SIŁY ŚWIATŁA I CIEMNOŚCI

Ale dlaczego padła ona na kolana tak skwapliwie? Oto pytanie. Jest na nie wiele odpowiedzi. Czy raczej, jest to w sumie jedna odpowiedź, ale można jej udzielać na różne sposoby. Jednym z nich jest przypomnienie klasycznego socjologicznego eksperymentu, z którym zapoznaje się na pierwszym roku student niemal każdego kierunku humanistycznego – chyba że od moich czasów coś się w tej kwestii zmieniło i „Konformizm” Aronsona nie jest już w lekturach obowiązkowych. Jeśli tak, to bardzo szkoda.

Eksperyment polegał na pokazywaniu kolejnym osobom dwóch odcinków różnej długości. Odcinek A był w sposób wyraźny dłuższy od odcinka B. Haczyk polegał na tym, że pierwsze osoby, udzielające odpowiedzi, były przez prowadzących badanie podstawione. Jedna po drugiej, z pewnością siebie, pokazywały jako krótszy odcinek A. I kiedy na ich miejscu siadał badany, to w przytłaczającej większości wypadków, wbrew świadectwu swoich własnych oczu, udzielał tej samej odpowiedzi, co poprzednicy: krótszy jest odcinek A.

W badaniu zmieniano liczbę osób podstawionych i rozmaite szczegóły – wykazano na przykład, że opinia poprzedników działała na badanego tym mocniej, im lepiej byli oni ubrani i im bardziej dystyngowanie wyglądali. Ale na zasadniczy mechanizm nie miało to wpływu. Zwykli, normalni ludzie postawieni w obliczu grupy zgodnie uznającej za oczywiste coś sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem, machinalnie podporządkowywali się jej zdaniu, choć nikt na nich nie nalegał i nikt do tego bezpośrednio nie zachęcał.

Na tym samym mechanizmie oparła swe wpływy michnikowszczyzna. „Gazeta Wyborcza” rzadko – tylko w chwilach szczególnie gorących politycznych przesileń – formułowała wprost jakieś wezwania do czytelnika. Na co dzień po prostu prezentowała poglądy ludzi, których pozycja i prestiż upoważniały do wygłaszania opinii na różne tematy. Prezentowała je w taki sposób, aby nie pozostawić wątpliwości, że są to poglądy oczywiste – po prostu trudno sobie wyobrazić, by człowiek „na pewnym poziomie” mógł ich nie podzielać.

Te opinie mogły się w rozmaitych szczegółach różnić, i różniły się. Ale jakoś tak, że mimo różnic układały się w zgodną, harmonijną całość. Jakoś tak – w niewymuszony sposób wyznaczały granice, co wypada, co mieści się w poglądach dopuszczalnych, a co nie. Jednego dnia prezentował się katolik, drugiego socjaldemokrata, trzeciego liberał. Socjaldemokrata podkreślał, że oczywiście wrażliwość społeczna, ale nie wolno też zapominać o stabilności gospodarczych fundamentów państwa. Liberał akcentował makroekonomiczny wymiar reform, ale też stanowczo się odżegnywał od „dzikiego kapitalizmu”, a katolik nie mniej gorąco odcinał się od wszelkiego fundamentalizmu, eksponując prywatny, intymny wręcz aspekt wiary, z którą nie powinno się leźć w oczy osobom postronnym. A wszyscy oni zgadzali się co do tego, że antykomunizm to rzecz przebrzmiała i płynąca z brzydkich resentymentów, że z teczek bije fetor, a prawicy źle z oczu patrzy.

I wszyscy trzej byli pełni zachwytu, że potrafią się tak pięknie różnić i że należą do najlepszego z towarzystw.

W niedawnym wznowieniu dzieł Janusza Szpotańskiego zamieszczono kapitalną anegdotę o pewnej starej arystokratce, którą bezpieka przesłuchiwała w sprawie operetki „Cisi i gęgacze”. Operetki, w której występowały postacie peerelowskich oficjeli, i za śpiewanie której na prywatnych spotkaniach Szpotowi wlepiono trzy lata z paragrafu o rozpowszechnianie fałszywych informacji na temat ustroju PRL. Otóż na pytanie ubeka, czy słyszała, co Szpotański śpiewał, dystyngowana hrabina odparła: „coś tam śpiewał, ale ja nie zwracałam uwagi, bo to nie było nic o ludziach z towarzystwa”.

Hm, właściwie, zastanawiam się teraz, czy młodszy czytelnik wyczuwa, z czego się przy tej opowieści śmiano. To może jeszcze jedna peerelowska anegdotka, jak to na jednym z polowań, w których komunistyczna nomenklatura się lubowała, stary, przedwojenny leśniczy pyta, kto przyjedzie. „Wszyscy – odpowiadają mu – Gierek, Babiuch, Pyka, Kruczek, Moczar, Tejchma, Kąkol…” „Przecież nie pytam o nagonkę – przerywa leśniczy – kto będzie z państwa?”

Przytaczam te żarty z dwóch przyczyn. Pierwsza jest taka, że pokazują one pewną bardzo charakterystyczną dla peerelu, inteligencką tęsknotę – właśnie tęsknotę za dobrym towarzystwem, za owym „państwem”, którego miejsce usiłowali na siłę zająć „chłopcy o twarzach buraczanych” i „bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach”. Wszyscy oczywiście wiedzą, ale na wszelki wypadek przypomnę, że to określenia z najsławniejszego chyba wiersza czasów peerelu, „Potęgi smaku” autorstwa Zbigniewa Herberta – tegoż Herberta, którego do pewnego czasu Michnik ogłaszał jednym ze swych najwyższych autorytetów (konkretnie, do czasu, aż Herbert nie okazał się „jaskiniowym antykomunistą” – wtedy został przez michnikowszczyznę ogłoszony wariatem). Tak, ów smak, o którym pisał Herbert, był dla inteligenta, zmuszonego do życia w państwie robotników, chłopów i – przede wszystkim – „ciemniaków” z partyjnego aparatu, czymś szalenie ważnym. I to on sprawiał, że komunistów można się było bać i można było ich z konformizmu słuchać, ale nie można było ich szanować, bo – jako chamowaci parweniusze – byli po prostu śmieszni.

Owo poczucie smaku nie tylko, jak to pisał Herbert, chroniło przed rzuceniem się w objęcia „wnucząt Aurory”. Tworzyło ono także tęsknotę za salonem. Takim prawdziwym, jak sprzed wojny, jak z „Kabaretu Starszych Panów”, gdzie spotkać można tylko ludzi – jak to ujęła stara hrabina – z Towarzystwa.

Nie chcę powtarzać tego, co pisałem już w „Polactwie”, bo liczę, że albo Państwo tę książkę znają, albo zechcą do niej sięgnąć. Krótko tylko, nie rozwijając wątku, który rozwijałem tam, muszę powtórzyć: inteligent w peerelu żył w poczuciu osaczenia przez chamów, od genseka, siorbiącego herbatę bez wyjmowania ze szklanki łyżeczki, poprzez pomiatających inteligentem partyjnych sekretarzy i dyrektorów, po bezczelnego hydraulika z najsławniejszego kabaretowego skeczu tych czasów. To tęsknotę za salonem, za Towarzystwem, jeszcze bardziej potęgowało.

Adam Michnik i jego gazeta potrafili tę tęsknotę zaspokoić, i dać inteligentom, a także rzeszy aspirujących do tego miana półinteligentów, poczucie przynależności do wspólnoty, w której uczestnictwo samo w sobie jest zaszczytem. To na pewno jedna z ważniejszych przyczyn, dla których tak wielu ludzi do dziś na jakąkolwiek krytykę Michnika reaguje żywiołową agresją. Nie będę wcale udawał, że mnie samemu salony nie imponują, że kwestionuję sens istnienia lepszego towarzystwa czy fakt jego istnienia uważam za coś złego. Przeciwnie. Jako inteligent w drugim pokoleniu sam czuję się mile połechtany, jeśli mnie zaproszą gdzieś pomiędzy ludzi kulturalnych i dystyngowanych, przechodząc do porządku nad mą nieumiejętnością jednoczesnego posługiwania się nożem i widelcem. Rzecz w tym, że w sytuacji normalnej, jeśli mnie nie zaproszą, to mogę wzruszyć ramionami, mogę iść do salonu innego, albo nawet próbować założyć własny. Natomiast u zarania III RP sprawę załatwiono tak, że salon Michnika był salonem jedynym. Kogo do niego nie wpuszczono – tego nie było w ogóle. Kiedy Anna Bojarska opublikowała portretującą Michnika, Kuronia i inne osoby z Towarzystwa powieść z kluczem „Czego nauczył mnie August”, jej nazwisko stało się do tego stopnia passe, że odmówiono jej w „Wyborczej” nawet druku nekrologu zawiadamiającego o śmierci matki (takie ogłoszenia przyjmuje się w gazecie według rutynowych procedur, ale do Bojarskiej pracownik „Wyborczej” zadzwonił po paru godzinach i poinformował, że druk nekrologu nie jest możliwy, pieniądze zostaną zwrócone). To był oczywiście przypadek wyroku ze szczególnym obostrzeniem, uzasadniony wagą przewiny pisarki – aż tak poważne sankcje groziły rzadko, albo za naruszenie szczególnie istotnych tabu, jak finanse „Gazety Wyborczej” (przypadek Ryszarda Bugaja), albo wtedy, gdy zdrajcą okazywał się człowiek z Towarzystwa (przypadek Tomasza Jastruna).

Wybieram akurat te przykłady, aby podkreślić ponadpartyjność Towarzystwa. Zatrzaśnięcie drzwi salonu przed Krasnodębskim („Krasnodębski? Przecież jego się nie czyta!”, oznajmił, całkiem jak ta przesłuchiwana przez SB hrabina, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”, gdy ktoś w seminaryjnej dyskusji powołał się na książkę politycznie niepoprawnego profesora) czy Legutką, przed Trznadlem, Burkiem, Nowakowskim czy Orłosiem, przed Januszem Krasińskim albo Wiesławem Pawłem Szymańskim, albo nawet Janem Walcem, da się wytłumaczyć kryterium ideologicznym, choć w istocie nie o nie tu szło. Ale o żadnym z trojga wymienionych nijak nie można powiedzieć, aby żywili choć cień sympatii do prawicy, żadnego nie sposób utożsamić z obroną konserwatywnych obyczajów i wartości. I może zresztą zgubiło ich właśnie nadmierne przywiązanie do ideałów głoszonych przez Towarzystwo – to znaczy, nieuświadomienie sobie w porę, że te otwarcie głoszone zasady są oczywiście słuszne, ale w szczególnej sytuacji, wobec aktualnych zagrożeń, są sprawy od nich ważniejsze, takie, jak zwarcie szeregów wokół moralnego autorytetu i jego fortecy. Bugaj z naiwnością lewicowego ideowca ośmielił się zadać pytanie o moralną ocenę faktu, iż „ludzie»Gazety Wyborczej«, zbudowanej na państwowych kredytach, papierze i druku, znaku firmowym „Solidarności” oraz zachodnich darach, które również, bez wnikania ofiarodawców w szczegóły, były darami dla gazety „Solidarności”, a nie dla gazety trzech panów, choćby nader sławnych, którzy formalnie zawiązali spółkę „Agora”, uwłaszczyli się na tym majątku i zostali miliarderami. Bugaj nazwał to „ostatnim peerelowskim uwłaszczeniem nomenklatury” i zaapelował, aby dla przyzwoitości choć część swych miliardów przeznaczyli „ludzie»Gazety Wyborczej«„ na pomoc ofiarom komunizmu, a zwłaszcza tym byłym działaczom podziemia, którzy żyją dziś w biedzie, bo jest takich bardzo wielu.

A Jastrun? Zacytujmy fragment felietonu z paryskiej „Kultury”: „Wstrząsającą przygodę miał mój znajomy pisarz, człowiek – podkreślam – delikatny i zupełnie niekonfliktowy Został przez Byłego Moralistę (nazwijmy go więc BM) wzięty na bok, gdzie otrzymał propozycję współpracy z»naszą grupą«. -»Bo nie wiem czy wiesz«rzekł BM -»że wpierdalasz się w moją działkę«. Pisarz nie wiedział. I z przykrością odmówił, tłumacząc się umowami oraz zobowiązaniami, no i tym, że przecież wcześniej nikt mu nie proponował. -»To ja ci teraz proponuję«- rzekł moralista, potykając się o własne słowa. Gdy i to nie pomogło, BM oświadczył:»To ja ciebie zniszczę!«„.

Oczywiście nie wiem, kim był ów pisarz (nie wiem nawet, ma się rozumieć, kto jest owym Byłym Moralistą, przemawiającym w charakterystycznym, knajackim stylu znanym z nagrania rozmowy z Rywinem i „potykającym się o własne słowa”), ale ciekawe, czy rzeczywiście został zniszczony. Zapewne tak. Mało kto był zbyt wielki dla Towarzystwa, które zgnoić umiało nawet Zbigniewa Herberta, choć to, co prawda, udało się tylko dzięki zdradzie, jakiej się wobec Obywatela Poety dopuściła wdowa po nim. Jedynym przykładem wydaje się Jerzy Giedroyc, który przecież owe straszliwe, oszołomskie, pełne nienawiści, tracące czarną sotnią i białą bolszewią słowa swego wieloletniego felietonisty śmiał przepuścić do druku. Nie w „Nowym Świecie”, nie w „Gazecie Polskiej”, ale w paryskiej „Kulturze” ukazały się tak pełne jadu pomówienia pod adresem najbardziej zasłużonego z Polaków… Całe szczęście, że mało kto tę „Kulturę” czytywał, wszystkim wystarczało wiedzieć, że jest wspaniała i że wypada deklarować, iż się na niej wychowało. Gustaw Herling-Grudziński (kolejny wykreślony z Towarzystwa) wspominał w jednym z wywiadów, jak niedługo po publikacji tego felietonu Michnik starał się, za pośrednictwem życzliwej mu redaktorki „Zeszytów Literackich” o przejęcie „Kultury”, i jak odwiedzając w Maisons-Lafitte Czapskiego, demonstracyjnie omijał Giedroycia i umykał na schody, żeby się z nim nie przywitać.

Opisał też Herling, jak później, otrzymawszy bolesną lekcję, że zajęcie miejsca Giedroycia jest poza jego zasięgiem, jednał się z nim Michnik, teatralnym gestem padając na kolana i ogłaszając się „synem marnotrawnym”. Ta teatralność, skądinąd, powtarza się w relacjach ludzi, którzy w różnych okresach współpracowali z Michnikiem. Na przykład w opisie jego stosunku do Wałęsy. Moi rozmówcy często bywają skonsternowani, gdy z głupia frant zapytam ich, czy pamiętają, co robił Michnik podczas solidarnościowego karnawału pomiędzy sierpniem 1980 a grudniem 1981. Z trudem przypominają sobie jakąś podwarszawską miejscowość, gdzie przypadkiem obecny Michnik, przedstawiając się jako „siła antysocjalistyczna”, uśmierzył tumult i ocalił przed linczem kilku miejscowych milicjantów. Bo faktycznie, w tym okresie Michnik dał się zupełnie zepchnąć na boczny tor. Nie napisał ani jednego (!) ważnego artykułu, bo wszystkie ważne artykuły ukazywały się wtedy w „Tygodniku Solidarność”, na łamy którego Mazowiecki Michnika nie zaprosił. Wygłosił jeden odczyt w Stoczni Gdańskiej, z którego potem musiał się zapewne długo tłumaczyć, bo był on filipiką przeciwko dyktatorskim zapędom Wałęsy, którego porównał Michnik do Stalina – niby to żartobliwie, ale nie do końca. A tak w ogóle, był wtedy postrzegany jako człowiek Andrzeja Gwiazdy (zabawne są te piruety historii). Do znaczenia zdołał Michnik powrócić dopiero po stanie wojennym, wtedy też pojednał się z Wałęsą, i zaczął do niego zwracać się per „Wodzu”. Co w zasadzie też miało być żartem, ale świadkowie zgodni są, że akurat Wałęsa tego żartu nie wyczuwał. Trudno też uznać za żart opisywane przez Kaczyńskiego zdarzenie, jak to widząc wysiadającego z pociągu Wałęsę Michnik wyrwał się przodem, chwycił walizkę Wałęsy i niósł ją za nim przez całą drogę.

Wałęsa lubił podobne zachowania (wspomnijmy choćby sławne zakładanie mu kapci przez Wachowskiego), co zresztą częste u ludzi awansowanych gwałtownie ze społecznych nizin. A Wałęsa z każdym rokiem stawał się coraz bardziej nie żadnym tam przewodniczącym, bo w podziemiu fizycznie nie było możliwe zachowywanie procedur wewnątrzzwiązkowej demokracji, tylko dyktatorem „Solidarności”, rozumianej już wtedy nie jako formalna struktura, lecz jako moralna siła przeciwstawiająca się władzy Coraz bardziej stawało się jasne, że jako dyktator będzie podejmował decyzje brzemienne w skutki. Ryszard Bugaj wspominał, że w okresie, kiedy zbliżało się rozstrzygnięcie kwestii, kto zostanie redaktorem naczelnym przyznanej „Solidarności” przy Okrągłym Stole gazety (w pierwszej chwili oczywistym pewniakiem wydawał się Mazowiecki), „Michnik zaczął podlizywać się Wałęsie w sposób po prostu obrzydliwy. Wychodziłem, bo nie mogłem na to patrzeć”.

Cóż, taka jest polityka – kiedy nie da się przeleźć, trzeba przepełznąć. Być może tu szukać trzeba jakiejś części tej niewiarygodnej zajadłości i furii, z jaką atakował Michnik Wałęsę w czasie „wojny na górze”?

Ale zabrnąłem w dygresję – nie piszę i nie zamierzam pisać biografii Michnika. Choć tych kilka przywołanych wypowiedzi powinno Państwu uświadomić, dlaczego taka biografia nie została dotąd napisana i jeszcze długo nie zostanie.

Wracam do wątku: kogo z salonu wykluczono, ten przestawał istnieć, kogo tam potępiono, ten na każdym kroku musiał się tłumaczyć, oczywiście prywatnie, bo publicznie nie miał nawet takiej okazji. A co obłożono anatemą, to spotykał los „Tygodnika Solidarność”, które to zasłużone i sławne pismo z wyroku Michnika – taka była wtedy jego siła – z tygodnia na tydzień po prostu przestało być czytane i poważane.

To zresztą niezwykle pouczający moment w dziejach III RP, zatrzymajmy się przy nim na chwilę. Tadeusz Mazowiecki został premierem, więc zwolniło się stanowisko redaktora naczelnego tygodnika. Tygodnik był własnością związku zawodowego „Solidarność”, wówczas już powtórnie zarejestrowanego i mającego swoje władze. Któż inny, jeśli nie owe władze miał prawo mianować nowego szefa pisma? One więc to zrobiły – nie pamiętam, czy formalnie była to uchwała komisji krajowej, czy po prostu polecenie Wałęsy jako jej przewodniczącego, bez wątpienia decyzję podjął on sam, bo wszystkie tak podejmował. A że był to już moment, kiedy Wałęsa zaczynał gorzko żałować, iż oddał gazetę codzienną Michnikowi, i wyczuwał, że nie może z jego strony liczyć na lojalność, chcąc stworzyć sobie przeciwwagę dla propagandowego oddziaływania „Wyborczej”, mianował Jarosława Kaczyńskiego.

Ta decyzja została żywiołowo oprotestowana. Okazało się, że mniejsza o prawo formalne – salon uznał, że Wałęsa nie miał prawa moralnego. Że nowego naczelnego powinien wybrać zespół redakcyjny, a nie właściciel. W obronie praw zespołu wystąpiła oczywiście „Wyborcza”, ani trochę nie przejmując się, że jej naczelnego też przecież, zaledwie kilka miesięcy wcześniej, mianował właśnie Wałęsa. Równie arbitralnie. Że przecież równie arbitralnie mianował członków Komitetu Obywatelskiego, jego władze, kandydatów na posłów i senatorów, a, prawdę mówiąc, i samego premiera. W ogóle, fakt, że Wałęsa, jak się już mówiło, funkcjonuje od dawna jako dyktator „solidarnościowej” rewolucji, jako taki solidarnościowy Traugutt, tylko oczywiście znacznie mniej udany, jeszcze kilka miesięcy wcześniej Michnikowi, Kuroniowi, Geremkowi i innym świętym Towarzystwa nie przeszkadzał. Przeciwnie. Gdy na mocy swej dyktatury Wałęsa podjął decyzję, może najważniejszą dla przyszłych losów „Solidarności”, by nie zwoływać jej legalnych władz z 1981 roku, tylko zarejestrować związek zupełnie na nowo, wypychając z niego przy tej okazji wszystkich oponentów, miał pełne poparcie doradców, równie jak on zainteresowanych zepchnięciem na margines związkowych „radykałów”.

