3

Dziewięć przytłumionych, urwanych dźwięków. Dziewięć godzin dnia, podobnego do poprzednich i takiego jak wszystkie w przyszłości.

Nie będę cofał zapisu. Wiem, co napisałem. Pamiętam twarz Reussa, jak wtedy wyglądała, każdy grymas, każdy skurcz mięśni tej twarzy i nie sądzę abym miał powody przeżywać to jeszcze raz.

W kabinie było chłodno. Wstałem i przesunąłem rączkę klimatyzatora. Mimo woli powędrowałem wzrokiem w głąb niszy, gdzie znajdowała się aparatura.

Mój „doktor”, wierna kopia tego, który pozostał w macierzystej bazie, trwał w milczącym bezruchu. Wystarczy podejść, zamknąć obieg prądu i usiąść w fotelu obok. Rozlegnie się niski, matowy głos, wyprzedzający moje myśli. Tłumaczący je, cierpliwie i prosto, jak dziecku. U siebie, w bazie, spędzałem na takich „pogawędkach” całe godziny.

U siebie?

Nie zrobię tego. Pomimo, że ten, kim teraz jestem, również znajduje się u siebie. Nie mniej, niż ci tam, na dole.

Skonstruowałem „doktora”, a raczej odtworzyłem go, w pierwszych dniach pobytu tutaj. Nie pamiętam, na co liczyłem. Z pewnością nie powodowała mną myśl o samotności. Jeśli już, to raczej obsesja wrogości, obrzydzenia. Wtedy jeszcze szukałem w sobie jej przesłanek.

Przekonałem się o jednym. Moje automaty są przydatne tak długo, jak długo człowiek jest naprawdę sobą. Po raz pierwszy przyszło mi to na myśl w czasie rozmowy z Reussem. Potem rzecz staje się farsą. Nie dlatego nawet, że automat wykłada, w porządkujących zdaniach, logicznie i dobitnie, fałsz. Ten fałsz także może dać do myślenia. Nie. W grę wchodzi całkiem zwyczajnie znudzenie. W moim wypadku coś jeszcze.

Tak czy inaczej mój nowy „doktor” od kilku miesięcy milczy. I nie widzę, co mogłoby przerwać jego milczenie.

Przedobrzyłem z tym klimatyzatorem.

Zmieniłem położenie rączki i przeszedłem na środek kabiny. W każdym razie mam aparaturę. Mam pełny zestaw stymulatorów. Mogę sięgnąć do nich, kiedy tylko zechcę. Na przykład, aby poczuć się bezpiecznym przed samym sobą.

Nie raz powtarzałem sobie, że to właśnie, ta możliwość, różni mnie od mieszkańców Czwartej. Ale to nieprawda. Mniejsza, dlaczego.

Zobaczymy, co zrobię z tymi z dołu. Nazywam tak „kopie”, chociaż to nie ma sensu. Główny ekran w mojej kabinie, na który automaty przekazują obrazy z farmy, jest zawieszony nieco skośnie. Sprawia to wrażenie, że obserwuje się ląd z wysokości stacji kosmicznej.

Co z nimi zrobię? Wiem jedno. Nie sięgnę teraz do iluzji, skoro poradziłem sobie bez niej pierwszego dnia. I w pierwszym tygodniu. A potem miesiącu.

Zresztą cóż mogę zrobić? Jeżeli nawet Sennison i inni, przed odlotem, wmawiali sobie i mnie, że tylko dlatego pozwalają mi zostać. Jeżeli robili to tak, jakby sami byli najgłębiej o tym przekonani.

Zabawne. Ja, z moją nienawiścią, której nie umiem przezwyciężyć, mam szukać agresywności w kopiach. Lepiej, że to tylko pozór. Nawet jeśli naprawdę są maszynami, stworzonymi do walki.

A kim ja jestem? Nie ta rzecz, którą mogę zobaczyć w lustrze. To co decyduje: mózg?

Podszedłem do ekranu. Ukazały się zabudowania farmy, w ogólnym planie. Przybliżyłem obraz.

Są. Siedzą przy długim, drewnianym stole, osłoniętym częściowo od słońca przez wystający okap werandy. Mężczyźni są nadzy do pasa, tylko Musparth, jeden z trzech, nie wiem który, ma na sobie zielona koszulkę bez rękawów, uszytą z jakiegoś pokrowca. Nysa wyszła teraz z sieni z dużym, ciężkim naczyniem. Jeden z mężczyzn wstaje, żeby jej pomóc.

To on.

Cofnąłem się odruchowo. Jestem spokojny. To „jestem spokojny” powtarzałem przy każdym łączeniu. Kiedy czułem, że będę tego potrzebował.

Teraz nic we mnie nie drgnęło. Coś się zmieniło. Uprzytomniłem to sobie natychmiast, jak tylko go zobaczyłem. Ale nie myślałem o tym. Wolałem nie kusić tego spokoju, który tym razem był prawdziwy.

Mogue. Piotr. Jeden z dwóch. Grób pierwszego, czy może drugiego właśnie, znajduje się na otoczonej wysokimi drzewami polanie, półtora kilometra na zachód od zabudowań farmy. W tym grobie powinien leżeć ktoś inny. Ja.

Ja?

Nysa i Mogue uporali się z naczyniem. Dołączyli do pozostałych. Oświetleni skośnymi promieniami zachodzącego słońca, przy tym długim stole, wyglądają jak robotnicy rolni ze starego, muzealnego obrazu.

Pojutrze minie miesiąc od mojej ostatniej bytności na Czwartej. Polecę. Nie spóźnię się. Skrupulatnie przestrzegałem narzuconego sobie terminarzu tych „wizyt”, jakby rzeczywiście chodziło o precyzyjnie zaprogramowany eksperyment.

Pojutrze.

Mam czas o tym myśleć. Na razie czeka mnie codzienny obchód posterunków obserwacyjnych. Sprawdzę zapisy automatów, wrócę, i jak zawsze, będę pisał do drugiej w nocy.


— Jak to właściwie jest… z tobą? — spytał Sen, po raz chyba piąty. Nie musiał powtarzać tego pytania. Nawet nie powinien.

— Nie wiem — odpowiedział Reuss. W jego głosie nie było nic, oprócz zmęczenia.

Pamiętał lądowanie Animy. Potrafił dokładnie odtworzyć przebieg wypadków, jakie miały tu miejsce dwudziestego czwartego czerwca dwa tysiące osiemset trzydziestego drugiego roku. Wszystko jednak co dotyczyło mieszkańców planety, ich cywilizacji, roli jaka wyznaczyła ona ludziom, było „nie wiem” i Sennison miał już czas, żeby się z tym pogodzić. Teraz zaczął z innej beczki:

— Sto metrów stąd — skinął głową w stronę iluminatora — jest grób. Wiesz, kto w nim leży?

Reuss westchnął i niespodziewanie uśmiechnął się. Był to uśmiech chirurga, któremu przed własną operacją udało się powiedzieć dowcip.

— Nie — odpowiedział spokojnie. — Ale domyślam się. Dosyć na ciebie spojrzeć…

— Ty sam — rzucił Sennison. Reuss skinął głową.

— Spodziewałem się tego — rzekł obojętnym tonem. — Niemniej mylisz się. Ja przecież siedzę tutaj…

Przyjąłem to z satysfakcją. Sen mnie irytował. Nie przestawał się łudzić, że wyciągnie od Reussa coś, co od razu załatwi sprawę. Na przykład szkic drogi wiodącej do pozostałych członków załogi Animy. Mamy już pełny zapis projekcji jego pól mózgowych. Automaty poddały go wszystkim możliwym testom. Trwało to bite trzy godziny. Ale Sen wierzy w „żywe słowo”. I nie daje za wygraną.

— Więc może zechcesz nam powiedzieć — mówi ostrym tonem — kto właściwie tam leży? Jeśli t y siedzisz tutaj?

— Reuss — odparł spokojnie Reuss. Uniósł głowę i przyglądał nam się chwilę. Wreszcie wzruszył ramionami.

— Reuss — powtórzył. — Ale nie powiem wam, który z rzędu…

Sen przymknął oczy. Guskina aż poderwało.

— Ty wiesz?! — wykrzyknął.

— Właśnie nie wiem…

— Gus pyta — wtrąciłem — czy ty wiesz, że mieszkańcy planety was, jakby to powiedzieć, powielali… Oczywiście — zwróciłem się do Guskina — że on o tym wie. Dał nam to dość wyraźnie do zrozumienia. Tylko wy udajecie, że sprawa jest tabu. I bawicie się w subtelności, niepotrzebne nikomu a już na pewno nie Reussowi. Powiedz im — zwróciłem się bezpośrednio do niego — jak oni to robią? I gdzie? Bo chyba nie w oceanie?

Zapanowała cisza.

— W oceanie — powiedział wreszcie Reuss. — To jedno wiem na pewno. Poza tym… — wzruszył ramionami. — A co do tego grobu — dodał po chwili, patrząc Senowi w oczy — leży w nim Reuss. Żaden automat czy inny twór, zewnętrznie tylko przypominający Reussa ale pozbawiony pamięci, pozbawiony utrwalonych w świadomości i podświadomości cech, które kształtują jednostkę ludzką w jej rozwoju. Prawdziwy Reuss. To jest równie pewne, jak to, że znajdujemy się w układzie Feriego i że ja sam jestem prawdziwy…

— Skąd wiesz? — w Sennisonie obudził się prokurator.

— Przecież widziałem… Zresztą, rozmawialiśmy…

— Reuss z Reussem?

Znowu się uśmiechnął. Ale zaraz spoważniał.

— Ciągle jeszcze nie rozumiecie…

Miałem tego dość. Wstałem, podszedłem do zasobnika i napiłem się wody.

— Daj mi też — poprosił prawdziwy Reuss.

