7

Tym razem szedłem na wprost. Prowadziłem sam. Wyłączyłem nawet fonię w kalkulatorze. Zostawiłem tylko siatkę współrzędnych na ekranie. Jakby nie było, tym korytarzem schodziłem po raz pierwszy.

Nad rzeką poszedłem świecą w górę i nie włączając hamownic sterowałem dyszami głównego ciągu. Utrzymałem stateczek w pionie. Poszło jak po maśle. Siadłem metr, może półtora, od środka koła, wypalonego w czasie ostatniego startu.

Oczywiście, musieli mnie złapać na radar. Od kilkunastu minut byli uprzedzeni. Dość, żeby się schować. Zaaranżować „zwykły dzień pracy”. Za mało, aby usunąć ślady dzisiejszej krzątaniny w „laboratorium”.

I dlatego byłem pewny, że zastanę ich wszystkich. Zresztą, po raz pierwszy zdarzyło się, że przylatuję nie zapowiedziany, niezgodnie z miesięcznym rozkładem jazdy i do tego dwa dni po zwykłej wizycie. Taka nagła „inspekcja” nie wróżyła niczego dobrego. Trudno, żeby myśleli inaczej.

Myliłem się. Na spotkanie wyszedł mi sam Mogue. Nie do bramy. Stał pośrodku dziedzińca, mrużąc oczy, bo słońce świeciło mu prosto w twarz. Czekał.

Zbliżałem się do niego powoli, spoglądając w prawo i lewo, jak człowiek, który z daleka już chce aby wiedziano, że przybywa, nie mając nic do powiedzenia. W każdym razie nic przyjemnego. Kiedy dzieliło nas nie więcej niż pięć kroków, stanąłem.

— Dzień dobry, Piotrze — powiedziałem.

Pierwszy raz nazwałem go po imieniu. Przyjął to drgnienia.

— Znowu zostawili cię samego? — spytałem. — Dokąd dzisiaj poszli? Nad morze? Czy dalej pracują w polu?

Nie odpowiedział. Na moment przymknął powieki, po czym wyprostował się i spojrzał mi prosto w oczy.

— Przy takiej pogodzie trudno usiedzieć w domu — ciągnąłem. — Ale to u was normalne. No więc?

Przez jego lewy policzek przebiegł kurcz. Twarz mu spochmurniała.

— Przecież wiesz — powiedział.

Nie było w tym nic z przyznania się. Zmieszania. Nie miał sobie nic do wyrzucenia. Był po prostu zły, że tak stawiam sprawę.

— Domyśliłeś się, że tam byłem? — spytałem. — Już wtedy?

— Czy to ma jakieś znaczenie?

— Dla mnie tak — powiedziałem.

— Nie — odparł. — Ale cóż innego mogłem pomyśleć, kiedy cię dzisiaj zobaczyłem. Mniejsza z tym — dodał, odwracając się na pięcie. — Proszę. Oni są tam.

Nie oglądając się ruszył w stronę laboratorium.

Chciałem mu powiedzieć, żeby poczekał. Zatrzymać go. Ale stałem dalej, bez słowa, patrząc jak odchodzi. Przyglądałem się jego plecom, sztywno wyprostowanym, jakby sprawiały mu trochę kłopotu.

Był już blisko głównego budynku, kiedy zorientował się, że nie słyszy moich kroków. Stanął i obejrzał się. Ramiona mu opadły.

Rozejrzałem się. Poza nami nie było żywej duszy. Obszerny, zalany słońcem plac, otoczony ogrodzeniem. Za nim ściana lasu. Od strony rzeki schodzący nisko i ciągnący się w nieskończoność błękit.

Minęły dobre dwie minuty, zanim się poruszyłem. Zrobiłem to jakby z żalem. Atmosfera, jaką oddychałem w bazie była skomponowana według wszelkich prawideł sztuki. Ale to co innego. Tak jak ekrany nie zastąpią przestrzeni, a najlepsze chemiczne oświetlenie słońca.

Inaczej niż z ludźmi. Tych z powodzeniem można wymienić na automaty. Wiedziałem coś o tym.

Tylko nie byłem już tego pewny.

