6

Wyrównałem stery. Raz w miesiącu czuję się jeszcze pilotem. Nie zostawiam tego automatom.

Czwarta rosła pode mną, podobna do płaskiego talerza z podwiniętymi brzegami. Zabarwiła się, zaróżowiała. Jej obrzeże rozbiegło się i otoczyło mnie horyzontem.

Położyłem rakietkę. Ostro, szybciej niż trzeba.

Chwila odprężenia.

To już nie był glob, ciało niebieskie, do którego dążyłem przez próżnię precyzyjnie wyliczoną trajektorią. Znajdowałem, się nad lądem. Jeszcze minuta i wejdę w orbitę, na której również nie zabawię dłużej niż kwadrans.

Teraz.

Narastające miauczenie sprężarek klimatyzatorów. Pole siłowe przenika moje ciało, obejmuje pancerzem każdą komórkę, każdy atom. Jeszcze sto lat temu żaden pilot nie przeżyłby dłużej niż trzydzieści sekund w warunkach takiego przeciążenia.

W ekranie mignęło pasmo górskich szczytów, po czym rozlało się zielone morze lasu. Hamownice. Dziób stateczku staje w ogniu. Seria manewrów.

Już schodzę. Nie mogę oderwać wzroku od czujników aby spojrzeć w dół ale wiem, że żadna poprawka nie jest potrzebna. Trafię w ten sam punkt, co zawsze. Nikt nie będzie mógł poznać, czy krąg wypalonej trawy pochodzi sprzed miesiąca, dwóch, czy sprzed kilkunastu sekund.

Zwiadowcze rakiety nie potrzebują kratownic. Siadają na specjalnie przystosowanej obudowie dyszy. Trzeba dobrze patrzeć, gdzie się ląduje. Każde obsunięcie się gruntu, wgniecenie, może kosztować kilka dni pracy. Zanim dziewięciotonowe cygaro ponownie stanie w pionie.

Ale ja znam tutejsze podłoże. Wiem, że jest pewne. Co nie znaczy, że swojskie. Nie grożą mi żadne niespodzianki. Co nie znaczy, żebym się tu czuł jak u siebie.

Dwa razy tylko, odkąd tu jestem, trafiłem na chmury. Dwa na jedenaście.

Dziś też niebo jest czyste. Uczciwe, błękitne niebo, bez śladu odwróconych do góry nogami miast. Stojąc w otwartym włazie Idiomu widziało się z tego miejsca siniejące na widnokręgu góry. Statek był przeszło i rży razy wyższy od mojej łódeczki. Teraz mam przed sobą tylko nieskończony dywan zwichrowanej zieleni lasu. Ale nie przyleciałem tu dla widoków.

Już nie jestem pilotem. Skacząc po kamieniach przechodzę rzekę i wstępuję na niskie zbocze. Metr przede mną wznoszą się obwałowania farmy, przechodzące w ostrą palisadę. Nieruchome talerze anten patrzą w przeciwną stronę. Jakby i one przygotowały się na moje przyjęcie.

Farma opustoszała. Tak jest zawsze. Ilekroć przylatuję, mają pełne ręce roboty poza zabudowaniami. W porządku. Tak powinno być. Odpowiada mi to z pewnością nie mniej niż im. I nie obchodzi mnie, kogo dziś zostawili na dyżurze. Żeby pełnił „honory domu”.

Skręciłem za róg i ujrzałem go. Wyszedł kilka kroków przed bramę i czekał na mnie.

— Dzień dobry, Gil! — powiedział. — Jestem sam. Keszta…

— Widzę — przerwałem. Minąłem go i wszedłem za ogrodzenie.

Obojętne, kto. Powiedzmy, prawie obojętne. Nie w tym jednym jedynym wypadku. Piotra Mogue.

To nie on — pomyślałem. To jego kopia.

W tym właśnie rzecz. Z dwóch kopii pozostała jedna. Ocalał jeszcze mózg. Ocalał — nie jest najszczęśliwszym określeniem. Ale mniejsza o słowa.

Nie rozglądając się podszedłem do stołu, przysunąłem sobie twardy, drewniany fotel i usiadłem. Zajął miejsce po przeciwnej stronie. Wyglądał jakby miał zamiar otworzyć teczkę i niezwłocznie przystąpić do „sprawy”.

— Miałeś dobry lot? — spytał. Skinąłem głową.

— Wracasz dzisiaj? Jak zawsze?

— Tak.

Siedział pod słońce. Moja twarz pozostawała w cieniu. Nie byłem jej dość pewny, aby nie zauważyć tej sytuacji.

— Otworzyliśmy nowy szyb aprowizacyjny — przystąpił do sprawozdania. — Nysa znalazła naftę. Zawiera domieszki, które skomplikują trochę proces syntezy. Na razie rozbudowaliśmy destylatornię. Niezależnie od tego — ciągnął — Musparth i Reuss wybrali się nad morze. Przeprowadzą badania. Gdyby udało się opanować produkcję koncentratów z chlorelli, naftę zachowalibyśmy wyłącznie jako paliwo. No a poza tym — uśmiechnął się — mamy wiosnę. Tu można sobie pozwolić na tradycyjne siewy…

Słuchałem spokojnie. Tylko to usprawiedliwia moją obecność na satelicie tego globu, który może sobie pozwolić na pory roku. Potrzebowałem tego usprawiedliwienia bardziej niż oni. Kopie. Gdyby o tym wiedzieli…

Przyjrzałem mu się uważniej. Jego oświetlona słońcem twarz wyglądała młodo. Bardziej młodo, niż kiedykolwiek. Tylko wokół powiek pojawiały się zmarszczki, kiedy mrużył oczy.

Gdyby wiedzieli… Nieraz przychodziło mi na myśl, że on jeden wie. Ten, który spogląda teraz na mnie spod zmrużonych powiek. I uśmiecha się, mówiąc o wiosennych siewach. Że z pełną świadomością przyjął grę, jaką mu narzuciłem. Ponieważ wie, że gram sam ze sobą.

Człowiek, który jemu dał mózg i ciało, zginął. Kopia tego samego człowieka musiała zginąć, aby dać mózg mnie. Nie mogłem i nie chciałem myśleć, z którym Piotrem rozmawiałem wtedy, na pokładzie Idiomu, przed przystąpieniem do pamiętnego „sprawdzianu”. Tym, którego rok temu pochowano niedaleko stąd, w miejscu, o którym nikt nigdy nie zająknął się przy mnie, czy z tym, który siedzi teraz tutaj z twarzą tak jasną, jakby myślał o Ziemi i białymi od słońca włosami.

Nie mogłem i nie chciałem. Ale czy nie myślałem?

Przecież on wiedział. Jeżeli to był on, musiał pamiętać każde słowo. I coś więcej niż słowa. Że przez kilka godzin był kimś, z kim mogłem rozmawiać. Tak jak ja rozumiałem, co to jest rozmowa.

Ogarnęło mnie zniecierpliwienie. Czy za każdym razem mam przeżywać to samo?

Musiałem zrobić jakiś gest, bo nagle zamilkł. Chwilę trwała cisza. Uniosłem głowę i spojrzałem na niego pytającym wzrokiem.

