednak, że sobie na to nie pozwolę. Gdybym miał kontynuować jego karierę literacką, to pisałbym po swojemu. W każdym razie nie miałem powodu się martwić o to, z czego będę żył: dzięki wojnie i innym okolicznościom fizyka w mojej rzeczywistości wyprzedzała ich fizykę o całe pokolenie. Nawet gdyby doszli do etapu radaru, to i tak byłaby to tajemnica wojskowa. Moja wiedza zapewniała mi pozycję geniusza i mógłbym zrobić majątek, gdybym chciał ją wykorzystać…

Colin uśmiechnął się i pokiwał głową.

— Widzi pan, jak już przeżyłem pierwszy szok i zacząłem rozumieć, co się stało, nie było powodu do paniki, a skoro spotkałem Otylię — do żalu. Jedyny problem polegał teraz na przystosowaniu się. Stwierdziłem, że bardzo mi w tym pomaga wracanie pamięcią do czasów przedwojennych. Ale szczegóły nastręczały poważne trudności: przyjaciele, których nie poznawałem czy z którymi straciłem kontakt — wszyscy oni mieli nie znaną mi przeszłość. Jedni byli z żonami czy mężami, których znałem (choć nie zawsze z tymi samymi); inni z zupełnie nieoczekiwanymi partnerami. Zdarzały się i zabawne momenty — na przykład spotkanie z grubym wesołkiem w barze hotelu „Hyde Park”. On mnie nie znał, ale ja go sobie świetnie przypominałem. Kiedy go widziałem po raz ostatni, leżał w rowie przy drodze z kulą w głowie. Widziałem na przykład swoją żonę Delię, jak rozbawiona wychodziła z restauracji pod rękę z wysokim mężczyzną wyglądającym na prawnika; było coś niesamowitego w tym, jak na mnie spojrzała: jak na kompletnie obcego faceta. Poczułem się tak, jakbyśmy oboje byli duchami. Swoją drogą byłem zadowolony, że szczęśliwie przeżyła 1951 rok w tej rzeczywistości. Najbardziej niezręcznie czułem się natykając się na ludzi, których powinienem znać — krąg przyjaciół tego drugiego Colina był najwyraźniej dość rozległy i, powiedziałbym, szczególnego rodzaju. Aby jakoś wybrnąć z tego kłopotu, postanowiłem tłumaczyć się załamaniem nerwowym wynikłym z przepracowania.

Jedno nie przyszło mi do głowy: że to przesunięcie, które uważałem za nieodwracalne, mogło się powtórzyć — tym razem w drugą stronę…

Jestem wdzięczny losowi, że do tego nie doszło. Rzuciłoby to cień na trzy najpiękniejsze tygodnie w moim życiu. A chciałem, żeby było tak, jak głosił napis na kopercie zegarka: „C. na zawsze O.”

Próbowałem jej wyjaśnić, co się według mnie musiało stać, ale zupełnie to do niej nie docierało, więc dałem spokój. Myślę, że sama to sobie jakoś wytłumaczyła: mniej więcej w rok po ślubie zacząłem zdradzać objawy przemęczenia, a teraz poczułem się lepiej i stałem się znów człowiekiem, za jakiego mnie brała… Pewnie coś w tym rodzaju… Dla niej żadne teorie na ten temat nie były ważne, dla niej ważne były skutki…

I słusznie, dla mnie też. Cóż bowiem liczyło się poza tym? Jeśli chodzi o mnie — nic. Byłem zakochany. Co mnie obchodziło, w jaki sposób znalazłem tę jedyną nieznaną kobietę, której szukałem całe życie? Byłem szczęśliwy jak nigdy. Cokolwiek się na ten temat powie, są to wyświechtane banały, a jednak określenie „w siódmym niebie” nabrało dla mnie nagle treści. Byłem tak pewny siebie jak człowiek lekko wstawiony. Nie istniały dla mnie rzeczy trudne. Mając ją u boku, gotów byłem wszystkiemu stawić czoło. Myślę, że ona czuła podobnie. Jestem pewien. Wykreśliła z pamięci złe lata. Jej ufność wzrastała z każdym dniem. Gdybym tylko wiedział — ale skąd mogłem wiedzieć? Co mogłem zrobić?