Ani razu nie spojrzałem w stronę Piotra. Szedłem prosto ku stołowi, podobnemu bardziej do wielkiej, wysokiej ławy. Wzrok trzymałem utkwiony w jednym ze stojących w słońcu foteli. Przez moment jakby nie było między nami żadnej platformy zainteresowania. Dopiero kiedy rozsiadłem się wygodnie, wyciągając nogi na całą ich długość, skinął głową. Ruch był nieznaczny, niemal niedostrzegalny, ale zrozumiałem, że oznacza gotowość do zawarcia porozumienia. Nic ponadto. Nie uważam, żeby to było mało.

Podszedł w końcu i zatrzymał się na wprost mnie, po przeciwnej stronie stołu. Wskazałem krzesło. Przyglądał mu się chwilę, jakby chciał zyskać na czasie, po czym usiadł.

— Mogę o coś spytać? — zagadnąłem.

Spojrzał na mnie i zmarszczył brwi. Poruszył głową. Nie był przyzwyczajony do takich wstępów. Ja także.

— Dlaczego to właśnie ty do mnie wyszedłeś?

Odczekał chwilę. Miał nadzieję, że powiem coś więcej. Ale mnie się nie spieszyło. Nie dzisiaj.

— To także ma dla ciebie znaczenie? — spytał bez uśmiechu.

— Także to czy także dla ciebie? — podchwyciłem.

— Jak chcesz — bąknął. — Rozmawiałem z tobą przedwczoraj. Myśleliśmy, że zostało coś do powiedzenia i dlatego tu jesteś…

— A nie zostało?

Drgnął, jakby go nagle coś zabolało. Wyprostował plecy i położył dłonie na stole.

— Słuchaj, Gil — powiedział spokojnie — nie obchodzi mnie co o nas myślisz. Że nie jesteśmy ludźmi i tak dalej. Kimkolwiek bym jednak nie był, nie lubię zabawy w ciuciubabkę. Zawsze byłem za poważny na swoje lata… — dodał, ściągając wargi. Jakby pomyślał, że się uśmiecha.

Mój styl, daję słowo. Nie uważałem go za najgorszy. Skłaniałem się ku teorii, że pomaga ludziom znosić to, co mam im do powiedzenia. Co gorsze, miał rację.

— Może nie zacząłem najszczęśliwiej — przyznałem. — Ale sam widzisz, że występuję w nowej dla siebie roli. Nawiasem mówiąc, nie tylko tutaj.

— Tak? — rzucił. — Powiedz mi jedno: dasz znać Ziemi?

Nie pozwoliłem mu czekać. Skinąłem głową. Chwilę wpatrywał mi się badawczo w oczy, wreszcie, jakby teraz dopiero uwierzył, że mówię serio, wzruszył ramionami i spuścił głowę.

— O czym w takim razie chcesz mówić? — mruknął.

— O tym. Ale nie o Ziemi.

— Bo ona nie powinna nas obchodzić? Spoważniałem. Ciuciubabkę mieliśmy za sobą.

— Właśnie — powiedziałem. — Co nie znaczy, że ma was obchodzić mniej niż mnie. Przynajmniej — dodałem po chwili zastanowienia — w tym przypadku.

Pomyślałem, mówiąc to, że chodzi o prostą uczciwość. Nie wiem, skąd mi się to wzięło.

— Naprawdę tak myślisz? — spytał. W jego głosie pochwyciłem nową nutę. Jakby odkrył we mnie coś, co go zaskoczyło. Ale nie żebym się musiał tego wstydzić.

— Uważasz, że któremuś z nas dwóch może się opłacać mówienie czegoś, czego nie myśli? — odpowiedziałem pytaniem.

Teraz uśmiechnął się.

— Nie — pokręcił głową. — Co to, to nie.

Poprawił się w fotelu. Jego oczy stały się odrobinę mniej czujne.

— Potrzebuję kogoś w bazie, na satelicie. Polecisz ze mną? — spytałem niespodziewanie dla samego siebie.

Chwilę patrzył na mnie, jakby chciał spytać czy nie oszalałem, po czym twarz zaczęła mu cierpnąć. Jego broda wysunęła się odrobinę do przodu. Zacisnął wargi.

— Ja? — syknął.

Skinąłem głową.

— Mało ci… jednego?

Teraz ja omal nie syknąłem. I dalej nie czułem nic. Nie mógł mnie usposobić wrogo. Ani urazić.

— Nie chcesz? — spytałem jakby nigdy nic.

— Nie.

To „nie” zabrzmiało jak zatrzaśnięcie klapy. Przytaknąłem ruchem głowy, na znak, że zrozumiałem.

