2

Zegar w bazie na satelicie Czwartej wybił drugą. Cofnąłem zapis i przesłuchałem ostatnie zdania.

„Mamy pierwszego…”

Nic we mnie nie drgnęło na wspomnienie tych słów, w których wtedy nie zabrzmiał nawet cień żalu, tylko.świadomość, że nic już nie można zrobić.

Wyprostowałem się. Wodzik pióra, zwolniony nagle, odskoczył, trafiając w podstawę ekranu. Rozległ się głos jakby dziecko uderzyło opuszką palca w krawędź wielkiego dzwonu. Wszystko tu jest głuche, wytłumione.

Dosyć na dzisiaj. Poza dwugodzinnym obchodem.automatów obserwacyjnych, pisałem cały dzień. Nie będzie teraz łatwiej liczyć dni. Ale nie dlatego zacząłem pisać.

Wstałem, odsunąłem fotel i wyłączyłem aparaturę. Nie rozglądając się podszedłem do iluminatora. Założyłem ręce na plecach. Pochyliłem się odrobinę do przodu, dotykając brodą szyby.

W macierzystej bazie pilotów Proksimy była teraz wiosna. Wiosenne niebo. Żeby je stracić, wystarczy polecieć do gwiazd.

Pomyślałem, że w tym roku wiosna przyszła równocześnie do bazy i na mój rodzinny kontynent…

Cofnąłem się od okna.

O jaki kontynent chodzi? O nie znany mi nawet obszar Trzeciej, planety, która przestała istnieć? To znaczy, przestało istnieć wszystko, co daje galaktyczna osobowość ciałom niebieskim, pławiącym się od tysiącleci w słonecznej ekosferze. Bo o jakim innym kontynencie mogłem pomyśleć?

Wyciągnąłem przed siebie ręce, przywarłem dłońmi do pianowej obudowy ściany i spojrzałem w górę. Trzecia świeciła jasnym, lekko zaróżowionym blaskiem. Gwiazda pierwszej wielkości. Martwa gwiazda. Przez najbliższe miliony lat w leniwy pochód jej ewolucji nie wmiesza się żadna istota technologiczna. W każdym razie nie z tego układu. Może w nie strawionych do końca powierzchniowych warstwach skał zachowa się pamięć kształtu białych piramid i aparatury dróg, którymi dawni mieszkańcy sięgali do oceanów. Może za miliony lat na tym poświęcającym różowo pogorzelisku rozwinie się nowa rasa, zintegrowana, która tym razem zagospodaruje całą biosferę. Oczywiście, jeśli pozwolą na to ci… z Czwartej.

Przeniosłem spojrzenie na białawą, matową tarczę, stojącą nieruchomo tuż nad horyzontem.

Mocne to ich słońce. W całej galaktyce trafiliśmy dotychczas na trzy czy cztery układy, cztery gwiazdy, obejmujące strefą życia aż pięć planet, z których dwie nie tylko pozostawały w jej zasięgu od milionów lat, ale co najmniej drugie tyle miały jeszcze przed sobą. I znowu pomyślałem „ich słońce”. Poczułem ziąb na policzkach. Nie wiedziałem, że się uśmiecham. Tak samo uśmiechałem się wtedy, odchodząc od swoich. Dosyć tego. Od jakich „swoich”? Tych umarłych odległością, z którymi łączyło mnie wspomnienie ich świata, czy tych, o których świecie nie wiedziałem nic, jak to tylko możliwe, poza jednym: że z niego wyszedłem. Tych umarłych naprawdę.

Odepchnąłem się od ściany i odwróciłem gwałtownie.

Jestem zmęczony. Wystarczy usiąść w fotelu i podłączyć aparaturę diagnostyczną do kalkulatora. Kilka minut, kilkanaście pytań i będzie po wszystkim.

Nieprawda. Wiem przecież o co chodzi. Mówiąc ściśle, o kogo. Podszedłem do ekranu, przekazującego obraz farmy.

Cisza. Noc. Matowe kręgi nielicznych punktów świetlnych. Nieruchomy las otaczający zabudowania. Wąska tasiemka drogi, zaraz za bramą ginąca w gąszczu kopulastych drzew.

Sięgnąłem do pulpitu i powiększyłem wycinek obrazu. Z zamkniętymi oczami potrafiłbym wskazać każdy gwóźdź, tkwiący w tym budynku z okapem nad wejściem. Przyjrzałem się porzuconym sprzętom, odstawionym naczyniom, złożonym równo narzędziom. Gospodarstwo.

W czerni, pod niskim daszkiem coś się poruszyło.

To był on.

Wyszedł na środek odsłoniętej przestrzeni, oparł ręce na biodrach i zapatrzył się. Stał długo. W pewnym momencie poruszył się i wtedy światło lampy zalśniło na jego jasnych włosach białym refleksem.

Odwrócił się. Omiótł spojrzeniem przestrzeń między budynkiem a ogrodzeniem. Sięgnął dłonią do czoła i potrzymał ją tam chwilę, jakby odkrył, że ma gorączkę. Ramiona mu opadły. Przygarbił się, pochylił i nie patrząc już za siebie ruszył w stronę drzwi. Mijając stolik i fotele przyspieszył kroku. Zniknął w cieniu, zanim zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy.

Stale jeszcze szukam czegoś w tej twarzy. Jakbym nie wiedział, że jest tylko maską. Nie bardziej ale i nie mniej niż moja.

To nie twarz. To mózg tego właśnie… tej właśnie istoty sprawił, że jestem sam. Tutaj. Gdybym miał jego twarz, sprawa byłaby prostsza. Znacznie prostsza.

Pomyślałem, że jeszcze trochę, a zacznę im zazdrościć. Nonsens. Odruchowo zerknąłem w stronę wskaźników. W porządku. Oczywiście, że w porządku. Moje włókna nerwowe zespoliły się, wygładziły, zamykając obieg porządkujących prądów.

Wyprostowałem się.

Teraz nie czuję nic. Na chłodno, z wyrachowaniem, szukam w tamtych siebie. Tak beznamiętnie, że mogę ufać sobie nie mniej niż automatom.

