18 Pogrzeb

Zbiegłam w dół po schodach i otworzyłam drzwi. Na podjedzie zastałam oczywiście Jacoba. Alice mogła być ślepa, ale nie była ślepa.

Chłopak stał jakieś półtora metra od ganku. Marszczył z obrzydzeniem nos, ale poza tym na jego twarzy nie malowały się żadne emocje. Nie zdołał mnie jednak oszukać – był wściekły. Nie tylko wampirza woń mu przeszkadzała. Odgadłam to po tym, że trzęsły mu się ręce.

Bijąca od Jacoba agresja oraz maska, którą przesłonił swoją prawdziwą twarz, przypominały mi boleśnie tamto piątkowe popołudnie, kiedy to po raz pierwszy zobaczyłam go odmienionego. Szykując się na ostrą wymianę słów, uniosłam hardo podbródek. W zaparkowanym przy krawężniku volkswagenie, nie wyłączywszy silnika, siedzieli Embry i Jared, ten drugi za kierownicą. Nietrudno było wydedukować, jaką strategię przyjęła sfora – bali się puścić Jacoba do Forks bez obstawy. Zasmuciło mnie to, a także nieco zdenerwowało. Jak śmieli zakładać, że Cullenowie zaatakowaliby ich bez powodu!

– Cześć – burknęłam, nie doczekawszy się powitania.

Jacob zacisnął zęby. Zamiast podejść bliżej, zezując lustrował ścianę budynku. – Wyszła – wycedziłam. – O co chodzi? Zawahał się.

– Jesteś sama?

– Tak – wyrzuciłam z siebie z irytacją.

– Możemy chwilę porozmawiać?

– Oczywiście, że możemy. Wejdź.

Jacob zerknął przez ramię na swoich towarzyszy. Embry niemalże zauważalnie skinął głową. Nie wiedzieć, czemu, jeszcze bardziej mnie to rozeźliło.

– Tchórz – skomentowałam bezgłośnie.

Jake nastroszył brwi, ale nic nie powiedział. Stawiając kroki niczym musztrowany żołnierz, wszedł na ganek, minął mnie i zniknął we wnętrzu domu.

Czy Embry i Jared naprawdę wierzyli, że pozwoliłabym komuś krzywdzić ich przyjaciela? Zanim zamknęłam drzwi, spojrzałam każdemu z nich z osobna prosto w oczy.

Jacob stał w korytarzu, przyglądając się pościeli zalegającej kanapie w saloniku.

– Gość się wyspał? – spytał z sarkazmem.

– Nic ci do tego – odpłaciłam mu pięknym za nadobne. Znów zmarszczył nos, jakby zwęszył coś o przykrym zapachu.

– Mówisz, że twoja przyjaciółka wyszła? – Słowo „przyjaciółka” wymówił jak eufemizm.

– Miała coś do załatwienia. Powiesz mi, po co przyszedłeś?

Puścił moje pytanie mimo uszu. Coś w saloniku działało na niego jak płachta na byka. Czując, że drżą mu już ramiona, przeszedł do kuchni. Cały czas się rozglądał. Sądząc po jego zachowaniu, można by było pomyśleć, że jest policjantem w mieszkaniu podejrzanego.

Poszłam za nim. Zaspokoiwszy swoją ciekawość, zaczął krążyć po niewielkim pomieszczeniu niczym zamknięty w klatce drapieżny kot.

– Hej! – Zastąpiłam mu drogę. Zatrzymał się. – Masz jakiś problem?

– Wolałbym być daleko stąd.

Zabolało. Chyba to dostrzegł, bo zmarszczył czoło.

– W takim razie bardzo mi przykro, że musisz tak się męczyć – oświadczyłam. – Może przejdź szybko do rzeczy, to będziesz mógł zaraz wyjść.

– Mam do ciebie tylko kilka pytań. Spieszy nam się na pogrzeb.

– Proszę, pytaj. Miejmy to już za sobą.

Pewnie przesadzałam z oschłością, ale nie chciałam pokazać mu, jak bardzo mnie rani. Byłam świadoma tego, że nie postępuję fair. To w końcu ja odrzuciłam go dla znajomej wampirzycy. To ja zraniłam go pierwsza.

Wziął głęboki wdech. Pomogło. Ręce natychmiast mu znieruchomiały.

– Nocuje u ciebie jeden z członków rodziny Cullenów.