— Nie odlecisz stąd, prawda? — powiedziałem. — Nigdy i nigdzie.

— Po co to mówisz?

— Nie domyślasz się? — zrobiłem zdziwioną minę. — Żaden z was nie opuści tego globu. A więc?

Odetchnął głęboko. Jakiś czas milczał, po czym westchnął znowu. Najwyraźniej odprężył się. Jakby zrzucił mocno wypchany plecak.

— O to chodzi… — mruknął.

— Spodziewałeś się czegoś innego?

Potrząsnął głową. Usilnie wpatrywał się w krawędź stołu, jakby odkrył tam właśnie prehistoryczne inskrypcje. Wreszcie wyprostował się, oparł wygodnie, założył ręce na piersi i spojrzał mi w oczy.

— Może chciałbyś tam pójść? — rzucił.

— Później — powiedziałem. — Wierzę, że znalazłbyś przyjemniejsze zajęcie. Ale rozumiesz chyba, dlaczego muszę wiedzieć.

Dłuższą chwilę trwało milczenie. Słońce przypiekało mocno. W powietrzu było tak cicho, jak nigdzie na Ziemi. W tym momencie uświadomiłem sobie, czego tu brak. Owadów. Bzyknięcie komara przy uchu, przelot jednej muchy mógł sprawić, że rozkleiłbym się na dobre.

Nie spuszczałem wzroku z jego twarzy. Znowu pochylił głowę. Trudno powiedzieć, żeby im nie służyło to, co robią. Ten na przykład, kiedy tak siedzi, niemal nagi, ze splecionymi na piersi rękami, wygląda jak posąg „siły odpoczywającej”.

Wzruszył ramionami. Nie zmieniając pozycji odezwał się półgłosem:

— Trudno o tym mówić. Właśnie z tobą…

Doznałem olśnienia. Sami o tym nie rozmawiali. Ktoś kiedyś bąknął, że z materiałów jakie pozostawiono im do dyspozycji, przy odpowiednim zaprogramowaniu produkcji własnej, można by nawet zbudować statek. Przemilczeli to wtedy. Co nie znaczy, że przestali myśleć. Puszczona w ruch wyobraźnia pracowała. Wreszcie ktoś wspomniał, że gdyby zrobić wykop wewnątrz wieży laboratorium, powstałby tam idealny szyb montażowy. Tak się zaczęło.

Spojrzał na mnie. Jego twarz pociemniała. Minęło trochę czasu zanim odgadłem, że to rumieniec.

— I tak nie zrozumiesz — powiedział szybko. No więc… chodzi o szansę. Nie dla nas — zastrzegł się od razu. — I nawet nie dla… następnego pokolenia. Ale kiedyś… — zająknął się.

— Szansę? — powtórzyłem cicho.

— Uważasz, że wolno nam nie dać tej szansy tym, którzy przyjdą po nas? To znaczy wszystkim, dla których to będzie Ziemia? Z jej historią, kulturą i… aspiracjami? Dla ciebie to brzmi naiwnie, ale…

— Nie — przerwałem. — Mów dalej.

— W czym najdobitniej przejawiła się dynamika naszej rasy? W pokonaniu przestrzeni. Otwarciu drogi do gwiazd. I tym, że nauczyliśmy się chodzić po tej drodze.

Powiedział „my”. „Nasza rasa”. Nie wiem czemu, ale sprawiło mi to przyjemność.

— Chcemy zostawić im wskazówkę. Powiedzmy, model. Kiedyś zbudują prawdziwe statki. Może w ten sposób przyjdzie im łatwiej? Może oszczędzimy im kilku kartek naszej historii? Z tych, których nie czyta się dzieciom?

Nie spuszczałem z niego wzroku.

— Nie — powiedziałem. — Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Muszą przejść swoje. A poza tym… nie przyszło wam na myśl, że średnie pokolenia, kiedy was nikt już nie będzie pamiętał, wytłumaczą to sobie na miarę własnych pojęć? Że zamiast podstaw astronautyki, stworzycie po prostu… mit?

— No to co? — spytał. — Mało my mieliśmy mitów? O pozaziemskim pochodzeniu człowieka? O istotach, przybywających z nieba, na ognistych chmurach? O najrozmaitszych bogach, krążących pomiędzy śmiertelnikami? To akurat nie bardzo ludziom zaszkodziło. Kto wie, może gdyby nie te mity, dziś dopiero przygotowywalibyśmy pierwszego człowieka do lotu na Księżyc?