Pójdę już spać. Rano wstaną, zjem coś i wrócę do tego pulpitu. Obejmę palcami wodzik pióra świetlnego i będę pisał dalej.


Grunt był nieprzyjemny, grząski. Z ulgą poczułem pod stopami stalową platformę windy.

Odwróciłem się, oparłem o zastrzały prowadnicy i spojrzałem pod nogi. Niczym nie osłonięta krawędź platformy znajdowała się centymetr przed czubkami moich butów. Granica światów.

Uniosłem głowę. Zmrok zapadał szybko. To przez te chmury. Pociemniały już grunt wyglądał jak posypany drobniutkim, brudnym żwirem. Tu i ówdzie połyskiwały w nim pasemka szkliwa. Ostatnie, nie zabliźnione przez wiatr ślady lądowania ciężkiego statku. Dwadzieścia metrów dalej sylwetka Sennisona. Stał tyłem do nas, sztywno wyprostowany, z nisko pochyloną głową. Był bez kasku. Widziałem jego zmierzwione, jasne, jakby sztucznie odbarwione włosy i nie wiedzieć czemu pomyślałem, że wszyscy piloci w bazie są jasnymi blondynami.

Stał tak już dobre pięć minut. Od chwili kiedy skończyliśmy z tym jednym, co zostało do zrobienia. Ręce oparł na biodrach. Zawsze tak stawał, jak zawodnik, oceniający przed startem szczególnie trudną prze szkodę. Nie wiedział, że tak wygląda. Nie myślał o tym. Zwłaszcza teraz, na tle tego podłużnego, prostokątnego kopczyka obcej ziemi.

Nie ponaglałem go.

Także Guskin, od kiedy opuściliśmy kabinę Idiomu, nie odezwał się słowem. I przedtem nie był rozmowny. Nie pytany przez nikogo mruknął tylko, że zostaje na górze. Ktoś musiał dyżurować w nawigacyjnej, przy aparaturze.

Nie ponaglałem Sena. W doskonałej ciszy, w pogłębiającym się mroku, jego sylwetka coraz bardziej upodabniała się do starego posągu. Na przykład posągu Przybysza, który zaskoczony niezwykłą ciszą przystanął na moment i tak już pozostał, żeby chłonąć ją przez całą wieczność.

Jakby ta cisza zastąpiła przestrzeń. Jakby milczenie galaktyk sprężyło się tutaj między półkulami chmur, niby w futerale niemego instrumentu. Ogarnęło mnie uczucie, że tkwimy w tym pudle zamknięci równie pewnie i nieodwołalnie jak Reuss w swoim wąskim prostopadłościanie, usypanym z brudnego, lepkiego żwiru.

W tym momencie Sennison odwrócił się i zaczął iść w moją stronę. Ujrzałem jego twarz.

Prawda. Sen, jako jedyny z naszej trójki, był bliżej z Reussem. Ale to nie miało znaczenia. Każdy z nas miał o czym myśleć. Dlatego w ciągu godzin, jakie minęły od eksplozji w rejonie nadmorskich wydm, Gus i Sen wymienili może pięć zdań. O sobie nie mówię.

Przeglądaliśmy zapisy w nieskończoność. Cofaliśmy po pięć, sześć razy te same fragmenty, zarejestrowane przez aparaturę Idiomu, kiedy zarówno my na dole, jak i ślęczący przy celownikach Sennison, nie byliśmy zdolni do prowadzenia normalnej obserwacji.

W końcu, przy dwunastej czy trzynastej kombinacji programów zdaliśmy sobie sprawę, że od dłuższego czasu wyniki przynoszą tylko nic nie znaczące różnice ilościowe.

Jakiś czas siedzieliśmy bez ruchu. Potem Sennison wstał, podszedł do fotela, w którym spoczywało ciało Reussa i zaczął go ubierać. Zapiął mu skafander i buty. Uzupełnił osobistą aparaturę. Zgodnie z niepisaną tradycją wymienił zużyte ogniwa energetyczne na nowe. Wreszcie uniósł ciało i przerzucił je sobie przez plecy. Podniosłem się. Wtedy właśnie Gus mruknął, że zostanie w kabinie.

Prowadnice pracowały bezszelestnie. Zwiększało się tylko pole widzenia. Z mroku wystąpił zewnętrzny pierścień automatów strażniczych. Przedpole skrawka cudzej ziemi, który wzięliśmy w posiadanie. Dalej był obcy i wrogi glob, każdą cząstką materii dający do zrozumienia, że jego prawowici gospodarze nikogo do siebie nie zapraszali. A nas w szczególności.

Platforma zafalowała i przystanęła. Automat śluzy 'milczał. Klapa była otwarta. To jedno. Atmosfera, w której ludzie mogli czuć się dobrze. Jak na ironię. Zrzuciłem kask, skafander, zabawiłem chwilę w łazience, po czym zająłem miejsce przed ekranami. Sen poszedł w moje ślady. Mruknął coś i zmienił obieg w klimatyzatorach. Został w samych slipach. Patrzyłem, jak układa się w fotelu. Zawsze sprawiał wrażenie, że ulega naturalnym siłom, działającym na jego ciało, sprawdza od niechcenia wiązania mięśni, jakby udając, że nie bierze udziału w ich grze. Podłożył ramiona pod głowę i znieruchomiał.

Czekaliśmy.

Ocean rozstępuje się. Wychodzą ludzie. W porządku. Przedtem jeszcze pojawiają się czarne wiry, podobne do pionowych szybów. Tworzą krąg. „Liście”, to znaczy podwodne budowle czy konstrukcje nakryte liściastymi płaszczyznami cały czas trwają nieruchomo.

Ocean jest zamieszkały. Również ląd jest zamieszkały. Poza strefą przybrzeżną. Ta natomiast roi się od zainstalowanych pod powierzchnią pól siłowych, transporterów, przewodów, licho wie czego. Kiedy w oceanie otwierają się szyby, góry poczynają dymić. Zgoda.

Wszystko to jest jasne i oczywiste. Jak tabliczka mnożenia. Nie interesuje nas, dlaczego coś się dzieje. I nie będziemy spekulować na temat jak to się dzieje. Będziemy czekać.