Bez słowa podałem mu napełniony kubek. Ja na jego miejscu wypiłbym Morze Czerwone, żeby nie musiało ustępować przed wolą wielkiego przywódcy. Wyobraziłem sobie Sena wygłaszającego mowę do morza i zachichotałem. Spojrzeli na mnie z obawą, wszyscy trzej.

Tak, tylko to nie Sen wyszedł z morza. A co gorsze, nie chodzi o Morze Czerwone.

Czwarta rano. Idiom stał niezmiennie w miejscu lądowania, pomimo że nikt nie oczekiwał już podejścia ocalonych członków załogi Animy. A jeśli nawet, byłby to jeszcze jeden argument przemawiający za natychmiastowym startem na orbitę.

Staliśmy jednak. Przegadaliśmy z Reussem, wliczając jego „rozmowę” z automatami, cały wieczór i noc. Marzyłem tylko o jednym. Żeby wreszcie przestali mleć te plewy i poszli spać. Byłem po prostu śpiący.

Po tym, co Reuss powiedział przed chwilą, wiedzieliśmy już wszystko. Diabelnie dużo czasu potrzebowali, żeby zdać sobie z tego sprawę. Że on nic już nie powie, ponieważ nic więcej nie ma do powiedzenia. Automaty uporałyby się z tym w ciągu kilkunastu minut.

Spojrzałem na Reussa. Był bardzo zmęczony. Przyjrzałem się uważniej jego twarzy. I wtedy właśnie, pierwszy raz, przyszło mi na myśl, że owe automaty, z którymi tak się zżyłem i które były mi tak potrzebne jak innym przyjaciele lub przeciwnicy, mają sens tak długo, jak długo człowiek jest naprawdę sobą.

Interesujące odkrycie. Jedyną jego słabą stroną było, że mogło mieć zastosowanie w wypadku Reussa. Żadną miarą nie dotyczyło nas.

Wiedzieliśmy już, co spotkało Animę. Usiedli tuż nad oceanem. I nie przejmowali się za bardzo, co słychać za ich plecami. Ruch zbocza i eksplozja przyszły równocześnie. Wtedy rozsypały się anteny.

Utrata łączności nie była równoznaczna z katastrofą, jak sądziliśmy. Prosperowali jeszcze normalnie około dwudziestu minut. Wyrwali statek w górę. Stwierdzili, że ląd pokrył się czarną mgłą i osądzili że jedyne, co mogą zrobić, to próbować szczęścia na oceanie. Wodowali kilkaset metrów od brzegu, na wprost miejsca, gdzie nastąpił atak. To znaczy, tak sądzili.

Popełnili błąd. Ale skąd mogli wiedzieć? Kilka minut pracowali nad przywróceniem łączności. Następnie gładko i bez żadnych dodatkowych sensacji osiedli na dnie. Nawet nie bardzo głęboko. Reuss utrzymywał, że nie było tam więcej, niż trzydzieści metrów. Tyle, że cała aparatura statku, od głównego ciągu do zapalniczki, przestała reagować na polecenia. Stanęły sprężarki. Zaczęli się dusić.

Trwało to kilka minut. Nie więcej, niż dziesięć. Następnie aparatura pokładowa, jakby nigdy nic, podjęła normalną pracę. Nie cała. Głuche na wszelkie próby i bodźce pozostały generatory miotaczy i napęd.

Szybkość, z jaką mieszkańcy oceanu połapali się w czym rzecz, coś o nich mówiła. Była to pierwsza praktyczna wskazówka dla nas, jaka wynikała z opowieści Reussa. Skłamałbym, utrzymując, że pocieszająca.

Poza tą jedną, otrzymaliśmy jeszcze kilka wskazówek nie mniej obiecujących. Reuss nie wiedział, kiedy ani w jaki sposób on sam i pozostali członkowie załogi opuścili rakietę. Zapamiętał ciasne, jakby szklane pojemniki, w których ich trzymano. Rozłączono ich, ale mogli się porozumiewać, jakby stali obok siebie nie dalej, niż o kilka metrów.

Reuss nie potrafił określić, jak długo tam tkwili. Wydawało im się, że mijają miesiące. Sądząc z rachuby czasu, nie musiało im się tak tylko wydawać. W każdym razie mieli dość okazji do wymiany poglądów. Ale tylko przez pierwsze dni mówili o tym, co ich spotkało. Później wspominali bazę, nawet Ziemię, wreszcie przyszła kolej na jakieś bzdurne gry zapamiętane z dzieciństwa.

Mogłem to sobie wyobrazić. Wokół nich nie działo się nic. Tak nic, jak to tylko możliwe. Nie jedli, ale nie czuli głodu. Funkcje fizjologiczne nie sprawiały im kłopotu. Od czasu do czasu dostrzegali jakiś ruch za szklanymi ścianami kojców, ale ani razu nie zdołali go określić, wyodrębnić w nim coś konkretnego.

Bezruch, cisza i światło. I flirt towarzyski. Trzeba być z bazy na Proksimie, żeby nie zwariować od tego.

Wspomniałem o świetle. To przyszło później. Przestrzeń wokół nich przeszywała raptem upiorna, niemożliwa do zniesienia jasność. Sami sobie wydawali się przezroczystymi. Czuli, że promienie przenikają do najdrobniejszych komórek ich organizmów, że rozszczepiają je, obmacują każdy atom z osobna. Ogarniał ich lęk, że przestają tworzyć zwarte struktury. Reuss mówił, że wrażenie było silniejsze od wszystkich, jakich doznał kiedykolwiek w życiu. Musiał dotykać głowy, ramion, podnosić ręce, żeby przekonać się o ich obecności, o tym, że tworzą jedność z pozostałymi organami.

Trwało to zwykle nie dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Ale powtarzało się coraz częściej. I regularnie. Doszło do tego, że bezbłędnie przewidywali każdy „seans”. Systemy nerwowe ludzi wytworzyły coś w rodzaju budzików. Nie sądzili, że ich sytuacja może się jeszcze pogorszyć. Skłonny jestem w to uwierzyć.

Mylili się.

Zdarzyło się to stosunkowo niedawno. Dwa, trzy tygodnie temu. Od tego dnia przestali wspominać Ziemię.

Pierwszy był Musparth. Po kolejnym „seansie” świetlnym Reuss zagadnął go o jakiś nieistotny drobiazg. Odpowiedział Musparth — dwoma głosami. To znaczy głos był ten sam. Ale dwóch ludzi. Potem pojawili się następni. W pewnym okresie Reuss, jak się wyraził, osiągnął liczbę jedenastu sobowtórów.

Oswoili się z tym szybciej, niż można sądzić. Ich nerwy musiały być już przytępione zabijającym bezruchem. Zachowali jednak trzeźwość sądów. Tematem ich rozmów, bo mimo wszystko zaczęli ze sobą rozmawiać, stała się ponownie aktualna sytuacja. Jak na dane, którymi dysponowali, potrafili ją określić naprawdę jasno.

Stwierdzili po pierwsze, że „powielanie” odbywa się w czasie naświetlań. Reuss jako biochemik ukuł nawet hipotezę. Według niej mieszkańcy oceanu osiągnęli daleko większe, niż my postępy w zastosowaniu logiki progowej. To dało im wiedzę o dowolnych strukturach neuropsychicznych, która to wiedza z kolei stała się podstawą szybkiego stosunkowo rozszyfrowania całkowicie jakby nie było obcych organizmów Ziemian. Przy określonej swobodzie technologicznej, o której Reuss i jego towarzysze przekonali się na własnej skórze, ich „gospodarze” nie mieli większych problemów z przygotowaniem surowca, lub, jak kto woli matrycy. Bardziej na miejscu byłoby określenie „klisza”.

Cała reszta to sprawa metody i techniki. Co do tej ostatniej, nie próbowali nawet spekulacji. Nie widzieli i nie wiedzieli nic. Metoda natomiast wydała się prosta. Coś w rodzaju analizy spektralnej. Promieniowanie o nieznanej charakterystyce przeszywa model i biegnie dalej, w kierunku kliszy, czy matrycy, którą tworzy zapas organicznych i nieorganicznych komponentów, w proporcjach ściśle odpowiadających wagowo zbadanemu uprzednio modelowi. Po drodze przechodzi przez aparaturę, którą Reuss nazwał „soczewką programową”, skupiającą wiązkę oraz wzbogacającą ją o nowe, pożądane przez konstruktorów impulsy. Tam analiza przeobraża się w proces syntezy.

Żaden z nich nie znał, rzecz prosta, promieniowania o nośności informacyjnej niezbędnej dla przeprowadzenia takiej operacji. Ale, jak powiedziałem, technikę mieszkańców oceanu zostawili na boku.

Przyjąwszy to wyjaśnienie, które niczego nie wyjaśniało, ludzie z Animy, czy może już ludzie z trzeciej planety Feriego, pomyśleli o tym, po co jej gospodarze zadają sobie tyle trudu. Od odpowiedzi na to pytanie zależało wiele. Przede wszystkim mogła rzucić światło na nieobojętną sprawę, czym to się dla nich skończy.

Z pomocą przyszedł czas.

Pogodzili się z faktem, że liczba ich stale rośnie. Próbowali dojść z tym jakoś do ładu. Wymyślali imiona, w najgorszym razie obdarzali się numerami. Pewnego dnia stwierdzili brak kilku osób ze swego grona.

W niewyjaśniony sposób, nagle, ludzie znikali. Nie czuli ich braku, każdy przecież, biorąc za podstawę własne doznania sądził, że chodzi o „duplikaty”, kolejne kopie. Stwierdzali po prostu fakt. Zresztą, bieżąca „produkcja” uzupełniała luki w ich szeregach.

Pierwszym, który wrócił, był właśnie Reuss. Nie ten, który teraz siedzi w fotelu, opasany kablami i przekaźnikami aparatury diagnostycznej. Ale to nie ma znaczenia.

Na podstawie tego, co od niego usłyszeli, zdołali uzupełnić swoją poprzednią hipotezę. Razem było to coś więcej niż hipoteza.