Zamilkł. Odetchnął głęboko i zwilżył wargi językiem. Miał rację. O takich sprawach nie powinno się mówić. Brzmią śmiesznie i głupio. Ale nie sądził chyba, że ja też okażę się śmieszny i głupi, słuchając co ma mi do powiedzenia a myśląc swoje.

— Jest coś jeszcze… — podsunąłem półgłosem.

Jego oczy błysnęły. Posłał mi krótkie spojrzenie i zwiesił głowę. Minęła może minuta, zanim ponownie dobiegł mnie jego przyciszony głos:

— O tym także chcesz mówić? — spytał.

Tak. Chciałem o tym mówić. Nic nie interesowało mnie teraz bardziej. Ale nie mogłem. W każdym razie nie powinienem. Potrząsnąłem głową.

Różnie można to nazwać. Nie o słowa chodzi. Tęsknota. Nostalgia. Dzieci budują z krzeseł pociągi, którymi jada w świat. Dorośli mają mapy Ziemi i układu, ulubione piosenki, które wyciskają im łzy z oczu, seanse holowizyjne, stare listy. A dorośli poza Ziemią? Poza układem słonecznym? Tacy, którzy nigdy do niego nie wrócą?

Brakowało im bodźca, sygnału wywoławczego dla własnej wyobraźni. Chcieli mieć rakietę, patrzeć na jej pancerz, na dziób przystosowany do prucia rozżarzonej atmosfery, dotykać go, wchodzić do kabin. Po to, by z jej pomocą przenieść się na Ziemię. Nie miało najmniejszego znaczenia, że dysze tego statku pozostaną nieme i zimne. Oni naprawdę będą nim latać na Ziemię.

A my baliśmy się, że….

Mniejsza z tym. Coś muszę powiedzieć. Ale nic nie przychodzi mi na myśl. Czuję pustkę w sobie, myśli straciły nagle oparcie. Ogarnia mnie wrażenie, że wszystko jest nierzeczywiste, co tutaj robię, co mówię, a przede wszystkim, co poprzedziło sytuację, w jakiej się znalazłem.

Powiedzieli sobie, że nie wolno im nie dać szansy następnym pokoleniom. Że nie mogą machnąć ręką na ich historię. Jeśli to nawet prawda, jeśli ta teoria ma się kiedyś sprawdzić, w gruncie rzeczy chodziło o co innego.

O tym chciałem teraz mówić. O tym i tylko o tym. Co mnie obchodzą teorie. Przyszłe pokolenia kopii i ich aspiracje. Wszystkie przekazy, mity i w ogóle cała ta heca. Co mnie w gruncie rzeczy obchodzi ich tęsknota? Poza tym, co wzbudziła we mnie samym. Tylko to ma teraz znaczenie. I jeśli dla mnie istnieje jakakolwiek szansa, pomóc może mi tylko on. Oni.

Czy spodziewałem się, że kiedyś przyjdzie i do tego? Czy nie czekałem na to, spoglądając w ekrany, rozciągnięte wzdłuż półkolistych ścian bazy na martwym satelicie?

Jakkolwiek było, muszę milczeć.

Wstałem, przeciągnąłem się i ruchem głowy wskazałem wieżę laboratorium.

— Chciałem tam zajrzeć… teraz — bąknąłem od niechcenia.

Podniósł się, mruknął coś niezrozumiale i ruszył przodem.

Wszyscy, ilu ich było, pracowali na dnie wykopu. Nikt nie przerwał wykonywanej akurat czynności, kiedy wszedłem na rusztowanie i przyjrzałem się pancerzowi. Mogue dołączył do mnie po dobrej chwili i jakby niechętnie. Jego również „nie zauważyli”.

Obejrzałem wszystko dokładnie. Przerzuciłem szkice i zapoznałem się z technologią. Pochwaliłem metodę montażu i szczegółowo omówiłem wyposażenie kabin.

Nie inaczej zachowałby się inspektor, przybyły z bazy do satelitarnej stoczni. Wziąłem pod uwagę, że żaden z nich nie był pilotem.