— To wszystko — powiedział. — Chcemy spiętrzyć rzekę i znaleźliśmy odpowiednie miejsce półtora kilometra stąd. Zrobimy tam małą siłownię i zalew. Myślę, że to drugie okaże się bardziej atrakcyjne — dorzucił z uśmiechem. — Mieliśmy zamiar rozpocząć wiercenia w tym miesiącu, ale jakoś nie doszło do tego. Mamy czas…

Mieli go ponad wszelką wątpliwość.

Milczałem. Patrzyłem mu prosto w oczy. I nie czułem nic. Uświadomiłem to sobie dopiero w tym momencie. Że siedzimy za tym jasnym, drewnianym stołem, on i ja, i po prostu robimy swoje.

Wyprostowałem się odruchowo. Jeśli już pomyślałem, że nic nie czuję, znaczy, że za chwilę to przyjdzie. Przygotowałem się. Ale nie spuściłem wzroku.

Gdybym był rzeźbiarzem, mógłbym teraz zamknąć oczy i wykuć jego twarz. Nie teraz. Także kilkaset tysięcy kilometrów stąd, w mroku księżycowej bazy. Każdego dnia i każdej nocy.

Ale nadal nie czuję nic. Nie ma we mnie śladu zwykłej wrogości, odrazy, niechęci nawet. Czy to znaczy, że wypaliłem się wreszcie i będę miał teraz spokój? Wczoraj w bazie, kiedy skończyłem pisać, myślałem o samotności.

Dlaczego przyszło mi to na myśl? Właśnie teraz? Oparłem się wygodniej. Położyłem łokcie na poręczach i wyprostowałem nogi. Poczułem smak powietrza. Było świeże, przesiąknięte zapachem drewna w pierwszym dniu po okresie niepogody.

Przymknąłem oczy. Nie po to, by rzeźbić w wyobraźni twarz Piotra. Aby nie przeszkadzała. Potrzebowałem spokoju. Nawet światło słoneczne, rysujące ostro kontury sprzętów, ogrodzenia i nieruchomych drzew, utrudniało mi uchwycenie istotnego sensu czegoś, co powstało w mojej świadomości. Co przebiło się, po miesiącach, czy może latach wyczekiwania.

Trafiłem na żywy glob. Mniejsza o drogę. Na żywą ziemie. Nawet w tej chwili tutaj, w obrębie jedynego zabudowanego skrawka jej powierzchni, czuję pod stopami kępy trawy.

Nasi przodkowie, wznosząc oczy ku gwiazdom, uśmiechali się do wizji takich właśnie planet. Zielonych, z wodami i wiatrem, słońcem i deszczem, zaludnionych przez rasy, które w swej mądrości pokierowały własną ewolucją nie gubiąc po drodze łagodności i ciszy. Bo nie umiano sobie wyobrazić globów porosłych zielenią, otoczonych atmosferą z dużą zawartością tlenu, gdzie pochód form żywych nie doprowadził do wykształcenia istot technologicznych. Jeszcze nasi przodkowie z bijącymi sercami buszowali w jaskiniach i rozpadlinach Marsa, wbrew logice i faktom tropiąc ślady jego mieszkańców.

A prawda wygląda tak, że rasę, która w swoim rozwoju przekroczyła próg dzielący ewolucję zdeterminowaną od kierowanej, spotkać można raz na dziewięćset zbadanych układów słonecznych. Przy czym kontakt naszych pilotów z przedstawicielami tych ras jest we wszystkich niemal wypadkach równie owocny, jak rozmowy Don Kichota z wiatrakami.

O tę wiedzę Gus, Sennison, my wszyscy jesteśmy ubożsi od naszych protoplastów. Coś jednak otrzymaliśmy w zamian.

Epoka eksploracji przyniosła ludziom globy takie, jak ten właśnie, których biosfera postąpiła ku chwili, w jakiej powinna, a w każdym razie mogła wyłonić własnego, świadomego gospodarza i nie zrobiła kroku dalej. Które rozwinęły się jak słoneczniki i znieruchomiały w rozkwicie, czekając aż natura ześle im pszczoły. Mogły tak czekać tysiące lat. I czekały.

Było ich sporo, tych planet sprowadzonych przez ludzkość do roli wentyli bezpieczeństwa, dla rozładowania narastających w jej łonie napięć. Więcej niż obiecywali najśmielsi astronomowie pierwszej połowy trzeciego tysiąclecia. Więcej niż Ziemia mogła i chciała objąć zewnętrzną strefę swojego świata.

Czwarta, z jej bujną i cichą biosferą, nie była dla mnie niczym nowym. Może tylko w krajobrazie nieco bardziej niż w innych miejscach przypominającym nasze azjatyckie rezerwaty. Ale to nieistotne.

Nowe było to, że pomyślałem o niej, jako o planecie życia. I że naraz stała mi się bliska. Nie przez kontrast z otoczeniem mojej bazy na pierwszym księżycu. Przeciwnie. Po raz pierwszy, siedząc za tym stołem, naprzeciw Piotra, ujrzałem ten glob bez związku z konkretną sytuacją. Jego glob.

Jakby przestało się liczyć wszystko, co poprzedziło nasze spotkanie. Jakby ważne były tylko te drzewa, tlen w atmosferze, trawa i poszycie lasu, ze ścieżkami wydeptanymi przez małe zwierzęta podobne do jeży, jakie zaobserwował kiedyś Musparth. Życie. I nagła, przejmująca świadomość wspólnoty, przy której różnice stają się pozorne. Wspólnoty, obejmującej wszystkie światy. Ponad progiem materii ożywionej.

Otworzyłem oczy i utkwiłem wzrok w jego twarzy. Siedział bez ruchu, lekko przechylony, z głową podaną w moją stronę. Nie uśmiechał się. Wyglądało, że szuka w moim wzroku czegoś, co pozwoliłoby mu nabrać pewności. Utwierdzić się w przekonaniu, że przelotne wrażenie, jakie odniósł, było naprawdę przelotne.

Spojrzałem wyżej. Jego szerokie czoło znaczyły dwie wąskie fałdy. Nad nimi pasek jaśniejszej skóry i całkiem jasne włosy. Lekko wklęsłe skronie i silnie zarysowane oczodoły.

Twarz człowieka, który nawykł do działania. Otwarta. Nakazem bywa dla mnie myśl, a nie potrzeba chwili. Jej kości rysują się twardo, budzą zaufanie. Żywa twarz.

Także i teraz, kiedy patrzę na Piotra, tylko to się liczy. Życie. Coś więcej, niż życie drzew. Ale punkt wyjścia pozostał ten sam. I tak samo nieważne stają się różnice. Nawet te, które wobec pozornego ich braku tkwią głębiej, niż zwykła sięgać świadomość człowieka. Mój mózg. Jego mózg.

Może stąd bierze się to wszystko? Moje myśli biegną torem przeciwnym do wszystkiego, co w życiu robiłem. Co akceptowałem, jako motywy działania i do czego dochodziłem, kształtując własną osobowość. A może to jest tylko tor równoległy? Inny?

Jechałem tutaj z określoną nadzieją. Szybkiego powrotu. Naraz ten powrót przestał być ważny. W każdym razie jako ratunek przed samym sobą. Co więcej, nieważne stało się wszystko co kazało mi tak o nim myśleć.