Znów przerwał, wpatrzony w ogień. Milczał tym razem tak długo, że doktor poruszył się na krześle, żeby go przywołać do rzeczywistości.

— I co się stało? — zapytał.

Ale spojrzenie Colina Trafforda w dalszym ciągu było nieprzytomne.

— Co się stało? — powtórzył. — Gdybym to wiedział, może mógłbym… ale nie wiem, a zresztą co można wiedzieć… wszystkim rządzi przypadek… Jednego wieczoru zasnąłem z Otylią u boku, a nazajutrz rano obudziłem się w łóżku szpitalnym, znów tutaj…

W długiej przerwie, jaka znowu nastąpiła, doktor Harshom powoli nabił fajkę, zapalił ją starannie, sprawdził, czy dobrze się pali, zaciągnął się głęboko i usadowiwszy się wygodnie w fotelu z zamierzoną rzeczowością powiedział:

— Szkoda, że pan mi nie wierzy. Gdyby pan wierzył, nigdy by pan nie wszczynał tych poszukiwań. Gdyby pan zdołał uwierzyć, przerwałby je pan już dawno. Ale nie, pan wierzy, że istnieje jakiś system, jakaś rzeczywistość czy raczej dwie rzeczywistości, z początku bardzo do siebie zbliżone, ale stopniowo coraz bardziej się między sobą różniące, i że pan, pańska psychika, czy jak pan to nazwie, powstała w drodze przypadkowego odchylenia.

Nie wdawajmy się jednak teraz w filozoficzne czy metafizyczne rozważania nad tym, co pan nazywa dychotomią — wszystko to ma drugorzędne znaczenie. Powiedzmy, że doceniam wagę tego pańskiego doświadczenia, ale wstrzymam się z jego oceną. Doceniam z powodu kilku czynników, wśród których wcale nie na j pośledniejszą rolę odgrywa, jak już wspomniałem, znikome wprost prawdopodobieństwo przypadkowego połączenia imienia Otylia z nazwiskiem Harshom. Oczywiście mógł pan spotkać się gdzieś z tym nazwiskiem i mogło ono zapaść w pańską podświadomość, ale to też uważam za tak mało prawdopodobne, że wykluczam taką ewentualność.

Zacznijmy więc od tego, że moim zdaniem porobił pan cały szereg zupełnie bezpodstawnych założeń. Przyjął pan na przykład, że skoro jakaś tam Otylia Harshom istnieje na tamtej płaszczyźnie, musi również istnieć i na tej. Nie uważam, żeby znalazło to uzasadnienie w pańskich dotychczasowych wywodach. Przyznaję, że mogła istnieć tutaj, ponieważ w tej gałęzi rodziny, z której ja pochodzę, to imię „występuje, ale prawdopodobieństwo, że nigdy nie istniała, jest znacznie większe. Czyż pan sam nie mówił, że spotykał pan przyjaciół, którzy w różnych okolicznościach byli żonaci z różnymi kobietami? A zatem czy nie jest wysoce prawdopodobne, że okoliczności, które stworzyły Otylię Harshom tam, w ogóle nie zaistniały tutaj? I tak właśnie musiało być.

Niech mi pan wierzy, naprawdę panu współczuję. Rozumiem, co pan musi przeżywać, ale czyż pańska sytuacja nie przypomina beznadziejnej pogoni za ideałem, którego nigdy nie było? Spójrzmy prawdzie w oczy: jeżeli ona istnieje albo kiedykolwiek istniała, powinienem o niej słyszeć, byłby jakiś ślad w archiwum miejskim, a wreszcie pańskie poszukiwania dałyby jakikolwiek pozytywny wynik. Dla pańskiego dobra namawiam pana, drogi chłopcze, żeby dał się pan przekonać. Nie ma pan po prostu szans, wszystko przemawia przeciwko panu.

— Poza moim głębokim przekonaniem — przerwał mu Colin. — Wiem, że jest ono sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, ale je mam.