– Tak. Alice Cullen.

– Jak długo tu zabawi?

– Tak długo, jak będzie miała na to ochotę.

Nie potrafiłam zmusić się do okazania mu więcej ciepła.

– Czy mogłabyś… proszę… wyjaśnić jej, że w okolicy grasuje Victoria? Zbladłam.

– Już ją o tym poinformowałam.

– Widzisz, nie wolno nam się tu zapuszczać, kiedy Cullenowie są w Forks. Nie możemy cię dłużej chronić.

– Rozumiem – szepnęłam. Spojrzał w bok, na okno.

– Czy to wszystko? – upewniłam się.

– Mam jeszcze tylko jedno pytanie – powiedział, nie patrząc w moją stronę. Znowu zamilkł.

– Tak? – zachęciłam go po kilku sekundach ciszy.

– Czy to, że jest tu Alice, oznacza, że niedługo przyjadą i pozostali? – spytał chłodno. Swoim opanowaniem przywiódł mi na myśl Sama. Stawał się coraz bardziej do niego podobny. Zastanowiłam się, dlaczego tak to mnie martwi.

Teraz to ja zaniemówiłam, Jacob przeniósł wzrok z okna na mnie. Walczył ze sobą, ale jego twarz pozostała maską.

– Tak czy nie?

– Nie – odpowiedziałam wreszcie. – Już tu nie wrócą.

Nie było mi łatwo się do tego przyznać.

Jacob nie zmienił wyrazu twarzy.

– Okej. Nie mam więcej pytań. Znów się zirytowałam.

– No to leć do Sama przekazać mu radosną nowinę!

– Okej – powtórzył spokojnie.

Jacob wyszedł z kuchni. Czekałam, aż usłyszę odgłos zamykanych frontowych drzwi, ale mój przyjaciel przemieszczał się teraz widać ciszej niż tykanie wskazówek kuchennego zegara.

Co mnie napadło? Jak mogłam potraktować tak kogoś, kto uratował mi życie? Czy Jake miał mi wybaczyć po wyjeździe Alice? Co, jeśli nie?

Oparłszy się o blat, ukryłam twarz w dłoniach. Co ja narobiłam? Ale czy mogłam tego uniknąć? Analizowałam na nowo każdą moją wypowiedź.

– Bella? – zapytał nieśmiało Jacob.

Opuściłam ręce. Z opóźnieniem zdałam sobie sprawę, że policzki mam mokre od łez. Chłopak stał na progu kuchni – jednak nie wyszedł. Wyglądał na zatroskanego i niezdecydowanego. Maska znikła.

Jacob podszedł bliżej i przykucnął odrobinę, żeby móc spojrzeć mi prosto w oczy.

– Znowu to zrobiłem, prawda?

– Co? – wychrypiałam.

– Złamałem obietnicę. Wybacz.

– Nic nie szkodzi – wymamrotałam. – To ja zaczęłam. Westchnął.

– Wiedziałem, co do nich czujesz. Twoja reakcja nie powinna mnie była zaskoczyć.

W jego oczach dojrzałam obrzydzenie. Miałam ochotę wykazać, że się myli, wyjaśnić, jaka Alice jest naprawdę, ale się powstrzymałam. Intuicja ostrzegła mnie, że to nieodpowiedni moment.

– Przepraszam – powiedziałam zamiast tego.

– Puśćmy to w niepamięć, okej? – zaproponował Jacob, – Twoja koleżanka nie zostanie tu długo. Jak wyjedzie, wszystko wróci do normy.

– Czy nie mogę przyjaźnić się jednocześnie z wami obojga? – jęknęłam. Tym razem nie udało mi się ukryć, jak bardzo boli mnie to rozdarcie.

– Nie, nie sądzę – odparł powoli.

Zerknęłam na jego wielkie stopy. Łzy wciąż spływały mi po policzkach i co jakiś czas pociągałam nosem.

– Ale zgłosisz się za parę dni? To, że Alice też kocham, nie zniszczy naszej przyjaźni?

Nie podnosiłam głowy, bojąc się, jak przyjmie moje zakamuflowane wyznanie. Chyba dobrze postąpiłam, bo odpowiedział dopiero po dobrej minucie.

– Zgłoszę się, zgłoszę. Nigdy nie przestanę być twoim przyjąłem. Niezależnie od tego, co tam sobie kochasz – dodał z niesmakiem.