Ludzi używano do walki z lądem. Niegłupi pomysł. Ich organizmy były przystosowane do funkcjonowania w atmosferze. Tak jak mieszkańców oceanu do środowiska podmorskiego. Los zesłał tym ostatnim modele idealnych maszyn, zdolnych do prowadzenia samodzielnych działań na powierzchni. Wykorzystali szansę. Podjęli produkcję, jeśli można się tak wyrazić, seryjną.

Z tego co jeden Reuss opowiedział drugiemu wynikało, że przed zamkniętym w przezroczystym kokonie człowiekiem, odsłaniała się nagle wolna przestrzeń. W głębi widoczny był ląd. Odruchowo człowiek zaczynał iść w stronę brzegu. Po kilku krokach ze zdumieniem odkrywał, że w jego dłoniach widnieje czarny przedmiot, z kształtu przypominający miotacz.

Następowało coś, czego Reuss, żaden z Reussów, nie umiał wytłumaczyć. W pewnym momencie dostrzegał na lądzie ruch, nic konkretnego, żadnej istoty — i wiedział, że ma przed sobą wroga. Postanawiał zrobić użytek z nie znanej sobie broni. Podnosił ją do oczu. Wtedy czarny przedmiot zaczynał żyć swoim własnym życiem.

Tamten, który wrócił, zrobił to w porę. Innym widać gorzej się powiodło. „Nasz” Reuss wyszedł wczoraj z oceanu po raz pierwszy.

To było wszystko, co usłyszeliśmy z ust pierwszego ocalonego członka załogi Animy.

Czy rzeczywiście?

Czy człowiek, którego mieliśmy przed sobą, przyleciał tutaj z Ziemi?

Cała reszta, to tylko gra towarzyska. Filozoficzno-prokuratorskie pogaduszki, które przeciągnęły się do czwartej rano. Dymna zasłona.

Za wszelką cenę, na siłę, usiłowali wydębić od niego, kim jest. To znaczy Sennison. Gus zachowywał się bardziej powściągliwie. Aprobował wysiłki tamtego. Nic więcej.

Było jasne, że ich trud jest daremny. Z jednego jedynego powodu. Reuss nie wie. Jakie to proste. Nie wie. Pamięta własne, ziemskie dzieciństwo, naukę, pracę, każdy drobiazg z tych, które kształtują osobowość człowieka. Przykrości i sympatie. Dziewczyny. Ale zdaje sobie sprawę, że każdy z jego sobowtórów, do ostatniego neuronu skopiowany na wzór i podobieństwo oryginału, niesie we własnej świadomości identyczny bagaż. Co miał powiedzieć? Że jest tym, którego pamiętamy z bazy? Na to był zbyt uczciwy. Nawet nie. Był po prostu badaczem. Człowiekiem nauki.

Niewiedza z kim ma do czynienia kazała Senowi w kółko powtarzać pytanie „jak właściwie jest z tobą?” Ta sama niewiedza sprawiała, że Reuss musiał odpowiadać: „wy ciągle nic nie rozumiecie…”

Nie wiem jak kto, ale ja rozumiałem dostatecznie dużo, żeby wreszcie pójść spać. Powiedziałem im to.

— Poczekaj — rzucił Sen tonem zapowiadającym, że nadchodzi wielka chwila. Stanął nad Reussem w pozycji szermierza, który właśnie wytrącił przeciwnikowi szpadę.

— Jeżeli wszczepiono ci uczucie wrogości do mieszkańców lądu, to dlaczego, u licha, skierowałeś broń w stronę, gdzie byli ludzie? To znaczy Gil i Gus. Tam, na tych wydmach?

Reuss uniósł głowę i spojrzał na Sena jak człowiek zbudzony ze snu.

— Ja? — spytał z bezbrzeżnym zdziwieniem. — Co ci przyszło do głowy? Celowałem we wzgórze, za którym byli oni…

— Nie widziałeś nas? — wtrącił Guskin.

Chwilę panowało milczenie. Wreszcie Reuss potarł dłonią czoło i spuścił wzrok.

— Widziałem… — mruknął.

— Człowieku! — wybuchnął Sennison.

Inwokacja wydała mi się przedwczesna. Czekałem co będzie dalej.

— Człowieku! — powtórzył Sen. — Mieszkańcy tej rozkosznej planety tłuką się ze sobą. Zgoda: Do szczebla istot technologicznych wspięła się tutaj nie jedna rasa, jak na Ziemi, lecz dwie. A może więcej? — rzucił mimochodem.

— Dwie — rzekł Reuss. Słuchał uważnie.

— Mniejsza z tym — Sen machnął ręką. — Sam nie wiem, czemu o to spytałem. No więc, do pewnego momentu każdy z tych dwóch gatunków rozwijał się we własnym środowisku, zagospodarowując je i przetwarzając w miarę postępu cywilizacji. Nie przeszkadzały sobie wzajemnie. Jest przecież duża naturalna różnica między środowiskiem lądowym a podmorskim. Sielanka trwała tak długo, aż jedna z tych ras lub obie równocześnie nie osiągnęły stopnia rozwoju, w którym każda cywilizacja zaczyna mieć do czynienia ze zjawiskiem ciśnienia biologicznego. Jest to równocześnie stopień umożliwiający istotom technologicznym ekspansję w obszarach całkowicie odmiennych od tego, w jakim się rozwijały. Naszym macierzystym środowiskiem nie jest na przykład Atlantyk czy planety Proksimy. A jednak człowiek czuje się tam całkiem znośnie. To sprawa techniki, biochemii, biomatematyki wreszcie… No dobrze. Powstała sytuacja, w której współistnienie ras, na warunkach wyłącznego prawa każdej z nich do jej naturalnego środowiska stało się niemożliwe. I jednym i drugim zrobiło się za ciasno. Rozumiem. Rozumiem, że w tych okolicznościach jedna rasa musi zniknąć z powierzchni planety. Umrzeć. Rozumiem też, dlaczego ci z oceanu tak skwapliwie skorzystali z zesłanej im z nieba, nawet dosłownie, szansy, w postaci istot przystosowanych do środowiska lądowego, które tylko brać i powielać z jedną maleńką „poprawką”, jednym dodatkowym uwarunkowaniem, nie sięgającym nawet w głąb struktury neuropsychicznej.

Przerwał na chwilę, pomyślał, omiótł spojrzeniem Gusa i mnie, po czym uniósł ręce i trwał tak kilka sekund, jakby pozował do portretu średniowiecznego kaznodziei. Irytował mnie coraz bardziej, chociaż trudno powiedzieć, dlaczego. To co mówił nie było głupie. Nie tym razem.

— Nie tylko ja, zresztą — wykrzyknął. — Każdy z nas wie o co chodzi. Jest jednak coś, czego nie rozumiem. I nikt inny tylko ty — utkwił wzrok w twarzy Reussa — musisz to wyjaśnić. Nie nam, jeśli nie możesz. Sobie. Pomyśl przez chwile. Tamci się tłuką. Zgoda. Ale, do diabła, co ciebie to obchodzi? Wszczepili ci wrogość do „lądowców”. No dobrze. Ale przecież jesteś Reussem, przyleciałeś tu z Ziemi, należysz do ekipy badawczej Proksimy, masz za sobą setki prac naukowych, masz przyjaciół na obu półkulach, zachowałeś pamięć o wszystkim, co uczyniło z ciebie człowiek a… Czekaj — rzucił, widząc niecierpliwy gest Guskina. — Lądujesz na obcym globie — zwrócił się ponownie do Reussa. — Idziesz na dno razem ze statkiem. Tkwisz tam miesiące… wiele miesięcy. Wychodzisz pewnego dnia na brzeg, spostrzegasz ludzi, którzy przylecieli cię ratować, ludzi, których straciłeś już nadzieję oglądać kiedykolwiek w życiu, podobnie jak słońce, niebo i świat w ogóle, zatrzymujesz się i co? Powiedz, co? Co robisz? Uśmiechasz się? Płaczesz? Biegniesz w ich stronę? Nie. Pamiętasz tylko o jednym. Że na wprost ciebie, na wzgórzu, jest wróg. Wróg, który jednak nie ma nic wspólnego z zagrożeniem twojej rasy. A może tak?

Ostatnie zdanie Sen wysyczał przez zaciśnięte zęby. Zabrzmiało w nim tyle złości, że jemu samemu zrobiło się głupio. Wyprostował się, zwilżył wargi językiem i zadarł głowę. Jego wzrok celował teraz w ścianę nad obudową głównego ekranu.

— Pomyśl, Reuss — powiedział łagodniejszym, niemal przyjaznym tonem. — Pomyśl, jak silne w tobie musi być to coś, czym zarazili cię twórcy… kopii. I nie dziw się, że chcemy, że musimy dojść, jak jest z tobą naprawdę…

W kabinie było cicho. Bardzo cicho. Po ostatnich słowach Sennisona, ta cisza narosła. Rozdzwoniła się w uszach, i trwała w nieskończoność.

Odechciało mi się spać. Co nie znaczy, że czułem się wstrząśnięty. Sen powiedział tylko to, o czym wszyscy myśleliśmy od wczoraj. Nie widziałem powodu, dla którego nie mogliśmy poprzestać na myśleniu jeszcze te parę godzin nocy.

Niemniej czekałem na odpowiedź.

— Tylko, do wszystkich diabłów — dorzucił nagle Sennison, jakby sobie przypomniał coś, co ponownie wprawiło go w złość — nie mów teraz, że czegoś jeszcze nie rozumiemy. Że ciągle nic nie rozumiemy…

Reuss wyprostował się. Zaczął odpinać pasy, mocujące go do fotela aparatury diagnostycznej. Ruchy miał spokojne. Ale sam nie był spokojny. I unikał naszego wzroku.

Uporał się wreszcie z przekaźnikami i kablami, wstał i zaczął krążyć po kabinie. W pewnej chwili zatrzymał się przed bocznym iluminatorem i zapatrzył w noc. Stał tak dłuższą chwilę. Wreszcie usłyszeliśmy jego cichy, jakby stłumiony głos:

— Mieliście rację. Powinienem tam pójść. Pójdę tam…

Sen zrobił pół kroku w jego stronę i znieruchomiał.