— Musi się pan starać je w sobie zwalczyć. Czy pan nie widzi, że to wszystko opiera się na samych domniemaniach i że do tej pory ona musiałaby już dawno wyjść za mąż?

— Ale za niewłaściwego człowieka — odparował Colin.

— Nawet i to nie jest logicznym wnioskiem. Jak pan sam mówi, pański duplikat różni się od pana. Tak samo jej duplikat byłby wychowany w zupełnie innych warunkach, a zatem niewykluczone, że podobieństwo byłoby czysto zewnętrzne. Widzi pan chyba, że wszystko to nie wytrzymuje krytyki. — Patrzył przez chwilę na Colina kiwając głową. — Gdzieś w podświadomości żywi pan przekonanie, że nieprawdopodobne przyczyny mogą spowodować prawdopodobne skutki. Niech pan się wreszcie z tego otrząśnie.

Colin uśmiechnął się.

— To, co pan mówi, jest bardzo w duchu fizyki Newtona, doktorze. Nie, czynnik przypadkowy jest zawsze przypadkowy. A więc przypadek istnieje.

— Młody człowieku, jest pan niepoprawny — rzekł doktor. — Życzenie sukcesu w sytuacji tak beznadziejnej byłoby bezprzedmiotowe, ale za samą wytrwałość należy się panu nagroda. Radziłbym panu jednak zaangażować swoją energię w zdobywanie tego, co jest osiągalne.

Doktorowi zgasła fajka, więc zapalił ją ponownie.

— To było — podjął po chwili — zalecenie lekarza. A teraz, jeśli nie jest dla pana zbyt późno, chętnie posłuchałbym czegoś więcej na ten temat. Nie chciałbym stwarzać nawet pozorów, że zgłębiłem naturę pańskiego przeżycia, ale spekulacje wyrosłe na gruncie koncepcji owej domniemanej drugiej płaszczyzny są interesujące. Ciekawość tego, jak sobie poczyna na niej alter ego nasze czy naszych bliźnich, jest zupełnie naturalna. Weźmy na przykład naszego obecnego premiera — czy ten drugi też jest premierem? A taki sir Winston — czy może tam nie jest on sir Winstonem? — jak mógł na miłość boską rozwinąć swoje talenty bez drugiej wojny światowej? I co z biedną Labour Party?… Jedno pytanie pociąga za sobą następne.

* * *

Nazajutrz rano po późnym śniadaniu doktor Harshom podając swojemu gościowi w hallu płaszcz, zatrzymał go jeszcze na „słówko”.

— Przez resztę nocy rozmyślałem nad tą sprawą — wyznał szczerze. — Niezależnie od tego, jakie jest właściwe wyjaśnienie tej zagadki, musi pan to wszystko zapisać, każdy szczegół, który pan sobie zdoła przypomnieć. Proszę to zrobić anonimowo, jeśli pan woli, ale niech pan tego broń Boże nie zaniedba. Może to opracowanie nie będzie unikalne, może kiedyś okaże się cennym potwierdzeniem czyichś doświadczeń albo posłuży podtrzymaniu czyjejś teorii. Niech więc pan to wszystko zapisze, ale potem zaraz przestanie się tym interesować i więcej nie zawraca sobie tym głowy… Niech pan zrobi wszystko, żeby zapomnieć o założeniach, które pan porobił — naprawdę nie mają one żadnego uzasadnienia. Ona nie istnieje. Jedyne Otylie Harshom, jakie kiedykolwiek istniały na świecie, dawno już nie żyją. Niech jej wizerunek uleci z pana pamięci. I dziękuję panu bardzo za zaufanie. Jestem ciekawy, ale dyskretny. Jeśli mógłbym panu w jakikolwiek sposób pomóc…

Doktor patrzył za odjeżdżającym samochodem. Colin pomachał mu jeszcze ręką, zanim zniknął za zakrętem. Doktor Harshom pokiwał głową. Zdawał sobie dokładnie sprawę, że było to próżne gadanie, ale uważał za swój obowiązek jeszcze raz przemówić mu do rozsądku. Po chwili odwrócił się na pięcie i ze zmarszczonym czołem wszedł do domu. Czy ta obsesja była wynikiem jakiegoś urojenia, czy czegoś więcej, nie miało właściwie znaczenia — jeśli tak dalej pójdzie, młody człowiek doprowadzi się do kompletnego rozstroju nerwowego.