Reuss wyszedł z oceanu. Zobaczył nas i to go zastanowiło. Tylko tyle. Nie poświęcił nam więcej uwagi, niż na przykład ptakom, spotykanym zazwyczaj w innej porze roku. Potem ruszył dalej. Ale nie uszedł daleko…

Prowadził dwoje ludzi. Może dwóch. Może dwie kobiety.

Ten punkt pozostawał niejasny. Zarejestrowany w przystawkach pamięciowych pokładowej aparatury obraz ludzi wyłaniających się z oceanu, był nieostry.

Trudno nawet powiedzieć „nieostry”. Raczej zniekształcony. Trzy identyczne sylwetki. Zamazane, pełne refleksów świetlnych, w asyście nieskończonych szeregów odbić.

Chciałbym, żeby ta noc była już za nami.

Na dobrą sprawę nie wolno nam tutaj nocować. Powinniśmy teraz przygotować się do startu. Wciągnąć automaty i obliczyć bezpieczną, stacjonarną orbitę. Wrócić za dnia i zacząć wszystko od nowa. Ale żaden z nas nie weźmie tego na siebie. Może, gdybym był na miejscu Sena… tylko że nie jestem na jego” miejscu. Tym lepiej.

Ci, po których przybyliśmy tutaj, przetrwali. Musieli nas zauważyć. Być może, odbierają sygnały wywoławcze Idiomu, a tylko z jakichś powodów nie mogą na nie zareagować. Jest ich o jednego mniej, prawda. A jeśli pozostali właśnie noc wybiorą dla nawiązania z nami kontaktu?

— Co z celownikami? — odezwał się nagle Guskin, jakby słyszał, o czym myślałem.

Zdrowy rozsądek nakazywał tak zaprogramować automaty celownicze, żeby każda istota czy przedmiot próbujący naruszyć linię kordonu, ściągnął na siebie ogień miotaczy. Jeśli jednak podejdą ludzie?

Pytanie Guskina nie dotyczyło czynności, jaką mieliśmy wykonać. Była w nim nadzieja.

— Obejrzyjmy to jeszcze raz — powiedział Sennison.

Znalazł wyjście. Zawsze ta wiara, że poza wskazaniami najpojemniejszych kalkulatorów jest jeszcze nieosiągalna dla aparatury chwila, w której umysł człowieka doznaje olśnienia. Czymś przynajmniej się zajmą. Skoro tak trudno im znieść, że nie mają o czym mówić.

Sen wstał i podszedł do projektora. Wcisnął klawisz. Odstąpił kilka kroków i utkwił wzrok w ekranie.

Tarcza ożyła. Chwilę pulsowała mętnawym światłem, po czym w ułamku sekundy wypełniła się obrazem.

Laserowe obiektywy wyostrzały kolory. Ocean stał się srebrny. Chmury nabrały dziesiątek odcieni, ożywały, tworzyły samodzielny, dziki świat, niezależny od praw rządzących środowiskiem planety. Okrągłe próżnie w oceanie nie były czarne, tylko bezbarwne. Z wysokości anten Idiomu, jak to widział wtedy Sennison, przypominały osadzone pionowo rury, ucięte równo z płaszczyzną wody. Jednostajnym, spokojnym ruchem toczyły się po stycznej równoległej do linii brzegu.

Ledwie słyszalne cmokanie przekaźników w aparaturze. Szum prądów w pełznących na jałowym biegu bębnach analizatorów. Półmrok, rozświetlony tylko refleksami padającymi z ekranu i pastelami czujników.

Nasza ucieczka. Pochwyciłem ukradkowe spojrzenie Sena. Niewiele mnie to obeszło. Ruch zbocza. W całym polu widzenia ani śladu czegoś, co od biedy mogło przypominać aparaturę sterującą ruchami powierzchni. Po prostu wędrujące wycinki gruntu.

Teraz. Nagle otwarte dno oceanu. Człowiek. Pamiętam, że wtedy widziałem jego twarz. Kalkulator jednak zapisał plan, przekazany przez obiektywy statku. Zawierał widać większą ilość informacji. Obecnie widoczny był zaledwie okap hełmu. Ale nie potrzebowałem upewniać się co do rysów tej twarzy. W bazie nie było nikogo o sylwetce zbliżonej chociażby do Reussa.

Tylko, że ci, którzy szli za nim, wyglądali dokładnie tak samo. Źle powiedziałem. Byli tacy sami. Te same nadmiernie wydłużone postacie, jakby złamane w miejscu, gdzie zaczyna się kryza kasku. Identyczne ruchy. Nieludzko długie ręce, dźwigające ciemne, połyskujące przedmioty.

— Jak to wygląda od brzegu? — spytał nagle Guskin.

Nie wytrzymałem.

— Tak jak pół godziny temu — bąknąłem.

Pominęli to. Identyczne pytanie zadał Sen, kiedy po raz pierwszy przeglądaliśmy zapisy. Sprawdzaliśmy potem kilka razy. Bez skutku. Ta trójka ze wszystkich stron wyglądała tak samo.

Można sobie ostatecznie wyobrazić, że odbicia promieni od trzech ścian pustki w oceanie dają zwielokrotniony obraz tego, co dzieje się między tymi ścianami. Przemawiały za tym niezliczone refleksy. W takim razie od początku mógł to być Reuss i tylko Reuss.

Tak. Tylko, że od strony lądu nie było milimetrowej chociażby warstwy wody, śladu ścianki czy innej przeszkody, która odbijała promienie. Odsłonięte dno łączyło się z brzegiem na kształt dobrze ułożonego, wygodnego deptaku.

Sen postał chwilę, po czym bez słowa wyłączył aparaturę. Pod sklepieniem zapłonęły lampy.

— Będziemy czuwać na zmianę — powiedział, idąc w stronę stołu. — Miejmy nadzieję, że w razie czego zdążymy do celowników. Chcesz posiedzieć pierwszy? — zwrócił się do mnie.

Skinąłem głową.

— Ty mnie zmienisz? — spojrzałem na Gusa.

— Dobrze.

Kolację zjedliśmy w milczeniu. Pięć minut później Sennison zniknął w korytarzu, prowadzącym do trzech mikroskopijnych kabinek. Gus odprowadził go wzrokiem, po czym potrząsnął głową i zmarszczył brwi.