Odpowiadał chętnie. W pewnej chwili zapalił się i zaczął mówić o właściwościach trakcyjnych wykroju dyszy. Wskazywał na prostotę manewrowania. Musiał pochwycić moje spojrzenie, bo nagle zamilkł. Chwilę stał, jakby miał zamiar palnąć się pięścią w czoło, po czym poruszył lekko głową i uśmiechnął się. Ale nie był to wesoły uśmiech.

Pobyłem tam jeszcze kilkanaście minut, w czasie których żaden z pracujących na dole nie obdarzył mnie nawet przelotnym spojrzeniem i skierowałem się do wyjścia. W pierwszej chwili przestałem widzieć. Kiedy wzrok oswoił się z białym blaskiem Feriego, poszedłem prosto przed siebie. Minąłem magazyn, główny budynek, stół, jakby przygotowany na powrót żniwiarzy i zbliżyłem się do bramy. Wtedy dopiero stanąłem i poczekałem aż się zbliży.

— Wracam już — powiedziałem.

Przytaknął ruchem głowy.

— To dobrze — rzekł obojętnym tonem. — Opowiedz im dokładnie, co tu widziałeś. Kiedy już wrócisz…

Zamarłem. W tym co mówiłem, w wyrazie mojej twarzy nie mogło być nic, co dałoby mu prawo do takiej interpretacji. A może?…

— Wracam do siebie — rzekłem z naciskiem. — Pojutrze będę tu z powrotem. Przywiozę kilka automatów.

Trwało chwilę, zanim zapytał:

— Po co?

— Przydadzą się — rzuciłem.

— Chcesz nam pomóc?

W jego głosie nie zabrzmiała jedna nutka, której dźwięk mógł mi sprawić satysfakcję. Żadnego niedowierzania, zdziwienia, wątpliwości.

— Powiedzmy — burknąłem.

Co miałem powiedzieć? Że potrzebuję tego bardziej niż oni?

Długo milczał, przyglądając mi się zza zmrużonych powiek.

— Ależ z ciebie typek — mruknął wreszcie bez uśmiechu. — Żałuję, że nie poznałem cię wcześniej. To znaczy…

— Owszem — przerwałem. — Przyszło mi to na myśl już dawniej.

Odwróciłem się i wyszedłem za bramę. Nie odprowadził mnie. Nie wiem, czy stał tam jeszcze, patrząc jak przechodzę rzekę i zbliżam się do rakietki, czy od razu wrócił do swoich. Startując, nie widziałem pod sobą nic prócz płonącego gazu. Kiedy ekrany przetarły się na tyle, że mogłem zobaczyć cały obszar farmy, na dziedzińcu nie było żywego ducha.


Zamknąłem za sobą klapę śluzy i nie zdejmując skafandra podszedłem do pulpitu łączności. Odczekałem aż kalkulator poda wizję na ekran i wyświetliłem depeszę z Ziemi.

„Potwierdzam odbiór wyników badań. Interesujące. Prosimy o rozszerzenie zakresu według uznania i pomiary kontrolne. Guskin pyta, czy nie masz dla niego wiadomości. Szary”. Uśmiechnąłem się do tego podpisu. Szary. „Techniczny” jak mówiliśmy w bazie.

Wyobraziłem sobie ile godzin przesiedział z Guskinem i Sennisonem, ale zwłaszcza z Gusem, wałkując „sprawę Gilly'ego”. „Cybernetycznego Gila”. Musieli mieć z nim trochę kłopotu. Jakbym go słyszał: „moim zdaniem, Reuss, takie rzeczy załatwia się inaczej. Są sprawy, które człowiek musi rozgryźć sam w sobie. Trzeba mu na to zostawić czas…”

Ciekawe swoją drogą, czy gdyby wtedy, po przebudzeniu, zostawili mi trochę tego czasu…

Za to potem miałem go pod dostatkiem. Co więcej, tak jak teraz to czułem, nie zmarnowałem jednej minuty.

Wyłączyłem aparaturę i skierowałem się na powrót ku śluzie. Wkładając kask wezwałem automaty. Czekały już, kiedy wyszedłem. Sześć czarnych, pokracznych brył, w połowie niskiego stoku rozświetlonego niknącym blaskiem obcego słońca.

Właśnie obcego. Niech nikt nie mówi, że jest inaczej. Chociażby ożywiało planety tysiąckrotnie piękniejsze niż Czwarta. I z bardziej obiecującą przyszłością. Jeśli to naturalnie możliwe.