A teraz nagle okazało się, że „dyktatorskie nawyki” Wałęsy są nie do przyjęcia!

Od tej chwili napięcie będzie rosło, z czasem wybuchnie we wściekłej kampanii oskarżeń przed wyborami, a wojnę zakończy dopiero rozejm zwany „małą konstytucją”, zawarty w obliczu wspólnego wroga, czyli rządu Olszewskiego.

Część dziennikarzy „Tygodnika Solidarność” oprotestowała nowego naczelnego i demonstracyjnie odeszła z redakcji, zresztą wprost do „Gazety Wyborczej”. „Byłbym ostatnim eh…, gdybym was nie przyjął” – powiedział im Michnik, w czym można widzieć, jak kto chce, albo wyraz poparcia dla rodzącej się idei dziennikarskiej niezależności, albo odwdzięczenie się za rozwalenie od środka konkurencji. Po czym salon ogłosił, że „Tygodnik Solidarność” przestał istnieć. Po prostu „to już nie to samo pismo”. Popełniono w nim „podłość”, lekceważąc oczywiste prawo zespołu do demokratycznego wybrania sobie naczelnego, narzucono „komisarza politycznego”, „oszołoma”, w związku z czym – od tej chwili jest to pismo, do którego się nie pisze, któremu się nie udziela wywiadów, którego się nie czyta (patrz przytoczona wyżej anegdota o Krasnodębskim), o którym wie się tylko, jeśli zaszczyci je polemiką „Gazeta Wyborcza”. Wtedy to właśnie, za fakt pisania do „Tysola”, i to zresztą pisania jakichś zupełnych michałków, wylany został z „Wyborczej” wspomniany już Stanisław Remuszko.

Trudna może dla dzisiejszego czytelnika do zrozumienia niezwykłość zjawiska michnikowszczyzny polega na tym, że sprzedaż tygodnika faktycznie załamała się i nigdy już nie wróciła do poprzedniego poziomu. Nie był to stopniowy spadek, który świadczyłby o rozczarowaniu czytelników, tylko gwałtowne załamanie, z numeru na numer. Pytałem o wspomnienia z tych czasów wiele osób, wszystkie przyznały zgodnie, że od momentu mianowania Kaczyńskiego tygodnik związku został obłożony skuteczną anatemą i samo przyznanie się do jego czytania stało się deklaracją jednoznacznie prawicowego światopoglądu.

Zresztą nie tylko ten tygodnik. Podczas głośnej wizyty na Litwie (głośnej, bo Kuroń i Michnik oburzyli miejscowych Polaków, potępiając, jako nacjonalizm, ich starania o wolność używania własnego języka i rozwijania polskiej oświaty) do redaktora naczelnego „Wyborczej” podszedł dziennikarz świeżo wtedy założonego, konserwatywnego dziennika „Czas”. Podszedł, zagadał, rozmowa zapowiadała się doskonale, dopóki dziennikarz nie powiedział, skąd jest. Wtedy, jak opisuje, Michnik cofnął się o krok, twarz wykrzywił mu grymas żywiołowej nienawiści, zacisnął zęby i przez chwilę wydawało się jego rozmówcy, że zostanie opluty – ale Michnik tylko obrócił się gniewnie na pięcie i odszedł bez słowa. Konsekwentnie tłumaczę tu wybory podejmowane przez Michnika racjonalnymi, choć błędnymi kalkulacjami. Ale przecież każdy, kto go czytuje, a zwłaszcza kto go widział w akcji, wie doskonale, że naczelny „Wyborczej” nie jest w najmniejszym stopniu typem człowieka chłodnego, ważącego słowa i kontrolującego swe zachowania. O, bynajmniej! Michnik łatwo wpada w gniew, krzyczy i zaperza się, ale i odwrotnie – jeśli kogoś zdecyduje się popierać, to i od razu demonstruje do niego żywiołową miłość, obściskuje się na niedźwiadka i nie zna umiaru w pochwałach. Co go zresztą gubi – w końcu inaczej zupełnie oceniano by jego zmianę stosunku do komunistycznych generałów, gdyby ograniczała się ona do politycznych argumentów na rzecz abolicji, a nie łączyła się ze wspólnym piciem wódki, ekscesami w rodzaju „odpieprzcie się od generała” czy mianowanie Kiszczaka „człowiekiem honoru” i wylewnym okazywaniem przyjaźni nawet w momencie tak do tego niestosownym, jak proces morderców z „Wujka”, w którym Michnik występował jako świadek, a Kiszczak jako oskarżony.

Sprzeczność? Zapewne, ale wpisana w duszę. O ile mi wiadomo, wśród ludzi szczerze go podziwiających panuje opinia, że „Michnik po prostu jest wariat – kochany, cudowny, ale wariat” (nieważne, kogo konkretnie tu zacytowałem); jeśli odrzucić przymiotniki, mogę się z nią zgodzić. Podziemie pełne było – jeśli używać tego słowa w takim właśnie, jak wyżej, specyficznym znaczeniu – wariatów. Mało kto normalny puszczałby się na takie wariactwo, jakim było w peerelu działanie w opozycji, pisanie listów otwartych, organizowanie samopomocy i tak dalej, wiedząc przecież, że nic konkretnego to przynieść nie może, to znaczy, z konkretów najwyżej tyle „że to się znowu skończy więzieniem”, jak śpiewał Kelus. Ale w wypadku Michnika będę się jednak upierał, że jego „wariactwo” jest kontrolowane, że nie kieruje się on irracjonalnymi porywami serca, tylko pewną polityczną przebiegłością. Tak go Pan stworzył, że nie umie być letni, tylko albo kocha, albo nienawidzi, ale jednak kogo nienawidzi a kogo kocha wynika Z kalkulacji, uczucia przychodzą potem.

Relacja dziennikarza krakowskiego „Czasu” – wydrukowana – podobna jest do wielu innych, które znam z osobistych rozmów. Wobec mediów łamiących jego monopol na wyrokowanie, co dobre, a co złe, Michnik nie próbował nawet kryć swej żywiołowej niechęci. Traktował je nie jak konkurencję, ale jak wrogów – kto nie był z nim, był przeciwko niemu, nawet jeśli nie wiedział, że „wpierdolił się w jego działkę”. A skoro Michnik walczył o dobro, o Polskę europejską, otwartą, tolerancyjną -to o co mogli walczyć ludzie się z nim niezgadzający? O wszystko, co najgorsze. O zamienienie naszego kraju w skansen nienawiści, ksenofobii i antysemityzmu.

To nie jest bynajmniej osobnicza przypadłość Adama Michnika. Tak mniej więcej zwykli myśleć wszyscy liderzy, których mentalność ukształtowała walka w podziemiu. My i oni – my to dobro, oni to zło. Nie ma miejsca na szarości, półcienie, a już zwłaszcza na pogodzenie się, że ktoś, kto nie ma racji, mimo to ma prawo się swych błędów trzymać. To znaczy, werbalnie można mu takie prawo przyznać. Ale co z tego, poza gołosłowiem, wynika? Przecież jeśli ktoś wyznający błędne poglądy zaczyna je realizować, to znaczy, że zaraz narobi zła. Może i nieświadomie – w swych najostrzejszych politycznych atakach Michnik wielkodusznie przyznaje Kaczyńskim, Macierewiczowi czy Olszewskiemu, że może i chcą dobrze i nie rozumieją, do jak strasznych skutków by doprowadzili, gdyby im na to pozwolić – ale obiektywnie po prostu nie można, nie wolno pozwolić, żeby swobodnie rozpowszechniali swoje miazmaty. Dajcie takiemu Macierewiczowi, który może nawet i chce dobrze, ale co tam po chceniu, nagłośnienie, dajcie mu przemówić do mas (tak sobie rekonstruuję tok myśli Michnika z czasów, powiedzmy, batalii przeciwko Olszewskiemu), a co się stanie? Wiadomo, już tę wizję wielokrotnie cytowałem: nacjonalizm, spirala nienawiści, szubienice, potem szubienice dla tych, którzy stawiali szubienice… Czy można na to pozwolić? Zasady? Owszem, zasady, oczywiście, generalnie są słuszne, ale sytuacja jest wyjątkowa!

Sytuacja zawsze jest wyjątkowa. Lech Kaczyński – w chwili, gdy piszę te słowa, prezydent RP – mówił czy pisał na początku lat dziewięćdziesiątych, że Michnik zwykł zachowywać się jak oprych, który wyrywa człowiekowi portfel, głośno krzycząc „łapać złodzieja!”. Jeśli popatrzeć na jego działalność powierzchownie, to można faktycznie takie wrażenie odnieść. Z jednej strony upaja się własną tolerancją, powtarzając za Wolterem „nienawidzę tego, co mówisz, ale oddam życie, abyś mógł to mówić” – z drugiej, jeśli ktoś mówi nie po jego myśli, staje na głowie, żeby mu zatkać gębę. Zdanie odmienne można tolerować tylko jeśli jest odmienne w niewielkim stopniu i głoszone przez kogoś, za kim nie stoi realna siła. Ciekawym polecam długaśny wywiad, jaki przeprowadził z Michnikiem Tomasz Wołek, człowiek przez pewien czas uważany za jego ideowego przeciwnika, ale przecież szalenie mu życzliwy, podkreślający wręcz, że różnice między nimi nie dotyczą spraw fundamentalnych, ale niuansów. Ten wywiad – przedrukowany w książce „Diabeł naszego czasu” – pokazuje, jak Michnik gotów jest, żeby się z nim Wołek czy Hall nie zgadzali ogólnikowo, ale kiedy zaczyna być mowa o sprawie konkretnej (wykorzystaniu przez opozycję pielgrzymki papieskiej), tolerancja Michnika kończy się jak nożem uciął, a zaczyna wrzask. Słowem, masz prawo mieć inne zdanie ode mnie, ale tylko wtedy, gdy z tego twojego innego zdania nic nie wynika.

Hipokryzja? Raczej skutek najgłębszego jakie tylko można sobie wyobrazić przekonania o własnej słuszności, i to połączonego z determinacją, żeby zaradzić dostrzeganemu złu bez względu na koszta. Takie przekonanie daje siłę do rzucania się z motyką na słońce i nieliczenia się ze szkodami, jakie się przy tym poniesie samemu. Ale, niestety, takie przekonanie pozwala się też z góry rozgrzeszyć, że zapobiegając najgorszemu, złamie się zasady i kogoś rozdepcze.

Po cóż szukać lepszego przykładu – pisałem tę książkę, obserwując boje, jakie toczył z Układem jeden z głównych, jeśli nie główny oponent Michnika, po raz pierwszy od lat piętnastu zwycięski – Jarosław Kaczyński. I niech mnie kaczki zdepczą (bez żadnych aluzji do nazwisk), jeśli dzieje jego rządów i „budowania IV Rzeczpospolitej”, które to pojęcie zaczęło wskutek owych rządów brzmieć ironicznie, nie przypominają bojów Michnika niczym lustrzane odbicie. Podobnie jak Michnik, Kaczyński osiągnął w pewnym momencie już prawie wszystko. I nie wystarczyło mu to, musiał zdobyć jeszcze więcej – bo przecież walczył z Układem. Wszystkie istotne punkty w państwie musiał mieć obsadzone swoimi ludźmi – granice politycznego kompromisu kończyły się na wypuszczeniu spod kontroli Ministerstwa Sportu. Słowa „swoi ludzie” w tym przypadku nie oznaczają nawet ludzi z własnej partii, choć jej szeregi były nieustająco czesane i sprawdzane pod kątem lojalności wobec prezesa. Układ jest przebiegły – taki Marcinkiewicz, na przykład, wydawał się swój, ale zaczął podejmować jakieś nieskonsultowane decyzje i trzeba go było odwołać. Na szefa PZU, jednej z największych polskich instytucji finansowych poszedł więc adwokat, który nigdy nie zarządzał niczym większym od swojej kancelarii. Na ministra skarbu kolega ze studiów, na szefową telewizyjnej anteny znajoma mamy z rekolekcji. Że nie mają o tym pojęcia? Trudno, ci, co mają pojęcie, są z Układu. Na dodatek adwokat był umoczony w przekręty, a kolega od Skarbu okazał się mieć w życiorysie dość wysoką funkcję w PZPR. Że to ma się nijak do głoszonej odnowy moralnej? Kto tak mówi, ten widać jest też z Układu. Potem koalicja z szemranym typkiem skazanym pięcioma prawomocnymi wyrokami – nie protestować, to konieczność, walczymy z Układem! Potem wyciąganie spod tego typka jeszcze bardziej szemranej posłanki, na dodatek głupiej jak kilo kitu paniusia skazana za fałszowanie podpisów, z wykształcenia szefowa punktu skupu mleka, stawia warunek, żeby ją zrobić wiceministrem? Nie ma problemu, mamy dużo stanowisk, a żeby wygrać z Układem potrzebujemy sejmowej większości za każdą cenę. Komu się nie podoba, kto się ośmielił to nagrać, pokazać w telewizji, ten niewątpliwie był inspirowany przez Układ!

Fakt, że mówienie o Układzie nie jest bezzasadne – co starałem się w paru miejscach tej książki udowodnić – to jedno, a ocena tej sekwencji zdarzeń to drugie. Michnik przecież też nie zmyślił sobie tego, że w Polsce istnieje antysemityzm, istnieje jakiś obskurantyzm i szowinizm – on tylko potraktował to zagrożenie tak przesadnie, i wyciągnął z niego tak daleko idące wnioski, że ostatecznie, aby nas uchronić przed nacjonalizmem, otworzył drogę do recydywy komunizmu (rozumianego oczywiście jako rządy PZPR-owskiej mafii, a nie jako ideologia), a chcąc ustrzec debatę publiczną przed „dyskursem nienawiści” praktycznie ją uniemożliwił. Po roku budowania IV Rzeczpospolitej nie zdziwię się wcale, jeśli skutek będzie taki, że Kaczyński zlikwiduje Układ, ale razem z wolnym rynkiem, parlamentaryzmem i wolnością mediów.

Tacy oni po prostu są. Oni – to znaczy dawni, niezłomni liderzy podziemnej walki. Wiele lat temu napisałem o tym tekścik, wywodząc, głównie na przykładzie Wałęsy, że dokładnie te same cechy, które tworzą znakomitego dynamitarda dla antytotalitarnej opozycji, zarazem dyskwalifikują kandydata na polityka w ustroju demokratycznym. Niezłomne oddanie Sprawie, które w podziemiu pozwalało nie ugiąć się przed represjami, zmienia się w tępy upór, by zawsze postawić na swoim. Wiara w wyższość racji moralnych nad praktycznymi wyrodnieje w nawyk nieliczenia się z realiami, a to samo przekonanie o swej słuszności, które dawało siłę do walki, wyradza się w przekonanie, że cel uświęca środki. Ergo, bohaterom dać ordery, gratyfikacje, wille z basenami i postawić pomniki, ale zakazać uprawiania w wolnej Polsce polityki!

Nie generalizowałem, bynajmniej, przecież wielu wspaniałych ludzi z podziemia ustrzegło się tej choroby, wielu też wcale nie poszło w politykę, może zdając sobie sprawę, że nie do tego ich Pan stworzył – chciałem tylko zwrócić uwagę, że zasługi w podziemiu nie są żadną kwalifikacją do rządzenia demokratycznym państwem, które wymaga giętkości, umiejętności zawierania kompromisów, twardego stąpania po ziemi, tego wszystkiego właśnie, co w antysystemowej opozycji przeszkadzało. Ale i tak, mimo wszystko, po publikacji tego tekstu znienawidził mnie Stefan Niesiołowski. Przysłał do redakcji pełną inwektyw polemikę, dłuższą od niego chyba ze trzy razy – wiem, to żadne osiągnięcie być obrzuconym bluzgami przez Niesiołowskiego, to też przecież przykład niezłego świra. Ale co tam on – wszystkich skasował Kazimierz Świtoń, w peerelu wspaniały, odważny bojownik o Polskę, założyciel Wolnych Związków Zawodowych, który w III RP pospołu z jakimś odrażającym ubekiem zaczął obstawiać oświęcimskie Żwirowisko krzyżami, wykrzykując przy tym rozdzierająco, że okupację sowiecką zastąpiła w Polsce okupacja żydowska.

Być może po prostu, walcząc ze smokiem, nie można nie odnieść ran – jeśli nie na ciele, to na duszy.

Tak czy owak – medialny salon Michnika potrzebował monopolu. I taki monopol został mu przez życzliwych polityków na wiele lat zapewniony. Oczywiście, nie mówię o monopolu w ścisłym znaczeniu tego słowa. Nikt nie zabraniał zakładania nowych mediów, nikt nie cenzurował, nie było żadnego komitetu, który by policyjnie egzekwował respektowanie swych wytycznych. Ale żeby założyć gazetę, trzeba było mieć pieniądze. Ogromne pieniądze.

Bez pieniędzy kończyło się to tak, jak skończył się tygodnik „Młoda Polska” czy „Tygodnik Gdański”. Albo, jeśli się nawet nie skończyło, to trwało tak jak „Gazeta Polska” czy „Najwyższy Czas”. Czyli jako niskonakładowe pisemka, niecytowane w mediach elektronicznych – chyba że dla wyśmiania – i skazane tylko na tych, którzy ich szukali, bez szansy na poszerzenie kręgu odbiorców.

Pieniądze przychodziły czasem z zewnątrz. Francuzi zainwestowali w tygodnik „Spotkania”, tygodnik wychodził przez pewien czas, powoli zdobywał czytelników, i nagle, z dnia na dzień, francuski wydawca postanowił najpierw zmienić redakcję, a potem w ogóle pismo zamknąć. Ktoś tam komuś, prywatnie i po cichu, wyjaśnił, że Francuzi przez wiarygodnych dla nich ludzi tu w kraju zostali ostrzeżeni, że redakcję ich tygodnika opanowali nacjonaliści, a jak na francuskie elity działa słowo „nacjonalista”, to wiadomo. Ale tej wersji, powtarzanej z przekonaniem przez byłych pracowników „Spotkań” zweryfikować nie sposób – oficjalnie wydawca po prostu zmienił swe strategiczne plany, niezadowolony z finansowych wyników inwestycji.

Zachodnioeuropejskie konsorcjum z siedzibą w Luksemburgu postanowiło w Polsce założyć telewizję – nazwano ją RTL 7. Nie znając się na niuansach polskiej polityki, powierzyło misję jej zorganizowania ekipie Macieja Pawlickiego, właśnie dopiero co usuniętej z „publicznej” TVP 1, która za prezesury Walendziaka miała całkiem zachęcające wyniki. Potrwało to może z miesiąc, telewizja ruszyła całkiem dobrze, i nagle szefostwo koncernu wywaliło nie wiedzieć czemu całe kierownictwo. Na miejsce Pawlickiego i jego „pampersów” przyszedł jakiś podejrzany etranżer, który zamawiając programy sam u siebie koncertowo wyssał z RTL 7 kasę i doprowadził ją do bankructwa. I znowu, chodziły słuchy, że za tą nagłą decyzją stały płynące z Polski ostrzeżenia, że do RTL 7 wpuszczono prawicowych radykałów, poparte faktem, że telewizji kierowanej przez Pawlickiego Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie chciała dać zgody na retransmisję przez telewizje kablowe. Dała tę zgodę dopiero po zmianie kierownictwa, choć oczywiście nie od tej zmiany była jej decyzja uzależniona. Od czego zatem?

KRRiTV powołana została po to, żeby sprawiedliwie, bez „dzikiego kapitalizmu”, podzielić narodowe „dobro rzadkie”, jakim były częstotliwości telewizyjne. Z jakiegoś powodu w amerykańskim eterze mieści się 12 telewizji naziemnych, a w polskim ledwie 5, widać obowiązują u nas inne prawa fizyki. Rada się z zadania wywiązała, podzieliła dobro rzadkie właściwie, żadna z dwóch dopuszczonych do istnienia telewizji prywatnych nie dała się opanować nacjonalistom. No, dobrze – ale RTL 7 była telewizją satelitarną. W żaden sposób nie obciążała polskiego eteru. W kablu może się zmieścić i pięćset kanałów, a jak kto chce, to i tysiąc, żadne to dobro rzadkie, nie ma żadnej uczciwej przyczyny, by je reglamentować. Okazało się jednak, że twórcy III RP pomyśleli o zagrożeniu, które jakiś niezweryfikowany przez Towarzystwo nadawca mógłby stanowić dla morale społeczeństwa. I uchwalili prawo, zgodnie z którym każda telewizja, nie tylko terrestialna, ale i satelitarna, aby operator kablówki mógł ściągać jej sygnał z transpondera i transmitować go do polskich domów, musi mieć specjalne zezwolenie Rady, musi być zatwierdzona, że nie zawiera szkodliwych treści, że wolno ją Polakom oglądać. RTL 7 takiej zgody przez ponad miesiąc nie dostawała, nie wiadomo dlaczego, a potem ją dostała, też nie wiadomo, dlaczego.