— Trzeba z nim pogadać — stwierdził.

— O czym? — spytałem.

Spojrzał na mnie. W jego wzroku odmalowała się troska.

— Wiesz, o czym… — mruknął.

Wiedziałem. To znaczy, wiedziałem, o czym myśli. Nie, że trzeba pogadać. Doszedł do wniosku, że jeśli zaczniemy roztkliwiać się nad losem innych, prędzej czy później pożałujemy samych siebie.

— Powiedz mu — powiedziałem zachęcającym tonem. — Tylko na to czeka. Przy najbliższej okazji. Ciekawe, kto to będzie… tym razem.

Przemilczał to. Pochylił się i utkwił wzrok w krawędzi stołu. Siedział w tej pozycji dłuższą chwilę, wreszcie westchnął i posłał tęskne spojrzenie w stronę milczącej, wygaszonej aparatury stymulatorów.

— Szkoda… — mruknął.

Tym razem przyznałem mu rację. Sam o tym pomyślałem.

— To były ładne czasy, prawda? Nie poruszył się.

To były ładne czasy. Ale minęły. Czasy, kiedy nerwy i pola mózgowe pilotów działały pod dyktando stymulatorów. Kiedy człowiek podłączał się po prostu do aparatury i zyskiwał od razu wszystko: trzeźwość kalkulacji, jedyny, najlepszy wariant reakcji, zwielokrotnione tempo przepływu informacji i licho wie co jeszcze.

Mówiłem o tym z „Technicznym”. Wyraziłem pogląd, że zakaz stosowania aparatury stymulującej wydali ludzie, których duchowych przodków należy szukać wśród inkwizytorów. Lub neoscholastyków ze szkoły dominikańskiej. Jednych i drugich cechował ten sam szacunek dla racjonalnych przesłanek myślenia. I działania.

„Technicznego” napełniło to troską głębszą niż kiedykolwiek. Długo milczał, patrząc na mnie ze smutkiem, po czym wygłosił przemówienie. Stymulacja — orzekł — spełniała swoje zadanie do pewnego momentu. To znaczy do pierwszych kontaktów galaktycznych człowieka. Wtedy okazało się nagle, że owe pogardzane stany emocjonalne, strach, radość, wzruszenie, że wszystko co piloci uważali dotąd za słabość, jest jeszcze jedną, nierzadko najlepszą płaszczyzną porozumienia.

„Pod jednym warunkiem” — odpowiedziałem — „że w razie czego człowiek sam sobie zastąpi aparaturę stymulującą”. Dodałem jeszcze, że zastanawia mnie konsekwencja ludzi jego pokroju. Bo pełne zestawy tej aparatury w dalszym ciągu instalowano na wszystkich nowych statkach, pomimo że od wejścia w życie zakazu jej stosowania minęło kilkadziesiąt lat. Żeby wszystko było w porządku pomyślano o blokadzie, a jakże. Dało się ją usunąć paznokciem. Powiedziałem, żeby to sobie przemyślał w wolnej chwili.

Gus nie miałby niż przeciwko temu, żeby uruchomić teraz ten paznokieć. Zaproponowałem, że zrobię to dla niego.

— Nie — odparł szybciej i głośniej niż było trzeba.

Wzruszyłem ramionami.

— Masz jeszcze diagnostykę — podsunąłem.

Potrząsnął głową.

Aparatura diagnostyczna nie była w gruncie rzeczy niczym innym jak ograniczonym systemem stymulatorów. „Na wszelki wypadek”. W ułamkach sekundy określała stan organizmu. Aplikowała chemikalia. Przeprowadzała transfuzje i przeszczepy. Na życzenie usypiała. Nie dotykała tylko pól, otaczających centra mózgowe. Jak długo nie zrobiło się tego ruchu paznokciem.

— Coś mi się w tym nie podoba — orzekł nagle Gus.

Spojrzałem na niego. Splótł palce pod brodą i zasępił się.

— Hm…

— Nie podobało mi się już tam, na wybrzeżu — wyjaśnił.

Odczekałem chwilę. Milczał dłużej, niż zwykle.

— Nie tobie jednemu — mruknąłem.

— Miałem nadzieję, że ten trójkąt w oceanie był zamknięty trzema odblaskowymi ścianami — powiedział. — Mielibyśmy przynajmniej hipotezę. Tak jak się sprawy mają, mogę powiedzieć tyle, że mi się to nie podoba…

Co innego móc powiedzieć, a co innego mówić — przebiegło mi przez myśl. Ale w gruncie rzeczy nie dziwiłem się, że rozpuścił język. Właśnie teraz. We trójkę ustala się poglądy. Z kimś jednym można po prostu głośno myśleć. Nie mógł sobie tego odmówić. Bo co do poglądów, ich brak był aż nadto widoczny.

— Wiem — rzuciłem. — Wcale nie chodziło ci o Sena, kiedy mówiłeś o pogadaniu. Miałeś kłopoty z własnymi myślami. Dlatego zerkałeś łakomie w stronę stymulatorów.

— Mimo to — odrzekł szybko — nie sięgniemy do aparatury.

— Jak długo się da — burknąłem. Zaczynał mnie drażnić.

— Dobranoc — rzekł przyciszonym głosem.

— Dobranoc — odpowiedziałem. — Zbudzę cię za dwie godziny.


Nitkowate wykresy falujące w wydłużonych elipsach kontrolnych ekranów. Setki pastelowych świetlików nad pulpitami. Sącząca się z nich poświata nie docierała do mojej twarzy. Kabina tonęła w zupełnym mroku. Nasłuch zewnętrzny nie przynosił najsłabszego przepływu wiatru. Jednego, najdalszego dźwięku od czerniejących na widnokręgu gór. Jednego najcichszego poszumu oceanu.

Od pewnego czasu przestałem śledzić delikatnie pulsujące czujniki. W razie czego i tak zostanę w porę ostrzeżony. Zdążą zrobić ten ruch w stronę celowników i spustu.

Na ekranie, w pasmach podczerwieni, chmury, srebrzystoszary ocean i nadbrzeżne wydmy nabierają nowego, groźnego wyrazu. Ostrzegają.