* * *

W ciągu następnych kilku tygodni doktor Harshom nie dowiedział się niczego więcej poza tym, że Colin Trafford nie zastosował się do jego rad, doszły go bowiem słuchy, że zasięgał informacji na temat Otylii Harshom zarówno u Petera Harshoma zamieszkałego w Kornwalii, jak i u Harolda z Durham.

Potem przez parę miesięcy była cisza. Aż przyszła widokówka z Kanady. Na jednej stronie było zdjęcie Parlamentu w Ottawie, a na odwrocie krótki tekst:

„Znalazłem ją. Oczekuję gratulacji. C.T.”

Doktor Harshom przestudiował kartkę, a na koniec uśmiechnął się lekko. Był zadowolony. Spodobał mu się Colin Trafford; szkoda, żeby chłopak się zmarnował przez jakąś beznadziejną mrzonkę. Oczywiście ani przez chwilę nie wierzył w znalezienie Otylii Harshom, ale jeśli któraś rozsądna dziewczyna zdołała go przekonać, że stanowi jakieś tam wcielenie, jak by można powiedzieć, jego ukochanej, to daj jej Boże… i jemu… Może teraz ta obsesja mu bezproblemowo przejdzie. Chętnie przesłałby gratulacje, ale kartka nie zawierała adresu nadawcy.

W kilka tygodni później znów przyszła widokówka z Placem św. Marka w Wenecji. Tekst i tym razem był lakoniczny, ale przynajmniej zawierał adres hotelu.

,Spędzamy miodowy miesiąc. Czy mogę ją przywieźć i panu przedstawić?”

Doktor Harshom zawahał się. Ze względów profesjonalnych był temu przeciwny; czuł, że należy unikać sytuacji, które mogłyby wprawić młodego człowieka w podobny nastrój jak ostatnio. Z drugiej strony odmowa mogłaby mu się wydać tyleż dziwna, co niegrzeczna. W końcu odpisał na widokówce przedstawiającej katedrę w Hereford:

„Proszę bardzo. Kiedy?”

* * *

W połowie sierpnia zjawił się Colin Trafford. Był opalony i wyglądał znacznie lepiej. Doktor stwierdził to z zadowoleniem, zdziwiony, że w samochodzie poza Colinem nie ma nikogo.

— Myślałem, że ta wizyta ma na celu przedstawienie mi pańskiej żony — powiedział z pewnym wyrzutem.

— Bo miała… to znaczy ma — zapewnił go Colin. — Ona jest w hotelu. A ja… ja chciałem zamienić z panem przedtem parę słów.

Spojrzenie doktora stało się nieco surowsze, a w zachowaniu można było wyczuć rezerwę.

— Proszę bardzo, wejdźmy do domu. Jeśli jest coś takiego, o czym miałbym przy niej nie wspominać, trzeba mnie było uprzedzić w liście.

— Ach nie, nie o to chodzi. Ona o wszystkim wie. Nie jestem pewien, co ona o tym myśli, w każdym razie wie i bardzo chce pana poznać. Nie, to nie zajmie nam więcej jak dziesięć minut.

Doktor zaprowadził Colina do swojego gabinetu. Gestem wskazał mu fotel, sam zaś usiadł na obrotowym krześle przy biurku.

— No, niech pan pozbędzie się tego ciężaru — zachęcił go.

Colin siedział pochylony, z rękami zwieszonymi między kolanami.

— Przede wszystkim, doktorze, chciałbym panu podziękować. Moja wdzięczność nie ma granic. Gdyby pan mnie tu do siebie nie zaprosił, chyba bym jej nigdy nie znalazł.