— Gdzie — Gus musiał przełknąć ślinę, zanim mógł spytać: — gdzie pójdziesz?

— Tam — odpowiedział bezbarwnym tonem Reuss — na grób Reussa…

Odwrócił się nagle i postąpił w stronę Sena.

— Tak — rzekł z powagą — tego, o czym mówiłeś, rzeczywiście nie brałem dotąd pod uwagę. Moja wina. To ja nie rozumiałem, o co chodzi, nie wy. Przepraszam…

Miałem tego dość. Nieodwołalnie.

— Nie będę wam potrzebny — powiedziałem, wstając. — Za dwie godziny zacznie świtać. Nie wiem jak wy, ale ja idę spać. Dobranoc.

Żaden się nie odezwał. Przy drzwiach dogonił mnie głos Gusa:

— Poczekaj, Gil! — powiedział, po czym zwrócił się do Reussa:

— Sądzisz, że nic nam tutaj nie grozi? Przynajmniej dziś w nocy?

Reuss przyglądał mu się kilka sekund, jakby nie rozumiejąc co do niego mówią, wreszcie ocknął się i potrząsnął głową.

— Wszyscy, którzy wracali, wychodzili z oceanu za dnia. Również ze strony tych z lądu nie oczekiwałbym niespodzianek. Ostatecznie, to sprawa między nimi a… mieszkańcami morza.

Mało brakowało a powiedziałby „między nimi a nami”. Tak to zabrzmiało.

Poza tym wydało mi się, że kiedy mówił o „tych z lądu”, jego oczy zalśniły. Był to przelotny błysk, ale bardzo mi się nie spodobał. Mogłem się jednak mylić.


— Nic, tylko strata czasu — żachnął się Gus następnego dnia rano, dobre piętnaście kilometrów od miejsca lądowania Idiomu.

Były to pierwsze słowa, jakie zabrzmiały w kabinie polota po krótkim pożegnaniu z Senem i jednym z Reussów.

Wyraz mojej twarzy miał świadczyć o niekłamanym zainteresowaniu.

— Ludzie są w oceanie, a nie tam — Gus wskazał podbródkiem widniejące przed nami góry. — Chciałbym wiedzieć, co my tu właściwie robimy…

— Jedziemy — wyjaśniłem.

Zamilkł.

Nie znam nic bardziej pokrzepiającego nad rozważania, co mianowicie powinno się robić zamiast tego, co się robi właśnie.

Wiedzieliśmy już coś niecoś o jednej ze stron, biorących udział w grze, jaka toczy się na planecie. Prawda, że los członków załogi Animy zależy bezpośrednio od rasy, zamieszkującej ocean. Ale uwarunkowania sięgają głębiej. Głębiej… w ląd.

Zresztą, jakie znaczenie mogą mieć spekulacje na temat podjętej rano decyzji wobec faktu, że ją realizujemy. Jedziemy w stroną gór. Przyjrzeć się na odmianę mieszkańcom lądu.

Przecięliśmy skosem równinę, dzielącą przedgórze od obszaru nadbrzeżnych wzniesień. Teraz, od kilku minut, jechaliśmy szerokim upłazem, spływającym z najdalej wysuniętego na zachód pasma gór. Skalne kolosy pojaśniały, stały się doskonale widoczne, rozróżnialiśmy poszczególne turnie i granie, przełęcze, z których spadały piarżyste żleby, nawet drogi, gdybyśmy przybyli tutaj jako turyści.

Daleko w tyle pozostały penetrowane wczoraj okolice przecinającego dolinę światłowodu i wydm, o zboczach gotowych w każdej chwili do podjęcia marszu. Wiele przemawiało za tym, że wylądowaliśmy w miejscu, które jedna i druga strona upodobały sobie jako rejon próby sił. Trudno powiedzieć, że tam nie mieliśmy już czego szukać. Jeśli jednak postanowiliśmy przedtem spróbować szczęścia z przedstawicielami lądowej cywilizacji, rozsądniej było trzymać się w przyzwoitej odległości od owego „frontu”.

Ruszyliśmy więc w przeciwną stronę. Jadąc mniej więcej równolegle do linii oceanu, po przebyciu dziesięciu kilometrów równiny skręciliśmy pod kątem dziewięćdziesięciu stopni na wschód. Niebawem teren zaczął się podnosić. Góry były tuż.

Podłoże ożywiło się. Szary żwir, pokryty nieforemnymi „kuleczkami” ustąpił miejsca rudawej zieleni, z której coraz częściej występowały garby nagiej skały, pobłyskujące żyłami kruszców. Dziób polota sterczał już stromo w górę, kiedy pojawiły się pierwsze drzewa. Pomyślałem, że wszystko dzieje się na opak, na tym sympatycznym skądinąd globie. Weźmy dla przykładu drzewa. Dlaczego niby miały rosnąć akurat na równinie, skoro łatwiej im zapuszczać korzenie w skałę?

Zresztą, z naszego punktu widzenia przypominały raczej stare pomniki niż rośliny. Ich drobne listeczki, czy lepiej pędy, tworzyły szczelne ściany. Za iluminatorami kabiny odzywały się chwilami wcale głośne poszumy wiatru, one jednak trwały nieruchomo. Rosły w równej, przyzwoitej odległości jedno od drugiego i sprawiały wrażenie, że cokolwiek by zaszło, one przyjmą to z godnością. Były niesympatyczne i obce.

Upłaz zwężał się stopniowo, jego stoki stawały się bardziej strome. W odległości kilkuset metrów nad nami widniała otoczona skalnym murem kotlinka, otwarta ku zachodowi i przypominająca stary, porzucony kamieniołom. Ku niej właśnie zmierzaliśmy w nadziei, że trafimy na jakiś łagodniejszy od innych żleb, spadający z najbliższej przemęczy.

Przejechaliśmy jeszcze kilka metrów, po czym Guskin westchnął i wolnym, niechętnym ruchem ściągnął stery. Polot zastopował.

— Nic z tego — usłyszałem.

Stwierdzenie nie należało do odkrywczych ale poza tym trudno było mu cokolwiek zarzucić. Kotlinka przypominała nie kamieniołom a studnię. W jej pionowych ścianach darmo usiłowaliśmy wypatrzeć najmniejszą szczerbę, nie mówiąc już o żlebie. Jedyny prześwit otwierał się na wprost nas, przepuszczając upłaz, którym jechaliśmy do tej pory.

— Podciągnij jeszcze trochę — mruknąłem.

Spojrzał na mnie zdziwiony, ale bez słowa wykonał manewr. Nie mógł widzieć tego, co ja, z mojego prawego fotela.

— Dosyć — powiedziałem — spójrz. „Strumyczek” — wskazałem ruchem głowy w stronę otwartej teraz doliny.

Dopiero z tej wysokości stała się widoczna przecinająca ją srebrna wstęga. Wiła się płynnymi łukami, pobłyskując w zakolach ognistym, czerwonawym refleksem bijącym od chmur.

Nie był to żaden światłowód czy inny kanał. Zwykła uczciwa rzeka. Wcale nie mała, biorąc pod uwagę odległość.

— Co powiesz o kąpieli? — spytał po chwili milczenia Gus.

Nic nie powiedziałem.

Od rzeki dzieliła nas jedna jeszcze, bliższa dolinka, której łyse dno przechodziło w stromy stok, wspinający się gładką, przechyloną płaszczyzną ku skałom otaczającym naszą kotlinę. Za nią ciemniała wąska grzęda o najeżonych skalnymi ostańcami półkach. O jeździe na wprost trudno było myśleć.

Grzęda ta nie biegła jednak równolegle do drogi, jaką przebyliśmy ale skręcała, łącząc się z głównym masywem w miejscu zasłoniętym teraz przez ściany kotlinki.

Jedyne, co można zrobić, to spróbować trawersu.

— Co tam, Gus? — obudził się Sennison. Nie, nic, nic — dodał uspokajającym tonem. To ostatnie nie było przeznaczone dla nas.

Zdążyłem o nim zapomnieć. W każdym razie przestałem myśleć o tym, czego dowiedzieliśmy się wczoraj. Nie na długo. Dość było jednego słowa Sena, wypowiedzianego w kabinie odległego o czterdzieści kilometrów Idiomu, by wszystko ożyło.

Przez moment miałem ochotę spytać, czy poszli już odwiedzić grób Reussa Pierwszego, ale nagle wezbrała we mnie złość.

— Jedź — warknąłem.

Guskin spojrzał na mnie z dezaprobatą i pchnął ster.

Nasze przewidywania okazały się słuszne. Za pierwszym okrążonym załomem skalnym odsłonił się długi stok, pokryty roślinnością przypominającą do złudzenia zwykłą, ziemską trawę. Łagodna pochyłość przechodziła stopniowo w dolinę.

Dwadzieścia minut później zastopowaliśmy na brzegu rzeki. Płynęła wartkim nurtem, pośrodku płaskiego, kamienistego koryta. Otoczaki miały barwę odrobinę tylko ciemniejszą od tych, jakie zalegają doliny rzek alpejskich.

Bez słowa włożyłem skafander, wezwałem jeden z automatów i nie zapominając o miotaczu, wyskoczyłem z pojazdu. Przeszedłem kilka kroków po wymykających się spod stóp kamieniach i zatrzymałem się nad samą wodą. Wysunąłem nogę i zanurzyłem czubek buta.

— Ciepła? — usłyszałem natychmiast głos Sennisona. Nawet tutaj. Jakby tylko na to czekał.

Zwykła, najzwyczajniejsza woda. W niczym nie przypomina rtęciowej cieczy, rozlanej w ocean. Czysta. Widać wyraźnie kamieniste, jakby powiększone dno.

Przez moment wydało mi się, że spod mojej stopy śmignął cień. Nie pomyśleliśmy o wędkach.