– Słowo?

_ – Słowo.

Przytulił mnie.

– Ale to wszystko skomplikowane – szepnęłam.

– Tak… – zgodził się. – E, fuj!

– Co?! – zagrzmiałam, odsuwając się. Domyśliłam się, że nie przypadł mu do gustu zapach moich włosów. – Znowu śmierdzę, tak?! Boże, wszyscy macie jakąś obsesję!

Uśmiechnął się łobuzersko.

– Owszem, śmierdzisz, śmierdzisz wampirami. Ble. Tak słodko. Aż do omdlenia.

– Naprawdę? – zdziwiłam się. Zapach wampirów uważałam za najcudowniejszy na świecie. – To czemu według Alice też cuchnę?

Jacob przestał się uśmiechać.

– Hm. To raczej ja, jej zdaniem, cuchnę.

– Nie martw się. Dla mnie oboje pachniecie zupełnie normalnie.

Znów się przytuliliśmy.

To było błędne koło: z jednej strony, pragnęłam, żeby Alice została ze mną na zawsze, z drugiej, nie wyobrażałam sobie, jak wycinam długą rozłąkę z przyjacielem. Wiedziałam, że gdy tylko wyjedzie, zacznę za nim bardzo tęsknić.

– Będę za tobą tęsknił – powiedział Jacob, jakby czytał w moich myślach. – Mam nadzieję, że twoja koleżanka niedługo się wyniesie.

– To nie ma sensu, Jake. Czy musicie się unikać?

– Musimy, Bello, musimy. Nie panuję jeszcze nad sobą tak jak bym chciał. Nie chcę jej narażać. Sam by się wściekł, gdybym ruszył postanowienie paktu. Ty też nie byłabyś zachwycona gdybym… zabił Alice. Gdybym zabił kogoś, kogo… kochasz.

Chciałam wyrwać się z jego objęć, słysząc te straszne słowa ale mi na to nie pozwolił.

– Nie możemy się okłamywać, Bello. Stanowię dla niej poważne zagrożenie. Tak już jest.

– Nie podoba mi się, że tak już jest.

– Co poradzić. – Jacob wziął mnie pod brodę, żeby zmusić mnie do spojrzenia sobie prosto w oczy. Jego dłoń grzała mi skórę. – Zanim zmieniłem się w wilkołaka, wszystko było dużo prostsze, prawda?

Teraz to ja westchnęłam.

Wpatrywaliśmy się w siebie dłuższą chwilę. Wiedziałam, że w mojej twarzy chłopak nie dopatrzy się niczego poza smutkiem – nie chciałam się z nim rozstawać, choćby miało to być tylko na kilka dni. Z początku jego mina była podobna do mojej, ale potem zmieniła się i to diametralnie.

Nie poprzestał na minie. Podniósł i drugą rękę i powoli przesunął opuszkami palców po moim policzku. Znowu trzęsły mu się dłonie, ale już nie z gniewu.

– Bello – szepnął.

Zamarłam.

Co to miało być! Nie podjęłam jeszcze żadnej decyzji! Ach, ten popędliwy Parys. Jak miałam dokonać trafnego wyboru, mając do namysłu ułamek sekundy? Nie czułam się gotowa na nowy związek, ale nie byłam też na tyle głupia, by przypuszczać, że jeśli odrzucę jego awanse, nie poniosę żadnych konsekwencji.

Tak dobrze go znasz, kusił mnie rozsądek. Wiesz, że nigdy cię nie zawiedzie, jest oddany i szczery. Zapewni ci poczucie bezpieczeństwa. Zresztą, po co wysuwać pragmatyczne argumenty przecież go kochasz. Kochasz bardziej niż jakiegokolwiek mężczyznę, który kocha ciebie. Alice wpadła na trochę, ale to niczego nie zmienia. Twój romans stulecia dobiegł końca. Królewicz nie wróci. Nikt nie wyrwie cię pocałunkiem ze złego snu.

Jeśli czekał mnie za moment pocałunek, to zupełnie zwyczajny, taki który nie miał zdjąć ze mnie żadnego uroku. Kto wie, może nawet miał mi sprawić przyjemność? Może miał okazać się czymś równie oczywistym, co trzymanie Jacoba za rękę? Może nie odniosłaby wrażenia, że dopuszczam się zdrady?

Jakiej zdrady, pomyślałam, zdradzasz co najwyżej samą siebie.