Guskin miał rację. Ci z oceanu, na Trzeciej, nie musieli wszczepiać kopiom ludzi niczego nowego. Wyłuskali tylko i zaktywizowali coś, co i tak siedzi w każdym człowieku. W naszej podświadomości.

Tylko, że oprócz odruchu agresywności tkwi w nas całe mnóstwo innych. I zdajemy sobie z nich sprawę najczęściej, kiedy jest za późno. Te inne są ciekawsze. A co najważniejsze — silniejsze.

Wstałem. Miałem teraz jedno pragnienie. Znaleźć się jak najprędzej w zaciszu mojej kabiny, na satelicie.

Dokonałem odkrycia. I nie chcę go utracić.

— Będę już wracał — powiedziałem. — Nie potrzebujecie czegoś z bazy?

Potrząsnął głową. Przymknął powieki i uśmiechnął się. Znowu musiałem pomyśleć, że wie o wszystkim. Nawet, co teraz czuję. Co przeżyłem przed chwilą tu, przy tym stole.

Szedłem już w stronę bramy, kiedy zdałem sobie sprawę, że o czymś zapomniałem. Zatrzymałem się.

— Chce mi się pić — powiedziałem. — Mógłbyś mi dać wody?

— Oczywiście — rzucił bez zdziwienia. Zawrócił i ruszył w kierunku głównego budynku. Poszedłem za nim.

Kiedy zniknął w sieni, okrążyłem szybkim krokiem dom i nie przestępując progu laboratorium zajrzałem do wieży. Stanąłem jak wryty.

Wieża urosła, prawda. Ale cała jej konstrukcja była tylko niewysokim daszkiem w porównaniu z głębią szybu, jaki wybito w obrębie jej fundamentów. Wybrali tyle ziemi, że starczyłoby jej na usypanie kopca. I zrobili to tak, że najczulsze automaty łączności nie przekazały mi jednego sygnału.

Na pierwszy rzut oka zrozumiałem dlaczego zachowali tak daleko idącą dyskrecję. Mniej więcej do połowy wykopu wznosiły się częściowo tylko sklepione łuki i żebra rakiety. Statku, który po ukończeniu budowy, niewiele ustępowałby Idiomowi. Pod względem wielkości. Statku transgalaktycznego.

Przebiegł mnie dreszcz. Poczułem na szyi zimne strużki. Jakbym nagle ujrzał przed sobą zjawę.

Ten statek mógł być pięć razy większy. Posługując się materiałami i sprzętem, jaki miały do dyspozycji, kopie są w stanie zbudować korpus największej rakiety, jaka kiedykolwiek przemierzała przestrzeń. Mogą go opancerzyć tak, że żadne przyspieszenia w atmosferze nie dadzą mu rady. Zbudować pokłady i kabiny, sterownię, dysze, wszystko. Nie mogą tylko jednego: wystartować. Nawet posiadając szczegółowe schematy napędu, budowę akceleratorów musieli rozłożyć na pokolenia. Nie dwa i nie trzy nawet. Ale nie mieli tych schematów. Co zresztą mówić o akceleratorach. Każdy statek posiada kilkaset niezależnych i autonomicznych układów automatyki. Jeden taki układ mogli, pracując dzień i noc, zrobić w ciągu trzystu lat. Same obliczenia zajęłyby dziesięciolecia.

Wstrząsnęło mną nie to, że pomyśleli o rakiecie. Że rzecz jest tak absurdalnie nierealna. Poczułem, że ziemia usuwa mi się spod nóg, kiedy zrozumiałem, że oni nie mogli choćby przez chwilę nie zdawać sobie z tego sprawy. Stanowili zespół uczonych. Specjalistów bardzo wysokiej klasy. Specjalistów ze stażem w bazach kosmicznych.

Ale to nie było moje drugie odkrycie tego dnia. Ono tylko uzupełniało obraz, jaki utrwalił się w mojej świadomości.

Zdążyłem przejść połowę drogi, dzielącej wieżę od domu, kiedy ukazał się Mogue, niosąc naczynie z wodą. Chwilę szukał mnie wzrokiem, wreszcie usłyszał widać kroki, bo zwrócił się w stronę, z której nadchodziłem. Przez jego twarz przebiegł grymas. Postąpił pół kroku i zatrzymał się. Stał tak czekając aż podejdę, po czym bez słowa; podał mi kubek.

Piłem długo. Posyłając go, aby skorzystać z jego nieobecności nie sądziłem, że przyniesie coś, czego tak bardzo potrzebowałem.

Oddałem mu kubek i nie dziękując, nie żegnając.się, ruszyłem do bramy. Kątem oka pochwyciłem jego gest, jakby mnie chciał zatrzymać albo o coś spytać. Ale nie odezwał się słowem.

Nie chciałem tego. Kiedy jednak minąłem bramę, zatrzymałem się. Spojrzałem na niego.

Stał w miejscu, w którym go zostawiłem i uśmiechał się.

Wtedy ja też się uśmiechnąłem. Pomimo, że nie chciałem się zatrzymać.

Wracam do bazy. Muszę jak najprędzej skończyć tę relację, czy opowieść, mniejsza jak to nazwać, o przebiegu ekspedycji ratunkowej do układu Feriego.

Myślałem, co będę robił, kiedy skończą pisać.

Wiele przemawia za tym, że niepotrzebnie martwiłem się na zapas.


— Możemy sobie nawzajem pogratulować, Gil — powiedział sztucznie ożywionym tonem Reuss, skończywszy badanie. To znaczy, przegląd taśm, jakie wypluła aparatura diagnostyczna.

— Kiedy zdejmiesz mu bandaż? — pospieszył załagodzić sprawę Guskin.

Reuss zastanowił się.

— Mógłbym to zrobić zaraz — zawahał się — wolałbym jednak, żeby głowa była jakiś czas chroniona…

— Powinieneś wcześniej o tym pomyśleć — burknąłem.

— Już jest dobry — zaśmiał się Sen. Spojrzałem na niego i przestał się śmiać. Wydał kilka urwanych dźwięków, jakby próbował usunąć z krtani tkwiący tam korek, po czym zajął się tablicą kalkulatora. Pech chciał, że od wczoraj był wyłączony.

Wszedł Musparth. Zrzucił przez głowę bluzę skafandra, po czym starannie przygładził włosy. Były siwe. Miały ten odcień polerowanej stali, który cechuje głowy mężczyzn, prowadzących higieniczny tryb życia.

— Cieszę się, Gil — powiedział idąc szybko w stronę łazienki. — Kiedy start?

Nie mogę mieć pretensji, że im się spieszy. Zatrzymałem ich dostatecznie długo. Tylko kto ich prosił?

— Nie mówiliśmy jeszcze o odlocie — mruknął Guskin. Ale Musparth był już wewnątrz niszy. Dobiegł stamtąd szum oczyszczającego gazu.

— Pogadajcie sobie — powiedziałem, wstając może do czegoś dojdziecie. Idę się przejść. Gdybyście chcieli znowu oczyścić kawałek lasu, będę na skraju polany.