Myślę, jak będzie wyglądał nasz pierwszy świt tutaj. I nagle ogarnia mnie pewność, że to będzie zły” dzień. Że nie ma się do czego spieszyć.

Niedorzeczność. Ale brnę dalej. Myślę, że ludzie, których mamy stąd zabrać, nie należą już do nas. Reuss powinien był tu zostać. I nie tylko on. Planeta wzięła ich w posiadanie. A może to oni zajęli się jej sprawami?

— Moja kolej, Gil — zabrzmiało za moimi plecami.

Wzdrygnąłem się i odwróciłem gwałtownie.

— Co się stało? — spytał Guskin, odruchowo robiąc krok do tyłu.

Potrząsnąłem głową i niecierpliwym ruchem rozłączyłem aparaturę skafandra.

— Nic — burknąłem, — Siadaj.


Cztery godziny później zaczął się dzień. Pierwsze zapłonęły chmury, od razu odbijając się krwistym światłem w wierzchołkach gór. Niecałe dwie minuty później rozsrebrzyła się powierzchnia oceanu. Trudno nawet nazwać to świtem.

Tym razem łazik miał zostać na swoim miejscu, pod dyszami statku. Postanowiłem wziąć polota.

— Będą kłopoty z łącznością — skrzywił się Sen.

— Lepiej mieć kiepską łączność, niż nie mieć z kim jej nawiązać — burknąłem.

— Łazik i tak nie dałby rady w górach — powiedział pojednawczym tonem Guskin.

Może i dałby radę. Wiedziałem o co chodzi Senowi i on doskonale zdawał sobie sprawę, że ja wiem. Łazik jest pojazdem kontaktowym. Polot bojowym. Ta różnica mówi wiele. Jeśli o mnie chodzi, nie miałem zamiaru dać się wysadzić w powietrze czy wessać pod ziemię w imię galaktycznej solidarności.

Wieżyczka polota miała kształt spłaszczonej czaszy o mocno wywiniętych brzegach. Za nimi czaiły się głęboko cofnięte w swoich leżach wyloty miotaczy. Pod stopami czuło się obecność dwóch pokładów energetycznych i ładunkowych. W górze falowały delikatne żyłki anten, rozczapierzonych na kształt liści palmy.

Pojazd, unoszony na poduszce atmosferycznej, poruszał się wydłużonymi susami. Na patrzących z boku mogło to istotnie sprawiać wrażenie polatywania. Niemniej jego nazwa nie miała z tym nic wspólnego. Była po prostu skrótem. Regulaminowo wehikuł nosił nazwę polotronu. O jego przeznaczeniu można napisać tomy. Sądząc z tego, co słyszeliśmy na kursach. Eksploracja globów amoniakalnych, praca w warunkach wysokich ciśnień i tak dalej.

Naprawdę, jak powiedziałem, był przeznaczony do walki. Jeśli nawet ci, którzy go zbudowali, nie lubili się do tego przyznawać. Ale to nic mnie teraz nie obchodziło. Skończyła się noc, a z nią czekanie.

Pierwsze piętnaście minut jechaliśmy prosto na północ. Nie miało sensu pchać się na oślep w objęcia podziemnej aparatury, zanim nie dowiemy się czegoś o istotach, które ją zainstalowały.

Następnie, okrążając szerokim półkolem obszar wydm, skierowaliśmy pojazd w stronę zamykających widnokrąg gór. Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Sennisona, łączność z Idiomem przebiegała bez najmniejszych zakłóceń.

Licznik przebytej drogi wskazywał osiemnaście kilometrów. Góry przybliżyły się znacznie, ich postrzępione, surowe szczyty występowały powoli z masywu, usamodzielniały się. Jechaliśmy w ich stronę jeszcze kilka minut, po czym zmieniając kierunek o czterdzieści pięć stopni, skręciliśmy na zachód.

Między przybrzeżnymi wydmami, podobnymi stąd do rozprutych worków z piaskiem, a pierwszymi stromiznami gór, biegł równoległy do linii brzegowej oceanu pas gładkiej, jakby sztucznie zniwelowanej równiny. Jechaliśmy teraz jego środkiem, mijając tereny, gdzie wczoraj omal nie zakończyliśmy kariery pilotów Proksimy. Z tej odległości nie było tam nic widać.

Od pewnego czasu barwa podłoża zaczęła się zmieniać. Brudnawy żwir ustąpił miejsca drobnym kamyczkom a właściwie jakimś elastycznym, nieregularnym bryłkom. Początkowo zalegały jedynie w nielicznych zagłębieniach, stopniowo ich warstwa zgrubiała, pokryła całą powierzchnię, która z szarawej stała się sinozielona. Nie zatrzymując polota wprawiłem w ruch inhaustor, który wychynął z dziobu pojazdu jak pokraczna ręka i pobrał garść „kuleczek”. Tak jak się spodziewaliśmy, były to rośliny. Pozbawione wszystkiego, co istota zamieszkująca uczciwy glob mogła nazwać „zielenią”. Liści, korzeni, najdrobniejszych pędów czy chociażby otworków. Prymitywny zlepek kilkuset komórek. Tkwiły w cienkiej, niezwykle elastycznej łupince, która jednak rozdarta, raniła palce. Wydawały niemiły, oleisty zapach, zresztą bardzo słaby.

Gus rozdusił jedną na pulpicie sterowniczym. Wyciekło z niej trochę gęstego, bezbarwnego płynu, który po kilku sekundach zgęstniał i zakrzepł. Umieściliśmy kilkanaście tych roślinek w hermetycznym naczyniu.

Mijały minuty. Nasłuch nie przynosił żadnych podejrzanych dźwięków, żadnych w ogóle odgłosów, poza stłumionymi poświstami wiatru.

Nagle Guskin mruknął coś, wskazał dłonią przed siebie i zatrzymał pojazd.

— Strumyczek — mruknął.

Na to wyglądało. Ale nie przyjechałbym tu na biwak.

W odległości mniej więcej półtora kilometra drogę przegradzał nienaturalnie prosty, nitkowaty pas, poświęcający jak szkło. Wybiegł z gór, przecinał równinę i wpadał między pierwsze garby wydm.