Ta myśl przyszła nie w porę. Skojarzenia nasuwały się same.

Cofnąłem stopę i rozejrzałem się.

Jakieś pół kilometra stąd, na zachód, rzeka zakręcała ostro, znikając za skalnym progiem. Dolinę zamykał tam potężny masyw, odnoga głównego pasma gór. Jej przeciwległe zbocza opadały zapewne bezpośrednio ku nadmorskiej równinie. Koryto rzeki zwężało się, z miejsca gdzie stałem widoczne były unoszące się nad głazami chmury wodnego pyłu.

Tam nie mieliśmy czego szukać. Zresztą, ten kierunek i tak niczego nie obiecywał. Wskazane przez sondy „białe piramidy”, które nie mogły być niczym innym jak skupiskami cywilizacji „lądowych” leżały mniej więcej na przedłużeniu dotychczas przebytej drogi.

Na wschodzie góry rozstępowały się. Rzeka wiła się, omijając skalne garby mniej więcej półtora kilometra, po czym wpływała w rozległą, płaską dolinę, zamkniętą majaczącymi na horyzoncie szczytami.

Nie było wyboru. Automat pobrał próbki wody i skał, umieścił w zasobniku egzemplarze skąpej Hory, Guskin nie ominął sposobności, by wypowiedzieć kilka ciepłych słów o urokach natury, ja wróciłem na swój fotel po jego prawej ręce i ruszyliśmy.

— Trzymajmy się raczej zboczy — mruknął Gus, kiedy polot sunąc stale nad wyschłymi rozlewiskami rzeki pokonał te półtora kilometra, dzielące nas od doliny.

Skinąłem głową. Teren przed nami był równy jak stół. Nawet „Techniczny” nie mógłby oczekiwać od istot zamieszkujących ląd, żeby nie wykryły naszej obecności, jak długo nie nabierzemy na to ochoty. Nie miało sensu pchać im się w oczy. Na tej równinie, pozbawionej nawet tutejszych pomnikowatych drzewek, mieli nas jak na widelcu.

Góry rozbiegały się na znacznej przestrzeni. Jeżeli chcemy osiągnąć przeciwległy skraj niecki, przyjdzie nieźle nałożyć drogi.

Nałożymy. Cóż innego mamy do roboty.

— Przed wami droga — rozległ się głos Sena, zanim ujechaliśmy dwieście metrów.

Zastopowaliśmy.

— Widzę — mruknął Guskin.

Najbliższy garb po lewej stronie przecinała biała serpentyna. Oplatała wąska tasiemką szczyt wzniesienia i regularnymi zakosami schodziła w dół, niknąc za niewielkim, stromym szczytem, zamykającym grań. Dalej ukazywała się znowu, już znacznie niżej. Nie ulegało wątpliwości, że zbiega w dolinę i to na wprost nas.

— Jedziemy? — spytał Gus.

A co niby mamy zrobić? Jeżeli szukamy skupisk cywilizacyjnych gospodarzy lądu, to nic nie zaprowadzi nas do nich szybciej i pewniej jak ich własna droga. Powiedziałem mu to.

— Wiem — uciął.

Wie, więc pyta. „Dobrze zapytać, to więcej, niż dobrze odpowiedzieć” — przeszło mi przez myśl jedno z celniejszych powiedzonek „Technicznego”. Nie darmo Gus należał do grona jego ulubieńców.

Wspięliśmy się kilkanaście metrów wyżej i trawersując zbocze jechaliśmy jeszcze dobrą chwilę, zanim przed dziobem pojazdu zabielała biegnąca tutaj poprzecznie do kierunku jazdy płaszczyzna drogi.

Polot stanął.

— Wyślę automat — powiedział Gus.

Podczas kiedy automat robił swoje, przyglądałem się nawierzchni. Przyjęliśmy na wiarę, że mamy do czynienia z drogą, ale tym razem była to wiara uzasadniona. Nie mogło chodzić o nic innego.

Matowa powłoka białawego pasa była czysta, jakby dopiero opuściły ją stołeczne śmieciarki. Jak okiem sięgnąć, śladu szczerby, pęknięcia, czy innego uszkodzenia. Najmniejszej nierówności.

Nawierzchnia wyglądała jak narzucona na grunt bez żadnych podkładów czy jakichkolwiek robót przygotowawczych. W pewnym miejscu trawa przechodziła w beton. Powiedzmy, beton. Nie było rowów, ścieków, nasypu, jakie widuje się przy starych ziemskich szosach, pozostałych po okresie komunikacji kołowej. Mimo to, na tle ciemnych zboczy, zwieńczonych potężnymi turniami i otwierającej się niżej obszernej równiny, ta droga wyglądała porządnie i swojsko. Miała styl.

— Automat sygnalizuje drgania — powiedział nagle Guskin ożywionym tonem.

Spojrzałem przed siebie. Znajomy czarny kształt zatrzymał się pośrodku nawierzchni. Wykonywał niezdarne ruchy, jak człowiek objuczony ciężkim plecakiem, któremu nagle zachciało się podskoczyć.

— Niech zmierzy częstotliwość — powiedziałem szybko.

Mieszkańcy lądu znali się na technice falowej. I nie tylko na niej. Dość pomyśleć o konstrukcji ich światłowodu. O tym, jak go maskowali.

— Nic nadzwyczajnego — mruknął Gus, odczytując wskazania czujnika. — Długość fali nie przekracza pięciuset nanometrów. Częstotliwość… — wzruszył ramionami. — Powiedziałbym, szkolna — dodał, jakby zawiedziony.

— Co on tam jeszcze robi? — spytałem, wskazując automat.

Gus ponownie pochylił się nad okienkami kalkulatora.

— Nie wiem — burknął w końcu. — Wykonał program i od dobrej chwili nie przekazuje już danych…

— Powiedz mu, żeby się przestał bawić i wracał.

— Uhm…

W głosie Gusa zabrzmiało wahanie. Jakby bardzo chciał poczekać i zobaczyć, co jeszcze „wymyśli” wysłany przez niego aparat.

Sygnał przesłał mu jednak od razu. Automat odwrócił się i zaczął pełznąć w stronę włazu. Trzy minuty później wjechaliśmy na równą, chropawą płytę drogi.

— Czyścioszki — powiedziałem.

— Co?

— Skrzętne gosposie. Droga jest tak czysta, jakby nieprzerwanie nad tym pracowali. Nie zdziwiłbym się, gdyby te drgania miały służyć temu jednemu. W zimie mogą jeszcze usuwać zaspy. Podgrzewać.

— Jeśli tu są zimy — zauważył Gus.

— Właśnie. Tanio i wygodnie. Jeden generator, system niewielkich wzmacniaczy i po kłopocie.

Pomyślał chwilę.

— Równie dobrze — rzekł wreszcie — mogą tam instalować tory informacyjne. Pod powierzchnią dróg. Nie natrafiliśmy na żadne kable czy przekaźniki. Radio milczy.

— Mogą — przystałem. Popracowałem. „Techniczny” byłby ze mnie zadowolony. Powiem mu, jak go zobaczę.

Zanim to nastąpi, trzeba się uporać z paroma sprawami. Na przykład wskaźnikiem temperatury.

Pochwyciłem spojrzenie Gusa. Kilkakrotnie już zerkał w stronę czujników. Na jego twarzy odmalowała się troska.

— Ciepło — wyznał w końcu.

— Cieplej — poprawiłem.

Zaczynałem domyślać się tej muzyki, do której nasz automat wykonał przed chwilą na powierzchni drogi swój niedorzeczny taniec. Niedorzeczny? Chciał się tylko upewnić. Zauważył, że temperatura nawierzchni rośnie. Proces był widać zbyt wolny, lub on przebywał tam za krótko, żeby przekazać konkretną informację.

Przejechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów. Dość, by pozbyć się wątpliwości.

— Zdaje się, że wybraliśmy właściwy kierunek — mruknął Guskin.

Myślałem o tym samym. Podgrzewają drogę. Chcą nas z niej spędzić. Dziecinada. Pancerz polota wytrzyma do dwóch tysięcy stopni. Najwyżej my się ugotujemy. Na twardo. Ale zanim to nastąpi, sama droga zacznie płynąć.

— Ile tam macie? — zainteresował się Sennison. Nie spuszczał z nas oka. Wzruszające.

— Około… — zaczął Gus.

— Nie widzisz? — przerwał. Co, u licha. Skoro tak się przejmuje naszym losem, niech też zerknie od czasu do czasu na tablicę. Do pogaduszek ma Reussa. Powinien korzystać z jego obecności. Jak długo się da.

Głośnik umilkł. Nawierzchnia, nad którą sunął polot osiągnęła temperaturę czterystu stopni.

— Chciałbym zobaczyć chociaż jeden z ich pojazdów — odezwał się Guskin.

— Po co?

— Paliwo — mruknął. — Jeśli stosują mieszanki wybuchowe, na przykład gazowe, muszą wozić ze sobą zbiorniki. Wystarczy podgrzać taki zbiornik do określonej temperatury a nastąpi eksplozja. Dość higieniczny sposób pozbywania się gości…

Niegłupi chłop ten Guskin. Nawet, kiedy mówi.

— Niedługo się przekonamy — powiedziałem.

Droga opuściła sąsiedztwo zboczy. Szerokim łukiem wpadła w kotlinę i nie podchodząc do rzeki wiodła równolegle do niej, wprost ku zamykającym horyzont szczytom. Temperatura podłoża wzrosła do sześciuset pięćdziesięciu stopni i od kilku minut przestała się podnosić. Powietrze w kabinie było znośne. Tylko sprężarki klimatyzatorów pracowały na pełnych obrotach.

— Jeśli nie potrafią nic więcej… mruknął w pewnej chwili Guskin. W jego głosie zabrzmiało rozczarowanie.

— Niedługo się przekonamy — powtórzyłem.