Odruchowo dotknąłem bandaża i nie oglądając się na nich wyszedłem z kabiny. Nikt mnie nie zatrzymywał.


Dochodziło południe. Pracowali rozebrani do pasa, Nysa i Yba w skleconych naprędce kostiumach kąpielowych. Przynajmniej pod tym względem pozostały z krwi i kości kobietami z Ziemi. Pomimo upału i pracy, jaką wykonywały, obie były nienagannie uczesane.

— Gil! — usłyszałem za sobą.

Odwróciłem się. Głos dobiegał z góry. W otwartym włazie stał Gus i kiwał na mnie ręką. Zawróciłem niechętnie i podszedłem kilka kroków bliżej spoczywającej na trawie platformy.

— O co chodzi? — rzuciłem, zadzierając głowę.

— To był wypadek — krzyknął, nie dość głośno jednak, żeby go mogli usłyszeć ci na farmie. — W y p a d e k — powtórzył, jakby niepewny czy zrozumiałem.

Jasne, że wypadek. Co mieli im powiedzieć? Że zabawili się w wiedźmę z bajki o Jasiu i Małgosi?

Ciekawe, czy zanim to zrobili, rozmawiali także z nim samym. Z Piotrem. Tym, którego już nie ma. Czy jemu także wytłumaczyli, że to będzie wypadek?

Wolałbym ulec takiemu wypadkowi, niż być jego sprawcą. Pomimo, że nie wiem co sam zrobiłbym na ich miejscu.

Na szczęście, jakkolwiek postąpiłbym będąc kim innym, nie zmienia to faktu, że jestem sobą. I nadal nie wiem, co to oznacza.

Postałem chwilę w rzece, przyglądając się wodzie, opływającej moje kolana. Była chłodna ale nie zimna. Pomyślałem o kąpieli.

Obrazek jak z pionierskiego filmu. Sprzed tysiąca lat. Przyczynek do historii osadnictwa, bo ja wiem? W Kanadzie? Nowej Zelandii?

Wyszedłem na brzeg i nie spiesząc się zmierzałem w stronę budowy. Była na ukończeniu. Obszerny plac został zamknięty stromym nasypem, który automaty umocniły ostro zaciosanymi palikami. W dwóch miejscach obwałowanie rozszerzało się, tworząc okrągłe platforemki. Zmontowano na nich zestawy radiolatarni i anten dalekiego zasięgu, nie tak dalekiego jednak, by mogli nawiązać łączność z układem słonecznym. Oczywiście, jeśli zechcą, zbudują silniejsze. Zajmie im to ładnych parę lat.

Przeszedłem wzdłuż wschodniej ściany nasypu i znalazłem się na wprost bramy. Jej skrzydła zbudowali na wzór wrót prowadzących do prasłowiańskich chramów. Nic nie wiem o tych chramach ale przysiągłbym, że tak właśnie musiały wyglądać.

Wchodziło się na obszerny plac, świecący wydeptanymi w trawie łysinami, zamknięty po obu stronach niskimi, prostokątnymi kopcami. W długich, wpuszczonych głęboko w grunt pomieszczeniach zlokalizowano całą energetykę i przetwórstwo surowcowe. Nie było tego wiele. Jeden mały stos, uniwersalny, pracujący na pierwiastkach ziem rzadkich, bateria przemienników laserowych, tunele siłowe do przeróbki rudy. W porównaniu z wyposażeniem najmniejszej bazy, na byle asteroidzie, było to ubóstwo sięgające prymitywu. Nie, żebym ich żałował. Pomyślałem o Sennisonie i Reussie, tych z Idiomu. To co zdecydowali się dać kopiom świadczyło lepiej o ich własnym zakłopotaniu, niż wszystkie możliwe słowa. Jak na ludzi, kopie dostały setną część tego, co powinny. Jak na prekursorów nowej rasy kosmicznej, stokrotnie za dużo.

W głębi wznosiły się ściany niskiego, obszernego budynku mieszkalnego. Z czasem zechcą go pewno zamienić na mniejsze, coś w rodzaju pawilonów. Ale to ich sprawa.

Dalej widoczne były tylko baraki laboratorium chemicznego, magazynu, dwa małe budyneczki o nieznanym mi przeznaczeniu i stacja łączności.

Wyszedłem na środek placu i zatrzymałem się. Na wprost mnie odwróceni tyłem Mogue i Musparth zajęci byli łączeniem jakichś kabli. Uzbrojeni w długie, przeźroczyste rękawice przekładali lufę czujnika z jednej strony przewodu na drugą, jakby szukając przyczyny defektu styków. Musparth odwrócił w pewnej chwili głowę, spostrzegł mnie i coś powiedział. Nie dosłyszałem odpowiedzi. Wydało mi się tylko, że Mogue pochylił się odrobinę głębiej.

Z głównego budynku wyszła Nysa. Rozejrzała się i zaczęła iść w stronę Yby, która robiła coś na podwyższeniu, sięgającym połowy wysokości ściany laboratorium. Musiała mnie zauważyć. Ale nie dała tego poznać po sobie.

Za to Reuss, ten pierwszy, którego nazywaliśmy „naszym”, zdecydowanie pokazał mi plecy. Jakby naprawdę wierzył, że sprawia mi tym przykrość.

Sprawił ją jednak. Nie tym, że odwrócił się ode mnie. Tym, że go zobaczyłem. Że przez mgnienie musiałem patrzeć prosto w jego twarz.

Poczułem przypływ fizycznego wstrętu. Omal nie zwymiotowałem. I znowu uderzyła mnie myśl, że w tym absurdalnym odruchu, mieści się odraza do samego siebie. I znowu musiałem sobie powiedzieć, że to nie ma znaczenia.

Szedłem w stronę bramy sztywno wyprostowany.

Wiedziałem już nie tylko, że zostanę tutaj. Także, że nie zostanę z nimi. Nie w tej kotlinie, przedzielonej rzeką i do połowy porosłej kuleczkowatym lasem. Nie na tej półkuli. Nie na tym globie.

Niech sobie startują, kiedy tylko zechcą. Im wcześniej, tym lepiej. Przynajmniej dla nich. Przedtem jednak zbudują mi uczciwą bazę. Wyposażoną tak, żeby człowiek, prawdziwy człowiek, czuł się tam na swoim miejscu.

Przyspieszyłem. Zrezygnowałem ze spaceru po lesie. I nie przyglądałem się już wodzie w rzece. Poszedłem prosto do miejsca lądowania Idiomu, wszedłem w cień padający od płetwiastej obudowy dyszy i stanąłem na platformie windy. Sunąc w górę przyjrzałem się mimochodem kadłubowi. Spędzi w stoczni ładnych kilka tygodni. Sen i Gus zajmą się w tym czasie życiem towarzyskim. Może wybiorą się w góry.

Pomyślałem, kto wprowadzi się do mojej kabiny w bazie na Proksimie. Ktokolwiek to będzie, posiedzi kilka dni przy demontażu „doktora” i pokrewnych mu automatów. Chyba, że trafia na takiego samego odludka jak ja. Nie bardzo w to wierzę.

Pomyślałem, że teraz nie zawracałbym sobie głowy moimi doktorami. Kto wie, czy sam nie posłałbym ich na złom. Nie, żeby sprawić satysfakcję „Technicznemu”. Nie wiem dlaczego. Postarzałem się?