— Co się stało? — zaniepokoił się Sen.

Sięgnąłem do pulpitu komunikacyjnego.

— Widzisz coś? — spytałem.

— Widzę, że stoicie — odpowiedział natychmiast.

— Daj sondę.

Na wysokości pięćdziesięciu metrów przemknął nad nami spłaszczony ostrosłup aparatu zwiadowczego. Przerzuciłem na ekran polota obraz przekazywany z góry. Ale oprócz znanego krajobrazu, między górami a oceanem nie zobaczyliśmy nic.

— O co chodzi? — dopytywał się Sennison.

— Nic — mruknąłem. — Mamy halucynacje.

— Dobre i to — odpowiedział ponuro.

Chwilę panowała cisza.

— Pojedziemy przyjrzeć się temu z bliska — powiedziałem w końcu. Gus skinął głową i zmienił położenie sterów.

Nie spuszczając wzroku z nitkowatej przeszkody przebyliśmy dalsze sześćset metrów. Strumyk, czy co to było, zamigotał kilkakrotnie odbitym od chmur światłem. Nagle zniknął.

Zastopowaliśmy.

— Miałeś rację — bąknął Guskin. — To rzeczywiście halucynacja…

Nie odpowiedziałem.

Kołujące nad kopułą pojazdu skrzydła anten w dalszym ciągu nie odbierały nic poza dalekim poszumem wiatru. Cały obszar, od oceanu, poprzez skarlałe na skutek odległości skupiska wydm, do pierwszych szczytów tchnął ciszą i spokojem.

— Podjedźmy jeszcze — rzuciłem.

Guskin prowadził polota przy użyciu jednego silniczka, bacznie śledząc licznik. Sześćdziesiąt… siedemdziesiąt… osiemdziesiąt… osiemdziesiąt pięć…

— Dość.

— W polocie nic nam nie grozi… — zaczął niepewnie Gus.

Wzruszyłem ramionami.

— Nic. Poza przejażdżką na latającym dywanie. W kierunku pionowym…

— O co do diabła wreszcie chodzi? — zniecierpliwił się Sen.

Nie odpowiedzieliśmy.

— Daj dwieście metrów do tyłu — skinąłem do Guskina.

Polot zakołysał, ruszając na możliwie najmniejszych obrotach. Spod dziobu wzbiła się bezbarwna mgiełka. Miażdżone roślinki tryskały drobinami cieczy. Dotychczas mieliśmy to roszenie za sobą, widoczne nad dolną krawędzią rufowego ekranu.

Przejechaliśmy jakieś sto metrów po czym nagle, jakby nigdy nic, wystąpił przed nami, znowu w przyzwoitej odległości, poświęcający, poprzeczny pas. Polot stanął.

— Ciuciubabka — mruknął Guskin. — Do przodu — rzuciłem.

Nie ujechaliśmy daleko. Po kilkunastu sekundach na ekranie pozostało czyściutkie, równe przedpole, bez jednego zafalowania terenu, które mogło od biedy wytłumaczyć zagadkę znikającej przeszkody.

— Idziemy — powiedziałem.

Guskin spojrzał na mnie badawczo.

— Obaj?

— Uhm. Weźmiemy linę. Będę szedł pierwszy.

Zastanowił się chwilę po czym skinął głową.

— Dobrze — mruknął. — Koniec liny przy wiążemy do dziobu. To może być silniejsze…

Opowiedziałem o wszystkim Sennisonowi. Sprawdziłem baterie energetyczne ręcznego miotacza i otworzyłem właz. Wzdrygnąłem się, słysząc chrzęst pękających pod podeszwami „kuleczek”. I w tym momencie ujrzałem poprzeczny pas w całej jego okazałości.

Wyglądał dokładnie tak, jak kilka minut temu. Jego powierzchnia nabrała jednak perspektywy, przypominała gładki płat blachy, pokrywający nieskończenie długie, wąskie koryto. Boczne ścianki sterczały z gruntu na wysokość kilku milimetrów. Poza tym nic godnego uwagi. Żadnego wykopu, śladu kabli, czy innych instalacji.

Przeszedłem jeszcze kilkanaście kroków i kiedy miałem zamiar stanąć, żeby pomyśleć co dalej, tor zniknął. Przede mną był szarawy, pokryty woreczkowatymi roślinami grunt.

— Widzisz coś? — spytałem nie oglądając się.

— Poza tą rynną nic — odpowiedział Guskin.

— Podejdź do mnie.

Usłyszałem chrzęst kroków po czym nastała cisza.

— Może to jakieś pole działające okresowo — dobiegł mnie po chwili jego głos. Nie brzmiał zbyt pewnie. — Na przykład, kiedy posyłają coś tym kanałem… kiedy płynie nim energia…

Zamilkł.

Nie odpowiedziałem. To było nawet prawdopodobne. Jak wszystko, co mogło nam przyjść na myśl.

Odpiąłem linę i zacząłem się cofać. Nie zrobiłem nawet pięciu kroków, kiedy koryto zalśniło znowu jak wypolerowana obręcz obejmująca, dajmy na to, równik. Wróciłem do Gusa. Zanim tam doszedłem, wszystko znikło.

Coś mi zaświtało. Umieściłem końcówkę liny na powrót w karabinku i ukląkłem. Czerwony odblask bijący od powierzchni rynny przeszył szybę kasku i zmusił mnie do zmrużenia oczu. Guskin przyglądał mi się chwilę niepewnie, po czym przysiadł tuż obok.

— Widzisz — wykrzyknął — to naprawdę pole!

Jakby było się z czego cieszyć.

Pole. Tworzące parasol, czy raczej daszek. Załamujące promienie światła, ale tylko, kiedy patrzyło się z góry. Dlatego my widzieliśmy „strumyczek”, z daleka, nadjeżdżając po płaskim, podczas gdy obiektywy sondy nie chwytały nic.

— Poczekaj chwilę, potem wybierz linę i idź za mną — powiedziałem. Nie czekając na odpowiedź, ruszyłem.