Doktor Harshom zmarszczył czoło. Uważał, że nie zasłużył na te podziękowania. Nie ulegało dla niego wątpliwości, że bez względu na to, kogo znalazł Colin, fakt ten miał dla niego ogromne znaczenie z terapeutycznego punktu widzenia, mimo to zauważył:

— O ile pamiętam, nie zrobiłem nic poza tym, że pana wysłuchałem i udzieliłem panu rady, z której pan nie skorzystał.

— Mnie się też tak wtedy wydawało — odparł Colin. — Czułem się tak, jakby pan pozamykał przede mną wszystkie drzwi. Ale kiedy to przemyślałem, stwierdziłem, że pozostały jedne jedyne, w których zamek nie zaskoczył.

— Nie przypominam sobie, żeby spotkał się pan z najmniejszą zachętą z mojej strony.

— Oczywiście, że nie, ale i tak mnie pan zachęcił. Dał mi pan ostatnią, mało prawdopodobną wskazówkę, za którą poszedłem. Nie, jeśli pan zdobędzie się na jeszcze chwilkę cierpliwości, zrozumie pan, co mam na myśli. Kiedy dostrzegłem tę możliwość, stwierdziłem, że czeka mnie mnóstwo pracy, z którą sam nie dam sobie rady, że muszę uciec się do pomocy specjalistów. Oddali mi ogromne usługi i całkowicie przekonali mnie o słuszności obranej przeze mnie linii postępowania, tyle że skończyło się to na pokładzie statku płynącego do Kanady. A więc musiałem zaangażować prywatnych detektywów. Kanada to wielki kraj, do którego napływają tysiące ludzi. Sprawa wymagała ogromnej pracy profesjonalistów i właśnie zaczynałem odczuwać zniechęcenie, kiedy trafili na ślad, zaś już w następnym tygodniu uzyskali informację, że pracuje ona jako sekretarka w kancelarii adwokackiej w Ottawie.

Napisałem do Przedsiębiorstwa Elektrofizycznego, że przydałby mi się bardzo bezpłatny urlop zdrowotny…

— Chwileczkę — przerwał mu doktor. — Gdyby mnie pan o to zapytał, powiedziałbym panu, że w Kanadzie nie ma żadnych Harshomów. Przypadkiem wiem o tym, bo…

— Och, co do tego już dawno przestałem się łudzić. Ona się wcale nie nazywała Harshom, tylko Gale — wtrącił Colin tonem wyjaśnienia.

— Aha, i pewnie nie miała na imię Otylia — dodał doktor z całą powagą.

— Nie, Belinda — odparł Colin.

Doktor mrugnął nieznacznie i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Colin ciągnął:

— Poleciałem więc tam, żeby się upewnić. Była to najbardziej nerwowa podróż w moim życiu. Ale wszystko dobrze się skończyło. Jeden rzut oka, i to na odległość, mi wystarczył. Nie mógłbym jej oczywiście pomylić z Otylią, ale była tak do niej podobna, że poznałbym ją wśród tysięcy. Może gdyby jej włosy i sukienka… — przerwał i zastanowił się, nieświadom wyrazu twarzy doktora. — W każdym razie — podjął — ja wiedziałem. I było mi cholernie trudno zapanować nad sobą na tyle, żeby się ku niej nie rzucić. Ale jakoś zdołałem się powstrzymać.

A teraz należało w jakiś sposób jej się przedstawić. Było to coś nieuniknionego — rodzaj przeznaczenia. Wiedziony ciekawością doktor powiedział:

— Niby to wszystko jasne, ale traktuje pan sprawę bardzo ogólnikowo. A co na przykład z jej mężem?

— Z mężem? — pytanie to z miejsca zmroziło Colina.

— Powiedział pan przecież, że nazywa się Gale — zauważył doktor.

— No bo tak się nazywa. Panna Belinda Gale, wydawało mi się, że mówiłem. Była kiedyś wprawdzie zaręczona, ale nie wyszła za mąż. Muszę panu wyznać, że nad tą całą sprawą zawisło jakieś fatum — w greckim sensie tego słowa.

— Ale jeżeli… — zaczął doktor i znów ugryzł się w język.

Za wszelką cenę usiłował nie zdradzać się ze swoim sceptycyzmem.