Upłynęło jeszcze dobre dwadzieścia minut, zanim przed nami coś zalśniło. Zwolniliśmy.

To była rzeka. Nie nasza, wzdłuż której jechaliśmy dotychczas. Jeden z jej dopływów, spadających z gór. Droga przecinała ją pod kątem prostym. W oddali widoczny był most a raczej wiadukt, przypominający olbrzymią kładkę. Szosa, pozbawiona podpór, filarów, czegokolwiek co wskazywałoby, że wzmocniono tam jej konstrukcję, biegła po prostu dalej, nie zważając na otwierającą się pod nią pustkę. Ta druga rzeka płynęła w dość głębokim jarze.

Chciałem właśnie powiedzieć Gusowi, żeby na wszelki wypadek zwiększył szybkość, kiedy w ułamku sekundy znajdujący się już nie dalej niż o pięćset metrów most, stanął w ogniu. Ledwie zdążyliśmy zahamować.

— Coś jednak potrafią… — mruknąłem.

Guskin spojrzał na mnie, potrząsnął głową, jakby chciał powiedzieć, że powinienem więcej od siebie wymagać i wezwał automaty.

Tym razem wysłał dwa. Nie posuwały się drogą. Szły wzdłuż niej, w odległości kilkunastu metrów. Zbliżyły się do krawędzi wąwozu i wtedy dopiero skręciły w stronę mostu. Po chwili stanęły.

Temperatura „płonącego” wiaduktu nie przekraczała sześciuset pięćdziesięciu stopni.

— Straszą nas — powiedział Guskin.

— Uhm. Fatamorgana. Dziwne, że całej drogi nie zrobili niewidzialną.

Ogień był, rzecz jasna, fałszywy. W grę wchodziły zapewne pola siłowe, stymulowane podobnie jak w wypadku „osłony” światłowodu.

Automaty wróciły. Bez najmniejszych sensacji przelecieliśmy nad mostem. Z wysokości kabiny polota nie było tam nic, co przypominało płomienie.

Pochłodniało. Sprężarki gwałtownie zwolniły obroty, ale przez chwilę tłoczyły jeszcze w przewody klimatyzatorów lodowate powietrze, zamrożone w krioenergetycznych komorach napędowych pojazdu. Za mostem temperatura drogi nie różniła się od otoczenia.

— Doszli do wniosku, że jesteśmy z innej gliny — powiedział Guskin, nie bez odcienia dumy.

A więc sześćset stopni stanowiło dla nich zaporę nie do przebycia. Przynajmniej dla ich pojazdów. Ta informacja mogła się przydać. My też potrafimy podgrzać kawałek ziemi. Nawet nie zakładając pod nią zdalnie sterowanych instalacji. I nawet, jeśli to nie będzie ziemia, ale dajmy na to, biała piramida…

— Przechodzę na namiar — zabrzmiał nagle głos Sena. — W razie czego, meldujcie. Mamy tu trochę roboty… — dodał i umilkł.

— Może zawrócimy? — spytał Guskin.

Głośnik nie odpowiedział.

Pomyślałem, że tej „roboty” musi być więcej niż trochę, skoro Sen zdecydował się zrezygnować z otwartej łączności. Kiedy chce, umie być rzeczowy. Tym „mamy” krótko i dobitnie dał nam do zrozumienia, że to nie Reuss przysparza mu pracy.

— Da sobie radę — powiedziałem z przekonaniem.

Guskin zrobił znaczący ruch głową, jakby chciał podkreślić, że zastrzega sobie własny pogląd na tę sprawę, ale nie zmienił położenia sterów.

Kilkaset metrów przed nami droga opuszczała linię, wytyczającą cięciwę kotliny i skręcała ostro na wschód. Teren podnosił się. Jechaliśmy prosto w stronę bocznego pasma gór. Powoli odsłaniała się przed naszymi oczyma głęboka, ostro wcięta w skalne masywy dolina. Nie mogliśmy wątpić, że nią właśnie puszczono szlak komunikacyjny.

Ujście tej doliny, czy lepiej kanionu, było obramowane wysokimi skałami, tworzącymi wąskie wrota. Za nimi panował półmrok. Z lewej i prawej wznosiły się W górę ciemne, posępne, przewieszone miejscami ściany, porysowane starymi obwałami i piarżystymi, niemal pionowymi żlebami. Ułamek skalny, wielkości domu stoczył się na samo dno, zamykając światło kanionu. Droga obiegała go ciasnym łukiem, wciętym w skalną przyporę. Gus zmniejszył szybkość. Polot wziął zakręt i zahamował gwałtownie.

Spostrzegliśmy to równocześnie.

W odległości mniej więcej kilometra, na skalnym wypiętrzeniu, przypominającym płasko ściętą głowę cukru, lśniła najczystszą bielą ogromna, przysadzista piramida. Droga wbiegała na szeroką półkę, wznosiła się i przecinając zbocze ginęła za załamaniem, stanowiącym krawędź szerokiego, łagodnego żlebu. Ukazywała się po jego drugiej stronie, skąd prostą świecą szła do stóp budowli. To znaczy na pierwszy z całego systemu tarasów i półek, których zwieńczenie stanowiły zręby piramidy i kolejne, gładko ociosane bloki.

— No i dojechaliśmy — powiedział Gus, niemal wesołym tonem.

Ze szczytu budowli wzniosła się strużka dymu. Mogło to nie mieć nic wspólnego z naszą obecnością. Na przykład gotują obiad.

Powoli, nie spuszczając wzroku z białej góry, zbliżaliśmy się do płaskiego żlebu. Piramida rosła w oczach. Musiała liczyć dobre dwieście metrów wysokości.

Budowla i jej otoczenie wyglądały jak wymarłe. Tarasy były wymiecione ze śladów obecności żywych istot. Żadnych porzuconych pojazdów, konstrukcji, anten, żadnego ruchu.

Polot zakołysał łagodnie, pokonując płaską rynnę żlebu. Wyjechaliśmy na jego przeciwległą krawędź. W dalszym ciągu nic się nie działo. Cisza. Przed nami pozostało może trzysta metrów prostej jak strzała drogi. Dalej zakręcała ostro, wbiegając na najniższy z tarasów.

— Poczekaj — powiedziałem, — Dojedziemy tam i co?

Gus zastopował. Sprawdził wskazania czujników i spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.

Rozejrzałem się. Chcąc w dalszym ciągu korzystać z drogi, w pewnym miejscu stracilibyśmy piramidę z pola widzenia. Tam mianowicie, gdzie podprowadzała pod taras, obiegając stromą skalną grzędę. Nie bardzo mi się to uśmiechało.

Po lewej stronie wznosił się niewysoki komin, opadający w kierunku budowli łagodnym stokiem, porośniętym skłębioną roślinnością, jakby brunatną watą, czy gęstym mchem. Zaraz za nim widniał przysadzisty, okrągławy szczyt, zakończony płaską platforemka. Wskazałem go Gusowi.

— Tam nie byłoby najgorzej — powiedziałem.

Jego oczy powędrowały w górę, po czym skinął głową.

— Myślisz o kontakcie? — spytał.

Wzruszyłem ramionami.

— Wszystko jedno o czym — bąknąłem.

Kontakt. Dobre sobie. Mamy wytłumaczyć tym z lądu, że ludzie, którzy ich zabijają, nie robią tego dla własnej przyjemności. Że przylecieli po co innego. Mamy ich przekonać, jacy w gruncie rzeczy jesteśmy sympatyczni i szlachetni. No i zapewnić sobie spokój z ich strony, jeśli nie pomoc w ratowaniu pozostałych członków załogi Animy.

To znaczy, o tym wszystkim mówili przed opuszczeniem Idiomu.

Ciekawe, czy Sennison powtórzyłby to tutaj, u stóp tej wymarłej, zębatej głowy cukru. Chętnie zapytałbym, czy sprawa jest aktualna. Cóż, kiedy miał „robotę”.

— Może to i racja — mruknął Guskin, sięgając do sterów.

Polot zlazł z drogi i z niezmienioną szybkością, bez najmniejszego wysiłku, jął pokonywać omszały stok. Po niespełna sześciu minutach stanęliśmy na skalnej platforemce, na szczycie wybranego wzgórza.

Przed nami widniała mała, płytka dolinka. Sprowadzało do niej lekko pochylone zbocze, o długości mniej więcej trzydziestu metrów. Dalej wznosiła się skalna płyta, której nachylenie pozwalało puścić nią najzwyklejszą drogą, sięgającą skraju tarasów. Nie był to najgorszy punkt obserwacyjny.

— Zaczynaj — powiedział Gus. Zablokował ster i rozparł się wygodnie w fotelu.

Nie spuszczając wzroku z białej budowli poszukałem palcami kontaktów. Z wieżyczki polota strzeliły nitki światła. Cisza.

Skończyłem serię liczb i odczekałem chwilę. Następnie zmieniłem kąt nachylenia laserowych obiektywów i zaczął sygnalizować barwami.

Minuta. Pięć minut. Nic.

— Chyba wyjdziemy… — zaczął Guskin, ale nie skończył.

Zza tylnej ściany piramidy, a właściwie poniżej jej podstawy, zza załomu tarasu wytoczyły się trzy duże kule. Pomykały dość żwawo. Na moment znikły nam z oczu, w przejściu prowadzącym ku niższym półkom.

Kiedy ujrzeliśmy je znowu, były już blisko. Podtoczyły się do samej krawędzi stoku, spadającego w płytką dolinkę i zatrzymały się. W linii prostej nie dzieliło nas od nich więcej, niż osiemdziesiąt metrów. Mogliśmy przyjrzeć im się dokładniej.

Nie były kulami w całym tego słowa znaczeniu. Ich dolne partie, w miejscach gdzie dotykały podłoża, płaszczyły się. Jakby zbudowano je z elastycznego, sprężystego materiału, specjalnie, aby własny ciężar dawał im lepsze oparcie w górskim terenie.