Gdyby teraz ujrzeli nas mieszkańcy planety, ani chybi doszliby do wniosku, że nawiedziły ich egzemplarze technologicznych jamników. Szorowałem nosem po śliskich, szeleszczących „kuleczkach”. Ale kiedy próbowałem się podnieść, chociażby na wysokość metra, natychmiast traciłem z oczu wszystko, poza płaską powierzchnią gruntu.

Kanał, jeśli to był kanał, musiał mieć szczególne przeznaczenie. Skoro zadano sobie trud, żeby go tak starannie zamaskować. Nie tylko przed patrzącymi z góry. Teraz dopiero przyszło mi na myśl, że „parawan” musi działać także od strony gór i oceanu. Po raz pierwszy zaświtało mi, co naprawdę dzieje się na tej planecie.

Pokrywa rynny była tuż. Zatrzymałem się.

— To biegnie do samego oceanu — usłyszałem za sobą przyciszony głos Guskina. — Kto wie, czy właśnie w ten sposób nie zapuszczają się w głąb lądu…

— Albo odwrotnie — mruknąłem.

— Albo odwrotnie — powtórzył bez entuzjazmu. Dotknąłem palcem pokrywy. Z bliska zmatowiała, wyglądała na półprzeźroczystą. Ale pod nią nie było nic.

Zdjąłem rękawicę i nacisnąłem odrobinę mocniej. Poczułem delikatny opór. I coś jeszcze. Mrowienie pod palcami. Drgania.

W tej samej chwili ujrzałem obok swojej dłoń Gusa.

— Rezonans — bąknął.

Wstałem. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to zapisać kształt, skład chemiczny i budowę tasiemcowatej konstrukcji w przystawce pamięciowej kalkulatora. Zrobiliśmy serię zdjęć i wróciliśmy do polota.

Wschodnia odnoga kanału wpadała między najbliższe kolosy górskie. Tam woleliśmy się na razie nie zapuszczać. A wiać ocean.

Postanowiliśmy jechać do samego brzegu, w każdym razie jak długo to będzie możliwe, trzymając się zamaskowanego polem siłowym koryta. Uruchomiliśmy najmniejszy z pojazdów, jakimi dysponowała ekspedycja, coś w rodzaju naziemnej sondy zwiadowczej. Z wysokości kabiny poło ta kanał był, oczywiście, niewidoczny. Natomiast kamery sunącego dołem, jak psiak, automatu, zapewniały stałą obserwację jego biegu.

W okienku licznika przelatywały kilometry, silniki pracowały niemal bezgłośnie, tylko chwilami pod pokładem przelatywało jakby stado ptaków, kiedy dysze uderzały w większe skupisko „kuleczek”. Jechaliśmy prosto ku rosnącym w oczach wydmom. W pulpicie łączności pulsowało łagodnym rytmem zielone światełko, potwierdzając swobodny przepływ sygnałów pomiędzy pojazdem a Idiomem. Pomykający dołem automat ani razu nie zasygnalizował zmiany kształtu obserwowanego „koryta”.

Kopczyki zmieniły się w pofalowane wzniesienia, \v końcu wjechaliśmy w pamiętny z pierwszego rekonesansu obszar nadmorskich wydm. Kilkadziesiąt metrów dalej zaczynały się pierwsze zbocza i piaszczyste siodełka.

Nagle, w najbliższym z nich, ujrzeliśmy błyszczący czerwonawym światłem fragment kanału. Gus ostro ściągnął stery. Polot zakołysał gwałtownie i znieruchomiał.

— Światłowód — bąknął Guskin, jakby do siebie.

Myślałem o tym samym. Wydawało się niedorzecznością instalowanie światłowodu w przestrzeni tak równej, że wszystkie jej zakamarki można pokryć jednolitą siecią informacyjną za pośrednictwem najprostszego lasera. Teraz zmieniłem zdanie. Po pierwsze, ziemskie kryteria są w kosmosie równie przydatne, jak na przykład kioski z pietruszka i pieczarkami. Po drugie, polot, hamując, przebył jeszcze kilka mętów. Dość aby odsłonić przed naszymi oczami kotlinkę za najbliższymi wzgórzami. Jej północny stok płonął, trafiony wąską jak klinga strugą światła. Biła z urwanego u stóp przeciwległego zbocza przewodu, wzdłuż którego przyjechaliśmy tutaj.

Rozejrzałem się.

Z prawej strony, mniej więcej na wysokości polota, przebiegała granica widoczności kanału. W pewnym miejscu lśniąca pokrywa wydymała się nagle i rozbiegała urwanymi, postrzępionymi krawędziami. Zwisały z nich ostre, rozczapierzone zadry, jakby rozprutego metalu. Wszystko to było matowe, czarne.

Grunt pokrywała warstwa świeżego kopciu. Głęboka, tłusta czerń łagodziła nieco kończyste, zastygłe w wybuchu warstwy płytkich skał, wydarte na przestrzeni kilkunastu metrów z naturalnego leża.

Teraz dopiero zrozumiałem, że stoimy przed tym samym wzgórzem, do którego dotarliśmy wczoraj, jadąc brzegiem oceanu. Stąd spędził nas widok wędrującego skrawka gruntu, kilkanaście sekund przed eksplozją.

W tej samej chwili ujrzałem wśród poczerniałych złomów skalnych i usypisk coś, co przykuło moją uwagę. Wskazałem to Gusowi, który bez słowa ujął stery.

Nie mogliśmy jechać na wprost. Nie, żeby wyrwa miała być przeszkodą dla polota. Ale przecięlibyśmy nić światła, bijącą z zerwanego kanału. Tego nie wolno było zrobić.

Szerokim łukiem, omijając dwie czy trzy wydmy leżące bezpośrednio za pogorzeliskiem dotarliśmy do niego z przeciwnej strony.

— A więc to tak… — mruknął Guskin. Nie obdarzył mnie nawet przelotnym spojrzeniem.

Leżące u naszych stóp strzępy, to było wszystko, co zostało z żywej istoty. Nie człowieka. Nawet nie zwierzęcia w ziemskim rozumieniu tego słowa. Ale to przestaje być ważne w rejonach obcych gwiazd.

Wyprawiliśmy automaty. Milcząc, obserwowaliśmy ostrożne, jakby niechętne ruchy pająkowatych wysięgników.