— Gdyby nawet miała męża — rzekł Colin z głębokim przekonaniem — to byłby to niewłaściwy człowiek.

Doktor powstrzymał się od komentarza i Colin ciągnął dalej:

— Okazało się, że nie ma żadnych komplikacji ani kłopotów. Mieszkała z matką i całkiem nieźle zarabiała. Matka prowadziła gospodarstwo i miała rentę po mężu, który jako pilot w służbie Królewskiego Lotnictwa Kanadyjskiego zginął nad Berlinem. Tak więc we dwie zupełnie dobrze sobie radziły.

Może pan sobie wyobrazić moją sytuację. Matka nie była zachwycona moim pojawieniem się, ale to rozsądna kobieta i wkrótce nawet się polubiliśmy. I z tą sprawą poszło więc znacznie łatwiej, niżby się można było spodziewać.

Colin przerwał i doktor Harshom powiedział:

— Oczywiście miło mi to wszystko słyszeć, ale w dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego pan tu nie przyprowadził swojej żony.

Colin zmarszczył czoło.

— No cóż, myślałem… to znaczy ona myślała… zaraz, jeszcze do tego nie doszedłem, sprawa jest dość delikatna.

— Niech pan się nie spieszy. Jestem już przecież na emeryturze — powiedział doktor uprzejmie.

Colin zawahał się.

— Ach, co tam, myślę, że będzie uczciwiej w stosunku do pani Gale, jeśli to opowiem dokładnie tak, jak było.

Rozumie pan, nie chciałem nikomu nic mówić o Otylii ani dlaczego przyjechałem do Ottawy, w każdym razie jeszcze nie wtedy. Był pan jedyną osobą, której powiedziałem, i wydawało mi się, że tak będzie lepiej… Nie chciałem oczywiście, żeby sobie pomyślały, że jestem stuknięty. Ale popełniłem gafę.

Było to w przeddzień naszego ślubu. Belinda wyszła pozałatwiać ostatnie sprawunki, a ja zostałem w domu robiąc wszystko, żeby jak najlepiej wypaść przed moją przyszłą teściową. O ile sobie przypominam, powiedziałem mniej więcej tak: „Mam zupełnie niezłą posadę w Przedsiębiorstwie Elektrofizycznym i dobre perspektywy, ale oni mają filię w Kanadzie i gdyby Otylia rzeczywiście nie chciała się przenieść do Anglii”…

Przerwałem, ponieważ pani Gale drgnęła nagle i patrząc na mnie szeroko rozwartymi oczyma słabym głosem zapytała:

„Co powiedziałeś?”

Sam zauważyłem swój lapsus, tylko że za późno, więc poprawiłem się: „…gdyby Belinda rzeczywiście nie chciała przenieść się do Anglii…”

„Nie powiedziałeś Belinda, tylko Otylia” — nie dała mi dokończyć.

„Hmmm… być może — przyznałem — ale gdyby ona nie chciała”…

„Dlaczego? — zapytała. — Dlaczego nazwałeś ją Otylią?”

Widać było, że przywiązuje do tego wielką wagą.

„Bo… bo ja w ten sposób o niej myślę” — odpowiedziałem.

„Ale dlaczego? Dlaczego miałbyś w myślach nazywać Belindę Otylią?” — nalegała.

Przyjrzałem jej się uważniej. Zbladła i ręka jej drżała. Widać było, że się boi, że coś ją gryzie. Było mi przykro i przestałem się zgrywać.

„Ja naprawdę nie chciałem”… — powiedziałem.

Wpatrywała się we mnie bez przerwy, tylko że już spokojniejsza.

„Ale wobec tego teraz, kiedy to się już stało, musisz mi powiedzieć, co o nas wiesz”.

„Po prostu tylko tyle, że gdyby sprawy ułożyły się inaczej, nie byłaby Belinda Gale. Byłaby Otylią Harshom” — odparłem.

Blada jak papier, pani Gale nie spuszczała ze mnie wzroku.