Koncesję trzeba mieć też, żeby założyć radio. Ten rynek w III RP został urządzony w drodze zupełnie jawnego gangsterstwa, o którym pisałem obszernie gdzie indziej, więc tylko przypomnijmy fakty. Kilka miesięcy po powstaniu „Gazeta Wyborcza” dostała od Francuzów nadajnik, włączyła go na okoliczność jakiegoś festynu, jako takie czasowe uzupełnienie gazety, a potem już nie wyłączyła. Początkowa nazwa „Radio-Gazeta” skróciła się tylko do „Radio Zet”. Założyciel tego radia – jak sam wspominał – do ówczesnego ministra łączności poszedł razem z Adamem Michnikiem i dzięki temu dostał „eksperymentalne zezwolenie” na nadawanie programu. Z głupia frant, bez żadnej homologacji, bez zgody stosownych kontroli. Prawo niczego podobnego jak „eksperymentalne zezwolenie” na coś, co nie było prawnie dopuszczalne, nie przewidywało, bo to tak, jakby minister spraw wewnętrznych dał kumplowi „eksperymentalne zezwolenie” na dokonanie gwałtu albo inny czyn, którego ściganie znajdowało się w jego kompetencjach.

Wkrótce potem „eksperymentalne zezwolenie” dostało też radio RMF – nic nie wiadomo mi o tym, aby jego założyciel również poszedł do ministerstwa razem z Michnikiem, ale na pewno nie był człowiekiem z towarzystwem Michnika skłóconym – oraz „Radio Solidarność”. Ktoś w końcu zauważył, że to granda i prawny nonsens, i wtedy – patrzcie Państwo i podziwiajcie – Sejm Rzeczpospolitej uroczyście zakazał zaprzyjaźnionemu z Adamem Michnikiem ministrowi udzielać dalszych „eksperymentalnych zezwoleń” do czasu, aż wejdzie w życie ustawa regulująca sposób przyznawania koncesji.

Ale te już wydane prawem kaduka pozostały w mocy.

Pisanie nowej ustawy trwało, nawet jak na polski Sejm, wyjątkowo długo. Projekt chodził z komisji do komisji, wracał, szedł do konsultacji, do uzupełnień, jakaś niewidzialna ręka spychała go stale w porządku obrad na później i jeszcze później, zaangażowani w sprawę posłowie wykorzystywali wszystkie możliwości obstrukcji, w końcu Sejm się rozwiązał, potem został wybrany następny, potem i ten następny został rozwiązany, a ustawa ciągle była gdzieś w lesie.

A „Zetka” i RMF nadawały, rozwijały się i zagarniały jak szuflą cały rynek reklam, bo były jedynymi w Polsce dopuszczonymi do działania radiami komercyjnymi (trzecie, jak sama nazwa wskazuje, było z nieco innej bajki). Kto chciał słuchać radia żywego, nowoczesnego, z modną muzyką, miał szeroki wybór – albo Zet, albo RMF. Przez tych kilka lat, zanim w końcu na Sejmie wymuszono odnośną ustawę, duopol zarobił góry kasy i okrzepł tak, że właściwie do dziś nikt nie zdołał go przełamać.

Taka to i była wolność w tej nowej Rzeczpospolitej. Jak to obrazowo ujmował pewien ułan w „Lotnej” – z Rzeczpospolitą jak z krasulą, kto się umiał ustawić przy cycku, ten ma mleko, a kto się dał wypchnąć do ogona, gówno w garść.

Żeby założyć gazetę, skoro sprawy mediów elektronicznych już wyjaśniliśmy, trzeba ogromnych pieniędzy, ale żeby gazeta przetrwała – nawet to nie wystarczy. Trzeba jeszcze zdobywać reklamy.

Wspomniany już krakowski „Czas”, dzięki zastrzykowi gotówki, zainwestowanej przez Szwedów – reklamom, zdrapkom i ogólnemu uatrakcyjnieniu pisma – zdołał na czas dłuższy osiągnąć pierwsze miejsce pod względem zasięgu w swoim regionie. Był najchętniej czytaną i najchętniej kupowaną gazetą w Małopolsce. I – zbankrutował. Przedziwne, prawda? Ktoś by powiedział, że gazeta bankrutuje, kiedy traci czytelników, ale kiedy właśnie ma ich więcej niż konkurencja, to powinna prosperować.

Ale zagadka wyjaśnia się, gdy przejrzymy w bibliotece roczniki gazety. Żadnych reklam! Najbardziej poczytna gazeta w regionie w ogóle nie interesowała reklamodawców. Ot, dał ogłoszenie jakiś cukiernik czy szewc, który się pewnie identyfikował z konserwatywną tradycją, do której gazeta nawiązała. Ale przecież wiadomo, że nie z tego gazety żyją.

Wiadomo też, że nie żyją ze sprzedaży. Trudno dokładnie powiedzieć, jaką część wpływów może ona zapewnić – Związek Reklamy chwalił się kiedyś, że gdyby nie reklamy, to przeciętna gazeta musiałaby kosztować dziesięć razy więcej. To by znaczyło, że od reklamodawców zależy dziewięć dziesiątych dochodu gazety. Może to przesada, może nie.

A najlepsi reklamodawcy to oczywiście firmy wielkie. Banki, fundusze ubezpieczeniowe, dilerzy samochodowi. Problem w tym, że wielkie firmy, nawet prywatne, międzynarodowe koncerny, są zarazem najbardziej podatne na polityczne sugestie. Bo interesy idą lepiej, jeśli ma się dobrze z władzą. Zwłaszcza w kraju, gdzie gospodarka wciąż jest w ogromnym stopniu zależna od kaprysów administracji. Żeby te interesy szły jeszcze lepiej, dobrze jest w lokalnym oddziale swej firmy mieć ludzi w danym kraju ustosunkowanych, znających posłów, ministrów, mających przechodzone dojścia, najlepiej takich, którzy sami byli kiedyś ministrami lub sekretarzami. Zatrudnia się ich zwłaszcza w działach pijaru i reklamy. Na prywatny użytek obserwuję od lat te działy w wielkich firmach, krajowych i zagranicznych, i uważam ich politykę personalną za wskaźnik układu sił na scenie politycznej znacznie lepszy od prasowych sondaży. Jeśli nagle koncerny zwalniają ludzi związanych z jednym środowiskiem, a zatrudniają ludzi z drugiego, to znak, że idzie u władzy zmiana. Nie muszę mówić, że w okresie, w którym budowany był na wiele lat polski ład medialny, ze świecą szukać by w tych gremiach człowieka, który by nie miał jednoznacznych konotacji po stronie SLD albo UD i KLD. Dopiero sukces AWS wprowadził tam nieco inne towarzystwo, rodem głównie ze struktur związkowych, które w ułomnym opisie polskiej sceny politycznej przywykło się nazywać prawicą, choć trafniejsze było wymyślone przez Kaczyńskiego określenie „TKM” (czyli, jak wszyscy pamiętają, „Teraz, Kurwa, My”).

Skoro nie zdołał zdobyć reklam lider w swym regionie, jakim był „Czas”, cóż mówić o „Spotkaniach”, o obłożonym środowiskową anatemą „Tysolu” czy o dzienniku „Nowy Świat”. Cóż się dziwić upadkowi „Życia” po wydrukowaniu przez nie tekstu „Wakacje z agentem”, oskarżającego samego Aleksandra Kwaśniewskiego o to, że w trakcie wypoczynku w rządowym ośrodku w Cetniewie spędzał czas razem z rosyjskim szpionem, Ałganowem. Jeśli wierzyć podanym wyżej danym, to żeby po takiej publikacji gazeta wyszła na swoje, jej nakład musiałby wzrosnąć dziesięciokrotnie – trudna sprawa. Skoro przy tym jesteśmy – materiał „Życia” o wakacjach z Ałganowem przygotowany był wspólnie z „Dziennikiem Bałtyckim”, należącym już wtedy do wydawcy niemieckiego, i opublikowany jednocześnie w obu gazetach. Niemiecki właściciel „Dziennika” natychmiast pofatygował się do Polski, wylał naczelnego i dziennikarza, który tekst napisał, złożył wizytę Kwaśniewskiemu z solennymi przeprosinami, i „Dziennik”, w przeciwieństwie do „Życia”, z reklamami nie miał kłopotów.

Oczywiście, nigdy też nie miała z nimi kłopotu „Gazeta Wyborcza”.

Gdybym to napisał jeszcze kilka lat temu, zanim sytuacja na naszym rynku mediów wreszcie się powoli zmieniła, i gdyby któryś z szanownych pióropałkarzy Michnika raczył wtedy zwrócić na mój tekst uwagę, to wiem doskonale, w jaki sposób by to zrobił. Na użytek swoich paru setek tysięcy czytelników, którzy – mógłby tego być pewien – moich słów nie czytali i na pewno po nie nie sięgną, bo nigdzie nie przeczytają, że warto, zakpiłby: no proszę, Ziemkiewicz (nawet by może napisał „Rafałek”, żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że mowa o jakimś pętaku) łka – albo raczej by napisał – skamle, jakich to rzekomo krzywd doznała prawica, płacze, trzymając się za obitą pupę, jakie to rzekomo straszny Michnik jemu i jego kolegom zrobił kuku, odcinając im przez swe masońskie kontakty pieniążki z reklam! (Nie mam racji? Jeśli ktoś nie wierzy, niech przejrzy parę numerów „Wyborczej”, czy taki mendowski styl, wzorowany na mowie literata Przymanowskiego wyśmiewającego w peerelowskim Sejmie internowanych kolegów po piórze nie jest ulubioną formą „polemik” michnikowszczyzny.) Ale przecież wszyscy wiedzą, napisałby, że reklamodawcy nie chcieli marnować swoich pieniędzy na dofinansowywanie marnych prawicowych pisemek, bo były cieniutkie, nudne, bo nikt ich nie chciał kupować!

Spór nie jest nowy i argumentacja michnikowszczyzny jest mi doskonale znana. Odnieśliśmy w rywalizacji na wolnym rynku sukces, bo widać potrafimy, a wy, prawicowi nieudacznicy, nie potrafiliście, to teraz siedźcie cicho!

Ani myślę. Po pierwsze – nie było żadnej rywalizacji, nie było żadnego wolnego rynku. Po prostu jedni, z woli Wałęsy i na mocy politycznego kontraktu, jaki zawarł on z czerwoną mafią, dostali za darmo, bez wyłożenia ani jednego grosza, wszystko, co było niezbędne do stworzenia wysokonakładowej gazety, papier, lokal, kredyty, dystrybucję i tak dalej, plus mający wtedy wielkie znaczenie znaczek „Solidarności” (co to jest „wartość brendu” zapytajcie pierwszego z brzegu przedstawiciela tak licznie rozmnożonej w ostatnich latach populacji specjalistów od marketingu), plus, jako gazeta „Solidarności”, liczne prezenty, na czele z całą kompletną drukarnią od jednej z gazet francuskich. Owszem, potrafili to dobrze wykorzystać, bo przecież mogli zmarnować – więc nie myślę odmawiać im zawodowych umiejętności. Tylko że po prostu nikt inny takiej szansy nie miał.

Po drugie, milczące założenie, zgodnie z którym pismo ma pieniądze i dobrze się sprzedaje, bo jest dobre, to odwrócenie skutku i przyczyny. Pismo, żeby być dobre, musi mieć kasę – najpierw. Jeśli jej nie ma, nie może zainwestować w kolor, w bajery, w dodatki, które decydują o sprzedaży. Bez pieniędzy będzie szarą, nieefektowną broszurką i nie podbije rynku nigdy, choćby pisali w nim sami geniusze. Adam Michnik to było wtedy wielkie nazwisko, także w sensie rynkowym, zgoda, i wielu autorów, których ściągnął do swojej gazety to były wielkie nazwiska, ale przecież nie te nazwiska, nie treść artykułów wywindowała „Wyborczą” na pozycję najlepiej się sprzedającej gazety w Polsce („Tygodnik Powszechny” miał nie gorsze, i jak wygląda? Co prawda, jego upadek wynikł trochę z faktu, że jak się już czyta „Wyborczą”, to tygodnika jakby nie ma po co). Pociągnęły tę sprzedaż wszystkie jej dodatki, lokalne, branżowe, kobiece, motoryzacyjne, z ogłoszeniami o pracy, i tak dalej.

Po trzecie, sam próbowałem wydawać w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych pismo, nic zresztą niemające wspólnego z polityką, i stąd wiem, że największym problemem prasy owego czasu nie był papier, druk i nawet nie reklama – ale dystrybucja. Przez wiele lat jedyną firmą, przez którą można było sprzedawać gazetę czy czasopismo, był odziedziczony przez III RP po peerelu „Ruch”. Nieruchawy, państwowy gigant, przyzwyczajony właśnie do „dystrybuowania” prasy, a nie do jej sprzedawania, z absurdalnym sposobem ustalania „nadziałów”, sprawiającym, że zawsze dziesiątki tysięcy egzemplarzy szły „na rozkurz”, zwracający pieniądze ze sprzedaży z dwu-, trzymiesięcznym opóźnieniem. No i przede wszystkim – nie do ominięcia, monopolista całkowity, nie spodobasz się tam komuś z jakichkolwiek przyczyn, to spadaj.

Poza kioskami, przez prenumeratę, stoliki czy gazeciarzy pisma nie sprzedasz.

Po czwarte, kredyty… No, o kredytach to już chyba wspomniałem.

Dobrze, zgodzę się – w „prawicowych” pismach nie pracowali najlepsi dziennikarze, nie mówiąc o menedżerach. Sam fakt, że były one „prawicowe”, że swe istnienie okupywały odwoływaniem się do jakiejś części Polaków identyfikującej się ze słowem „prawica”, spychał je na margines, nie mówiąc o marnych możliwościach płatniczych. W prawicowym piśmie zawsze najłatwiej było o wstępniak, o komentarz, felieton, ludzi do zwykłej roboty dziennikarskiej brakowało, dopiero się przyuczali, a który się przyuczył, szedł do konkurencji, bo przecież trzeba z czegoś żyć i jakoś utrzymać rodzinę. W przeciwieństwie do ludzi lewicy, którzy w peerelu mieli możliwości zawodowego rozwoju, nawet wyjazdów na zachodnie stypendia, prawica była skoszona równo z glebą, musiała zaczynać od zera, nie tylko zresztą w dziedzinie mediów.

Ale droga do świata mediów naprawdę rzadko wiodła z tamtej strony. Tego, że „Gazeta Wyborcza” ma być czymś znacznie więcej niż gazetą, swoistym bractwem idei („grupą etosową”, jak to nazwał jeden z jej szefów) nigdy jej założyciele nie ukrywali. Pewne redakcyjne rytuały – bardzo tania i dobra stołówka dostępna tylko dla członków redakcji, to, że każdy, nawet najniższy rangą pracownik był z naczelnym per „Adam” etc. -służyły wyraźnie budowaniu zwartości tej grupy. „My, ludzie»Gazety Wyborczej«„, pisał nieraz Michnik, wyznaczając przy wielu okazjach, wokół czego, a przede wszystkim przeciwko czemu jest ta wspólnota tworzona. Wiele przykładów pokazuje, że „człowiekiem gazety” było się także po odejściu z niej. Że, krótko mówiąc, w zamyśle swych twórców gazeta miała stać się kuźnią kadr dla wolnej Polski, a zwłaszcza jej mediów – tych tworzonych przez rozwijającą się „Agorę”, i tych, które prędzej czy później musiały się pojawić wskutek aktywności zachodnich inwestorów. Jeśli istniał taki zamiar (mnie wydaje się to pewne), to powiódł się tylko częściowo. Media tworzone w opozycji do michnikowszczyzny nie były w stanie jej bezpośrednio zagrozić, ale były w stanie stać się alternatywną wobec niej szkołą, a zachodni inwestorzy, wchodząc w konkurencję z „Wyborczą”, szukali dziennikarzy, na których zbudować mogli właśnie wyrazistą alternatywę dla niej.

Mimo iż wspomniane wyżej pisemka nazywały się prawicowymi, politycy, też nazywani prawicowymi, bynajmniej nie starali się ich wspierać. Wręcz przeciwnie. Oczywiście mówili dużo o potrzebie istnienia niezależnych mediów, i nawet niekiedy próbowali wyszarpać na takowe jakąś państwową kasę – wtedy media już zasiedziałe na rynku, na czele z tymi, które same w ten czy inny sposób skorzystały na starcie z majątku państwa, czy to, jak „Wyborcza”, przez przydziały, czy jak „Polityka”, przejmując pismo na rzecz spółdzielni dziennikarskich, oczywiście wsiadały na nich z jazgotem, wywodząc, jak głęboko niesłuszne jest wykorzystywanie publicznego majątku do budowania wspierających władzę mediów. Ale dla orłów naszej prawicy niezależne znaczyły takie, które by dały się ustawiać w szykach prowadzonych przez nich bitew i posyłać do boju na rozkaz. Odniosłem wręcz wrażenie, że pismo „prawicowe” było dla większości polityków „prawicy” wrogiem znacznie większym, niż wspomniane tytuły, czy nawet Urbanowe „Nie”, bo nasi, pożal się Boże, prawicowcy kombinowali tak, że tamte pisma czyta elektorat lewicowy, więc co sobie o nich ten elektorat myśli, to im to rybka, natomiast pismo, które adresowane jest do elektoratu prawicowego może ten elektorat przekabacać na rzecz konkurencyjnego lidera prawicy – ergo, jeśli nie trzymam na takim piśmie niepodzielnie łapy, to lepiej je zniszczyć. Z takiej właśnie przyczyny wśród serdecznych przyjaciół, jak w znanej bajce, psi zjedli „Nowy Świat”, jedyną gazetę próbującą do ostatka bronić rządu Olszewskiego. Ale to tworzyło tylko dodatkowy koloryt prawicowej bidy, nie było jej przyczyną.


* * *

Doświadczenie opisane przez Aronsona udawało się tylko wtedy, gdy poddany mu człowiek widział, że opinia wszystkich pozostałych jest zgodna. Gdyby część z odpowiadających przed nim wskazywała na jeden odcinek, a część na drugi, badany poczułby się zachęcony do posłużenia się własnym umysłem. W doświadczeniu, jakie przeprowadzono na nas po roku 1989, za sprawą między innymi Adama Michnika, chodziło o ty, by przekonać zwykłego, przeciętnego czytelnika gazety, widza programu telewizyjnego i słuchacza radia, że określony zespół poglądów wyznawany jest przez wszystkich. Z drugiej strony, w ustroju demokratycznym nie jest to możliwe. Nie można, jak w peerelu, całkowicie odebrać komuś głosu, zabronić zakładania niezależnych mediów, stworzyć jakiegoś „wydziału prasy”, bez akceptacji którego nic nie będzie mogło wejść do publicznego obiegu.

Ale – jest wyjście. Przecież liczy się nie całość, tylko statystyczna większość. Nie potrzeba totalnej jednomyślności, wystarczy jednomyślność w kręgach „opiniotwórczych”, w elicie, wśród tych, którzy podejmują decyzje w kulturze, gospodarce i polityce. Stąd tak chętne używanie przez michnikowszczyznę pojęć w rodzaju „ludzie rozumni”, „ludzie na poziomie”, „ludzie myślący” etc. i stąd tak uporczywe wyznaczanie przez nią opozycji: z jednej strony my, elita, najlepsza, oświecona część społeczeństwa, jego przyszłość – a z drugiej oni, ze wsi i małych miejscowości, słabo wykształceni i starsi. Tu Europa, tam Ciemnogród. Tu salon, tam kruchta. Właśnie formuła salonu, dobrego towarzystwa była tutaj szczególnie przydatna. I to jest drugi powód, dla którego przytoczyłem anegdotkę o tej starszej damie, która nie słuchała, co śpiewał Szpot, bo nie śpiewał on o ludziach z Towarzystwa.

Dobre Towarzystwo na tym z zasady polega, że jest – słowo dzisiaj nadużywane pod wpływem angielszczyzny, ale właśnie w tym kontekście na miejscu – ekskluzywne. To znaczy, że trudno do niego się dostać, a łatwo być usuniętym. Bez żadnych ustalonych procedur, sądów koleżeńskich, komisji i tak dalej. Wystarczy siła ostracyzmu. Po prostu nie masz wejścia, i sam nie wiesz dlaczego -żadnej procedury odwoławczej nie przewidziano. Znalazłeś się poza Towarzystwem, a to, co jest poza nim, ludzi z Towarzystwa nie interesuje.