Osadziłbym każdego, kto jeszcze kilka dni temu szepnąłby złe słówko o mojej „prywatnej” aparaturze. Kazałbym mu pilnować własnego nosa.

Więc skąd teraz…? Piotr?

Poczułem szum w skroniach. Znowu ujrzałem twarz kobiety, o której nie potrafiłbym powiedzieć nic, poza tym, że ją znam. I to dobrze.

Najprościej byłoby sprawdzić te… różnice, porównując posiadaną wiedzę. Ale on także był cybernetykiem. Przeszedł te same stopnie specjalizacji, co ja.

Muszę wziąć się w garść. Wykreśliłem z mojego życia przeszłość. Ze wszystkimi jej atrybutami i konkretami, nie wyłączając ludzkich twarzy.

Piotr, kulący się pod moim wzrokiem i Reuss pokazujący mi plecy. Całkiem, jakby wiedzieli, co sądzić o tym… wypadku.

Nonsens. To przez ten „seans”, w trakcie którego, im się nie udało. A jeśli nawet… czy i bez tego można myśleć o jakimkolwiek wzajemnym stosunku? Poza udawaniem, że samym swoim widokiem nie sprawiamy sobie kłopotu i przykrości?

Nie pomyślałem o jednym, sunąć wzdłuż pancerza i przyglądając się śladom, jakie pozostawiła na nim próżnia. O tym, że zobaczę go jeszcze jeden jedyny raz w życiu. Kiedy będę opuszczał statek, zjeżdżając do mojej nowej bazy.

W kabinie panowało milczenie. Nadchodząc korytarzem nie słyszałem ich głosów. Mimo to wyglądali, jakby ktoś przerwał w połowie wygłaszane właśnie zdanie. Jedno ze zdań, w żadnym razie nie przeznaczonych dla moich uszu.

— Naradziliście się? — spytałem. — I co?

— Czekaliśmy na ciebie — powiedział Sen. Trudno o lepsze kłamstwo. Lepiej zamaskowane.

Jakby ktoś wlał w piszczałki organów beczkę szarego mydła.

— Sen miał na myśli, że postanowiliśmy dostosować się do ciebie. Na Reussa nie możemy liczyć. Mówi, że właściwie mógłbyś już lecieć, ale jak każdy w jego sytuacji dodaje, że powinieneś mieć jeszcze trochę spokoju.

Właśnie. Czego mi trzeba, to spokoju.

— Nie lecę z wami — powiedziałem. — I proszę, żeby nikt nie tłumaczył, co chciałem przez to powiedzieć.

Znowu nastała cisza. Trwała dłużej, niż przed chwilą. Tak długo, że mogła oznaczać tylko jedno: mówili o tym. Ale nie osiągnęli porozumienia. W każdym razie takiego, żeby zadawalało wszystkich. Żeby mogli spojrzeć mi w oczy.

Zrozumiałem dość. Pozwolą mi zostać. Nie użyją podstępu. Ani siły. Dobre i to.

— Nonsens, Gil — Guskin westchnął i pokręcił się niespokojnie w fotelu. — Nie wiesz, co mówisz. Żaden z nas na to nie pozwoli… Pomyśl, co powiedzielibyśmy w bazie…

Już się wycofuje. To ostatnie zdanie wyjaśniło mi wiele. Proszę bardzo. To mogę jeszcze dla nich zrobić. — Tu was boli — mruknąłem. — Dobrze. Mówmy konkretnie. Powiecie im, że kopie zachowały potencjalną agresywność. Nikt nie może przewidzieć, kiedy i gdzie należy się liczyć z jej reaktywizacją. Co, może tak nie jest? — dodałem zaczepnie. — Powiecie dalej, że zostawiając ich na tej planecie, musieliśmy wyposażyć ich w aparaturę i technologię, która jako baza wyjściowa otwiera przed nimi daleko sięgające perspektywy. Żaden z was nie może zaprzeczyć, że to prawda. Powiecie — ciągnąłem — że w tych okolicznościach byłoby szczytem lekkomyślności, pozostawianie ich bez nadzoru. I to nie z odległości tych kilkudziesięciu parseków. Takiego, żeby zapewniał operatywność działania, jeśli do niego przyjdzie. Inaczej mówiąc, ktoś musiał tu zostać. Opowiecie — dodałem niezmienionym tonem — co się zdarzyło. I że ja sam o to prosiłem. Ponieważ jednak kopie mają dać początek autonomicznej rasie, nadzór nie powinien nosić cech sterowania. Interwencję przewidujemy tylko w obliczu czegoś naprawdę poważnego. Dlatego nie zostałem z nimi, na Czwartej. Zbudowaliśmy bazę na satelicie, wyposażoną we wszystko, co…

— Nie! — zawołał Guskin. Tym razem zabrzmiało to szczerze.

— Nie przerywaj. Pracuję w tej chwili na wasze konto. A więc, zbudowaliśmy bazę i z niej właśnie „Cybernetyczny Gil” przygląda się kopiom, gospodarującym na swojej farmie…

— Gil, proszę cię… — zaczął Gus.

— Znowu? — spytałem łagodnie. — Raz już usłyszałeś coś o czułościach. Bądź wyrozumiały. Ostatecznie, jestem rekonwalescentem.

To go ruszyło. Wstał i odepchnął oparcie fotela aż zafurgotało.

— Róbcie co chcecie — wyrzucił z siebie. — Ja nie biorę w tym udziału.

— Obejdzie się — przystałem. — Załatwią to za ciebie. Nie rozumiesz, że sprawa jest przesądzona? Zresztą, wymyślcie coś innego. Dodajcie kilka przymiotników. To wasza specjalność. Na przykład o pionierskich rozkoszach prowadzenia badań w tym układzie. Nawiasem mówiąc zostawicie mi tam zestaw automatów pomiarowych. Nie będę się nudził. Tego możecie być pewni.

— Jak długo masz zamiar tam siedzieć? — spytał Sen.

— Dość długo, żebyś nie musiał troszczyć się o bramę tryumfalną na mój powrót. Jeszcze coś?

Guskin, który od kilku minut stał przy iluminatorze, odwrócony do nas plecami mruknął coś niezrozumiale, machnął ręką i wyszedł. Odprowadziłem go wzrokiem.

— On już zrozumiał — zwróciłem się po chwili do pozostałych. — Ciekawe — spojrzałem na zegar o ile was wyprzedzi. Długo dacie mi jeszcze nad sobą pracować?

Sennison wyprostował się. Był zły.

— Takich jak ty — warknął — powinno się trzymać z daleka od normalnych ludzi. Możesz doprowadzić do…

— Brawo! zawołałem. Jednak doszło to wreszcie do ciebie.

Wzruszył ramionami i zamilkł.

— Sen chciał powiedzieć, że tacy jak ty…

— To znaczy kto? — przerwałem znowu. — Gil? Czy Mogue?

Teraz on na odmianę.

— Nie odczujesz mojej nieobecności, Sen — dodałem. — Nie jestem z tych, którzy potrafią w każdej chwili wytłumaczyć co mianowicie chciałeś powiedzieć naprawdę. Zwłaszcza wtedy, kiedy trafiasz w dziesiątkę. Odpowiedzcie wreszcie Musparthowi — zwróciłem się do milczącego biomatematyka. Kiedy start?