Kule nie miały określonej barwy. Mleko, mocno rozcieńczone wodą. W ich ściankach nie dostrzegliśmy nic, co przypominało klapy otworów, żadnych wypustek, anten, nic w ogóle. I trwały nieruchomo, jakby czekając na zaproszenie.

— Sądzisz, że to… oni? — spytał niepewnie Guskin.

Skąd miałem wiedzieć? Myślałem o tym. Że mogą być równie dobrze maszynami jak organizmami. Myślenie było teraz równie na miejscu, jak na przykład odśpiewanie marsza weselnego.

Raptem jedna z kuł, ta po prawej stronie, drgnęła i nabierając szybkości zaczęła się staczać w naszą stronę. Odruchowo sięgnąłem do spustu.

Kula osiągnęła dno dolinki i z rozpędu wbiegła do połowy wysokości przeciwległego zbocza. W pewnym momencie znajdowała się nie dalej niż o piętnaście metrów od dzioba polota.

Wróciła jednak, chwilę kursowała wahadłowym ruchem to w jedną, to drugą stronę, wreszcie zamarła. Tak samo zachowałaby się wielka piłka, strącona z góry przez rozbawione dziecko.

— Niezgrabiasz — mruknął Guskin.

Uśmiechnąłem się. Tak właśnie pomyślałem.

Pozostałe dwie kule trwały niezmiennie na swoich posterunkach, na krawędzi zbocza. Ta, której przytrafił się upadek, jeśli to był upadek, nie poruszała się również, zajmując teraz pozycję wysuniętej straży przedniej.

Pochyliłem się nad pulpitem i powtórzyłem sygnalizację. Skończyłem z zestawem barw i właśnie chciałem ponowić serię liczb, kiedy nad dolinką zajaśniało. Każda z kuł wysłała wiązkę błękitno świecących promieni. Mniej więcej na wysokości trzydziestu metrów te wiązki przecięły się i utworzyły jakby świetlistą tarczę o średnicy koła wyciągowego kopalni.

— Nareszcie — westchnął Guskin.

— Poczekaj — mruknąłem. — Wszystko było jeszcze przed nami. Jeśli na przykład biorą nasz pojazd za żywą istotą. Istotę, której nie znają…

Na tarczy coś zaczęło się dziać. Promienie załamywały się, tworząc barwne figury geometryczne. Trójkąt jeden, drugi…

Nie ulegało wątpliwości. To był kontakt.

— No dobrze — powiedziałem. — Wychodzę.

Gus skinął potakująco głową.

Staranniej niż zwykle badałem szczelność skafandra. Sprawdziłem stan ogniw energetycznych i ładownic miotacza. Klapę włazu postanowiłem zostawić otwartą. Tuż za nią umieściłem dwa automaty, z pełnym uzbrojeniem.

Teraz dopiero wyskoczyłem na skalne zbocze. Poczułem pod stopami miękką, elastyczną roślinność.

Wyprostowałem się i sygnalizując laserową latarką podszedłem na skraj platformy.

Poświęcająca błękitno tarcza z przenikającymi się zarysami figur znikła jak zdmuchnięta. Znikły również wiązki promieni emitowane ze szczytowych partii kuł.

Kilka sekund nie działo się nic. Zdążyłem wskazać dłonią własną pierś, następnie polota, wreszcie wznieść rękę wycelowaną w niebo.

Tego było im już za dużo. Poraził mnie błysk, po którym zapanowała noc. Spod moich stóp wzniosła się ściana czarnego dymu. Zapanował nieznośny upał. Podniosłem rękawicę do oczu i ujrzałem, że jej zewnętrzne warstwy zaczynają się żarzyć. Nie było na co czekać.

Odwróciłem się i co sił w nogach pobiegłem w kierunku włazu. Kiedy go dopadłem, skafander stał się ciężki od potu. Miałem wrażenie, że wypacam czystą benzynę, która natychmiast zaczyna płonąć. Ostatnie, co zobaczyłem, to pęczniejące w ogniu kłęby wyschłego mchu.

Kiedy się ocknąłem, tkwiłem jeszcze w komorze śluzy. W powietrzu nie pozostało śladu dymu. Przejście do kabiny było otwarte. Automat kończył oczyszczanie skafandra.

Jechaliśmy. Kiedy wgramoliłem się z powrotem na mój fotel, przedpole było już wolne od ognia. Cofając się cały czas tyłem, polot zjechał na drogę i wpełzł za głaz, zamykający kanion. Zastopowaliśmy.

— To na nic — warknąłem z pasją. — Wszystko było cacy, jak długo mieli przed sobą pojazd. Jak długo nie zobaczyli, kto w nim siedzi. Jesteśmy dla nich tylko narzędziem z rękach śmiertelnych wrogów albo… mordercami. Z obcej planety. Pogratulować!

Ogarnęła mnie dzika wściekłość. Pomyślałem o Reussie, z którym Sen dzieli się właśnie swoją robota. To przez niego. Chciał, nie chciał, faktem jest że zrobił ludziom reklamę. Za nieumyślne zabójstwo też idzie się do kryminału. Poza tym, diabli wiedzą, czy takie nieumyślne. Przypomniałem sobie błysk w jego oczach, kiedy mówił o mieszkańcach białych piramid. Niech to szlag trafi!

— Niech to szlag trafi — powiedziałem na głos. Ulżyło mi. — A niezależnie od wszystkiego — dodałem, spoglądając w ekran — przejechałbym się po takiej kulce. Czegoś moglibyśmy ich jednak nauczyć…

Spojrzałem na Gusa. Pomyślałem, że jeśli piśnie teraz o kontakcie i naszej misji, to powiem mu, żeby posiedział trochę w ognisku. Może od tego rozjaśni mu się w przeciwległej części ciała.

— Jeszcze nie — mruknął.

Dobre i to.

Staliśmy za tym załomem skalnym jakieś cztery druty, myśląc, że coś trzeba wreszcie postanowić.

Nie było wyboru. Mogliśmy tylko powtórzyć całą imprezę. Poszukać innej piramidy. Albo podjechać jeszcze raz do tej tutaj po pewnym czasie. A nuż przekonamy ich w końcu, przychodząc jawnie i nie używając broni, że tamci, z morza, to całkiem kto inny?

Może uwierzą. Czy ja uwierzyłbym na ich miejscu? To na szczęście nie ma znaczenia.

— Polot, polot! — wycharczał raptem głośnik. Gus skoczył do sterów jak wyrzucony. W głosie Sena brzmiała desperacja.

— Start za dziesięć minut! Dłużej nie mogę! Żebyśmy lecieli nad szczytami, za dziesięć minut zdążymy zrobić czwartą część drogi do Idiomu.

— Co mam robić? — zawołał Gus.

— Namiar! Dawajcie namiar!

— Przestań gadać! — krzyknąłem. — Jedź.

Polot wyrwał do tyłu, zakręcił w miejscu i ruszył z takim przyspieszeniem, że przez dobrą chwilę nie mogłem się wygrzebać z głębokiego fotela.

Nie zważaliśmy już na drogę. Obserwujący nas mieszkańcy piramidy musieli sobie powiedzieć, że mamy powody, by tak uciekać. Szansę kontaktu należy uznać za ostatecznie przegraną.

Ale chyba nawet Gus nie myślał teraz o kontakcie. Jedno było ważne: czym skończyła się ta „robota” tam, na wybrzeżu. Czy Sen zdąży wystartować. Czy wróci po nas, zanim…

Dość pytań. Odpowiedzi przyjdą same, bez wysiłków z naszej strony. Niektóre z nich już czekają.

To nie jest jazda. To szalony, potępieńczy lot na wysokości pięćdziesięciu centymetrów nad ziemią. Nad, rzeką, i żlebami, skalnym rumowiskiem, postrzępionymi palcami grani.

Zielona nitka na ekranie zmieniła położenie. Przecinała teraz tarczę na ukos, zakrzywiając się powoli w śmiałą parabolę. Sennison wystartował. Zdążył.

Musiało im być naprawdę gorąco.

W czasie startu dużego statku i bezpośrednio po nim, nigdy nie jest dobrze z łącznością. Nie mówiąc o tym, że jeśli chce nas zabrać, musi tkwić w atmosferze, utrzymując rakietę w pozycji niemal pionowej. Nie zazdroszczę. Zadanie niewdzięczne i trudne dla kompletnej załogi, co dopiero dla jednego. Powiedzmy, dla półtora.

Polot wdarł się na szczyt skalnego masywu, trafiając w stosunkowo szeroką przełęcz i zwolnił. Przez chwilę trawersowaliśmy zbocze, docierając do podnóża kolejnej ściany. Dalej była przepaść.

Stanęliśmy.

— No i co? — rzucił Guskin.

— Rób co chcesz — mruknąłem.

Mieliśmy dwie możliwości. Obie nie do przyjęcia. Cofnąć się i pokonać zbocze zakosami, metodą początkujących narciarzy, albo zaryzykować jazdę z pieca na łeb.

Wybrał to drugie. I popełnił błąd. Obaj go popełniliśmy.

Nachylenie stoku przekraczało możliwości polota. Pojazd tracił przyczepność. Kilkakrotnie już uderzył obudową podwozia o skały. Pociemniało nam w oczach od tych ciosów. O hamowaniu nie było co myśleć.

Zlecieliśmy w ten sposób jeszcze kilkadziesiąt metrów, po czym przyszło gwałtowniejsze od innych uderzenie, pojazd wyskoczył w górę, skapotował i runął do góry dyszami, ześlizgując się jeszcze po kamienistym stoku. I tak mogliśmy mówić o szczęściu. Wieżyczka zawadziła o skalny występ, a raczej próg, który zatrzymał nas w płytkiej ale szerokiej szczerbie. Koniec.

— Mówiłeś, żeby jechać na wprost — wykrztusił Guskin, wyplątawszy się z przewodów swojego fotela. Dwa ich końce, wyrwane z zacisków dyndały bezradnie nad jego głową. On sam usadowił się nad obudową ekranów, kucnąwszy w pozycji mniej więcej wertykalnej. Raczej mniej, niż więcej.