„Gazeta Wyborcza” pod kierownictwem Michnika wprowadziła do polskiej – przepraszam, teraz się będę mądrze wyrażał – debaty publicznej, czy może lepiej powiedzieć, zaraziła polską debatę publiczną czymś, co bym nazwał „dyskursem wykluczania”. Ogromną część jej publicystyki, jej komentarzy redakcyjnych, zajmuje niespotykany w normalnej prasie ton wykluczania z dyskusji, demaskowania. Oczywiście, Zachód też zna pojęcie „politycznej poprawności”, też ruguje z medialnego obiegu pewne osoby, i to nawet mniej więcej za to samo, co michnikowszczyzna – za „jaskiniowy antykomunizm”, prawicowość utożsamianą z obskurantyzmem i ksenofobią, nacjonalizm i tego rodzaju grzechy. Ale u nas odmawianie prawa do zabierania głosu wydaje się wręcz główną treścią polemik, bardziej zresztą pamfletów, paszkwili nawet niż polemik. Pióra michnikowszczyny nie zajmowały się ważeniem racji, szukaniem kontrargumentów – zajmowały się głównie demaskowaniem i, od ręki, wydawaniem na zdemaskowanych wyroków anatemy z klauzulą natychmiastowej wykonalności.

Nie zawsze te wyroki były wydawane jawnie. Pewne osoby po prostu znikały z salonu, choć, wydawałoby się, miały wszelkie prawa, aby uczestniczyć w jego życiu i sporach. Zniknął z niego Paweł Hertz. Zniknął Tomasz Burek. Przez wiele lat nie miał wstępu Jarosław Marek Rymkiewicz. Szczególnemu przetrzebieniu ulegli pisarze – bez Nowakowskiego, Odojewskiego, bez wyrzuconego za polemiki z Michnikiem Herlinga- Grudzińskiego, no i bez największego z nieobecnych, Zbigniewa Herberta. Istniało też coś takiego, co bym nazwał obecnością częściową. Kiedy po obaleniu rządu Olszewskiego michnikowszczyzna pobratała się z Wałęsą, nagle zaroiło się w salonie od ludzi deklarujących, że oni zawsze uważali, iż jaki Wałęsa jest, taki jest, ale ktokolwiek jest głową państwa, należy mu okazywać szacunek, i zawsze ich brzydziły prostackie żarty z Wałęsy. Przecierałem wtedy oczy, bo przecież jeszcze miesiąc wcześniej wydawało się, że „wszyscy ludzie rozumni” uważają, iż „przyśpieszacz z siekierą” to ćwok i prostak, a założenie koszulki z napisem „O take polskie walczyłem” albo „bendem prezydentem” to szczyt dobrego smaku i pasowanie na inteligenta. A tu nagle… Ale nie, sprawdziłem dokładnie, że żadna z osób nawołujących po czerwcu 1992 do szacunku dla Wałęsy przed czerwcem nie kpiła sobie z niego publicznie, choć wszystkie występowały w mediach. Tyle, że występowały na inne tematy. To, co z ich poglądów nie mieściło się w dopuszczalnym paśmie, co stanowiłoby dysonans w melodii dyrygowanej przez Michnika orkiestry – to mogli sobie uważać prywatnie.

W taki „częściowy” sposób, na przykład, obecny był w dyskursie publicznym III RP Jerzy Giedroyc – nawet już po wspomnianych wcześniej przeprosinach „syna marnotrawnego”. Istniało z niego, i właściwie nadal istnieje, tyle tylko, ile zostało po przefiltrowaniu przez „Gazetę Wyborczą”. A zniknęły w czasie owego nitrowania, na przykład, liczne komentarze Redaktora z przełomu dekad 80/90, w których nawoływał on, by zamiast o „liberalizacji”, myśleć o niepodległości Polski, i protestował przeciwko bezkarności komunistycznych kreatur.

Albo, zatrzymajmy się nad innym przykładem – Jan Nowak-Jeziorański. Bez wątpienia nie można go uznać za człowieka wykluczonego z salonu michnikowszczyzny. Ale kto z Państwa wie, że od początku lat dziewięćdziesiątych Nowak-Jeziorański bardzo zdecydowanie krytykował Michnika za wybielanie przez niego komunizmu rozmywanie prawdy o tym, czym ten zbrodniczy ustrój był w istocie? Oczywiście, Nowak-Jeziorański istniał w dyskursie publicznym, ale w innych sprawach.

Oto ciekawostka, którą znalazłem na internetowej stronie radiowej Trójki – rozmowa przeprowadzona z Nowakiem na jej antenie po opublikowaniu przez Michnika sławnego podwójnego wywiadu z nim i Czesławem Kiszczakiem. Rozmowę prowadzi Dorota Wysocka:

„DW: Czy zgodzi się Pan z opinią Adama Michnika, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski, cytuję słowa Adama Michnika, już sto tysięcy razy odkupili swoje winy?

JNJ: Absolutnie się z tym nie zgadzam i uważam, że nikt nie ma prawa tak myśleć. Przedziwna promocja szefa aparatu terroru i represji, który niewątpliwie był aparatem zbrodniczym, zgorszyła mnie, mimo że imponował mi Michnik. Ten wywiad był dla mnie przykrym przeżyciem (…)

DW: Adam Michnik uważa, że wielkim szczęściem dla Polski było, że to właśnie ci generałowie wówczas rządzili krajem.

JNJ: Absolutnie się z tym nie zgadzam. Dziś już wiadomo, że Rosjanie nie chcieli inwazji, że było to zbyt kosztowne i chcieli to załatwić rękami polskimi. Mogłoby się im nie udać, gdyby gen. Jaruzelski poszedł w ślady swego poprzednika Gomułki i powiedział, żeby zostawili wszystko w jego rękach, metodę rozwiązywania problemu, wtedy Gomułka odważył się i powiedział, że ja z wami z pistoletem przyłożonym do skroni rozmawiał nie będę. Generał Jaruzelski nie miał takiej odwagi.

DW: Uważa Pan, że Adam Michnik nie miał prawa przebaczać generałowi?

JNJ: Na pewno nie tak radykalnie, posunięte do absurdu jest to zamazywanie systemu wartości w sposób demoralizujący społeczeństwo.

DW: A jeśli przebacza w swoim imieniu?

JNJ: Człowiek, który rozporządza takim medium jak»Gazeta Wyborcza«powinien być ostrożny w swoich wypowiedziach”.

Zdziwko, co? Gdyby Nowak-Jeziorański powiedział w radiu coś dobrego o Michniku, coś rymującego się z jego olśnieniami, to by „Wyborcza” następnego dnia zacytowała go na drugiej, albo nawet i pierwszej stronie. Tego, oczywiście, nie zacytował nikt, bo niby kto. Radio to medium ulotne, ktoś może usłyszał, większości wpadło jednym uchem, wypadło drugim.

Oczywiście, przy innych okazjach, gdzie nie miał powodu z Michnikiem polemizować, mógł Nowak-Jeziorański na jego łamach występować. Jak najbardziej.

Ale wyobraźcie sobie Państwo, że obok „Gazety Wyborczej” byłaby jeszcze jakaś inna, niebojąca się wchodzić z nią w ostry spór, taka jaką jest dziś znienawidzony przez pracowników „Agory” „Der Dziennik” czy, od pewnego czasu, „Wprost” albo „Rzeczpospolita”. Że w roku 1991, kiedy Michnik epatuje wszędzie swoim wzniesieniem się ponad podziały i wybaczeniem, rozgrzeszeniem komunistów, w takiej hipotetycznej gazecie pojawia się Nowak-Jeziorański, i cichutko, uprzejmie, bez wrzasku, powiada: tak nie wolno, Michnik demoralizuje społeczeństwo. Przecież ci ludzie, których broni, z którymi się brata i pije wódkę, dopuścili się takich, takich i takich zbrodni. Nie wolno spuszczać na oczywiste zbrodnie zasłony milczenia, nie wolno stawiać znaku równości między heroizmem a cynicznym karierowiczostwem, a tym bardziej nie wolno przewracać pojęć dobra i zła do góry nogami i wmawiać narodowi, że ni z tego, ni z owego, od pierwszego to komuniści są dobrzy, a antykomuniści źli, bo kiedy się to robi, niszczy się elementarny szacunek dla prawa, przyzwoitości i uczciwości.

Wyobraźmy sobie, że to mówi nie jakiś oszołom, którego można łatwo ośmieszyć, wykpić, ale Nowak-Jeziorański. A obok niego mówią to, co mówili, Kisiel, Herbert, Herling-Grudziński, wtórują im bohaterowie podziemia, którzy, nim ich wyślizgano przy Okrągłym Stole, też swoje odsiedzieli i nie muszą mieć pod tym względem żadnych wobec Michnika kompleksów. Mówią to, co przez całe lata dziewięćdziesiąte mówili, ale nie w jakimś małym pisemku, tylko w wielkiej gazecie, o porównywalnym z „Wyborczą” zasięgu. I jeszcze na dodatek wyobraźcie sobie Państwo, że potem to wszystko, co mówią, cytowane jest w przeglądach prasy przez najbardziej słuchane radia, że autorów tych słów zaprasza się do dyskusji w telewizji…

Wtedy prosty inteligent, zachłystujący się michnikowszczyzną, mógłby się stuknąć w czoło i pomyśleć: cholera, no też mi się tak wydawało, że to ten drugi odcinek jest krótszy…

Do tego, oczywiście, nie można było dopuścić. Wspomniałem, że w opozycji do michnikowszczyzny (cóż to za opozycja? Z patykami na czołg!) istniały pisma, niektórzy mówili bieda-pisma, nazywane prawicowymi. Ale myliłby się, kto by sądził, że w takim razie istniały jakieś media nazywane lewicowymi (no, może poza „Trybuną”). Do dziś jeszcze tak jest, że jeśli gdzieś się w mediach pojawiam ja, Michalski czy Semka, to obowiązkowo się nas przedstawia jako „publicystów prawicowych”. Ale żeby ktoś nazwał „publicystą lewicowym” Żakowskiego, Beylina czy Paradowską, to nie ma mowy. Po prostu dziennikarze dzielą się na prawicowych i normalnych.

Manipulowanie nazewnictwem też było jednym z ulubionych chwytów Towarzystwa. Adam Michnik sam ukuł określenie „lewica laicka” – kiedy pisał książkę „Kościół, lewica, dialog”, ważny dla opozycji peerelu traktat polityczny, w którym przerzucał mosty pomiędzy podobnymi sobie działaczami wyrosłymi z tradycji marksistowskiego rewizjonizmu a środowiskami katolickimi. Wtedy taka identyfikacja była mu potrzebna. Ale w 1989, gdy mosty nie tylko były od dawna przerzucone, ale już i sforsowane, kiedy na sławnym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego nazwano go w ten sposób, zezłościł się: „jeśli ja jestem lewicą laicką, to wy jesteście świnie!”. Ideą, której poświęcił dużo energii, było zorganizowanie rządów w Polsce nie na wzór zachodni na bazie partii politycznych, ale pod hegemonią szerokiego Ruchu Obywatelskiego, który nie byłby ani prawicowy, ani lewicowy (tylko, rzecz oczywista, sterowany przez „autorytety” z jego środowiska). Kiedy idea ta upadła i wspomniane środowisko zmuszone zostało, by powołać, w odpowiedzi na Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe i Porozumienie Centrum, własną partię, Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna, w napisanej dla niego deklaracji również zamieścił Michnik to zastrzeżenie: nie jesteśmy ani lewicą ani prawicą, jesteśmy na przedzie.

Przyznanie na głos, że się prezentuje zespół określonych wartości, dajmy na to lewicowo-liberalnych, zmniejszyłoby siłę oddziaływania Towarzystwa. Michnik nie chciał sprawować „rządu dusz” nad prawicą, lewicą czy centrum, on go chciał sprawować nad wszystkimi. Nad wszystkimi, którzy poczuwali się do szeroko pojmowanej elity – a za jej pośrednictwem nad resztą społeczeństwa, bo to, że masy z natury swej przejmują poglądy płynące z elit, uważano w Towarzystwie za oczywiste.

To skądinąd była kolejna – po samym utworzeniu oczekiwanego przez wielką część inteligencji salonu – cecha michnikowszczyzny dobrze trafiająca w potrzeby grupy społecznej, do której się on zwracał.

Rzecz paradoksalna, ale niewątpliwa: Polacy bez przerwy gadają o polityce, oglądają w telewizji polityczne programy, słuchają ich w radiu, polityka zapełnia czołówki dzienników i pierwsze strony gazet, i nie z przymusu, tylko wskutek autentycznego popytu na nią, polityka jest tematem rozmów na rodzinnych spotkaniach, w pracy i w barze, w stopniu zupełnie niespotykanym na Zachodzie. Ale zarazem – Polacy polityki nie lubią, brzydzą się nią i unikają politycznego opowiedzenia się. Polski inteligent chciałby być, mówiąc Kołakowskim, „konserwatywno-liberalnym socjaldemokratą”. Taka postawa uchodzi za rozsądną. Ktoś, kto by powiedział wprost „jestem konserwatystą”, „jestem liberałem” czy nie daj Boże prawicowcem, byłby z punktu uznany za zdecydowanie głupszego, niż człowiek deklamujący obiegowe mantry „mam swoje zdanie”, „nie popieram żadnej ze stron”.

Michnikowszczyzna zaproponowała coś niezwykle atrakcyjnego, bardzo imponującego polskiemu inteligentowi: pozór zdystansowania od wszelkiej polityki i wszelkiej ideologii. Dziś już nie ma sensu żadna tam prawica – lewica, nie ma konserwatysta – socjalista, dziś ludzie dzielą się na rozumnych i na jakąś tam ciemnotę ze wsi i małych miasteczek, która nie potrafi zrozumieć, że idziemy do Europy. Kupowanie i czytanie „normalnej” gazety, czyli najlepiej „Wyborczej”, było po prostu czytaniem gazety. Kupowanie i czytanie jakiegoś prawicowego pisemka było już natomiast wyborem ideologicznym. A ktoś, kto się opowiada za ideologią, już z zasady ma w oczach polskiego inteligenta mniej racji, już jest ograniczony, w przeciwieństwie do odbiorcy mediów „normalnych”. Miej swoje własne zdanie, wzywała michnikowszczyzna, czyli takie, jak my.

Zupełnie jak w adresowanych do małolatów reklamach w MTV – bądź sobą, miej własny styl, pij naszą colę albo noś nasze ciuchy. I z równie dobrym skutkiem.

Rzecz zresztą dotyczy nie tylko polityki. Polski inteligent ma to do siebie, że najbardziej lubi zdania okrągłe i stwierdzenia, z których niewiele wynika. A michnikowszczyzna wyspecjalizowała się w przemawianiu w takim właśnie stylu. Z jednej strony oczywiście niewątpliwie, niemniej z drugiej jednak nie można zaprzeczyć. Wszyscy się zgadzamy, że aborcja jest złem, ale czyż jej zakazywanie nie jest także złem? Oczywiście moralność to ważna sprawa, ale czy można społeczeństwo umoralnić dekretami lub represjami policyjnymi? Kilka razy cytowałem tu ulubioną retoryczną sztuczkę Adama Michnika, chętnie naśladowaną przez podwładnych – zaczynamy tekst od deklaracji, której w dalej idących akapitach konsekwentnie zaprzeczamy. I jeszcze okraszamy to rozmaitymi „problem jest oczywiście złożony, ale”, czy „chciałbym być dobrze zrozumiany”. Michnik tego wszystkiego oczywiście nie wymyślił, on po prostu wykorzystał nawyki myślowe sięgające korzeniami Bóg wie jak dawno – jeśli wierzyć „Myślom nowoczesnego Polaka” Dmowskiego, to aż po tak gniewającą twórcę polskiego nacjonalizmu miałkość i umysłowy zastój mielącej w kółko te same puste frazesy paplaniny ziemiańskich dworków. Pewną polską specyfiką wydaje mi się umiejętność bicia braw mówcy przy kompletnym ignorowaniu tego co powiedział. Nikt nie odmówił wielkości Kisielowi, ale jego cierpkie, zgoła bluźniercze uwagi o „Solidarności” i ustrojowej transformacji przyjmowano z milczącą wyrozumiałością, jaką otacza się czcigodnego sklerotyka. Nikt nie śmie nie klękać przy trumnie Giedroycia, ale to, czego konkretnie Giedroyc nauczał, jeśli nie zostanie akurat zinstrumentalizowane na użytek bieżącej bijatyki, pozostaje w zbiorowej świadomości polskiej inteligencji kompletnie nieobecne. Jak zresztą pisałem już we wstępie, koniec końców padł ofiarą tego zjawiska i sam Michnik.

Dlatego też tak niesamowitą karierę zrobiło słowo, które michnikowszczyzna puściła w obieg – pragmatyzm. Pragmatyzm stanowił przeciwieństwo ideologii, pragmatyzm był dobry, a ideologia zła. Kaczyński, Niesiołowski, do pewnego momentu Wałęsa, byli ideologiczni. A Cimoszewicz, Kwaśniewski czy Miller byli po prostu pragmatykami. Jeśli dodać jako trzeci istotny czynnik ustrojowej równowagi – Autorytety, czyli środowisko Familii, to wizja świata według michnikowszczyzny staje się pełna. Są politycy, i ci są źli, są Autorytety, i tych należy słuchać, no i są pragmatycy, którzy zajmują się codzienną robotą. I wszystko to nie ma nic wspólnego z prawicą ani lewicą, dajmy spokój tym archaicznym podziałom, które niczego już dziś nie znaczą.

Takie postawienie sprawy – niektórzy nazwali to „antypolityczną polityką” – lało miód na serce wielkich rzesz pracowników umysłowych peerelu, którzy za komuny albo niczego specjalnego nie zrobili, bo się bali, albo uświnili się w jakieś drobniejsze czy grubsze grzeszki.

Co do tych pierwszych – wielki „autorytet moralny” michnikowszczyzny, Andrzej Szczypiorski, w roku 1992 zaatakował Stefana Niesiołowskiego za jego stwierdzenie, że jest dumny ze swego opozycyjnego życiorysu, z działalności w „Ruchu”, z lat spędzonych w więzieniu… Cóż, kiedyś wydawałoby się najoczywistszą rzeczą pod słońcem, że w wolnej Polsce ktoś, kto walczył o jej wolność, będzie mógł swą przeszłość nosić z dumą. Tymczasem Szczypiorski pryncypialnie Niesiołowskiego zganił, że mówiąc coś takiego, obraża te setki tysięcy Polaków, które w podziemiu nie działały – czyli, jak ich nazywa, „milczącą większość”.

Nic nie zmyślam, można sprawdzić – ten kuriozalny tekst ukazał się w „Życiu Warszawy” z 16 czerwca 1992.

Nie ma wątpliwości, że „milcząca większość” wolała słuchać takich opinii niż kogoś, kto miałby jej wypominać, że była aż za bardzo milcząca. W końcu to nic dziwnego, nikt z nas nie lubi się czuć źle, nikt nie lubi mieć wyrzutów sumienia. To fakt, słyszałem to od kilku znanych działaczy podziemia, że w latach osiemdziesiątych, im głębiej w nie, tym trudniej było o ludzi gotowych na jakieś drobne usługi dla podziemia – przenocować kogoś trefnego, coś przenieść, coś przechować. Był pewien krąg zdecydowanych na działalność opozycyjną, niestety przeważnie już „namierzonych”, ale poza tym kręgiem wśród przeciętnych ludzi mieszanka strachu i niewiary w szanse powodzenia, w sens podejmowania ryzyka robiła swoje.

Wielu z tych ludzi wstydziło się potem przed samymi sobą własnej bierności zwłaszcza gdy okazało się, że przegapili okazję, by stosunkowo tanio stać się bohaterami. Chyba oczywiste, że w takiej sytuacji jakoś milszy wydawał im się Michnik, który własną heroiczną przeszłość przywoływał tylko po to, by uzasadnić swe moralne prawo do jej unieważnienia, niż Wyszkowski czy Gwiazda, nawet jeśli coś tam o nich słyszeli.