Chłopak zaczął już stopniowo przybliżać swoją twarz do mojej, ale nadal nie miałam pojęcia, czy to dobry pomysł.

Nagle zadzwonił telefon. Drgnęliśmy oboje, ale ostry dźwięk bynajmniej Jacoba nie rozproszył. Podniósł słuchawkę jedną ręką, nie odrywając drugiej od mojego policzka, ani nie spuszczając ze mnie wzroku. Sama byłam zbyt oszołomiona, żeby wykonać choćby najmniejszy gest, czy skorzystać z okazji i wyrwać się mojemu adoratorowi.

– Halo?

Ktoś się przedstawił i chłopaka zmroziło. Wyprostował się nagle, opuścił drugą rękę, a z jego twarzy odpłynęły wszelkie emocje. Mogłam się założyć o resztkę moich odkładanych na studia pieniędzy, że to nie kto inny tylko Alice.

Otrząsnąwszy się z chwilowego otępienia, wyciągnęłam dłoń po słuchawkę, ale Jacob mnie zignorował.

– Nie ma go tutaj – odpowiedział takim tonem, jakby ktoś mu groził.

Dzwoniąca osoba poprosiła widocznie o więcej informacji, bo dodał niechętnie:

– Jest na pogrzebie.

Niemal natychmiast rzucił słuchawką o widełki.

~ Diable pomioty! – mruknął. Jego rysy nadal układały się w zgorzkniałą maskę.

– Dlaczego się tak chamsko rozłączyłeś? – wściekłam się. Jak śmiesz tak traktować ludzi, którzy dzwonią do mojego domu!

– Spokojnie! Facet sam się rozłączył!

– Facet? Kto to był?

Mój przyjaciel uśmiechnął się jadowicie.

– Doktor Carlisle Cullen.

– Dlaczego nie pozwoliłeś mi z nim porozmawiać?!

– Nie poprosił ciebie do telefonu – odparł Jacob oschle. Z pozoru był opanowany, ale ponownie trzęsły mu się ręce. – Spytał gdzie jest Charlie, to mu powiedziałem. Nie złamałem tym chyba żadnej z zasad dobrego wychowania.

– Wiesz co… – zaczęłam, ale nie miał zamiaru mnie wysłuchać. Zerknąwszy za siebie, jakby ktoś go zawołał z drugiego pokoju, wybałuszył oczy i cały zesztywniał. Dygotał teraz już od stóp do głów. Odruchowo i ja nadstawiłam uszu, ale wokół panowała cisza.

– Cześć.

Jacob ruszył w stronę wyjścia.

– Co jest?

Pobiegłam za nim, ale znieruchomiał znienacka, przeklinając pod nosem, i zderzyłam się z jego umięśnionymi plecami. Odwrócił się zaraz, przez co już zupełnie straciłam równowagę. Zaplątawszy się w jego nogi, runęłam na ziemię.

– Hej! – zawołałam za nim, bo zamiast mi pomóc, rzucił się ku tylnym drzwiom. Nie zdążyłam jeszcze wstać, kiedy znów coś go zatrzymało.

U stóp schodów stała Alice.

– Bello – wykrztusiła.

Bledsza niż kiedykolwiek, drżała delikatnie. Dopadłam jej w dwóch susach.

– Alice, co się stało?

Objęłam ją, żeby pomóc jej się uspokoić.

– Edward – wyszeptała jękliwie.

Moje ciało zareagowało na jej słowa szybciej niż umysł. Przez kilka sekund nie mogłam pojąć, dlaczego przedpokój wiruje ani skąd dochodzi basowy charkot. Zachodziłam w głowę, co ma wspólnego dziwne zachowanie Alice z Edwardem, chociaż uginały się już pode mną kolana. Organizm, chroniąc się przed szokiem, szykował się do ucieczki w niebyt.

Hm… Nigdy jeszcze nie patrzyłam na klatkę schodową pod tym kątem…

Ni stąd, ni zowąd, poczułam na policzku gorący oddech Jacobe. Klął szpetnie, co resztkami świadomości przyjęłam z dezaprobatą. Jego nowi koledzy mieli na niego zły wpływ.

Ocknęłam się na kanapie w saloniku. Dygotała pode mną, jakby trwało trzęsienie ziemi. Jak się tam znalazłam? Nie minęło chyba dużo czasu, bo Jacob wciąż przeklinał.