Czwarta stała już nad horyzontem. Wielka, jasna misa, większa i jaśniejsza niż Ziemia oglądana z Księżyca. Jak kula płynnego złota, rzucona niedbale na ścianę zbudowaną z czarnego magnesu. Ale złota zmieszanego z różem. A nawet z bladym, rozwodnionym błękitem. Pozostało im jeszcze kilka godzin do wieczora. Ten błękit wygląda tak, jakby na tle globu zaznaczało się jego niebo.

Automaty sunęły za mną gęsiego, dostosowując tempo do mojego kroku. Tę samą szóstkę wezmę z sobą pojutrze lecąc ku tej jaśniejącej na wprost mojej twarzy tarczy. Nie trzeba im nic więcej niż kilka uniwersalnych aparatów, nieco tylko pojemniejszych niż te, które pozostawił tam Idiom.

Nie wiedząc kiedy doszedłem do pierwszego posterunku, zdjąłem pokrywę i zmieniłem taśmę. Następnie usiadłem, opierając butlę tlenową wraz ze stelażem o pancerz automatu, wezwanego specjalnie w tym celu i zająłem się programem. Będę musiał przestroić wszystkie aparaty pomiarowe, jeden po drugim. Nie wrócę przed świtem. Pewnie prześpię cały dzień. I noc. A potem wezmę rakietkę, automaty, spakuję cały majdan i tyle mnie tu będą widzieli. Posiedzę z nimi. Ostatecznie — pomyślałem — nie mogę ich zostawić razem z automatami bez dozoru. Ale to nie było poważne. I nawet nie próbowałem sobie wmawiać, że jest inaczej.

Zmieniłem zakres rejestracji. To mogę jeszcze zrobić. Jeśli już zadali sobie trud, żeby przejrzeć poprzednie meldunki. Zredukowałem tempo przesuwu taśmy do minimum, instalując dodatkowe bębny. Tak, żeby starczyło na miesiąc. Bo dawno już postanowiłem odwrócić ustalony przez siebie harmonogram. To tutaj będę się odtąd zjawiał raz w miesiącu, żeby wykonać co do mnie należy. Resztę czasu spędzę z nimi. Może wybiorę się nad ocean?

Zostawię im pełny zapis mojej historii. Opowieści o losach wyprawy do układu Feriego, gdzie zaginęła ziemska rakieta. Niech to ukryją, na przykład, w ładowni budowanego obecnie „statku”. Jeśli rzeczywiście chcą z niej zrobić coś w rodzaju pomnika ludzkiej myśli, zapalnika, który ma wzbudzić przyszłe pokolenia. A przynajmniej wyjaśnić im to i owo.

Miną wieki, dziesiątki, a nawet setki wieków, zanim do tego dojdzie. Najbliższe generacje zatracą świadomość swojego pochodzenia. Nie będą mieć czasu na rozważania historiozoficzne. Ich życie będzie wypełnione pracą nad przeobrażaniem globu. Dostosowaniem go do potrzeb istot rozumnych. A także przystosowaniem własnej rasy do galaktycznej specyfiki układu, do samej planety z jej bogatą ale obcą ludzkim organizmom biosferą.

Nagle olśniła mnie pewna myśl. Wiem co zrobię. Zaproponuję im, żeby taki sam statek zbudowali tutaj, w mojej bazie. Na pozbawionym atmosfery satelicie przetrwa nie setki, ale tysiące wieków. I ponad wszelką wątpliwość doczeka dnia, kiedy na tym skalnym garbie stanie stopa przedstawiciela rasy zamieszkującej Czwartą. Ale ta rasa będzie już wtedy dojrzała do przyjęcia prawdy o swoim pochodzeniu. I potrafi zrobić z niej użytek. Podobnie jak i ze wszystkiego, co zastanie w mojej obecnej bazie, łącznie z transgalaktycznym statkiem.

To dobra myśl. I prosta. Tak prosta, że pewno dlatego przyszła mi dopiero teraz. Na razie zmienię tylko jeden fragment pierwotnego planu. Historii, którą spisałem, nie wezmę ze sobą na Czwartą. Od razu zostawię ją tutaj. W razie czego zastąpi nawet model rakiety.