Niektórzy w peerelu milczeli, inni się starali jakoś ustawić. Życie w tym ustroju było nieustającą pokusą korupcyjną. Można było oczywiście unosić się dumą i w imię herbertowskiego poczucia smaku „wybrać dumne wygnanie”, ale ludzie chcieli przecież żyć. Pójście na pochód pierwszomajowy nie było chyba jakąś wielką ceną za meblościankę; przyjęcie czerwonej legitymacji nie wydawało się wielkim draństwem, skoro bez tego nie można było dostać awansu. Przecież zresztą nie oznaczało to wcale poparcia dla reżimu, niejeden formalnie partyjny w chwilach próby okazywał się dzielniejszy od innych, niejeden bezpartyjny był odrażającym lizusem, którego partia wcale u siebie nie chciała, bo jako bezpartyjny był dla niej bardziej użyteczny. Życie w kraju totalitarnym trudne jest do zrozumienia i oceny dla tych, którzy go nie doświadczyli, granica między zdradą i wiernością bywa kręta, jak granice stref rozgraniczenia na oenzetowskich misjach. Czy wspomniany wcześniej Jerzy Zawieyski był kolaborantem? Jak cholera był, przecież zasiadał w marionetkowej peerelowskiej Radzie Państwa i korzystał ze związanych z tym apanaży. A czy był bohaterem? No, był, bo miał rzadką odwagę stanąć przed komunistycznym „sejmem” i pośród wycia i obelg partyjnej tłuszczy zaprotestować przeciwko rozpędzaniu pałami domagających się wolności słowa studentów. Może i nie wiedział wtedy, że zapłaci za to życiem, ale że zapłaci słono, to wiedzieć musiał.

Ale skala takich spraw była przeróżna. Jeden zapisał się do partii, albo, żeby nie podpaść szedł na wiec potępiający „warchołów z Radomia i Ursusa” i stał tam z zaciśniętymi ustami, wiedząc swoje i zachowując to dla siebie oraz najbliższych – a drugi na tym wiecu przemawiał, plując na ludzi, których właśnie wtedy pakowano bez żadnego prawa obrony do więzień. Inny pisał peany na cześć przyjaźni polsko-radzieckiej, a jeszcze inny donosił miejscowemu esbekowi (taki rezydent był w każdym co ważniejszym zakładzie, redakcji czy na uczelni), że kolega wyraził się źle o Gierku – po to, żeby odciąć kolegę od awansu, żeby wpakować się zamiast niego na zagraniczny wyjazd.

Zauważa się, że Michnik chętnie rozgrzeszał prominentnych komunistów, jeśli tylko dawali się oni umieścić w obozie „Polski otwartej, demokratycznej, europejskiej”. Ale oprócz tej działalności detalicznej Michnik jako redaktor naczelny, czy może lepiej rzec, jako najwyższy kapłan „Gazety Wyborczej” dokonał rozgrzeszenia hurtowego. Rozgrzeszył za jednym zamachem tysiące zwykłych ludzi, którzy za komuny nie zrobili niczego, by z nią walczyć, a grzecznie tuptali na pochody i wybory. Rozgrzeszył ich z tego, że w trosce o ciepło w domach i kiełbasę na stole zdradzili „Solidarność”, że widząc, jak kapusie łapią chłopaka rzucającego ulotki zwiewali do bram i że nie protestowali. Rozgrzeszył też wszystkich winnych drobnych, codziennych świństewek peerelu. Cokolwiek tam było, nic nie było. Wszyscy jesteśmy winni, i nie ma o czym gadać – ja to mówię, ja, Michnik, bohater podziemia, wieloletni więzień polityczny, któż ma większe ode mnie prawo moralne, by takiego rozgrzeszenia udzielić?

„Chrześcijańskie przebaczenie” – takiej zbitki używali z zamiłowaniem ludzie, którzy swych związków z chrześcijaństwem nigdy specjalnie nie eksponowali, bo często nie było czego. Ale nie dajmy się zmylić, nie było w tym przebaczeniu niczego chrześcijańskiego. Chrześcijańskie przebaczenie, jak to definiuje każdy katechizm, wymaga spełnienia pięciu warunków: rachunku sumienia, skruchy, wyznania win, postanowienia poprawy oraz zadośćuczynienia. Wybaczenie michnikowszczyzny, wręcz przeciwnie, służyć miało temu, by nawet do rachunku sumienia – tym bardziej do wyznania win czy okazania żalu za grzechy – w ogóle dojść nie mogło. Było to rozgrzeszenie w ciemno, rozgrzeszenie, jakiego udzielali przed wiekiem kapelani żołnierzom idącym do bitwy, którego jedynym warunkiem był akces do sił postępowych, w obliczu ich starcia z siłami reakcji.

To nic, że zdecydowanej większości rozgrzeszanych nikt wcale nie atakował ani niczego jej nie zarzucał. Propagandowa zręczność michnikowszczyzny wyraziła się między innymi w tym, że zdołała ona przedstawić swoich przeciwników jako oszalałych inkwizytorów, którzy chcieliby dekomunizować do gołej ziemi, i wsadzać do więzień każdego, kto kiedykolwiek poszedł na partyjny „sobotnik”. W ten sposób stworzono wielką wspólnotę zagrożenia, wsadzono na jeden wózek ludzi, których „winą” było to, że normalnie żyli, z najgorszymi kanaliami i z mordercami ofiar z „listy Rokity”. Budowano tę wspólnotę wszelkimi środkami, nie wahając się sięgnąć po oczywiste draństwa tego rodzaju, jak opublikowanie w 1992 roku obszernego omówienia rzekomo przygotowywanego przez MSW Macierewicza i Olszewskiego projektu posuniętej do absurdu „ustawy dekomunizacyjnej”, projektu, o którym MSW dowiedziało się właśnie z „Gazety”. Albo po kłamstwo o rzekomych przygotowaniach rządu Olszewskiego do zamachu stanu.

Wielka Zmiana dokonała się w Polsce wbrew naturalnemu rytmowi przypływów i odpływów nadziei i woli zmian, który wymuszał cykliczne „odnowy” i „odwilże”. Nie zdążyło się ukształtować i okrzepnąć nowe, nieprzetrącone pokolenie, które chciałoby nowej Polski. Nowa Polska została ni z tego, ni z owego, podarowana Polakom w chwili, gdy większość z nich pogrążona była w apatii i skupiona na przetrwaniu, a przeważająca część inteligencji wcale nie życzyła sobie zmiany zbyt radykalnej, zrywania z przyzwyczajeniami, przewracania hierarchii, w której wypracowała sobie swoje miejsca i stworzyła różne nisze. Oczywiście, ta pogrążona w apatii większość nie miała przywódcy i gdyby zmiany zostały jej narzucone, to by się z nimi musiała pogodzić. Ale Familia Michnika zwróciła się do niej z ofertą idealnie dostosowaną do jej potrzeb i zdołała zmobilizować do poparcia politycznej oferty, którą można by streścić w słowach – „zmiany tak, ale bez przesady”. Granice tego, co byłoby przesadą, przesuwały się w kolejnych latach, ale zawsze wyznaczali je publicyści Michnika. W roku 1990 przesadą były postulaty likwidacji cenzury, odwoływania PZPR-owskich sekretarzy stanu i wojewodów, zapobiegania paleniu akt MSW i szukaniu winnych komunistycznych zbrodni; wszystko to określono zbiorczo „polowaniem na czarownice”. Do połowy lat dziewięćdziesiątych przesadą było przywracanie w życiu publicznym dawnego miejsca religii, a już zwłaszcza podpisywanie jakichś konkordatów. Do końca lat dziewięćdziesiątych absolutnie niedopuszczalną przesadą było krytykowanie wypowiedzi prominentnych działaczy żydowskich, jakoby „Polacy byli gorsi od Hitlera”, a Armia Krajowa stanowiła kolaboracyjną organizację powołaną do wyręczania Niemców w holokauście. Do chwili przyjścia Rywina do Michnika przesadą – „aferomanią” – było twierdzenie, że korupcja, która przecież zdarza się we wszystkich krajach, ma w Polsce szczególne rozmiary i specyficzny, systemowy charakter. Przesadą było stwierdzenie, że komuniści przy Okrągłym Stole mieli jakąś strategię i o coś, poza dobrem Polski, grali, i przesadą było mówienie o zbrodniach stanu wojennego, skoro czasy się zmieniły. Przesadą było wywlekanie komunistycznym karierowiczom ich przeszłości, skoro liczył się przede wszystkim pragmatyzm. Owszem, komunizm był zły, przyznawała michnikowszczyzna, ale przesadą byłoby wyciąganie z tego wniosku, że należy z nim radykalnie zrywać. Przecież działo się wtedy wiele dobrego, powstawały ciekawe filmy, pisano dobre książki… A czytelnik dodawał w myślach: budowałem wtedy swą pozycję na uczelni czy w biurze, po co ma mi ktoś teraz wyciągnąć, że dla awansu wygłaszałem prawomyślne brednie na masówce potępiającej syjonistów albo warchołów z Radomia i Ursusa, że kierownikiem wydziału zostałem po podesraniu poprzednika, że moja habilitacja to kompletny bełkot spisany z partyjnych podręczników, po co przypominać, jak sobie załatwiłem wyjazd czy talon na to albo tamto… Czasy były jakie były, i nie ma co się w tym grzebać, jakie to szczęście, że mamy takiego mądrego człowieka, jak Michnik. Człowieka, który publicznie, w telewizji, deklarował: „ja rąbałem komunę, ale teraz to ludzie opluci!”. Faktycznie, jeśli uświadomić sobie – a był to rok 1990 – jak straszne prześladowania cierpieli wtedy komuniści, zwłaszcza ci kradnący właśnie swoje pierwsze miliony, sadowiący się w spółkach, w służbach i administracji nowej (z nazwy) Polski, trudno się nie wzruszyć okazanym im spontanicznie przez Michnika współczuciem.

„Mówiliśmy – amnestia tak, amnezja nie”, powiada dumnie redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” w tekście podsumowującym dziesięciolecie jej istnienia. Może i mówiliśmy, ale robiliśmy coś dokładnie przeciwnego: „pragmatyzm” w wydaniu michnikowszczyzny był bowiem właśnie ofertą powszechnej amnezji, kuszącą już przez samą swą treść – ale kuszącą podwójnie, bo występował z nią człowiek postrzegany jako jeden z najbardziej zasłużonych, jeden z największych bohaterów. Ba, kuszącą potrójnie, bo uzasadnioną w sposób najwznioślejszy z możliwych – chrześcijańskim przebaczeniem, tolerancją, miłosierdziem… A półgębkiem dopowiadającą: „przecież wszyscy byli umoczeni”. Wielu ludzi było zdumionych, kiedy dowiedzieli się, jak bliskie stosunki towarzyskie łączą byłego bohatera podziemia z byłym znienawidzonym rzecznikiem prasowym Jaruzelskiego. Znam pewną dystyngowaną starszą panią, postać skądinąd bardzo typową, zakochaną w Michniku bez pamięci, wpadającą przez wiele lat w święte oburzenie, gdy jakiś oszołom śmiał insynuować mu jakoby miał brata – stalinowskiego zbrodniarza, albo komunistyczną młodość. Gdy przed komisją rywinowską Urban, spytany, kiedy ostatni raz rozmawiał z Adamem Michnikiem, odpowiedział „wczoraj”, gdy zaczęło się otwarcie mówić o wspólnym piciu przez obu panów wódki, ta biedna kobiecina wskutek doznanego szoku dosłownie się rozchorowała. Choć wiele lat wcześniej w telewizyjnym „Refleksie” Semki i Kurskiego pokazano ich obu, jak razem jadą na przyjęcie po wyjściu z programu Moniki Olejnik, choć mówiło się o tym, wyznawczyni Michnika po prostu nie przyjmowała tego do wiadomości, bo nie powiedzieli jej o tym ludzie „z Towarzystwa”. Dopiero po Rywinie przyjąć musiała.

Ale przecież, kto umiał patrzeć, musiał dostrzec, że publicystyczna i edytorska działalność Urbana i Michnika od samego początku doskonale się rymowały. Pierwszy po chamsku, rzucając mięsem i odwołując się do sposobu rozumowania prymitywa, drugi moralizując i grając na inteligenckich tęsknotach do estetycznych i moralnych autorytetów, przekazywali w gruncie rzeczy to samo: że „wszyscy byli umoczeni” i szukanie winnych zbrodni komunizmu to próba oczyszczania samego siebie („eksternalizacji winy”, by wspomnieć sławny wywiad Michnika). I jeszcze, że prawica to banda chorych umysłowo fanatyków, która chce stawiać szubienice i rozpalać stosy.

Pod hasłami moralnymi upowszechniała michnikowszczyzna wielką niemoralność – niszczyła po prostu podstawy poczucia sprawiedliwości, elementarne rozróżnienie dobra i zła, bez którego nie może istnieć żadna uczciwość, żaden społeczny ład.

Pisałem już o tym, wspominając o zbrodniach MSW i haniebnym zamilczeniu w III RP raportu Rokity, ale trzeba zwrócić uwagę, że wysuwając na plan pierwszy organizacyjną sprawność w zarządzaniu i przygotowanie fachowe, w istocie unieważniła michnikowszczyzna postulat moralności w życiu publicznym. Złodziej – nie złodziej, komuch – nie komuch, ważne, że fachowiec. „Nieważne skąd przychodzisz, byleś przychodził z pieniędzmi”, jak ujął to Jacek Fedorowicz, satyryk skądinąd bardzo michnikowszczyźnie życzliwy. „Fachowiec” -to kolejne słowo-klucz michnikowszczyzny. Nagle okazało się, że peerel był krajem pełnym fachowców, do tego stopnia, że pojąć nie sposób, dlaczego właściwie socjalizm się był skichał. Każdy, kto pełnił wysokie funkcje w peerelu, stawać się miał przez to cennym nabytkiem dla wolnej Polski. Pozbycie się go stanowiłoby nieocenioną stratę. Choćby był ostatnim cymbałem, który wszystko, cokolwiek mu partia powierzyła, doprowadził do ruiny.

Wejście do polskich firm obcego kapitału zweryfikowało ten mit bardzo szybko – menedżerów z peerelowskim rodowodem, którzy zdołali sprostać wymogom prawdziwej konkurencji, można policzyć na placach jednej ręki. Tym rojniej obsiedli oni administracje i cudaczny, postkomunistyczny twór gospodarczy, jakim były „jednoosobowe spółki skarbu państwa”, rujnując je i „transferując” kasę do własnych, zakładanych wyłącznie w tym celu spółek już prywatnych. Michnikowszczyzna czasem, gdy trafił się jakiś szczególnie jaskrawy przykład, potępiała, ale bez tego ognia, jaki umiała skrzesać w sobie w wojnach ideologicznych. Półgębkiem przyznawano, że „pierwszy milion trzeba ukraść”, że cóż, nikt poważny nigdy nie miał co do kapitalizmu złudzeń, taki to po prostu złodziejski i z zasady niesprawiedliwy ustrój. A że okazał się historyczną koniecznością, trzeba jego wady po prostu ścierpieć.

Sprawny demagog gra zawsze na wielu strunach ludzkiej duszy, wiedząc, że u jednego mocniej odezwą się te, u innego tamte tony. Michnikowszczyzna odwołała się do różnych emocji. Także do takich, które właściwe są każdej ludzkiej populacji. Większość ludzi nie lubi słuchać o niepomszczonych zbrodniach, o strasznych nieprawościach i niesprawiedliwości, bo to przykre, to zmusza do zajmowania stanowiska. Łatwo było usunąć ze zbiorowej pamięci ofiary komunizmu, bo nikt, poza osieroconymi rodzinami, po prostu nie chciał sobie zaprzątać głowy myśleniem o nich, tak jak przez dziesięciolecia na szczęśliwym Zachodzie nie chciano słuchać o ofiarach Gułagu, o głodzie na Ukrainie czy Katyniu. Większość inteligencji czuła się mniej lub bardziej umoczona i wolała, aby problemu umoczenia zbyt szczegółowo nie rozważać – jak na dworze Ludwików stało się swego czasu obowiązkiem dobrego tonu noszenie peruki i pudrowanie twarzy, bo w ten sposób liczni w tym towarzystwie syfilitycy mogli się ukryć w tłumie, tak w elitach III Rzeczpospolitej nosiło się „Gazetę Wyborczą” przysłaniającą każdy wstydliwy detal życiorysów. Większość każdej populacji nie lubi radykalnych zmian, bo zmiany naruszają cenne dla przeciętnego człowieka poczucie bezpieczeństwa – więc i z tej przyczyny michnikowszczyzna, występująca, jako strona hamująca zmiany, zawsze z hasłami umiarkowania, zdrowego rozsądku, odcinania się od przesady, miała u przeciętnego Polaka wielki plus. Zwłaszcza, że przeciwko przesadzie występowali ludzie eleganccy, salonowi, cenieni w Krakowie i na Zachodzie, a rzecznicy radykalizmu jawili się jako banda oszołomów, którym źle patrzy z oczu i brzydko pachnie z ust.

Większość każdej populacji woli się opowiadać za dobrem i pięknem, nie za złem i brzydotą. A Adam Michnik przemawiał tak pięknie i wzniosie, jak rzadko który ksiądz. A jak już nie wiedział co powiedzieć, to – majstersztyk propagandy, kwintesencja michnikowszczyzny, i, biorąc to na zdrowy rozum, szczyt absurdu – zamiast komentarza politycznego rzucał na pierwszą stronę wiersz potępiający nienawiść.


* * *

Podsumowując krótko, trudno mi się zgodzić ze służącą „pokrzepieniu serc” tezą narodowych katolików, że Michnik dzięki swym wpływom i uzyskanej propagandowej potędze oszukał, ogłupił polskie społeczeństwo, z natury swej patriotyczne i kierujące się szlachetnymi porywami. Oferta michnikowszczyzny odniosła tak wielki sukces, bo doskonale trafiła w potrzeby większej części polskiej inteligencji -ześwinionej, umoczonej, głupiej, zdeprawowanej peerelem i niezdolnej do rozliczenia się z samą sobą. Inteligencji zastępczej, lewicowej albo z tak zwanego awansu, którą peerel umieścił na miejscu tej prawdziwej, wymordowanej w Palmirach i Katyniu. Michnik, taki, jakim wykreował się po roku 1989, był po prostu bohaterem na jej miarę, i na miarę jej potrzeb. Dlatego zakochała się w nim bez pamięci.


* * *

Jednym ze szczególnie często powtarzanych przez Michnika nonsensów jest budowanie analogii pomiędzy jego wizją „historycznego kompromisu”, leżącego u podwalin III Rzeczpospolitej, z sytuacją II RP, której budowniczowie „przychodzili z różnych stron”, ale mimo to potrafili się dla dobra Polski porozumieć. Pomińmy, że prawdę mówiąc w II RP było akurat inaczej – niezdolność porozumienia pomiędzy głównymi obozami czy raczej niemożność pogodzenia wyznawanych przez nie politycznych wizji okazała się tak wielka, że jedynym wyjściem z niekończącego się politycznego pata pozostał zamach stanu. Co najważniejsze: budowniczowie II RP, owszem, przychodzili z różnych stron, ale żaden z nich nie przyszedł ze strony zaborców! Piłsudski tworzył polskie wojsko u boku Austro-Węgier, a ludzie Dmowskiego u boku Rosji – ale tworzyli oni po różnych stronach wojsko POLSKIE, osobne od armii zaborczych. Pomiędzy współpracą pomiędzy Piłsudskim i Dmowskim a dogadaniem się „Drużyny Wałęsy” z Jaruzelskim i Kiszczakiem nie ma żadnej analogii. Żadnej! Byłaby, gdyby Piłsudski tworzył wolną Polskę z generałem Beselerem albo Wielkim Księciem Mikołajem, co, jak wiadomo, miejsca nie miało.

Owszem, używany przez Michnika historyczny przykład pasowałby znakomicie, gdyby miał uzasadniać wyciągnięcie ręki do -powiedzmy -Moczulskiego, Morawieckiego albo Kołodzieja. Gdyby w roku 1990 obóz Wałęsy wyciągnął rękę do całej „Solidarności” i całej antykomunistycznej opozycji, mówiąc: łączy nas wspólna walka o Polskę, budujmy ją teraz razem, nie tracąc czasu na licytacje, kto bardziej, a kto mniej się do upadku komuny przyczynił.

Tylko że tego właśnie nie zrobiono, wręcz przeciwnie – starano się rywali z opozycji zmarginalizować, wykluczyć, pozbyć. Wbrew utartemu stereotypowi, główny podział w opozycji nie przebiegał pomiędzy „niepodległościowcami” czy „narodowymi katolikami” z jednej, a pomarksistowskimi rewizjonistami z drugiej. W każdym razie już nie w latach osiemdziesiątych. Pod koniec istnienia peerelu najistotniejszym i dramatycznym podziałem stała się linia – z czasem wręcz przepaść – oddzielająca tych, którzy uważali, że z komunistami trzeba się dogadać i jak najwięcej przy tym wytargować, od tych, którzy uważali, że komunę trzeba pokonać. Czyli, mówiąc językiem ubeckim, który michnikowszczyzna przejęła nie wiadomo jak i kiedy, opozycję konstruktywną od radykalnej.