– Widzisz, co narobiłaś! – krzyknął do Alice.

Nie zwracała na niego uwagi.

– Bello? – Nachyliła się nade mną. – Bello, wstawaj. Mamy mało czasu.

– Bella ma leżeć! – zaprotestował Jacob agresywnie.

– Weź się w garść, Black – odparowała. – Chyba nie chcesz się przy niej przeobrazić?

– Nie będziesz mi mówić, co mam robić! – warknął, ale rozsądek i tak nakazał mu się pohamować.

– Alice? – spytałam słabym głosem. – Co się stało? Tak naprawdę wolałam się tego nie dowiedzieć.

– Nie wiem. – Znów wyglądała na przerażoną. – Co on sobie myśli?!

Walcząc z zawrotami głowy, zebrałam siły i usiadłam. Zorientowałam się, że czepiam się przedramienia Jacoba. To on się trząsł, a nie kanapa.

Odszukałam wzrokiem Alice. Wyciągała właśnie z torby maleńki srebrny telefon komórkowy. W błyskawicznym tempie wybrała numer.

– Rosę, podaj mi Carlisle'a, proszę – powiedziała tak szybko że ledwie ją zrozumiałam. – Kurczę. Niech oddzwoni do mnie jak tylko wróci…nie, będę już na pokładzie samolotu. Czy kontaktował się z wami Edward?

Tym razem Rosalie miała więcej do przekazania. Alice otworzyła szeroko usta. Komórka omal nie wypadła jej z ręki. Sądząc po minie dziewczyny, wizja, która sprowadziła ją do przedpokoju była trafna. Sprawdzał się najgorszy z możliwych scenariuszy.

– Jak mogłaś, Rosalie? Co tobą kierowało?

Wysłuchując odpowiedzi przybranej siostry, zacisnęła zęby.

– Cóż – wycedziła – przekręciłaś dwa fakty, a to chyba istotne prawda?…tak, pomyliłam się. Nic jej nie jest…długo by opowiadać…ale wprowadziłaś go w błąd i dlatego dzwonię…tak, zgadza się. Tak to zobaczyłam…na to już trochę za późno, Rosę.

Oszczędzaj gadkę dla kogoś, kto w nią uwierzy.

Zamknęła telefon jednym ruchem, roztaczając się bez pożegnania. Gniew ustąpił rozpaczy. Nigdy wcześniej w jej oczach nie widziałam tyle bólu.

– Alice – odezwałam się prędko, byle tylko odwlec nieco straszliwy moment poznania prawdy. – Alice, Carlisle już wrócił.

Dzwonił nie dalej jak przed pięcioma minutami.

Zamurowało ją.

– Przed pięcioma minutami?

– Tuż przed tym, jak się pojawiłaś.

– I co mówił?

Cała zmieniła się w słuch.

– To nie ja odebrałam telefon.

Spojrzałam znacząco na Jacoba. Alice poszła za moim przykładem. Chłopak drgnął, ale nie ruszył się z miejsca. Siedział przekrzywiony, jakby planował osłonić mnie własnym ciałem przed ewentualnym atakiem wampirzycy.

– Poprosił Charliego – wyjaśnił z oporami – to powiedziałem mu, że go nie ma.

– To wszystko? – Alice nie poddawała się tak łatwo.

Rozłączył się. Nawet nie powiedział „dziękuję”. Jacoba tak zdenerwowało wspomnienie nieuprzejmości Carlisle'a, że wstrząsnął nim (i mną także) potężny dreszcz. Wyjaśniłeś mu, że Charlie pojechał na pogrzeb – przypomniałam.

Alice złapała trop.

– Jak to dokładnie sformułował?

– Powiedział: „Nie ma go tu”, a potem: „Jest na pogrzebie”.

Dziewczyna wydała z siebie cichy jęk i osunęła się na fotel.

– Alice, co się stało? – powtórzyłam po raz trzeci.

– To nie Carlisle do was dzwonił – szepnęła załamana.

– Zarzucasz mi kłamstwo? – oburzył się Jacob.

Alice nawet na niego nie zerknęła.

– To był Edward, Bello – wyszeptała. – Myśli, że nie żyjesz.

Nie tego się spodziewałam. Odetchnęłam z ulgą. Mój mózg wreszcie był w stanie prawidłowo funkcjonować.

– Rosalie przekazała mu, że popełniłam samobójstwo?