Posterunek. Połączony z górską bazą światłowodem. Nic, jak światło, nie przewodzi informacji.

Posterunek, z którego pozostała okopcona wyrwa w macierzystej skale, ucięty kanał i ten czarny kształt, który jeden z automatów taszczył właśnie do komory ładunkowej polota.

Gus powiedział „oni”. Nie: „nasi”. Rozumiałem to. Aż za dobrze rozumiałem. Przynajmniej zdawało mi się, że rozumiem.

A więc światłowód. To tłumaczyło kształt pola, maskującego konstrukcję od góry. I nie tylko od góry. Także z kierunków, gdzie znajdowały się uczestniczące w grze strony.

Miałem rację. To nie my stanowiliśmy cel ataku, po którym nadmorska równina pokryła się zbitą, dusząca kurzawą. W każdym razie nie tylko my.

Automaty wróciły. Zgasło pomarańczowe światełko, sygnalizujące, że właz jest otwarty. Na ekranie kalkulatora wystąpiły wstępne dane.

Białko. Cóż chcieć więcej?

— Uwaga Gus! Uwaga Gil! — zabrzmiał nagle podniesiony głos Sennisona. Uwaga, ocean!

Może to i lepiej. Nie mieć czasu na rozmyślania.

Trzeba uciekać z tego siodełka. Rozszerzyć pole widzenia.

Zamruczały silniki. Gwałtownym skokiem, który wgniótł nas w fotele, polot osiągnął wierzchołek najbliższej wydmy. Zaledwie zamajaczyły mi czarne kręgi w przybrzeżnym paśmie oceanu, poczułem, że kabina wykonuje szybki obrót.

— Co tam? — rzuciłem. W tej samej chwili zobaczyłem strzelające z najbliższego pasma gór trzy skośne słupy dymu.

— Wszystko od początku — wyrzucił z siebie Guskin.

— Uwaga, polot! — głos Sena. — Ocean!

Obrót wieżyczki. Trójkąt suchego lądu, wcinający się głęboko w morze, pomiędzy ścianami cieczy, skupionymi w karykaturalnie skróconej perspektywie. I w samym środku, sylwetka człowieka.

— Naprzód! — warknąłem.

Kątem oka pochwyciłem ruch zbocza. Nie naszego. Nie tym razem. Sąsiedniej wydmy, dobre dwadzieścia metrów dalej. Zabawa rzeczywiście zaczyna się od początku. Proszę bardzo.

Ogarnęła mnie wściekłość. Polot skoczył. Błyskawicznym ruchem ustawiłem celowniki. Pełna moc silników. Coś poruszyło się pod podwoziem. Poczułem raczej niż usłyszałem głębokie, niskie westchnienie. Wędrujące skały. Dobrze. Zaraz będzie wybuch. Nie szkodzi. Żadna kurzawa czy mgła nas nie zatrzyma. Tym razem zdążymy. Polot to nie łazik.

Przelecieliśmy nad spłaszczonym czubem kolejnej wydmy. Ocean był tuż.

Człowiek przystanął. W jego dłoniach coś zamigotało.

Poznałem go już dawno. Dawno! Dwie sekundy temu. Wieczność. Zresztą, nie wiem, czy poznałem. Wiedziałem, że to on. Ale nie dopuszczałem tego do świadomości. Jeszcze nie.

— Gazowy! — wrzasnąłem.

— Petarda? — spytał szybko Gus.

— Nie.

Zanim człowiek z oceanu wyprostował się, przy czym jego chuda, przygarbiona sylwetka jakby wyrosła z pola obserwacji obiektywów, zanim zdążył wyciągnąć przed siebie niezmiernie długie, małpie ramiona i skierować w stronę brzegu ucięty koniec błyszczącego przedmiotu, Guskin zwolnił spust.

Pocisk z gazem obezwładniającym trafił w pierś. Człowiek opuścił zwolnionym ruchem ręce, okręcił się powoli na pięcie i upadł.

— Idę — powiedział Gus, podnosząc się z fotela.

— Nigdzie nie pójdziesz — rzuciłem. Sam się zdziwiłem, ile złości zabrzmiało w moim głosie.

Podciągnął jeszcze kilka metrów i zastopował. Za nami jakby się uspokoiło.

Wydałem polecenie automatom. Zapłonął czujnik włazu. Spod dziobu wyłoniły się antenki pierwszego aparatu.

W tym momencie przyszło uderzenie. Gwałtowny wstrząs, syk na pancerzu, ciemność.

— Znowu — syknął Guskin.

— Nie szkodzi — wykrztusiłem przez zęby. — Polot wytrzyma. A automaty nie zabłądzą w kurzawie.

Obszar przesłoniła, jak wczoraj gęsta, niemal czarna mgła. Poza tym nie działo się nic. Od czasu do czasu nasłuch przynosił odgłosy jakby odległego, stłumionego bulgotania. Po minucie ucichło i to.

Światełko zabłysło mocniej i zgasło. Są. Usłyszeliśmy głuchy stuk zatrzaskiwanej klapy włazu.

Wstałem i przeszedłem do szybiku kończącego się pokrywą śluzy. Rzuciłem okiem na czujnik promieniowania. Zero. Uruchomiłem przekaźnik otwierający drzwi.

Leżał na metalowej, nagiej w tym miejscu podłodze, jak zostawiły go automaty. W okolicy prawego ramienia jego skafander był nakłuty miniaturowymi przestrzelinami. W śluzie panowała cisza. Słyszałem bardzo wyraźnie jego płytki, spokojny oddech.

Nie przyglądając się podniosłem go, wróciłem do kabiny i złożyłem w moim fotelu. Spokojnie umocowałem zaciski aparatury diagnostycznej.

Nie minęły trzy minuty, kiedy poruszył się, jęknął i otworzył oczy. Odruchowo uniosłem głowę i spojrzałem w iluminator. Mgła.

— Reuss — usłyszałem za sobą. Głos Sena brzmiał ciepło, niemal tkliwie. Ale było w nim coś, co na przykład „Technicznemu” bardzo by się nie spodobało.

— Leż spokojnie, Reuss — powiedział.

Загрузка...