— Ależ mnie się nie spieszy… — wyjąkał szybko Musparth.

— Nie kłam, Mus — uśmiechnąłem się. — I pamiętaj, że czeka nas trochę pracy na satelicie. Automaty automatami ale samo programowanie bazy zajmie kilka dni. A czas biegnie…

— Lecimy jutro — uciął Sen.

Tak było dobrze.

Nie zdradzili się jednym gestem, nie mówiąc o słowach, że ta decyzja przyniosła im ulgę. Może naprawdę woleli nie zostawiać kopii samych. W tym co mówiłem było coś więcej, niż papka, którą zakleją buzie towarzyszom z Proksimy. Nawet, jeśli to coś samo nie przesądzało o niczym. Co do badań, znajdowaliśmy się w nietkniętej przez ludzi części galaktyki. Naprawdę warto dowiedzieć się czegoś o układzie, który bądź co bądź wydał istoty technologiczne. To, że te istoty nie przeżyły pierwszego kontaktu z naszą cywilizacją, ograniczało wprawdzie zakres badań do historii, ale i z historii można się podobno czegoś nauczyć. Tak przynajmniej z uporem twierdził „Techniczny”.

W gruncie rzeczy wszystko to plewy. Stwierdziłem, że nie należę do żadnego ze światów. Podsunąłem argumenty, które miały im pomóc w przyjęciu tego stwierdzenia do wiadomości. W rzeczywistości świadomie, z wyrachowaniem, kładłem dymną zasłonę. Rozumieli to tak samo dobrze jak ja. Ale te argumenty usprawiedliwiały ich przed nimi samymi. Czekali na to tylko. Skąd mieli wiedzieć z kim właściwie mają do czynienia? Pomimo wszystko, co mówił Reuss. Lepiej mnie zostawić, niż dyskretnie czekać, kiedy zacznę warczeć na ludzi i rozglądać się za tym czarnym lśniącym przedmiotem, który kopie wynosiły z oceanu. Pozostało przyznać się do porażki. Albo uznać, że zwariowałem. A to akurat nie zdarza się pilotom. Nawet tak gadatliwym jak Sennison.

I dlatego nie potrzebowałem żadnego gestu z ich strony aby wyczuć, że po słowach: „lecimy jutro” spadł im kamień z serca.

Zresztą, wiedziałem że tak będzie zanim padły te słowa. Gdyby nie to, kto wie, może siedziałbym cicho?

Nie. Wystarczyła ta twarz, o której nie chciałem myśleć. Przez którą nie mogłem wracać pamięcią do żadnego z tysięcy klocków, z jakich życie budowało w ciągu trzydziestu kilku lat moją osobowość. Nie mówiąc o innych twarzach.


Właz transportowy zamknął się za ostatnim z automatów, które wznosiły farmę a następnie otaczały statek ochronnym kordonem. Grodzie paliwowe były pełne. Od strony rzeki jaśniał świeżo usypany wał który miał uchronić brzeg przed spaleniem przy pierwszym uderzeniu dyszy startowych.

Czekaliśmy tylko na Guskina. Oczywiście, on był tym, który poszedł „pożegnać” kopie w imieniu ludzi. Nie wszystkich. To znaczy nie w moim. Gotów się byłem założyć, że misji poinformowania kopii o pozostającym w ich sąsiedztwie aniele stróżu nie powierzą komu innemu. To znaczy, nikt prócz niego jej się nie podejmie.

Minęło dobre pół godziny, od kiedy zniknął pod okapem, ochraniającym wejście do głównego budynku. Przez ten czas w kabinie nie padło jedno słowo. Przynajmniej tyle.

Wyszedł w końcu. Przez chwilę wydawało się, że jest sam. Ale tamtym się po prostu nie spieszyło. Inaczej niż jemu.

Byli w komplecie. Yba, Nysa, Reuss, Musparth i Musparth. Pomyślałem, czy dwaj ostatni dojdą kiedyś do porozumienia i porobią sobie chociażby znaczki na czole, jak średniowieczne Hinduski.

Ostatni szedł Mogue. Sam. Ten pozbył się kłopotu. Nie bez mojego udziału.

Nie poszedłem na grób. Nie pytałem, czy wybrali mu las, czy łąkę. Raczej las. Z otwartego włazu Idiomu roztaczał się tak rozległy widok na zieloną równinę, że świeży pagórek musiał kłuć ich w oczy. W lesie co innego. Wystarczy wejść za drzewo i nic nie widać. Tak, o ile ich znam, to jednak był las.

Nie interesowało mnie, czy on wie, gdzie to jest. I czy tam był. Przeszło mi tylko przez myśl, że jeśli istnieje jeszcze coś, co byłoby mnie w stanie poruszyć, to jego widok tam, w tym miejscu.

Guskin szedł szybko. Głowę trzymał nisko pochylona, jakby uważał, żeby nie nadepnąć na żmiję. I nie obejrzał się ani razu, do samej bramy.

Nysa i Yba trzymały się z tyłu w odległości kilku kroków. W pewnym momencie Reuss zrównał się z nimi i coś powiedział. Wtedy Gus przystanął. Czekał. Ale nie odwracał głowy.

Reuss zrobił kilka kroków i zatrzymał się również. Patrząc cały czas w plecy Guskina dał ręką znak idącym za nim. Stanęli, zbici w ciasną gromadkę.

Teraz Gus uniósł głowę i spojrzał za siebie. Chwilę stał bez ruchu, jakby czekając na słowa, które powinny paść. Wreszcie zrozumiał, że Reuss nie ma już nic do dodania. Wyprostował się i ponownie odwrócił w stronę bramy. Rozłożył ręce. Podsłuch był wyłączony ale po ruchu jego warg poznałem, że powiedział „nie wiem”.

Kiedy znalazł się za bramą i szedł w stronę rzeki, jego plecy pochyliły się znowu. Nie patrzył dalej, niż metr przed czubkami własnych, ciężkich butów. Poszedł bez kasku, ale w kompletnym skafandrze próżniowym.

Usłyszeliśmy szum windy, potem głuchy stuk klapy, która zatrzasnęła się za jej prowadnicami i równocześnie zgasło, jak zdmuchnięte, światełko ostrzegające że właz jest otwarty. Zciemniała lampka czujnika śluzy.

— Do startu — powiedział Sennison.

Usłyszałem, że Gus usadowił się już na zwykłym miejscu. Byliśmy gotowi.

— Tlen! — rzucił Sen. Nie wytrzymał i dodał:

— Czego oni chcieli?

Guskin nie odpowiedział.

— Mówili coś o… Ziemi?

Milczenie.

Czego się spodziewał? Że za naszym pośrednictwem przekażą komuś ukłony? Nawet gdyby tak było, ja przynajmniej wolałbym o tym nie wiedzieć. To znaczy, na jego miejscu.

— Powiedziałeś, kto z nimi zostaje? I po co? — spytałem.

— Uhm — mruknął Guskin. — Startujmy już — dodał.