Prawie się uśmiechałam.

– Tak – potwierdziła Alice, ale jej nie było do śmiechu. – Na swoją obronę ma to, że rzeczywiście mi uwierzyła. W rodzinie przyzwyczaili się za bardzo polegać na moich wizjach. Ale żeby zaraz namierzać Edwarda, by go o tym poinformować?! Zadać sobie tyle trudu?! Czy Rosalie nie jest świadoma, że…? Czy nie ma serca…?

– Ach, to dlatego, usłyszawszy od Jacoba o pogrzebie, Edward nawet nie spytał, kto umarł – zrozumiałam. – Wszystko się zgadzało. Zabiłam się, to i wyprawiono pogrzeb.

Dzwonił tutaj! Edward zadzwonił do mnie do domu! Tylko centymetry dzieliły mnie od słuchawki, a Jake mi jej nie podał! Wbiłam paznokcie w jego ramię, ale nawet nie drgnął.

– Przyjmujesz to tak lekko? – zdziwiła się Alice.

– Wiem, to głupi zbieg okoliczności, ale wszystko się wyjaśni. Następnym razem, gdy Edward zadzwoni, ktoś powie mu, co… prawdę… się wydarzyło… Alice?

Zbiła mnie z tropu jej przerażona mina.

Skąd ta panika? Skąd ta litość w jej oczach? Zaraz, zaraz. O co kłóciła się z Rosalie…? Miała jej coś za złe, tamta chyba przeprosiła, ale Alice kazała jej się wypchać. Hm… Gdyby chodziło tylko o mnie, przeprosiny nigdy nie przeszłyby Rosalie przez gardło. Ale gdyby zaszkodziła komuś z rodziny.,, swojemu bratu…

– Bello – szepnęła Alice – Edward już tu nie zadzwoni. Uwierzył jej.

– Cc… cco? – wyjąkałam. Nie czułam się na siłach dalej dedukować.

– Edward zamierza polecieć do Włoch. Pewnie już siedzi w samolocie.

Niestety, nie musiała dodawać nic więcej.

W mojej głowie rozbrzmiał znajomy, aksamitny baryton. Chociaż nie były to bliskie ideału halucynacje, lecz tylko niesione na falach wspomnień echa, w mojej klatce piersiowej otworzyły się stare rany. Tym razem liczyła się nie jakość głosu, ale ładunek emocjonalny. Pamiętałam tamtą rozmowę doskonale. Pochodziła z okresu, kiedy gotowa byłam przysiąc na największe świętości, że Edward mnie kocha.

„Wiedziałem, że nie mógłbym żyć bez ciebie” – powiedział, nawiązując do wypadków ubiegłej wiosny – „ale nie miałem pojęcia, jak się zabić”.

Oglądaliśmy wtedy Romea i Julię – tu, w tym pokoju, na tej samej kanapie!

„Emmett i Jasper na pewno odmówiliby, gdybym poprosił ich o pomoc. W końcu doszedłem do wniosku, że mógłbym pojechać do Włoch i sprowokować jakoś Volturi”.

„Nie należy ich prowokować. Chyba, że chce się umrzeć, rzecz jasna”.

Chyba że chce się umrzeć…

– NIE! – wykrzyknęłam. – Nie! Nie, to niemożliwe! Nie!

W ułamku sekundy nie tylko przypomniałam sobie o Volturi, ale i uzmysłowiłam, co sprowadziło Alice do mojego domu, mimo obecności Jacoba – kolejna wizja, równie potworna, co ta z klifem.

– _ Podjął decyzję, gdy tylko uzyskał potwierdzenie, że nie żyjesz – _ dodała dziewczyna.

– Ale… przecież mnie rzucił! Przecież mnie nie chciał! Co to za różnica? Wiedział, że kiedyś tam umrę!

_ – Sądzę, że gdybyś zmarła za kilkadziesiąt lat, postąpiłby tak samo – stwierdziła Alice cicho.

– Jak on śmie! – wrzasnęłam, zrywając się na równe nogi.

Jacob przesunął się niepewnie, żeby zająć pozycję pomiędzy mną a wampirzycą.

– Zejdź mi z drogi! – Odepchnęłam go niecierpliwie. – I co teraz? – spytałam Alice. Musiało istnieć jakiejś wyjście z tej sytuacji. – Nie możemy do niego po prostu zadzwonić? Albo do Carlisle'a?