„Nic nie rozumiem — rzekła w końcu na pół do siebie. — Przecież ty nie mogłeś tego wiedzieć. Harshom — no owszem, może jakoś na to wpadłeś czy zdołałeś zgadnąć… a może ona ci powiedziała?” — Potrząsnąłem głową. — „Zresztą to nie ma znaczenia. Ale Otylia… Nie mogłeś wiedzieć! I właśnie to jedno jedyne imię spośród tysięcy innych… Nikt nie wiedział, nikt poza mną…” — spuściła głowę.

„Nic nie rozumiem — rzekła w końcu na pół do siebie. — Przecież ty nie mogłeś tego wiedzieć. Harshom — no owszem, może jakoś na to wpadłeś czy zdołałeś zgadnąć… a może ona ci powiedziała?” — Potrząsnąłem głową. — „Zresztą to nie ma znaczenia. Ale Otylia… Nie mogłeś wiedzieć! I właśnie to jedno jedyne imię spośród tysięcy innych… Nikt nie wiedział, nikt poza mną…” — spuściła głowę.

Ująłem jej rękę w dłonie i uścisnąłem, żeby ją uspokoić. — „Nie ma powodu do zmartwienia — powiedziałem. — To był po prostu sen, rodzaj wizji… wiedziałem, i już…”

Potrząsnęła głową, a po chwili powiedziała cicho:

„Nikt poza mną nie wiedział… Było to latem 1927 roku. Leżeliśmy na rzece w pontonie, ukryci pod nadbrzeżnymi wiklinami. Koło nas przemknęła biała motorówka. Zdążyliśmy przeczytać na rufie jej nazwę. Malkolm powiedział”… — jeżeli Colin w ogóle dostrzegł nagłe drgnienie doktora Harshoma, to jedyną jego reakcją było powtórzenie dwóch ostatnich słów: — „Malkolm powiedział: Otylia to ładne imię, prawda? Mieliśmy w rodzinie Otylię. Siostra mojego ojca, która umarła jako mała dziewczynka, nazywała się Otylia. Gdybym kiedykolwiek miał córkę, dałbym jej na imię Otylia”.

Colin Trafford przerwał na chwilę, patrzył przez jakiś czas na doktora, po czym podjął:

— Przez dłuższy czas milczała, aż wreszcie rzekła:

„Biedny Malkolm, nigdy się nie dowiedział. Zginął, zanim się zorientowałam, że jestem w ciąży… A tak bardzo ze względu na niego chciałam dać jej na imię Otylia… Szkoda”… — I pani Gale zaczęła cicho płakać.

Doktor Harshom siedział, z jednym łokciem opartym na biurku, z oczyma zasłoniętymi dłonią. Przez dłuższy czas się nie ruszał. W końcu wyciągnął chusteczkę i energicznie wytarł nos.

— Owszem, słyszałem, że urodziła się dziewczynka — powiedział. — Starałem się nawet dowiedzieć czegoś więcej, ale powiedziano mi, że jej matka wkrótce wyszła za mąż. Myślałem, że ona… Ale właściwie dlaczego do mnie nie przyszła? Zaopiekowałbym się nią przecież.

— Skąd mogła wiedzieć? Kochała Reggiego Gale’a. Reggie też ją kochał i był gotów dać dziecku nazwisko — rzekł Colin.

Spojrzawszy w kierunku biurka Colin wstał i podszedł do okna. Stał tam przez kilka minut odwrócony tyłem do pokoju, aż usłyszał za sobą ruch. Doktor Harshom podniósł się i podszedł do szafy.

— Mam ochotę na drinka — oświadczył. — Spełnijmy toast: „Koniec z chaosem i przypadkowością w świecie”.

— Chętnie się przyłączę — odparł Colin — ale chciałbym przy okazji przypieczętować pańskie zwycięstwo w tym sporze. Bo to w końcu pan miał rację. Otylia Harshom nie istnieje — a w każdym razie nie istnieje już teraz. No, najwyższy czas, doktorze, żeby pan wreszcie poznał swoją wnuczkę, panią Colinową Trafford.


Przełożyła z angielskiego Zofia Uhrynowska

Загрузка...