Sen dał sygnał. Głuche dudnienie pod pokładami przeszło w ciągły grzmot. Jeszcze ułamek sekundy i w bocznych iluminatorach ujrzeliśmy sunące kotliną strugi płonącego gazu. Wskaźnik przyspieszenia drgał, odbijając od pozycji zerowej. Minęły dwie sekundy zanim ucichł i z rosnącą łagodnie szybkością zaczął się piąć ku szczytowi tarczy.

— Pytali — powiedział Guskin, kiedy wychodziliśmy z atmosfery — czy za twoim pośrednictwem także nie wolno im porozumiewać się z Proksimą…

Obiecywali sobie po mojej obecności więcej niż ja sam.

— Co im powiedziałeś? — spytałem.

— Że na ich miejscu myślałbym o sprawach tego świata. I nie zaprzątałbym sobie głowy pytaniami, na które nie ma odpowiedzi.

— I co jeszcze?

— Nic — burknął.


Osiem razy opasaliśmy pierwszy księżyc Czwartej, zanim uznali, że teren będzie odpowiedni. Jakby wszystkie miejsca na tym nagim, upstrzonym ostrymi szczytami i martwym od zarania dziejów globie, nie były dokładnie takie same. W każdym razie tak samo odpowiednie. Jeśli już upierać się przy tym określeniu.

Wybierali tak troskliwie, jakby szukali placu pod budowę ochronki. Potrzebowali tego, musieli się upewnić, że zrobili dla mnie wszystko co w ludzkiej mocy.

Lądowaliśmy o drugiej po południu, czasu bazy. Godzinę później szczyt łagodnego skalnego wybrzuszenia był już ścięty. Na powstałej w ten sposób platformie automaty rozpętały chemiczne piekło budowy.

Wziąłem łazika i pojechałem wytyczyć punkty pod przyszłe stanowiska obserwacyjno-pomiarowe. Nie spieszyłem się. Zabrałem zapas koncentratów i wody, jaki całej ekipie starczyłby na tydzień.

Zabawiłem wszystkiego czterdzieści osiem godzin. Kiedy wróciłem, podziemna cześć budowli była gotowa. Szyb o promieniu trzech metrów sięgał w głąb, do najciekawszych z punktu widzenia syntezy pokładów geologicznych. Jego ściany zastygły w ciągu kilku minut, oblekając się gładką jak szkło powłoką. Grodzie energetyczne, generatory przyśpieszników i laserów były wyposażone i zamknięte od góry podłogą kopuły mieszkalnej. Ta ostatnia, wstrzeliwana w formy stabilizowane polem siłowym rosła w oczach.

Wybrałem kilka automatów i pieszo już zacząłem wędrować od jednego wybranego miejsca do drugiego, instalując aparaty rejestrujące, radiolatarnie, sondy, łączność i co tam jeszcze brakowało, do skompletowania sieci informacyjnej z prawdziwego zdarzenia. Zajęło mi to pełne cztery doby. Po powrocie zastałem bazę gotową.

Wszedłem do śluzy, zrzuciłem skafander i zatrzasnąłem za sobą klapę. Rozejrzałem się.

Tak, to nie było zrobione dla kopii. Kalkulator z kompletem przystawek. Aparatura diagnostyczna i zaplombowana pokrywa stymulatora. Pulpit łączności. Rozrząd energetyczny. Sterowanie stosu i programowe bębny miotaczy. Automatyczna dyspozytornia.

Pośrodku, odwrócony tyłem do głównego ekranu siedział Guskin. Tkwił w niskim, pianowym fotelu i wyglądał, jakby czekał tak, w niezmienionej pozycji, okrągły tydzień. Wodził za mną wzrokiem ale nie mruknął nawet, kiedy wszedłem.

Nie patrząc w jego stronę podszedłem do pierwszego ekranu i wyświetliłem schemat stacji. Wezwałem automatyczne czujniki zainstalowane we wszystkich newralgicznych punktach konstrukcji i samej budowli. Jeden po drugim meldowały w swoim świetlnym języku, że wszystko jest w porządku. Przyjąłem to do wiadomości, odczekałem chwilę i wygasiłem tarczę. Wszedłem w prawa gospodarza.

Minąłem pulpit łączności, musnąwszy wzrokiem tor zarezerwowany dla Ziemi, a właściwie dwa tory, bo jeden dla częstotliwości Proksimy a drugi Centralnej Rozdzielni Informacyjnej na Pacyfiku i zatrzymałem się przed głównym ekranem. Przyjrzałem się klawiaturze i rozjaśniłem tarczę.

Przez chwilę migały mi przed oczami barwne linie, jakieś nieregularne i cudaczne sinusoidy. W końcu aparatura dostroiła się i nagle wyrosły przede mną zabudowania farmy. Brama amerykańskiego fortu z czasów wojen indiańskich. Nie wiem dlaczego wtedy, na dole, pomyślałem o jakimś chramie. Obszerny dziedziniec porosły częściowo trawą i zamknięty podłużnymi nasypami. Ogrodzenie z wieńczącymi je talerzami i pająkami anten. Laboratorium z niską, opasłą wieżą. I główny budynek, przed którym widniały sylwetki kubek w kubek podobne do ludzi.

Więc to będzie moje zajęcie. Ten ekran. Przybliżyłem obraz.

Ujrzałem ich twarze. Nysa, z reklamowego filmu, zachwalającego uroki wakacji w którymś z rezerwatów. Reuss, ponury, ze ściągniętymi brwiami. Wyglądał jak średniowieczny wódz, który za chwilę będzie musiał dać sygnał odwrotu. Tylko że starożytni wodzowie nie paradowali w slipach. A poza tym istnieli naprawdę.

Mogue. Piotr.

Odruchowo objąłem dłonią szyję. Rozpiąłem bluzę i próbowałem zaczerpnąć powietrza.

Więc takie będą moje emocje.

Wygasiłem ekran i odwróciłem się. Zajrzałem do łazienki i wracając przystanąłem przed pulpitem łączności. Tuż obok niego widniał stolik z przystawką pióra świetlnego. Na wysokości głowy człowieka prostokątny ekran elektroniczny. Czyżby sądzili, że zechcę pisać pamiętniki? Chociaż, jeśli się zastanowić, dlaczego nie miałbym spróbować i tego? Wszystko wskazuje, że czasu będzie dość.

— Nie chcę cię zatrzymywać — powiedziałem, nie odwracając się — możesz uznać, że delegacja pożegnalna wywiązała się z zadania. Swoją drogą — dodałem — zdobywasz nową specjalizację. Uroczyste pożegnania. To może się przydać.

Nie odpowiedział. Odszedłem pod przeciwległą ścianę, usiadłem i spojrzałem mu w oczy. Mój głos brzmiał teraz głucho. Wnętrze było doskonale wytłumione.

— Na co jeszcze czekasz? Zapominasz, że to ja jestem tu gospodarzem. I nikogo nie zapraszałem.

— Dobrze, dobrze — odezwał się wreszcie. — Gil?

— Co?

— Wrócisz?

— Idź, uzgodnij to z tamtymi — burknąłem. — Podyskutujcie. Co do mnie, powiedziałem swoje.

— To nie jest odpowiedź — mruknął.