Pokręciła przecząco głową.

– Zrobiłam to już w pierwszym odruchu, ale okazało się, że wrzucił komórkę do kosza w Rio de Janeiro. Telefon odebrał przechodzień.

– Mówiłaś wcześniej, że mamy mało czasu. Masz jakiś pomysł?

Zawahała się.

– Nie wiem, czy mogę prosić cię o coś takiego…

– Proś! – rozkazałam.

– Być może jest już za późno. Widziałam, jak spotyka się z Volturi i prosi o śmierć.

Obie się wzdrygnęłyśmy. Zaślepiły mnie łzy.

Alice położyła mi dłonie na ramionach. Tłumacząc swój plan, co jakiś czas zaciskała na nich palce, żeby podkreślić najważniejsze fragmenty.

– Na razie wszystko zależy od Volturi. Nowa wizja nawiedzi mnie dopiero wówczas, kiedy dokonają wyboru. Jeśli mu odmówią, a to prawdopodobne – Aro bardzo lubi Carlisle'a i wolałby go do siebie nie zrazić – Edward wcieli w życie swój plan B. Volturi bardzo dbają o to, by w ich rodzinnym mieście panował spokój.

Edward sądzi, że jeśli go zakłóci, zrobią wszystko, by go powstrzymać. Ma rację. Tak właśnie się stanie.

Słuchałam jej z rosnącą frustracją. Po co jeszcze tu stałyśmy. Każda sekunda była na wagę złota!

– Podsumowując – ciągnęła Alice – jeśli Volturi zgodzą się spełnić prośbę Edwarda, nie mamy szans na jego uratowanie Nie dolecimy do Włoch na czas. Ale jeśli będzie zmuszony działać na własną rękę… Na szczęście lubuje się w symbolice i teatralności.

– Chodźmy już wreszcie!

– Posłuchaj mnie, Bello! Najważniejsze jest to, że bez względu na to, czy nasza misja powiedzie się czy nie, trafisz do miasta Volturi. Jeśli Edward dopnie swego, wezmą mnie za jego wspólniczkę, ty z kolei jesteś osobą, która zna zbyt wiele ich sekretów i do tego apetycznie pachnie. Będą nas ścigać, a to ich teren. Nie ręczę za to, że im umkniemy. A wtedy nasz los będzie przesądzony…

– Tylko to nas tu jeszcze trzyma? – spytałam z niedowierzaniem. – Jeśli się boisz, pojadę sama.

Przeliczyłam w myślach swoje oszczędności, zastanawiając się, czy przyjaciółka pożyczyłaby mi brakującą sumę.

– O ciebie się boję, nie o siebie – wyjaśniła.

Prychnęłam.

– Alice, z własnej woli ryzykuję tu życiem niemal dzień w dzień! Coś musimy załatwić przed wyjazdem?

– Napisz liścik do Charliego. Zarezerwuję telefonicznie bilety.

– Charlie – wykrztusiłam.

Nie mogłam zostawić go na pastwę Victorii…

– Chrzanić pakt – odezwał się Jacob. – Nie pozwolę, żeby, cokolwiek mu się stało, obiecuję.

Zerknęłam na niego przerażona. Jacob walczący w pojedynkę z Victorią! Jeszcze tego mi brakowało! Obruszył się, że w niego nie wierzę.

– Szybciej, Bello – popędziła mnie Alice.

Pobiegłam do kuchni. Zaczęłam wyrzucać na ziemię zawartość jednej szuflady za drugą, ale w żadnej nie było nic do pisania. Coś dotknęło mnie w plecy. To Jacob znalazł długopis.

– Dzięki – bąknęłam, zdejmując nakrętkę zębami. Chłopak bez słowa podał mi leżący przy telefonie notatnik. Wyrwawszy jeden arkusz, odrzuciłam notes za siebie.

– Tato, jestem z Alice – napisałam. – Edward wpakował się w tarapaty. Pojechałyśmy mu pomóc. Wiem, że to nie najlepszy moment na taką eskapadę. Wybacz. Kiedy wrócę, możesz dać mi szlaban. Bardzo cię kocham. Bella.

– Nie jedź – poprosił Jacob. Z dala od Alice cała jego agresja znikła bez śladu.

Nie było sensu próbować przekonać go teraz do swoich racji.

– Błagam, miej oko na Charliego – rzuciłam i popędziłam z powrotem do saloniku. W przedpokoju zastałam Alice z torbą na ramieniu.