Zapadła noc. Czerń lądu tylko tam odcinała się na tle firmamentu, gdzie widniały większe skupiska gwiazd. Temperatura zaczęła gwałtownie spadać. I chociaż klimatyzacja skafandrów ma stosunkowo niewielki zakres skuteczności, nie czułem chłodu. Kończyłem z jednym automatem rejestrującym i nie spiesząc się, szedłem do drugiego. Byłem spokojny. Źle powiedziałem. Osiągnąłem spokój. Taki, o jakim nie myślałem, że może stać się udziałem człowieka. W każdym razie moim udziałem.

Zostanę z nimi. Będę chodził po trawiastym placyku, siadał przy długim drewnianym stole, przyglądał się Piotrowi i Nysie.

Pomyślałem o Guskinie. Uśmiechnąłem się. Uśmiechnąłem się tak, że policzki przywarły mi do wewnętrznej wykładziny kasku. Biedny Gus. Ciekawe doprawdy, czy „Techniczny” przestał go wreszcie nękać. Depesza wskazywała na coś przeciwnego. Chyba, że on sam…

Mniejsza z tym. Na razie. Teraz lecę na Czwarta. Zostanę tam. Przynajmniej do pewnego momentu.

Nie byłoby źle przeżyć te kilkadziesiąt tysięcy lat ona i przylecieć tutaj znowu. W charakterze zwiadu, tropiącego ślady mieszkańców kosmosu. Wyjść jakby nigdy nic ze statku, z pełnym zestawem kontaktowym i zaprezentować własną cywilizację. Ciekawe, co przybysz z Ziemi uzyska tu w zamian. Czy w tym drugim obrazie odnajdzie reminiscencje pierwszego? Sięgające głębiej, niż zewnętrzne podobieństwo, które zresztą dla obu stron będzie w pierwszej chwili niemałym zaskoczeniem. A potem? Jakieś odległe echa w mowie, obyczajowości, upodobaniach estetycznych? W sztuce może? Spojrzeniu na jej rolę w kształtowaniu jednostki i życia społecznego?

Muszą uporać się z jednym. Tkwiącym w nich jak butla sprężonego gazu bakcylem agresywności. Bo cokolwiek bym teraz nie myślał o kopiach, to pozostało. Rzecz jest niezależna od ich woli, po prostu fakt, na który nie wolno przymykać oczu im ani mnie. To dziedzictwo nie może przejść bez echa. Ciekawe kiedy, w której generacji, uda im się zmyć ten nowy grzech pierworodny. Ile za to zapłacą. Przeszło mi przez myśl, że na Ziemi trwało to bardzo długo. Za długo, jeśli wziąć średnią życia jednego pokolenia. Może nie da się inaczej?

Uśmiechnąłem się znowu. Cóż ma do tego Ziemia? Nas nikt nie wyprodukował, czy choćby skopiował, abyśmy zabijali innych. My sami… chwileczkę.

Jeszcze raz zabrzmiały mi w uszach słowa Guskina. Wtedy, kiedy mówił o powielaniu. Że ci z oceanu nie wszczepili kopiom niczego nowego. Skorzystali po prostu z gotowego „surowca”, rozwijając tylko pewne tkwiące w nim pierwiastki. Więc może w tej myśli o Ziemi jest szczypta sensu?

Byłem przy ostatnim posterunku. Skończyłem, zatrzasnąłem pokrywę i wyprostowałem się. Po kilku takich godzinach człowiek ma zawsze ochotę zedrzeć kask, rzucić w diabły butle i odetchnąć pełną piersią.

Niedługo. Już pojutrze. Nie będę sobie żałował. Przez dobre kilkanaście miesięcy. Z wyjątkiem tego jednego z każdych trzydziestu dni, który spędzę tutaj.

Przyspieszyłem kroku. Myślałem, że ich tęsknota nic mnie nie obchodzi. Jednak, gdyby nie ona… gdyby inaczej dali jej wyraz…

Odesłałem automaty i wszedłem do kabiny. Rozebrałem się, umyłem, po czym bez pośpiechu podszedłem do centralki komunikacyjnej. Odczekałem, aż wszystkie ekrany wypełni mleczna poświata i zamknąłem tor łączący bazę z Proksimą. Nie przestając się uśmiechać podyktowałem tekst depeszy, słowo w słowo, jak ułożyłem go sobie po drodze. A może wcześniej jeszcze? Zresztą, czy to ważne?

„Wiadomość dla Guskina — mówiłem powoli, starannie akcentując słowa. — Jeżeli ci jeszcze nie przeszło, możesz startować. Gil”.

Загрузка...