Opozycja radykalna, jak to już tutaj było wspominane, była przez tę „konstruktywną” traktowana jak poważne zagrożenie dla Polski i na różne sposoby dyskretnie tępiona. Józef Darski, przez czas pewien współpracownik KOR-u, opisywał kiedyś, jak próbował sprowadzić na potrzeby swoje i współpracujących z nim działaczy powielacz, i jak próba ta udaremniona została w ostatniej chwili osobiście przez Adama Michnika. „Oni muszą przyjść do nas, pokazać, co chcą drukować, i my zadecydujemy, czy wolno im to robić” – miał wtedy powiedzieć Michnik. Jest wiele relacji potwierdzających, że grupa Michnika i Kuronia czuła się swego rodzaju „komitetem centralnym” całej opozycji. Nie chcę ich nadmiernie mnożyć, bo wyprostowanie zmistyfikowanej legendy opozycji to temat na osobną książkę, która, aby oddać hołd prawdzie i nikogo nie skrzywdzić, wymaga wielkiej staranności i wielu rozmów – mam nadzieję, że Pan nie poskąpi mi do tej pracy sił, ale na razie za wcześnie o tym mówić. Tu ograniczę się do minimum.

Lech Dymarski, również współpracownik KOR, a potem działacz pierwszej „Solidarności” i jej podziemnej kontynuacji, pisze o ściśle zakonspirowanej Radzie Polskiego Funduszu Praworządności, która w latach osiemdziesiątych rozdzielała ze środków podziemnej „Solidarności” finansową pomoc dla represjonowanych, refundowała ofiarom prześladowań zasądzane przez peerelowskie sądy grzywny, wypłacała zasiłki zwolnionym z pracy, i tak dalej. „Działalność komisji nie cieszyła się poparciem części byłych korowców, ani ich wpływowego, podziemnego tygodnika „Mazowsze”. Tamci uważali, że nie jest w porządku, gdy ratujemy ludzi przed nędzą bez ich zgody i poza ich kontrolą”. Zasiadający w radzie Jan Józef Lipski „z widocznym zakłopotaniem przekazał nam kiedyś ofertę: „jeśli on ujawni skład Rady Funduszu, to oni nas uwiarygodnią. Sprawę rozstrzygnęła, jak zwykle bez ogródek, Romaszewska: Janku, czy twoim przyjaciołom się coś nie pomyliło? A może to my ich uwiarygodnimy?”.

Ten sam Dymarski wspominał w filmie Jerzego Zalewskiego „Dwa kolory”, jak wkrótce potem padł ofiarą „szeptanki”, o którą podejrzewał to samo, wskazane wcześniej środowisko. W podziemiu był to morderczo skuteczny sposób eliminowania przeciwników – jeśli cieszący się znacznym mirem działacz po cichu ostrzegał, że na tego a tego trzeba uważać, bo kapuje, pomówiony po prostu pozostawał w próżni i nie miał sposobu nawet dowiedzieć się, dlaczego, nie mówiąc o obronie.

Broń ta była zresztą stosowana jeszcze w ostatnich miesiącach peerelu. Krzysztof Czuma wspomina, jak posunięto się do takiego właśnie pomówienia, aby w 1989 roku usunąć go z otwartego spotkania Komitetu Obywatelskiego. Co szczególnie charakterystyczne, powodem było samo nazwisko – Krzysztof Czuma jest bowiem synem znanego działacza niezależnego od grupy Kuronia Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Działaczka tego ruchu, Zofia Toborowicz-Jeglińska, wspominała, jakim szokiem była dla niej i jej zaangażowanych w opozycyjną działalność przyjaciół spotkanie z Michnikiem, wówczas już cieszącym się, dzięki marcowi 1968 i „Wolnej Europie”, statusem jednego z nieformalnych przywódców całej opozycji. Oczekiwany bohater grubiańsko zrugał młodych działaczy ROPCiO za próbę działania poza kierowanymi przez niego strukturami, zasugerował, że są inspirowani przez bezpiekę i usiłował im zakazać dalszej działalności.

Jeszcze jedna historia: Adama Borowskiego, w latach osiemdziesiątych działacza Międzyzakładowych Robotniczych Komitetów „Solidarności” – struktury, która powstała i działała niezależnie od Wałęsy i jego doradców, i była w tych kręgach odpowiednio do tego traktowana. Aresztowanemu bezpieka zrobiła wyjątkowe świństwo: w Dzienniku Telewizyjnym pokazano bez dźwięku zdjęcia z jego przesłuchania, zrobione przez tzw. weneckie lustro, a głos lektora informował jednocześnie, że Borowski „sypie”. Gdy zainteresowany o tym usłyszał, pchnął czym prędzej do podziemnego „Tygodnika Mazowsze” gryps ze sprostowaniem. „Tygodnik Mazowsze” odmówił jego publikacji, a pośrednikowi w prywatnej rozmowie zakomunikowano, że „redakcja nie ma do Borowskiego zaufania”. On sam do dziś nie wątpi, że środowisko rządzące „Tygodnikiem” zupełnie świadomie wsparło ubecką manipulację, bo skompromitowanie działacza niepoddającego się jego kontroli uważało za korzystne dla siebie. I, szczerze mówiąc, wiedząc od różnych ludzi to co wiem, sądzę, że Borowski ma rację.

Nazwiska Kuronia i Michnika legenda tak silnie związała z KOR, że dziś, pisząc o ich środowisku, używa się często po prostu określenia „korowcy”. Zresztą, legenda związała z KOR także nazwisko Geremka, który w nim nie był, ani w ogóle żadnej działalności opozycyjnej w tym czasie nie prowadził. Mało kto pamięta dziś, że w Komitecie byli bardzo różni ludzie, nawet jeden ksiądz.

Ale faktycznie, Kuroń i jego współpracownicy szybko KOR zdominowali. Wynikało to z różnych przyczyn. Macierewicz i jego formacja, która potem odnalazła się znakomicie u księdza Rydzyka, twierdzi do dziś, iż podstawową sprawą było przejęcie przez tę grupę kontaktów zagranicznych.

Coś w tym oczywiście jest. Nazwiska lewicowych rewizjonistów były na Zachodzie znane. Daniel Cohn-Bendit, przywódca lewackich ruchawek w 1968 roku, z dumą opowiadał, jak na swoim procesie, pytany przez sędziego zgodnie z procedurą o personalia, odparł: „nazywam się Kuroń-Modzelewski”. Nie był jedynym, wielu lewaków z jego okolic zachwycało się dysydentami, widząc w nich bohaterów zdrowego, rewolucyjnego marksizmu, który odnowi zbiurokratyzowane Kompartie z obozu sowieckiego. Ponoć pierwszy w peerelu podziemny powielacz (w końcu zresztą bodaj nigdy nieużyty) przemycony został przez francuskich trockistów. Sprzyjało „lewicy laickiej” wiele okoliczności, nawet tak anegdotycznych, jak fakt, że ówczesny warszawski korespondent „New York Timesa” był synem Adama Kaufmana, przed wojną współtowarzysza ojca Michnika, Ozjasza Szechtera, z Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, razem z nim sądzonego za to i skazanego przez sąd wolnej Polski na kilkuletnie więzienie. Jest chyba oczywiste, do kogo w tej sytuacji zgłaszał się amerykański dziennikarz po opinie na temat sytuacji w Polsce i wiadomości o opozycji.

Kontakty zagraniczne – także te, które podczas swego pobytu na Zachodzie nawiązywał Michnik – były na pewno wielkim kapitałem tej grupy, i powodem, dla którego czuła się ona upoważniona do „uwiarygodniania” innych, bądź odmawiania im takiej rekomendacji. Były też przecież wielkim kapitałem całej opozycji. Przejście do działalności jawnej, zapoczątkowane przez KOR, a stanowiące dla całej peerelowskiej opozycji przekroczenie Rubikonu, być może nie udałoby się, gdyby nie fakt, że w grupie, podającej w ulotkach swoje nazwiska i adresy byli ludzie, których zniknięcie czy aresztowanie wywołałoby natychmiastową reakcję zachodnich mediów i zniweczyło gierkowskie starania o pożyczki. W innym wypadku możliwe, że SB łatwiej byłoby się zdecydować na siłowe załatwienie sprawy, co odepchnęłoby kolejne takie próby budowania jawnej opozycji co najmniej o kilka lat. A wtedy Sierpień 80, bez jej logistycznego wsparcia, zapewne sprowadziłby się do serii nieskoordynowanych ruchawek, i w najlepszym wypadku wypalił na jakichś guzik wartych postulatach płacowych – cała historia Polski poszłaby w innym kierunku, trudnym do przewidzenia nawet dla rutynowanego autora science fiction.

Kiedy od czasu do czasu wpadnę w towarzystwo, które z „prawicowych” pism zna proste odpowiedzi na wszelkie pytania, w tym także na pytanie o to, dlaczego to Kuroń, a nie kto inny, stał się punktem odniesienia dla całej opozycji, staram się je namówić do prostego eksperymentu myślowego. Jeśli ktoś z Państwa chce, też może go przeprowadzić. Proszę sobie wyobrazić, że w Państwa domu stoi telefon, który jest w całym kraju znany jako numer, na który można i trzeba dzwonić, jeśli ktoś został wyrzucony z pracy, pobity, aresztowany albo stała mu się inna niesprawiedliwość. Ten telefon dzwoni non stop, dzień i noc, i trzeba go za każdym razem odebrać, wysłuchać, o co chodzi, zapisać sprawę w specjalnym, przeznaczonym do tego zeszycie i nadać jej bieg. Dla ułatwienia pomińmy wszystkie inne niewygody, zapomnijmy, że mieszkanie obstawiają ubecy, że od czasu do czasu wpada milicja, robi rewizję i zatrzymuje na cztery-osiem, że kiedy nie robi tego milicja, wpada obić gębę i skopać nery „aktyw” ze związków socjalistycznej młodzieży (dziś celebrujący swe szczytne tradycje w stowarzyszeniu „Ordynacka”), że wisi nad głową wiele innych szykan, włącznie z zawsze aktualną groźbą zamordowania przez „nieznanych sprawców”, których przez cały czas powstrzymuje od tego rutynowego działania tylko kaprys towarzysza pierwszego sekretarza. Zostawmy to wszystko, wystarczy tylko ten dzwoniący dzień i noc telefon, dzwoniący tak przez cały rok, potem drugi, trzeci, czwarty… Z ręką na sercu – ile by Państwo byli zdolni takiego życia wytrzymać, wiedząc, że raczej nie macie szans na żadną nagrodę poza niebieską, a dla ateisty, na przykład, to wyjątkowo słaby argument?

A Kuroń stał się dla świata i Polski symbolem opozycji, ważniejszym niż ktokolwiek inny, bo to właśnie w jego domu ten znany wszystkim telefon stał.

Nie zamierzam, i proszę mi tego nie insynuować, odbierać niczego z chwały należnej za heroizm, za bezsenne noce, więzienia, siniaki. Większość z tych setek, w porywach tysięcy, ludzi zaangażowanych mniej lub bardziej w opozycję, w ogóle nie myślała, jaka ta przyszła Polska ma być, nie zastanawiała się, kto z nich jest lewicowy, kto prawicowy – chcieli po prostu pomóc innym, przeciwstawić się triumfującej podłości. A ci, którzy myśleli o polityce – trudno się dziwić, że postępowali tak, jak postępowali. Byli przywódcami i czuli ciężar spoczywającej na nich odpowiedzialności. Stojąc w obliczu komunistycznej bezpieki mającej na koncie takie akcje, jak zorganizowanie i uwiarygodnienie osławionej „V komendy WiN” – całkowicie agenturalnego, fałszywego dowództwa antykomunistycznego ruchu oporu, które posyłało walczących o Polskę żołnierzy wprost w obławy KBW i NKWD – można było dopatrywać się wszędzie prowokatorów i traktować nieufnie wszystkich, którzy nie byli znanymi z dawna kumplami albo posłusznymi wykonawcami ich poleceń.

Ale fakty są faktami. Swą dominującą pozycję późniejsza Familia zdobyła przede wszystkim pracą, poświęceniem, odwagą – inne przewagi pomogły, ale nie one zdecydowały. Z czasem jednak zaczęła wykorzystywać swą dominację w sposób coraz bardziej wątpliwy. Szczególnie, gdy z jednej strony pojawiła się nadzieja, że sytuacja wreszcie zmusi komunistów do tak długo oczekiwanych negocjacji i ustępstw, a z drugiej -gdy na fali legendy zdławionej przez Jaruzela „Solidarności” zaczęły umacniać się albo od zera powstawać organizacje i struktury, które nie myślały już, jak opozycjoniści pokolenia poprzedniego, o żadnej finlandyzacji, o żadnych układach, których komuniści przecież i tak, jak udowodniła to lekcja „Solidarności”, nie dotrzymywali – ale o walce do pełnego zwycięstwa. I których działacze doznawali metafizycznych dreszczy już nie przy żartobliwych piosenkach jak to „Wyszyński z Kuroniem za pieniądze Mao / Chcieli Żydom sprzedać naszą Polskę całą” albo melancholijnych balladach Kelusa o szosie E-7 – tylko przy wezwaniach Kaczmarskiego, by komuniście „zacisnąć drut na szyi / i krtań w śmiertelny zmienić krwiak”, słuchając „jak przed śmiercią wyje”; i by nie zdarzyło się „z którymś z nich popełnić błąd / szukając uczuć w jego twarzy / zamiast go zabić z zimną krwią”.

Z jednej strony pojawiła się szansa na osiągnięcie celu całej wieloletniej działalności, z drugiej – coraz liczniejsi nieodpowiedzialni gówniarze i przywódcy mający gdzieś i Wałęsę, i Kuronia, i innych zdziadziałych ugodowców.

Owszem, zaraz po stanie wojennym, kiedy Kuroń w przemyconym z internowania artykule wzywał omalże do organizowania powstania (później, przyznajmy uczciwie, uznał ten tekst za „najgłupszy, jaki w życiu napisał”, choć pozostawał w nim wierny sobie i nie ukrywał, że postulowany powszechny opór służyć ma zmuszeniu komunistów do negocjacji; możliwość upadku ZSSR przecież nie mieściła się w prawdopodobieństwie) – wtedy zdecydowani na wszystko młodzi byli potrzebni. Skoro, jak pokazały pierwsze dni stanu wojennego, wielbiona przez starych opozycjonistów wielkoprzemysłowa klasa robotnicza „Solidarność” olała i, zmęczona chaosem oraz przestraszona zimnymi kaloryferami, nie zastrajkowała, a potem, może nie tak spontanicznie, ale niemal równie masowo zaczęła wstępować do nowych, „wronich” związków zawodowych, musiały opozycję ratować, jak to nazwała komunistyczna propaganda, „rozwydrzone wyrostki”. I uratowały. Ilekroć przywódcy „Solidarności” wezwali, to „rozwydrzone wyrostki” ochoczo szły na ulicę i brały od ZOMO wpierdol. Po to, żeby przywódcy, którzy ich tam posłali, mogli się potem z generałami, którzy poszczuli ich zomiakami, dogadać i pobratać przy wódeczce.

Potem, kiedy w 1988 organizowano rachityczne strajki, stanowiące pretekst do Okrągłego Stołu, znowu poszli za przywódcami „Solidarności” niemal wyłącznie młodzi. A rok później ci sami młodzi, gdy zażądali wyprowadzenia z Polski sowieckich garnizonów, usłyszeli od Wałęsy, że „powinien zdjąć pasa i sprać im dupy” – jakby nie dość zrobili w tej kwestii podwładni jego wówczas już przyjaciela, Kiszczaka.

Bez względu, jakie motywacje kierowały ludźmi z kręgu Wałęsy, nie można tego nie powiedzieć, że podjudzeni przez komunistów wizją porozumienia „elit” z obu stron barykady, każdej przeciwko swoim radykałom, w końcówce lat osiemdziesiątych zasłużeni wcześniej działacze opozycji dopuszczali się wobec innych ludzi walczących o Polskę postępków, których nie można nazwać inaczej, niż podłymi. Poprzestańmy na jednym przykładzie: gdy w 1988 roku bezpieka aresztowała przywódców „Solidarności Walczącej”, Kornela Morawieckiego, Andrzeja Kołodzieja i Hannę Łukowską-Karniej, z kręgu Kuronia i Michnika skierowane zostały do Amnesty International interwencje, aby nie broniła zatrzymanych, albowiem są to przywódcy „organizacji terrorystycznej”. Podobny status – „terrorystów” – przyznali ci sami, wówczas już byli opozycjoniści, moszczący się właśnie na rządowych stołkach, zatrzymanym podczas ostatnich antykomunistycznych demonstracji w roku 1989; tych samych demonstracji, które Kiszczak, jak wspominał Kuroń, nie dość gorliwie pałował, mimo jego, Kuronia, nacisków. Ostatnio dopiero wyszły na jaw dokumenty pokazujące, że przed Okrągłym Stołem środowisko Wałęsy zaangażowało się razem z bezpieką w haniebną grę, mającą na celu usunięcie podstępem więzionych Morawieckiego i Kołodzieja z kraju, aby nie przeszkadzali „historycznemu kompromisowi” (Morawiecki wrócił szybko przez „zieloną granicę”, ale niewiele to już zmieniło – choć bezpieka przestała go ścigać dopiero w styczniu 1990 roku).

„Oni byli tylko dysydentami, a my wrogami; oni chcieli lepszego komunizmu, a my niepodległej Polski”, podsumowała po latach z goryczą działaczka „Solidarności Walczącej”. Cytuję tę bardzo charakterystyczną dla byłych działaczy antykomunistycznej opozycji opinię, nie zgadzając się z nią. Środowisko Kuronia i Michnika też chciało, na swój sposób, niepodległości Polski. Miało więcej doświadczeń, z których wynikało jasno, że o pełnej niepodległości nie ma na razie co marzyć, że finlandyzacja jest wszystkim, co można osiągnąć, a porywanie się z motyką na słońce musi doprowadzić do tragedii i utraty wszystkiego. Cała działalność kręgu Kuronia, Michnika i pozostającego wtedy pod ich przemożnym wpływem Wałęsy, którzy z nieprzymuszonej woli podjęli się być świadomymi wspólnikami bezpieki w walce z antykomunistami, była z punktu widzenia polityki morderczo logiczna i uzasadniona. Oczywiście, w świetle tego, co wtedy mogli wiedzieć Wałęsa i jego doradcy. Bo w świetle tego, jak wówczas naprawdę się sprawy miały, ich działalność była kompletnie chybiona – jak to udowodnił w „Reglamentowanej rewolucji” Antoni Dudek, i z czym żaden poważny historyk dziś nie polemizuje, alternatywą dla Okrągłego Stołu nie była żadna wieszczona przez Michnika wojna domowa, tylko jeszcze kilka miesięcy gnicia peerelu i jego gwałtowny, całkowity upadek.

Oto paradoks historii, z którym ja, publicysta wychowany na Dmowskim i jego bezlitosnej, do bólu logicznej analizie politycznej, przyznaję otwarcie, nie umiem sobie poradzić. Gdyby Wałęsa i jego ludzie, zamiast polityczną rachubą, kierowali się odruchem moralnym, zabraniającym zwracać się ramię w ramię z komunistami przeciwko patriotom, rządy komunistycznej mafii skończyłyby się w Polsce paręnaście lat wcześniej. Ale to nie ja, to nikt inny, jak sam Adam Michnik narzucił polskiemu dyskursowi publicznemu zasadę, że działania polityków trzeba sądzić nie według kryteriów politycznych, ale moralnych właśnie. Więc osądźcie Państwo sami, właśnie z punktu widzenia etyki i moralności, czym było zwrócenie się przez „drużynę Wałęsy” przeciwko tym, na plecach których przez ładnych parę lat jechali, a których narzucona przez komunistów logika porozumienia kazała im nagle uważać za wrogów wspólnych, już nie tylko Jaruzela i Kiszczaka, ale także i ich.

Piszę „drużyna Wałęsy”, choć za każdym razem muszę cofać się i poprawiać, bo palce same z siebie naciskają klawisze „Soli…”. Taka jest siła stereotypu. Dziewięćdziesięciu dziewięciu Polaków na stu, zapytanych, kto wygrał w 1989 roku „kontraktowe” wybory i objął potem władzę, odpowie (jeśli w ogóle odpowie, bo część pewnie wybałuszy cielęco gały i spyta „że co?”): „Solidarność”. Bez wahania.

A przecież to nieprawda. „Solidarności” wtedy nie było, wyjąwszy tę podziemną, a ona w wyborach nie startowała. Legalnie odtworzona została dopiero później, a Bogiem a prawdą, w ogóle nigdy, bo związek zarejestrowany przez Wałęsę powtórnie, pod przejętą prawem kaduka historyczną nazwą, był już inną strukturą, z innymi ludźmi i stosowniej jest tu mówić o „neo-Solidarności”, lub „Drugiej Solidarności”, w odróżnieniu od tej pierwszej, zrodzonej z Sierpnia.