— Jakie pytanie, taka odpowiedź. Coś jeszcze?

— Gil, mnie możesz powiedzieć. Wrócisz?

— A dajże mi święty spokój — huknąłem. — Co sobie u licha wyobrażasz9 Że czekam, aż mnie poprosisz?

— Gil…

— Wynoś się — syknąłem. — Nie rozumiesz?

Siedział jeszcze chwilę bez ruchu, po czym potrząsnął głową i wstał. Odwróciłem się, kiedy zapinał skafander. Usłyszałem jego oddalające się kroki. Zgrzyt otwieranej klapy śluzy. Cisza.

— Pamiętaj jedno — dobiegł mnie jego głos. — Na pierwszy sygnał, przylecę po ciebie. Wystarczy, że otworzysz tor powiesz dwa słowa. Jeśli nie chcesz słuchać, nie powiem słowa więcej. Ale to musisz wiedzieć. I zapamiętać, że nie co innego usłyszałeś na pożegnanie. Do widzenia.

— Cześć — mruknąłem.

Stuknęła klapa… Sekunda i dobiegł mnie szum powietrza uchodzącego z komory śluzy.

Poszedłem do łazienki. Odkręciłem wszystkie dysze gazu oczyszczającego, żeby nie słyszeć silników Idiomu. A zwłaszcza, gdyby przyszło im na myśl coś jeszcze do mnie mówić.

Po pięciu minutach mogłem już wyjść. Zatrzymałem się w rogu niszy i raz jeszcze zlustrowałem kabinę. Mój wzrok zatrzymał się na przystawce pióra świetlnego.


Dziewięć krótkich, stłumionych dźwięków. Dziewiąta.

Cofnąłem zapis i spojrzałem na ostatnie zdania.

Tak, to wszystko. Moja opowieść o losach wyprawy ratunkowej w rejon Gwiazdy Feriego, dobiegła wreszcie końca.

Chwilę wpatrywałem się w ekran, jakby czekając na coś, co powinno nastąpić, po czym wzruszyłem ramionami i wyłączyłem aparaturę. Nie spodziewałem się niczego po tej chwili. Poza koniecznością rozejrzenia się, co dalej.

Od wczoraj wiem, że obejdzie się bez rozglądania. Mało tego. Od wczoraj musiałem się spieszyć. W każdym razie mogłem. Miałem do czego.

Tak czy inaczej dobrze, że mam to za sobą. Zwariować można nie tylko od czytania starych historyjek, jak Don Kichot. Od pisania również.

Podniosłem się i poszedłem popatrzeć na farmę. Był późny wieczór. Budynki i kopie rzucały groteskowo wydłużone cienie. Wieża laboratorium wyglądała jak wykuta z czarnego bazaltu. Wiedziałem aż nadto dobrze, że jej skalne ściany, to pozór. Parawan, który w każdej chwili można przenieść do innego kąta. Przez cały czas, kiedy siedziałem za pulpitem pióra świetlnego, nie przestawałem o tym myśleć. To znaczy od wczoraj.

Wiedziałem, co zrobię. Polecę tam. Pojutrze a może nawet jutro. Nie zdążą wyjść „do pracy”. Zastanę ich tam, w podziemiach. Odejdę, poczekam aż porozmawiają i wrócę znowu. Wysłucham, co będą mieć do powiedzenia.

Dłuższą chwilę wpatrywałem się w ekran. Yba, nisko pochylona nad stołem, robi coś z czyjąś bluzą czy koszulą. W żadnym razie nie mogła to być damska koszula. Nie wiem czemu zdawało mi się, że pierwsza będzie Nysa. Ale skąd mogę wiedzieć, czy tak nie było. Myśleliśmy o tym. Gdyby miało być inaczej, nie powstałaby żadna kolonia na Czwartej. Czy gdziekolwiek indziej.

W przyszłości nie powinni mieć kłopotów. Reuss jest biochemikiem. Umie więcej niż zwykli lekarze. Potrafi nawet przeszczepiać mózgi. Mogue ma takie same kwalifikacje jako cybernetyk, jak na przyklap ja. A ostatecznie czymże jest wychowanie, jak nie sterowaniem? Szkolnym przykładem sterowania?

Reuss potrafi przeszczepić mózg… Pomyślałem to i zaraz poszedłem dalej w moim rozumowaniu. Jakbym stwierdził, że robi się ciemno. Albo coś w tym rodzaju.

Oto, jak jest z naszą pamięcią. Minął zaledwie dzień, a ja zapomniałem już, jak to było, kiedy musiałem dobrze trzymać cugle, żeby opanować mdłości. Nie tylko patrząc na nich ale wspominając Piotra czy Reussa. Uczucie dławiącego krtań wstrętu, wrogości, stało się naraz równie odległe, jak zapamiętane z dzieciństwa postanowienie otrucia babki, kiedy nie pozwoliła mi wyjść z domu.

Zapamiętane z dzieciństwa? Czy to nie za wiele?

Wzruszyłem ramionami.

Piotr wstaje. Daleko odsuwa krzesło, prostuje się i mówi coś do Muspartha. Drugi Musparth ukazuje się pod okapem budynku i zaraz znowu niknie w cieniu. Yba podnosi głowę i uśmiecha się do Piotra. Ten kiwa głową i odchodzi. Może prosiła, żeby przyniósł jej nową szpulkę nici?

Tak. Polecę tam. Potem dopiero zawiadomię Proksimę. Muszę wiedzieć, o co chodzi. Może to tylko zabawa? Modelarstwo?

Nonsens. Nie wolno mi chować głowy w piasek. Mimo to nie otworzę tego toru, o którym wspomniał Gus na odchodnym. Jeszcze nie. Pojutrze. Jutro. Kiedy wrócę stamtąd.

Uśmiechnąłem się i zgasiłem ekran. Zastanawiające, że nie muszę się już bać własnego uśmiechu.

Własnego? To znaczy czyjego?

Ile razy powtarzałem tu, w tej kabinie, podobne pytania? Ile razy wbijałem sobie potem do głowy, że są bezprzedmiotowe? Wobec konkretnej sytuacji, w jakiej się znalazłem?

Co właściwie spowodowało tę zmianę? Uśmiech Piotra? Mój własny? Czy to, co zobaczyłem w tej wieży?

A jeśli po prostu minął czas, jaki był potrzebny abym odzyskał świadomość granic, do jakich człowiek może posunąć się bezkarnie, działając na przekór własnej osobowości?

Nie warto tego dochodzić.

Przynajmniej w tej chwili.

Pójdę odwiedzić posterunki. Sprawdzę zapisy, wymienię bębny z taśmami. Wrócę, zjem coś i pójdę spać. Dziś po raz pierwszy zasnę przed drugą. I to nie dlatego, że skończyłem opowieść, przeznaczoną dla… mniejsza z tym. Nie. Po raz pierwszy jestem całkiem zwyczajnie śpiący.

Rzuciłem okiem w stronę pulpitu łączności. Zielone oczko, sygnalizujące obecność depeszy z Ziemi, mrugało nieprzerwanie. Nie szkodzi. Dzisiaj nie chce mi się już po nią sięgać.

A może czuję, że nie jestem gotowy do udzielenia odpowiedzi?

Загрузка...