Zignorowałem to oskarżenie i przysiadłem obok niego. Zaraz jednak pozbierałem się i wykorzystując zwisające z podłogi pasy oraz kable, małpim sposobem spuściłem się do śluzy.

— Najpierw wyleźmy stąd — powiedziałem. Nie bez trudu udało mi się wydostać przez na pół zablokowaną klapę włazu. Gus przecisnął się zaraz po mnie, wyprostował ostrożnie i zaczął obmacywać swoje kończyny.

— Przynajmniej nie będziemy się dalej trząść — zauważył.

Pocieszające. Nie tak jednak, jak bym sobie życzył.

Trzydzieści metrów poniżej, z prawej strony, widniała szeroka skalna półka, przechodząca w rodzaj tarasu. Wykorzystując skalną rynnę, mogliśmy się tam dostać względnie wygodnie. W każdym razie bezpiecznie. Wskazałem mu ją.

— Tam poczekamy — powiedziałem.

Dość długo patrzył w dół zbocza, wreszcie pokręcił z powątpiewaniem głową.

— Tego nie robiliśmy nawet na poligonie. Myślisz, że mu się uda?

— Może lądować tam albo nigdzie — powiedziałem spokojnie. W każdym razie, jeśli chodzi o nas. Masz inną propozycję?

Nie miał.

Nie spojrzeliśmy nawet za siebie. O ruszeniu polota nie było co marzyć. Nawet z pomocą pokładowych automatów Idiomu. Każda próba odzyskania pojazdu musiała się skończyć strąceniem go w przepaść.

Skalny taras osiągnęliśmy szybko i bez trudu. Z bliska był obszerniejszy, niż osadziliśmy na pierwszy rzut oka.

Gus usiadł na jego północnej krawędzi, ja na południowej. Zwiększyliśmy do maksimum natężenie sygnałów namiarowych, emitowanych przez aparaturę skafandrów. Odległość kilkunastu metrów dzieląca Gusa ode mnie, tworzyła podstawę stożka, jakim sygnały biegły teraz w eter. Tylko w ten sposób mogliśmy pomóc Senowi w odszukaniu naszej półki i nas samych.

Pozostało tylko czekać. Jeśli Senowi się nie uda, będziemy czekać dalej. Może niezupełnie na to samo.

Południe minęło już dawno. Dzień miał się ku końcowi. O osadzeniu Idiomu na tym skalnym poletku po zapadnięciu mroku nie było mowy. Za dnia dość będzie z tym zabawy.

Mijały minuty. Z minut robiły się godziny. Czekaliśmy.

— Chmury — odezwał się nagle Guskin.

Spojrzałem we wskazaną przez niego stronę. Nie chmury. Dym. Czarny dym. Szedł od oceanu, od którego dzieliła nas jedna, ostatnia grań. Wznosił się zbitą ławą, rozciągniętą wzdłuż całego horyzontu. I był coraz bliżej.

— Cały czas czułem, że czegoś tu jeszcze brak — mruknąłem. Wolałem nie myśleć, skąd wziął się tam dym. I co to oznaczało dla nas.

— Zakład? Kto będzie pierwszy, Sen, czy dym? — : zaproponował po chwili milczenia Guskin. — Ja stawiam na…

— Odczep się — burknąłem.

Uśmiechnął się. Ale zaraz spoważniał.

Minął kwadrans. Ściana dymu zawisła już nad szczytami dzielącymi nas od przybrzeżnej równiny. Szła w górę. I zbliżała się. Wreszcie jej front przewalił się przez skały i zaczął spływać w dolinę. Górne warstwy dymu nasuwały się na chmury, niemal bezpośrednio nad naszymi głowami. Ściana czerni nacierała skosem, z rosnącą szybkością.

I w tym właśnie momencie ujrzeliśmy Sena. Właściwie tylko ogień, pionowy słup ognia, wystrzeliwany z dysz głównego ciągu.

Szedł od strony lądu, nie jak się spodziewaliśmy, z zachodu. I cholernie mu się spieszyło. Statek rósł w oczach. Musiał dokonywać cudów, żeby nie stracić stateczności. Ogromne cygaro dygotało, gołym okiem widoczne były błyskawicowe zygzaki, targające jego białym dziobem. Góry napełniły się ciągłym grzmotem, od którego pękały bębenki.

— Skafander! — wrzasnąłem.

Nie usłyszał. Siedział dalej na krawędzi tarasu, z zadartą w niebo głową. Jeszcze moment a będzie za późno.

Zdarłem z siebie skafander i rzuciwszy okiem na czujnik emisji namiaru pobiegłem w samych slipach. Potrząsnąłem go za ramię i pomogłem mu się rozebrać. Sen był tuż, środek skalnego placyku, w który celowały dysze, zaczynał już dymić.

W ostatniej chwili, pozostawiając na zaimprowizowanym lądowisku skafandry z działającą bez przerwy aparaturę łączności, schroniliśmy się kilkanaście metrów dalej, na dnie głębszej w tym miejscu rysy. Musieliśmy nieźle dostać w kość pod tą przeklętą piramidą i tutaj, koziołkując z polotem, jeśli nie pomyśleliśmy o tym wcześniej.

Sen siadał. Pomimo wszystko co jeszcze mieliśmy przed sobą, patrzyłem jak zahipnotyzowany. Tak chodzą tylko piloci Proksimy. W pewnej chwili poczułem się po prostu dumny.

Malarz potrafi się upoić oryginalnym pejzażem. Poeta pieje z radości, znalazłszy to jedyne słówko, które robi wiersz. Dla pilota nie ma nic piękniejszego nad naprawdę trudne i naprawdę dobre lądowanie.

Przeszedł na zimne paliwo. Mroczne dotychczas ściany skalnych kolosów zapłonęły upiornym, żółtawym fioletem. Ściana dymu, czerniejąca nie dalej niż o kilkadziesiąt metrów zafalowała, przeszyły ją krzaczaste błyskawice. Łoskot silników umilkł, nie słyszeliśmy go, wydawało się że to góry same występują ze swych leży w skorupie globu.

Wąska i celna jak dobrze wymierzony pocisk struga ognia trafiła w sam środek skalnej platformy. Rozziew znikał szybko. Pięć metrów… trzy… dwa… półtora… już widać tylko płonące chmury dymu, to jest inny dym, niż ten idący od oceanu, znajomy, jasny… Teraz. Przez grzmot silników, ustokrotniony echem, przebił zgrzytliwy, metaliczny dźwięk. Rakieta stała w kratownicach.

Przełknąłem ślinę i zerknąłem na Guskina. Nie zdziwiłem się, widząc łzy w jego oczach. Nikt na świecie nie był mu teraz bliższy niż Sennison. I to nie dlatego, że zdążył. Że dzięki niemu nie zostaniemy tu nad przepaścią, jako ostrzeżenie dla wszystkich następnych przybyszów. W każdym razie nie tylko dlatego. Wyciągnąłem się na dnie rynny. Ramiona podłożyłem pod głowę. Chwilę trzeba odczekać. Nie tak długo, jakby należało. Nie pozwoli na to milczący pochód dymu. Niech tylko wiatr zniesie z lądowiska resztki radioaktywnych gazów.

Szkoda, że pozbawieni skafandrów, nie możemy nic powiedzieć Senowi. Tylko, co właściwie mieliśmy sobie do powiedzenia?

O tym, że nam się nie udało, dowie się dostatecznie wcześnie. Co do niego, pośpiech z jakim wyniósł się znad brzegu, mówi wszystko.

Usłyszałem znajomy dźwięk. Winda. Nie zauważyłem, kiedy wyrzucił prowadnice.

Dobra. Ani minuty dłużej.

Dałem znak Gusowi, zerwałem się i nie myśląc o niczym, nie rozglądając się, skoczyłem w kierunku spoczywającej na skale metalowej platforemki. Uruchomiłem automat zanim jeszcze Gus zdążył usadowić się koło mnie. Chwyciłem go za ramię i przytrzymałem.

Sunąc w górę, mimo woli zlustrowałem pokrycie kadłuba. Było jasne, zdrowe. Żadnych smug, wżerek, śladów eksplozji. Jeżeli się nawet bili, nie przygnietli ich tam za bardzo.

W śluzie automaty cackały się z nami nieznośnie długo, zanim mogliśmy włożyć nowe skafandry. Tlen, gaz oczyszczający, znowu tlen, jakieś chemikalia. Zaprogramowano je z wielką starannością o zdrowie ludzi. Dobrze, że nas samych tak nie zaprogramowano. Na przykład Sena.

Skończyły wreszcie. Nad drzwiami zapłonęło zielone światełko i klapa odskoczyła bezszelestnie. Korytarzem szliśmy już spokojnie, jak przystało pilotom, którzy za parę sekund zasiądą przed swoimi pulpitami sterowniczymi.

Tylko, że siedział tam już ktoś inny. Zrozumiałem. dlaczego Senowi poszło tak gładko z osadzeniem statku na kawałeczku skały. Nie był sam.

W kabinie panował tłok. Stojąc w przejściu, jak skamieniały, wodziłem wzrokiem po twarzach kilkunastu co najmniej ludzi. Kobieta. Znałem ją. To Yba. Druga kobieta. Trzecia… nie, to także Yba. Tamta druga ma na imię Nysa. Jest jeszcze jedna. Mogue, jeden z najmłodszych specjalistów w bazie. Musparth. Znowu Mogue. I jeszcze jeden Musparth. Reuss. „Nasz Reuss”. A może „nasz” to ten drugi, obok?

Poczułem, że lodowacieję. Po plecach przemaszerowały mi zmarznięte mrówki.

— Uwaga, Reuss, główny ciąg — rzucił Sennison. Nie spojrzał nawet w naszą stronę. Wzrok miał utkwiony w okienkach czujników.

— Tak, główny ciąg — odpowiedział Reuss.

Загрузка...