W wyborach wystąpił i zwyciężył efemeryczny twór o nazwie Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. Komitet tworzony na zasadzie kooptacji od wewnątrz, skupiający ludzi poleconych przez ludzi zaufanych, na którego skład i decyzje wpływ przemożny miał, jak sama nazwa wskazuje, Lech Wałęsa. Laureat pokojowej Nagrody Nobla, bohater, historyczny i charyzmatyczny przywódca i tak dalej. Człowiek, który, pamiętając swą ówczesną pozycję, do dziś często powtarza „Ja – JA! – obaliłem komunizm”. Czy Wałęsa rzeczywiście ma prawo do całej zasługi za obalenie komunizmu, to moim skromnym zdaniem kwestia do dyskusji. Natomiast, że on właśnie ponosi największą odpowiedzialność za to, iż na owym obaleniu komuniści wyszli lepiej niż ktokolwiek inny, to na pewno.

Zasadniczo, członkowie Komitetu Obywatelskiego rekrutowali się z dwóch środowisk. Z inteligencji katolickiej, KiK-ów, „Znaku”, „Więzi” i innych środowisk cieszących się zaufaniem Kościoła – oraz z ludzi związanych niegdyś z KOR i KSS KOR, przeważnie wywodzących się z tradycji marksistowskiego rewizjonizmu. Było też trochę działaczy „Solidarności” i „Solidarności Wiejskiej”, głównie reprezentujących mniejsze ośrodki, gdzie obie wcześniej wymienione struktury nie miały zakorzenienia.

Wałęsa, wówczas uległy wpływowi Geremka, Kuronia i Michnika, dał się namówić na taką konstrukcję list wyborczych KO, która zdecydowaną przewagę w przyszłej sejmowej reprezentacji Komitetu – i tak przez wszystkich uważaną za reprezentację „Solidarności” – dawała środowisku rewizjonistów. Argument, który wedle relacji miał go do tego przekonać, miał naturę czysto praktyczną. To środowisko było najlepiej zorganizowane i najbardziej karne. Miało do zaoferowania coś, na czym Wałęsie zawsze zależało najbardziej: posłuch. Ale, przyznajmy, w ówczesnych warunkach ten argument miał sens. Wałęsa szedł do walki z władzą, która wydawała się znacznie silniejsza niż była w rzeczywistości. Potrzebował w parlamencie karnej drużyny, a nie rozdyskutowanego klubu.

Nie piszę podręcznika historycznego, zresztą, mimo niechęci elit intelektualnych, ta historyczna praca została wykonana, choćby przez wspominanego już Dudka. Staram się na użytek czytelnika uchwycić sens tamtych wydarzeń i zdemaskować mity oraz mistyfikacje. Fatalna w skutkach „wojna na górze”, która wybuchła w roku 1990, miała praprzyczynę właśnie w decyzji Wałęsy o takim, a nie innym ukształtowaniu list wyborczych, i, co za tym idzie, reprezentacji KO w parlamencie, zwanej Obywatelskim Klubem Parlamentarnym (cały czas nigdzie, poza plakatami wyborczymi, nie pojawia się słowo „Solidarność”!). W przeczuciu nieuchronnego zwycięstwa Familia popełniła ogromny błąd – uznała, że Wałęsa przestał już być potrzebny i można go odstawić na boczny tor. Było to dla Wałęsy duże zaskoczenie, bo, jak się zdaje, sądził on, że jego pozycja jest niezagrożona tak długo, jak długo grać może na konflikcie między frakcjami, nazwijmy to, „korowską” i „kościelną”. Frakcja „korowska” dążyła zaś – już o tym rozmawialiśmy – do zachowania struktury Komitetu Obywatelskiego, i stworzenia na bazie komitetu ogólnopolskiego i komitetów regionalnych ogólnopolskiego Ruchu Obywatelskiego, który przejąłby po PZPR rolę monopartii, realizując pomysł „czegoś więcej” niż demokracja w typie zachodnim, czyli „Rzeczpospolitej Samorządnej”. (Kryzys zaczął się od tego, że frakcja druga, na którą liczył Wałęsa, okazała się politycznie niesamodzielna. Mazowiecki, z przyczyn, przyznam szczerze, dla mnie niezrozumiałych, a więc chyba personalnych, od samego początku swego premierowania robił Wałęsie rozmaite afronty i starał mu się pokazać, że skoro już kraj ma premiera i popierającą go większość parlamentarną, to przewodniczący jednego ze związków zawodowych może wracać do Gdańska. Bez większego trudu porozumiał się z „lewicą laicką” i stworzył z nią wspólny front (w szybkim czasie obie grupy stopiły się nierozdzielnie, przy czym to raczej środowisko KiK-ów i „Znaków” rozpuściło się w bardziej od niego wyrazistej „lewicy laickiej”), czego ostatecznym skutkiem była decyzja o wystąpieniu w wyborach prezydenckich przeciwko Wałęsie. Decyzja zupełnie szalona, świadcząca o kompletnym oderwaniu warszawskich i krakowskich kawiarni od rzeczywistości – w połowie roku 1990 Familia uważała, że wygrana jej kandydata jest więcej niż pewna, gdy w istocie nie było na to szans najmniejszych, co boleśnie zostało Familii udowodnione kilka miesięcy później.

Wałęsa, tracąc grunt pod nogami, musiał sięgnąć po ludzi nowych. Po Kaczyńskich, którzy sformułowali wtedy postulat przyśpieszenia, i po drugi szereg posłów OKP, tych, o których pisałem już, iż naiwnie sądzili, że idą do Sejmu po to, aby odstawić komunistów od władzy, a nie po to, żeby bronić ich przed „jaskiniowym antykomunizmem” albo udowadniać, że propaganda peerelu niesłusznie oskarżała opozycję o zamiar zniszczenia PZPR.

Ale to bynajmniej nie znaczy, że Wałęsa nagle zapałał większym niż kilka miesięcy wcześniej gniewem na czerwonych. Jego oparcie się na antykomunistach wynikało wyłącznie z taktyki, było, jak niemal wszystko, co robił po roku 1989, przejawem podporządkowania wszystkiego przemożnej chęci sprawowania władzy; w świetle tego, co działo się później, nie można co do tego mieć żadnych wątpliwości. Stosunek Wałęsy do Kiszczaka i Jaruzelskiego, czy, z drugiej strony, jego stosunek do pomordowanych przez „nieznanych sprawców”, zasadniczo niczym się nie różnił od tego, co sądził na ten temat Michnik. Tyle, że dla Michnika najważniejsze było, żeby w Polsce nie rządził „endecki ciemnogród”, a kto, to już mniejsza, byle nas wiódł ku Polsce „otwartej, europejskiej, tolerancyjnej” – Wałęsie natomiast zależało przede wszystkim, żeby w Polsce rządził Wałęsa.

Michnik nie zostawiał w tym czasie na Wałku suchej nitki, oskarżał go o dyktatorskie zapędy, robił z niego omalże faszystę. A jednak, jak to opisywał Jan Maria Jackowski, kiedy zaraz po wyborach Wałęsa po raz pierwszy zobaczył Michnika, przywitał go słowami: „Adaś, wygraliśmy!”.

To był spór w rodzinie, do której my, ludzie prostolinijnie wierzący, że obalenie komunizmu przyniesie Polsce uczciwość w życiu publicznym, nie należeliśmy z założenia. Prawdziwa wojna na górze nie toczyła się o rozstrzygnięcie, czy czerwona mafia zostanie odgłowiona, rozbita i zmuszona do lojalności wobec władzy, czy zachowa swe wpływy i pozostanie samodzielną siłą polityczną, związaną ideowym sojuszem z częścią byłej opozycji. W tej kwestii pomiędzy Familią a Wałęsą zasadniczej różnicy zdań nie było. Nie dzieliły ich też odmienne wizje przyszłej Polski, bo Familia miała wizję tak ogólnikową, że dawało się ją pogodzić ze wszystkim, a Wałęsa nie miał jej bodaj w ogóle.

Istniała, owszem, pewna różnica taktyczna. Familia, jak przystało na rozdyskutowanych inteligentów, za obszar kluczowy w walce o Polskę uznała media. „Gazeta Wyborcza” miała nadawać ton, wyznaczać hierarchie i ogólne kierunki – a pozostałe media, odziedziczone po postkomunistach, podchwytywać jej wskazówki i realizować je w codziennej pracy z masami. Dotyczyło to zwłaszcza telewizji i radia. Dlatego z równą zajadłością, jak struktur władzy, administracji i zarządzania gospodarką, broniła Familia przed jakimikolwiek zmianami komunistycznego personelu mediów elektronicznych. Pod rządami Andrzeja Drawicza, należącego do michnikowszczyzny całym sercem i duszą, oraz jego zastępców (wśród nich Lwa Rywina oraz Jana Dworaka, który po aferze Rywina był reklamowany, jeden Bóg wie na jakiej podstawie, jako człowiek, który oczyści i odpolityczni TVP) doskonale zakonserwowano mechanizmy rządzące telewizją od czasów osławionego towarzysza Szczepańskiego. Przypomnijmy, że Szczepański był tym, który pierwszy docenił propagandową potęgę tej instytucji – wcześniej traktowana była przez komunistów jako podrzędne medium, raczej służące dostarczaniu masom rozrywki, w związku z czym panował w telewizji pewien luz i pobłażanie umożliwiające powstawanie takich produkcji, jak „Kabaret Starszych Panów” czy programy Fedorowicza i Gruzy. To dopiero właśnie gierkowski nominat zrobił z TVP karny, wyspecjalizowany w propagandzie oddział janczarów, gotowych uporczywie wbijać masom do głów każdą bzdurę, jaką mafia, to znaczy, jaką partia wbić kazała („codziennie milion gwoździ w milion desek”… Już to cytowałem?). Za pierwszej „Solidarności” pisano na murach i w ulotkach „telewizja kłamie”, usiłowano ośmieszyć jej szczególnie aktywnych na ideologicznym froncie prezenterów (hasło z muru: „Kocham Falskie – Albin”). Za wolnej Polski, pod rządami Familii, okazało się oczywiście, że Woronicza i Malczewskiego pełne są najwyższej klasy fachowców. Straciło pracę dosłownie kilka szczególnie skompromitowanych postaci, dających za Jaruzelskiego twarze i głosy najbardziej podłej propagandzie, w rodzaju Samitowskiego, Barańskiego czy Zakrzewskiego – osobistego reportera Jaruzelskiego, oddelegowanego do telewizji wprost z bezpieki. Innych przesunięto do tylnego szeregu, żeby nie drażnili ludzi skompromitowanymi gębami, ale ich fachowość została doceniona i wykorzystana.

I w sumie, fakt – to byli fachowcy. Fachowcy od robienia wody z mózgu, od odwracania kota ogonem i od skłaniania społeczeństwa, niczym psa Pawłowa, do zaplanowanych reakcji – czyli fachowcy od tego właśnie, czego michnikowszczyzna potrzebowała, żeby zapanować nad społeczeństwem, wyleczyć je z patriotycznoreligijnych emocji, wiodących nieuchronnie ku piekłu nacjonalizmu, i narzucić w zamian sznyt europejsko-postępowy.

Parę podanych wyżej przykładów, i wiele z braku miejsca pominiętych, dowodzi, że media – obok polityki zagranicznej – traktowała Familia jako swoją absolutną domenę. Na innych polach mogła oddać wiele, ale dopuszczenie rzeczywistego pluralizmu w docierającym do Polaków przekazie nie wchodziło w grę. Każda próba wejścia do masowego dyskursu kogoś niezaakceptowanego przez salon michnikowszczyzny była kontrowana z całą stanowczością, nawet jeśli ktoś chciał, jak popularny niegdyś prezenter „Teleexpressu” Wojciech Reszczyński, stworzyć tylko muzyczne radio rockowe. Prawdopodobnie dlatego właśnie – to moja hipoteza, nad udowodnieniem albo obaleniem której historycy będą się musieli trochę nabiedzić – w desperackiej próbie zablokowania nowego medialnego ładu, wprowadzanego przez rząd Millera, ładu spychającego „Agorę” do roli jednego z pośledniejszych graczy, zdecydował się Michnik ujawnić taśmy z nagraniem Rywina, co skończyło się pogrzebaniem całego towarzyskiego układu, tak zgodnie współpracującego przez lata dziewięćdziesiąte i zapoczątkowało rozpad oligarchicznej konstrukcji zwanej III Rzeczpospolitą.

Ale o tym dalej. Dla michnikowszczyzny więc od samego początku obszarem najważniejszym, decydującym o władzy (tej, która ją interesowała – „rządu dusz”), były media. Dla Wałęsy natomiast były to specsłużby. Jak już wspominałem, Wałęsa postanowił przejąć, jako nowy „ojciec chrzestny”, bezpiekę. Piszę te słowa w chwili, gdy tak zwana szafa Lesiaka jest dopiero otwierana, ale doskonale się domyślam, co w niej zostanie znalezione. Domyślam się, bo udokumentowane tam sprawy, jako dziennikarz, śledziłem na bieżąco. Zostanie znaleziona dokumentacja działalności w stu procentach ubeckiej, takiej samej, jaką na zlecenie Kiszczaka i Jaruzelskiego prowadzono przeciwko podziemiu – tyle, że teraz inspirowanej przez Wałęsę i jego „dwór”, a mającą na celu „dezintegrowanie” tych, którzy potraktowali „wodza” zbyt poważnie, i głupio myśleli, że naprawdę chodzi mu o Polskę, a nie tylko o usadzenie się w prezydenckim fotelu. Przypuszczam, że będzie tam o szukaniu na działaczy „haków”, o rozpuszczaniu plotek na temat dziwkarstwa, homoseksualizmu albo ekscesów pijackich, o fabrykowaniu afer oraz wypuszczaniu o nich „przecieków” do gazet, i o wszelkich innych działaniach neobezpieki, mających pogrążyć działaczy opozycji „niekonstruktywnej”. Pewnie nie będzie o podcinaniu przewodów hamulcowych, wstrzeliwaniu w opony kołków i innych sposobach na spowodowanie kraksy przy dużej prędkości, o podsłuchach, pogróżkach i anonimach – bo o takich rzeczach bezpieka także za peerelu w raportach nie pisała. Ale pamiętam te czasy i wiem, że tak właśnie było, że działacze prawicy, występujący przeciwko zbratanym wtedy w jedno Towarzystwo komunie, michnikowszczyźnie i Wałęsie, na takie właśnie działania byli narażeni.

Cóż, poczekamy – kiedyś w końcu sprawa się wyjaśni.

Spór między michnikowszczyzną a Wałęsą był więc sporem taktycznym, czego dowiodły wypadki z maja i czerwca 1992 roku. „Lewica laicka”, której nieopatrznie – miał stwierdzić po czasie – dał Wałęsa za dużo, wchłonąwszy postępowych katolików, uznała, że Wałęsa przeszkadza jej w planach zbudowania ruchu obywatelskiego „Solidarność” i podporządkowania sobie w nim wszystkich innych nurtów – a ten plan był dla niej ważny, bo tylko takie podporządkowanie dawało gwarancję zapanowania nad drzemiącymi w narodzie demonami nacjonalizmu. A ponieważ własnym gadaniem, z którym nikt nie polemizował, wbiła się w stan euforii i nastrój absolutnego triumfu (najgorzej to uwierzyć własnej propagandzie – nie pierwszy to i nie ostatni przykład), uznała, że może już Wałęsę odesłać na jego miejsce, do muzeum. Zagrożony Wałęsa sięgnął po jedynego możliwego w tej sytuacji sojusznika, po tłumiony wcześniej nurt narodowo-katolicki, eksponujący te emocje, których przeraźliwie bały się postkorowskie kawiarnie, a które dla społeczeństwa były właśnie najbardziej nośne. Sięgnął po patriotyzm, po „Boże coś Polskę”, i po hasło rozliczenia komunistycznych złodziei i zbrodniarzy. Na krótką chwilę komuniści znowu stali się wrogami – do wyborów. Potem, gdy już Wałęsa wprowadził się do Belwederu (no, to teraz zostajemy tu co najmniej na piętnaście lat, miał powiedzieć swojemu „kapciowemu”), znowu komuniści stali się partnerami historycznego kompromisu oraz „lewą nogą”, niezbędną do podtrzymywania sceny politycznej w równowadze, a tak naprawdę to do prowadzenia rozgrywek mających utrzymać Wałęsę na szczycie wytwarzanego przez niego nieustającego chaosu. Niezbędna także stała się i Familia, która już po pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych dostała od Belwederu jasną propozycję powrotu do sojuszu sprzed „wojny na górze”. Unia Demokratyczna miała zastąpić na dworze coraz bardziej niewygodne PC, z Kuroniem jako wicepremierem przy premierze-prezydencie albo z premierem Geremkiem. Faktycznie sojusz odnowiony został dopiero na okoliczność obalenia rządu Olszewskiego, i wyglądał mniej więcej tak, że każda ze stron dostała, na czym jej najbardziej zależało – Familia media, Wałęsa „prezydenckie” resorty siłowe, których premier Suchocka nawet nie próbowała kontrolować. A kiedy naród brutalnie podziękował Wałęsie za pięć lat krętactw i zamętu (czego zresztą legendarny i charyzmatyczny przywódca do dziś nie potrafi przyjąć do wiadomości, wyznając co i raz, że „nie przegrał wyborów, tylko liczenie głosów”), drugą stroną tego dilu stał się wreszcie partner oczekiwany w nim od samego początku – reformatorskie skrzydło PZPR, uosabiane przez Aleksandra Kwaśniewskiego, tego samego właśnie, którego w roku 1990 Michnik lansował i obwoził po kraju, a Kuroń kazał Kaczyńskiemu brać do pierwszego niekomunistycznego rządu, bo „są już pewne ustalenia”.

Nie wdając się w szczegóły, ten układ przetrwał aż do końca drugiej kadencji Kwaśniewskiego. Nic mu przecież nie mogła zaszkodzić szamotanina rozdrobnionej centroprawicy, wiecznie bez sensu pokłóconej, nieudolnej i pozbawionej zdolności racjonalnej politycznej kalkulacji, a potem niezborne rządy AWS, nigdy niedopuszczonego do wymienionych wyżej, newralgicznych dla państwa obszarów – niedopuszczonego przez rządowego koalicjanta, który w tych sprawach trzymał sztamę z będącą w opozycji lewicą.

Michnik otrzymał w ramach tego układu wszystko, czego chciał – wszystkie narzędzia, niezbędne, żeby sprawować „rząd dusz”.


* * *

„Przez cały czas obawiałem się – mówi Michnik w wywiadzie udzielonym Wołkowi – że w społeczeństwie polskim istnieje potencjał czarnosecinny, trudno powiedzieć, jak duży, ale z pewnością istotny. I bałem się, że ten potencjał w pewnym momencie zechce posłużyć się Kościołem i retoryką religijną jako trampoliną polityczną”.

Cytuję, bo, choćby krótko, wspomnieć jeszcze trzeba o jednym resentymencie, który w pewnej chwili zaznaczył się w „Gazecie Wyborczej” mocno i poniósł ją, może nawet dalej, niżby chciała. Myślę o antyklerykalizmie. Sam Michnik nigdy nie formułował go w sposób skrajny – wyważał, podkreślał, że nie wojuje z Kościołem ani religią, ale z ich nadużywaniem do celów politycznych. Większość autorów, których wpuszczał na łamy, nie miała jednak tego typu zahamowań. Początek lat dziewięćdziesiątych to wybuch emocji antykościelnych, przeradzających się w histerię – czas oskarżania prymasa Glempa o chęć zbudowania „państwa wyznaniowego”, szczucia przeciwko „czarnym”, labidzenia nad „iranizacją” Polski, nad zagrożeniem wolności słowa i demokracji. Wprowadzenie religii do szkół, obecność mszy w telewizji, uczestnictwo duchownych w oficjalnych ceremoniach, a już zwłaszcza niezbyt skądinąd przemyślany i przez to od samego początku martwy zapis ustawowy o obowiązku respektowania przez media publiczne wartości chrześcijańskich dały asumpt do reakcji, jak to zwykle u michnikowszczyzny, histerycznych i nieadekwatnych do rzeczywistości.

Można, czytając stare roczniki „Gazety Wyborczej” odnieść wrażenie, że na „czarnych” wylano całą frustrację i złość, która tak naprawdę powinna się wylać na komunistów. W końcu, skoro ci ostatni znaleźli się pod ochroną, a frustracja aż w ludziach kipiała, komuś musiało się oberwać. Kościół był celem doskonałym, bo potencjalnie stanowił zaplecze dla prawicy, dla „czarnosecinnego potencjału”; a możliwego sojusznika naszych wrogów zawsze dobrze jest osłabiać, nawet jeśli wcale jeszcze nie zawarł z nim sojuszu. Na dodatek antyklerykalizm łączył znakomicie różne środowiska. I prymitywów, którzy nie mogli wybaczyć proboszczowi zagranicznej limuzyny, i inteligentów, których antykościelne uprzedzenia miały swe źródła w kampaniach międzywojnia i w „Kulturze”, i partyjniaków, którzy u zarania ustrojowej transformacji łasili się do księży jako do nowej siły przewodniej, niczym wspominany tu politruk z mojej jednostki wojskowej, a zostali przez Kościół wzgardzeni i kipieli z tego powodu wściekłością oraz chęcią zemsty, i wreszcie zachłystującej się Zachodem młodzieży, którą łatwo było podbechtać, że nie będą jej „czarni” mówić, z kim i kiedy może się „bzykać”.