– Weź prawo jazdy, musisz mieć z sobą jakiś dowód tożsamości *. No i oczywiście paszport. Tylko mi nie mów, że go nie masz. Nie mam czasu na skombinowanie fałszywki.

Pognałam do swojego pokoju, dziękując Bogu za własną zapobiegliwość. Kiedy mama wychodziła za Phila, przez chwilę miała ochotę urządzić ślub na plaży w Meksyku. Jak to miała w zwyczaju, szybko zmieniła zdanie, zdążyłam jednak załatwić za nią wiele papierkowej roboty, w tym wyrobienie paszportów.

W sypialni wrzuciłam do plecaka portfel, spodnie od dresu, czysty podkoszulek i szczoteczkę do zębów. To całe pakowanie się w pośpiechu przypominało mi boleśnie wydarzenia sprzed roku. Różnica polegała na tym, że wówczas wyjeżdżałam do Phoenix, żeby uciec przed krwiożerczymi wampirami, a nie żeby się z nimi spotkać. Cóż, pomyślałam, przynajmniej tym razem nie muszę żegnać się z Charliem osobiście.

Zameldowałam się na dole pół minuty później. Jacob i Alice stali tak daleko od siebie, jak to tylko było możliwe w wąskim przedpokoju. Na pierwszy rzut oka nikt nie odgadłby, że są pogrążeni w rozmowie. Cóż, lepszym określeniem byłaby zresztą cierpka miana zdań. Oboje zdawali się nie zauważyć, że wróciłam.

– Ty to się jeszcze kontrolujesz, ale te padalce, do których ją zabierasz…

Nie zdziwiłabym się, gdyby Jacob zaczął toczyć pianę z ust.

– Tak, psie – wycedziła Alice. – To postacie rodem z twoich najgorszych snów. To, dlatego, że istnieją, mój zapach napawa ci takim przerażeniem.

– A ty zabierasz ją do nich niczym butelkę wina na przyjęcie!

– Uważasz, że lepiej byłoby zostawić Bellę tutaj i czekać, aż dopadnie ją Victoria?

– Ruda nie ma przy sforze szans.

– Tak? To, jakim cudem wciąż poluje?

Jacob warknął. Przeszedł go silny dreszcz.

– Przestańcie! – zawołałam. Paliłam się do wyjazdu. – Kiedy wrócimy, będziecie się mogli kłócić do woli. Alice, idź po samochód!

Dziewczyna wybiegła. Wyszliśmy z Jacobem na ganek. Zatrzymałam się odruchowo, żeby zamknąć drzwi na klucz.

– Proszę, Bello. Błagam. – Chłopak złapał mnie za rękę. Jego brązowe oczy były pełne łez. Ścisnęło mnie w gardle.

– Jake, nie mam wyboru…

– Masz, masz. Mogłabyś zostać ze mną. Mogłabyś żyć. Dla Charliego. Dla mnie.

Za naszymi plecami zamruczał charakterystycznie silnik mercedesa Carlisle'a. Alice docisnęła kilka razy gaz, żeby mnie popędzić.

Plącząc, wyrwałam dłoń z uścisku Jacoba. Nie zaprotestował.

– Tylko wróć żywa – wyszeptał. – Obyś wróciła żywa.

Co, jeśli miałam już go więcej nie zobaczyć?

Z mojej piersi wyrwał się głośny jęk. Rozszlochałam się na dobre. Na moment – o wiele za krótki – przywarłam do Jacoba obejmując go mocno obiema rękami. Pogłaskał mnie po głowie.

Zdjęłam jego dłoń ze swoich włosów i pocałowałam ją delikatnie. – Żegnaj. – Odsunęłam się. Nie miałam śmiałości spojrzeć mu w twarz.

– Przepraszam.

Obróciłam się na pięcie i pognałam do auta. Drzwiczki od strony pasażera były już otwarte. Wcisnąwszy plecak do tyłu, zatrzasnęłam je za sobą.

– Zaopiekuj się Charliem! – krzyknęłam, wyglądając przez okno, ale Jacob zniknął. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Rozejrzałam się niespokojnie.

Ruszyłyśmy z jękiem opon. Zanim wyjechałyśmy na drogę, dostrzegłam jeszcze na żwirze przy skraju lasu coś jasnego.

Był to strzęp białego adidasa.

Загрузка...