Atak był o tyle łatwiejszy, że nagła obecność Kościoła i duchownych w życiu publicznym była jednym z najbardziej wyrazistych przejawów dokonującej się zmiany. W peerelu ksiądz nie mógł pojawić się nawet na zdjęciu w gazecie – zdejmowała je wtedy cenzura (w książce Artura Krajewskiego można znaleźć zakwestionowaną fotografię wypadku drogowego, która „spadła” z tego właśnie powodu). Cenzura nie dopuszczała też do realizacji filmów czy wejścia na afisz sztuk, w których ksiądz byłby jedną z aktywnych w akcji postaci; mógł wystąpić jedynie jako śmieszny, wsiowy proboszcz, element lokalnego kolorytu, ale broń Boże nie osoba z normalnego życia. Do legendy przeszła dyrektywa szefa gierkowskiej telewizji, wydana podczas pierwszej papieskiej pielgrzymki do Ojczyzny: „pokazywać tylko staruszki i zakonnice”. Kościół i religia zostały zamknięte w kruchcie. W angielszczyźnie, podając daty starożytnych wydarzeń, mówi się po prostu „BC” – „before Christ”, przed Chrystusem. I tak samo mówiło się i pisało u nas przed wojną. Komuniści narzucili zwrot „przed naszą erą” i ten językowy potworek do dziś ma się świetnie, podobnie jak pokrewne mu komunistyczne wynalazki w rodzaju nazywania Bożego Narodzenia „Gwiazdką”, a Wszystkich Świętych „Świętem Zmarłych”.

Skoro peerelu nie kontestowano, to peerel dla wielu ludzi pozostał normalnością. Obecność Kościoła w życiu publicznym – sama obecność – wydawała się więc tej normalności naruszeniem. „Kościół wtrąca się we wszystko”, skandowali zgodnie luminarze kultury i gwiazdki popu, co im zresztą zupełnie nie przeszkadzało od czasu do czasu występować z obowiązkowymi wyrazami uwielbienia dla Papieża – Polaka.

Po roku 1989 Kościołowi wydawało się oczywiste, że ma prawo wrócić do tej samej roli, jaką pełnił w II Rzeczpospolitej. Zapewne zabrakło w tym powrocie politycznej zręczności. Zdarzało się hierarchom, którzy przecież w gnijącym peerelu Jaruzela byli traktowani jak politycy głównej partii opozycyjnej, a w czasie ustrojowej przemiany odgrywali rolę pośrednika pomiędzy komunistami a Wałęsą i gwaranta uczciwego prowadzenia negocjacji, formułować oczekiwania, które w normalnym kraju po prostu nie uchodzą – w stylu: chcielibyśmy, aby ten i ten został mianowany na takie a takie stanowisko, albo żeby w ustawie znalazł się taki a taki zapis. Swoje na pewno zrobił fakt, że komuna, tak jak latami tępiła Kościół wszystkimi środkami, tak, zdychając, starała się go kokietować, słuchała pilnie i obdarowywała częstotliwościami radiowymi czy zagrabionymi niegdyś nieruchomościami. Nic zresztą w ten sposób nie uzyskała, na co w swojej książce „Ja jako były” bardzo żali się Urban, uważając to za dowód wielkiej nielojalności. (Co ciekawe, ten sam Urban w tej samej książce opisuje, jak to w latach osiemdziesiątych straszył zachodnich dziennikarzy i rodzimych opozycjonistów, że „jeśli nie oni”, komuniści, to wszystko tu wezmą za mordę księża – i zupełnie nie widzi między jednym a drugim sprzeczności.) Ta pokora komunistów w ich schyłkowym okresie na pewno miała swój udział w tym, że w wolnej Polsce niektórzy hierarchowie poczuli się uprawnieni do wpływania na bieg politycznych wydarzeń. Podobnie, jak oczywisty fakt istnienia znaczącej części elektoratu głosującej zgodnie ze wskazaniami proboszczów.

Niemniej oskarżenia, jakoby „katoliccy ajatollahowie” chcieli w Polsce wprowadzać „państwo wyznaniowe” były oczywistym nonsensem. Mimo to michnikowszczyzna nie powstrzymała się od ich stawiania. A że środowisko to zawsze skłonne było do histerii, więc szybko zaczęto je stawiać w formie maksymalnie zradykalizowanej. Wczoraj Moskwa, dziś Watykan. Wczoraj czerwony, dziś czarny. Ludzie nie mają pracy i głodują, a ci, zamiast nakarmić głodnych, marnują pieniądze na coraz to nowsze kościoły. Czarni wszystkim rządzą. Chcą zakazać kobietom ich podstawowego prawa – do aborcji. Zaraz zapłoną stosy. Z taktycznego punktu widzenia może i było to uzasadnione, bo przysporzyło „Gazecie Wyborczej” wyznawców wśród obsesyjnych antyklerykałów.

Ale tak w ogóle, to było po prostu głupie i obrzydliwe.


* * *

Pomieszała więc michnikowszczyzna i połączyła ludzi przeróżnych. Starych komunistów, zachwyconych „szlachetnością i odwagą” dyżurnego przebaczacza III Rzeczpospolitej, i dawnych sympatyków opozycji, widzących w nim wciąż bohatera podziemia. Tych, którzy w peerelu robili dla kariery mniejsze i większe świństwa, i pokochali Michnika za ogłoszenie w tej sprawie totalnej amnestii, z poczciwcami, którzy rozgrzeszenia nie potrzebowali, ale uwiódł ich blichtr salonu, gdzie i nobliści, i tylu profesorów, i sławni artyści. „Marcowych docentów”, dla których kpiny z przesadnego dekomunizowania były laniem miodu na serce, i ludzi młodych, skłonnych w Towarzystwie dostrzegać wzorce nowoczesności i europejskości. Bywalców Klubów Inteligencji Katolickiej, widzących w „Gazecie Wyborczej” kontynuację starań Jerzego Turowicza, i obsesyjnych antyklerykałów, uradowanych, że ta sama gazeta odczarowała i wpuściła do publicznej debaty język pojęciowy ukuty w Towarzystwie Krzewienia Kultury Świeckiej i innych peerelowskich jaczejkach do walki z religią i Kościołem.

To pomieszanie może nie udałoby się tak dobrze, gdyby Adam Michnik – raz jeszcze wróćmy do tego wątku – nie wskazał tym wszystkim ludziom wspólnego wroga. Fakt faktem, że przy swoich żydowskich korzeniach, obracając się przez całe życie w kręgu lewicowej inteligencji, w tradycji przedwojennych „Wiadomości Literackich”, które w znacznym stopniu – acz zapewne bezwiednie – przygotowały w dwudziestoleciu intelektualne podstawy do powojennej kolaboracji z sowietyzmem, nie miał z tym problemu. Wróg się narzucał, był oczywisty, dziedziczny.

Piotr Wierzbicki, wówczas jeszcze zajadły krytyk tego, co nazywał „Eleganckim Towarzystwem”, pisał w książce „Upiorki”: „W jednym z numerów korowskiego kwartalnika opozycyjnego»Zapis«ukazał się (były późne lata siedemdziesiąte) artykuł, który mógł przejść niezauważony, bo podpisany był nikomu nic niemówiącym nazwiskiem jakiejś pani. Ów tekst był wszakże być może najważniejszą publikacją antytotalitarnego środowiska opozycyjnego wywodzącego się z pezetpeerowskich i postpezetpeerowskich środowisk rewizjonistycznych. Miał on wyjątkową zaletę: szczerość. Wykładał kawę na ławę kierowaną do opozycjonistów przestrogę, żeby zdawali sobie sprawę z tego, co czynią, podkopując wszechwładzę PZPR: mogą mianowicie spowodować, że pewnego dnia nacjonalistyczne demony i upiory zamknięte dotychczas i zakneblowane przez komunistyczny reżim wyjdą na światło dzienne i ożyją. Artykuł owej pani ujmuje samą istotę myślenia tych ludzi, którzy tworzą najbardziej wpływową koterię polityczną współczesnej [książka Wierzbickiego ukazała się w roku 1995 – RAZ] Polski”.

Życie dopisało do tych słów szczególnie gorzką pointę. W kilkanaście lat po „wojnie na górze”, w dziesięć po założeniu „Gazety Polskiej”, opluwanej przez michnikowszczyznę na rozmaite sposoby, okrzykiwanej pismem antysemickim, kloacznym, przyrównywanej do „Nie” Urbana (przedziwne były te łamańce Towarzystwa, w którym porównanie z Urbanem i z innymi komunistami stanowiło obelgę, ale jednocześnie obściskiwanie się z nimi i wspólne picie wódki nie hańbiło) – Piotr Wierzbicki sam uległ porażającej jak cios cepa dialektyce michnikowszczyzny, że kto nie z nią, ten z nacjonalistami. I dołączył do niej. Zaczął o sto osiemdziesiąt stopni zmieniać kurs gazety, cenzurować mi felietony krytykujące Michnika i innych, których przed laty sam krytykował, a pytany uprzejmie, co mu się stało, z wielkim przejęciem tłumaczył, że w obliczu zagrożenia, uosabianego przez księdza Rydzyka, nie wolno być przeciwko „Gazecie Wyborczej”. Pisał to zresztą otwartym tekstem -że bardziej poczuwa się do wspólnoty inteligenckiej z Michnikiem, niż prawicowej z nawiedzonymi tropicielami Żydów i masonów z toruńskiej rozgłośni i LPR. Polemizując z nim na łamach, zadałem retoryczne pytanie, czy zdaje sobie sprawę, że w Towarzystwie, które wybrał, znajdzie nie tylko byłych bohaterów podziemia, ale i Urbana. Nie odpowiedział.

Ale to daje pojęcie o sile resentymentu, do którego Michnik się odwołał – a może nie tyle się odwołał, co po prostu dał wyraz fobii głęboko zakorzenionej w nim samym i w jego środowisku. Nienawiść do endecji, do oenerowca bijącego pałką żydowskiego studenta albo krojącego żyletką twarz Żydówki, obsesyjny lęk przed nim, to uczucie artykułowane nie tylko w tym czy tamtym artykule jakiegoś korowskiego kwartalnika. To środowiskowa histeria, obecna w niezliczonej liczbie artykułów, wystąpień, wywiadów, książek. „Wszystko lepsze od tego endeckiego ciemnogrodu!” – usprawiedliwiała stalinizm Maria Dąbrowska. Julian Tuwim w zachowanym liście do przyjaciół cieszył się, że cenzura nie pozwoliła „reakcyjnym szubrawcom” z „Gazety Ludowej” (organ mikołajczykowskiego PSL, który wkrótce potem zniszczono, a jego redaktorów i innych „reakcyjnych szubrawców” powsadzano do więzień) skrytykować właśnie z łaski komunistów wznowionego „Balu w Operze”. „Bardzo dobrze!” – stwierdził poeta, informując, że tekst w gazecie „cenzura znacznie złagodziła, a innych w ogóle nie puściła”.

Żeby tych przykładów nie mnożyć, piękne exemplum rozwiniętej endekofobii z najwyższej intelektualnej półki stanowi Czesław Miłosz. Zastanawiam się, co tu było skutkiem, co przyczyną – czy faktyczny lęk przed „faszyzującymi” bojówkami Falangi pchał niektórych inteligentów w objęcia Stalina, czy raczej tworząc i umacniając gorliwie czarną legendę endecji, rozgrzeszali się nią z kolaboracji z największym zbrodniarzem wszech czasów? Na zasadzie: owszem, komunizm był zły, ale było coś jeszcze gorszego – endecki ciemnogród! Tym samym nasze ześwinienie znajduje jednak pewną moralną, uczciwą rację.

Skłonny jestem przychylać się do tej drugiej wersji. Władcy peerelu chętnie się odwoływali do takich konstrukcji myślowych: ZSSR wiadomo, że nie jest rajem, ale jednak to Stalin nas obronił przed Hitlerem. Michnikowszczyzna tylko to podchwyciła: Jaruzelski i Kiszczak może i mają na sumieniu to i owo, ale najważniejsze, to nie dopuścić do recydywy „upiorów nacjonalizmu”.

Argument z przytoczonego przez Piotra Wierzbickiego tekstu z „Zapisu” – komuniści ocalili nas przed „nacjonalistycznymi demonami” moralnie równoważny jest słowom, które czasem można usłyszeć w skrajnie patologicznych grupkach antysemickich: jaki Hitler był, taki był, ale gdyby nie on, to byśmy dziś wszyscy byli parobkami u Żydów.

I właściwie tyle by dla polemiki wystarczyło.

Ale nie odpuszczę. Mój dziadek, Stanisław Ziemkiewicz, był działaczem Stronnictwa Narodowego. Nigdy w życiu nie zrobił niczego, za co musiałbym się dzisiaj wstydzić. Przeciwnie. Walczył o Polskę w konspiracyjnej POW i u generała Hallera, był zapalonym społecznikiem, całe życie ciężko pracował dla Ojczyzny. Jeśli każe mi się go wypierać ktoś, kto miał przodków w komunistycznej, sowieckiej agenturze, jaką stanowiła Komunistyczna Partia Polski, albo, co jeszcze gorsze, Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy czy Zachodniej Białorusi, nawet nazwami podkreślające, że ich działalność obliczona jest na zniszczenie niepodległego państwa polskiego – to otwiera mi się w kieszeni scyzoryk. Mój stryj, Kazimierz Ziemkiewicz, całe życie oddał stowarzyszeniu „Pax”, w którym pełnił różne funkcje, mało eksponowane, ale wymagające mrówczej, codziennej pracy. Nie znalazł się tam bynajmniej z miłości do komunizmu. Wiem to na pewno, bo jako dzieciak słuchałem rozmów, które w błogim przekonaniu, że taki kajtek nic nie ma prawa z nich zrozumieć, toczył w mojej obecności (mieszkaliśmy sześcioosobową rodziną w dwóch pokojach, więc trudno było tej obecności uniknąć) ze swym starszym bratem mój Ojciec. Rzeczywiście nic nie rozumiałem, ale z podniesionych głosów, z przejęcia wypisanego na twarzach czułem, że obaj mówią coś strasznie ważnego, i strzępy tych rozmów wbijały mi się w pamięć, by dopiero po latach odsłonić znaczenie. Mój Ojciec kwestionował sens działalności stryja, ale nie były to rozmowy pomiędzy kimś, kto nie akceptował sowieckiej okupacji z jej zwolennikiem – to były rozmowy ludzi równie okupantów nienawidzących, tyle że obdarzonych różnymi temperamentami. Rozmowy, jak się w tej rzeczywistości zachowywać. Tata, wydaje mi się miał rację, machając ręką, że trzeba się od tego całego gówna trzymać jak najdalej. Ale i stryj miał swoje argumenty, gdy – pamiętam – wyliczał, ile książek udało im się wydać, ile ocalić z polskiej kultury, ilu ludziom prześladowanym przez komunę podać rękę, załatwić pracę, umożliwić publiczne istnienie. Nie było w tym nic z kolaboracji, był tylko pozytywizm, bodaj ten sam, z jakim Dmowski musiał w czasie głośnego kryzysu perswadować narwanym patriotom, dlaczego lepiej mieć w zaborze szkoły, które wprawdzie w języku rosyjskim, ale kształcą, niż dla głupiego patriotycznego gestu doprowadzić do ich zamknięcia i w ogóle pozbawić polską młodzież wykształcenia.

Przepraszam, może te osobiste emocje nie mają nic do rzeczy. W latach po katastrofie szukano różnych dróg, i nawet sam Kisiel, będąc za granicą z peerelowskim paszportem, przekonywał Emigrację, że komunizm dzięki industrializacji i reformie rolnej umożliwił Polsce cywilizacyjny skok (szybko mu to przeszło, ale był taki moment). Niech się o tym wszystkim toczy historyczna dyskusja, niech się wyważa zasługi, winy i złudzenia, nie domagam się wcale dla wychowanków endecji żadnej taryfy ulgowej. Jedyne, czego się domagam, to traktowanie ich uczciwie. Bo dziś się ich tak nie traktuje. Michnikowszczyzna, która znajdzie sto tysięcy okoliczności łagodzących dla każdej szmaty, byle była czerwona, dla aparatczyka i cenzora, dla rymopisa od dytyrambów na cześć reżimu, dla pracownika nauki, wypisującego brednie na teoretyczną podkładkę dla nonsensownych decyzji podejmowanych przez ciemniaków z KC – dla kolaboracji Bolesława Piaseckiego czy „Słowa Powszechnego” nie znajduje ani cienia usprawiedliwienia. Ci sami, którzy rzewnie opłakują męczeństwo komunistów z KPP i snują bajki w stylu „Matki Królów”, bajki, jakoby ci przedwojenni komuniści byli jacyś lepsi, uczciwsi od powojennych – nie są zdolni wykrztusić ani słowa ku czci męczeństwa rozstrzelanego w Palmirach Stanisława Piaseckiego czy zakatowanego na UB Doboszyńskiego.

Zacietrzewienie sięga takich szczytów, że kiedy w Warszawie postanowiono wystawić Dmowskiemu pomnik, znalazła się grupa intelektualistów – na czele z Markiem Edelmanem i Marią Janion – która wystosowała przeciwko temu żarliwy protest. Dmowski był przecież obok Piłsudskiego jednym z ojców polskiej niepodległości, żaden historyk tego nie kwestionuje. Był człowiekiem, który Ojczyźnie poświęcił całe życie, który właściwie stworzył w Polsce myśl polityczną, bo wcześniej byli tylko Towiański i Czartoryski, który ukształtował całe pokolenie intelektualistów upominających się o niepodległość i zagospodarowujących ją… Ale to dla naszych postępowych mędrków nie ma znaczenia. Ma znaczenie, że Dmowski był niesłuszny. Był „antysemitą”. Biorę to słowo w cudzysłów, bo takimi jak on „antysemitami” było na przełomie wieków XIX i XX trzy czwarte czczonych dziś europejskich mężów stanu, a i połowa późniejszych, niech sobie z łaski swojej sygnatariusze protestu przejrzą choćby mowy Winstona Churchilla… O czym tu zresztą z ludźmi nawiedzonymi dyskutować, można tylko zapytać, dlaczego ich głos sprzeciwu wobec „nienawiści” i „antysemityzmu” jest tak słaby, dlaczego nie pójdą na całość? Przecież nie wystarczy wyrugować z polskiej historii samego Dmowskiego. Trzeba z niej jeszcze wypierdzielić jego wyznawców. Trzeba oczyścić polską literaturę z Reymonta, trzeba wywalić na śmietnik Chrzanowskiego i Konopczyńskiego, trzeba przegnać wraz z innymi endeckimi upiorami Grabskiego i Kwiatkowskiego… No proszę, wywalcie z polskiej historii ich wszystkich, wykastrujcie ją, żeby zaczęła wyglądać „postępowo”!

Ponoć mamy w Polsce „antysemityzm bez Żydów”. Owszem, mamy, choć jest to zjawisko marginalne, daleko mniej istotne, niżby można sądzić po enuncjacjach „Wyborczej” czy „Polityki”. Ale gdyby nawet było tak znaczące, jak mu to przypisywano, pozostałoby i tak zjawiskiem dalece mniej dziwnym, niż rozpętana u zarania III RP histeria strachu przed nacjonalizmem, którego wtedy nie było, nawet w ilościach śladowych.

Bo cokolwiek sądzić o ONR (ja sądzę, że byli to głupi pałkarze, ale przy KPP można ich uznać za zwykłą chuliganerię) i cokolwiek sądzić o całej endeckiej tradycji (ja sądzę, że więcej w niej dobrego niż złego) – to nie ulega kwestii, że do roku 1989 nie zostało z tej tradycji właściwie nic. Ci ze spadkobierców endecji, którzy podjęli współpracę z komunistami, zawiśli w próżni i mimo dobrze zorganizowanego zaplecza nie mieli w społeczeństwie praktycznie żadnego wpływu. Zostali bowiem odrzuceni przez Kościół – a organizacja katolicka skłócona z Kościołem nie mogła liczyć na nikogo. Ci, którzy znaleźli się na emigracji, również stopniowo schodzili na jej margines. Większość zaś po prostu nie żyła. Już dla mojego pokolenia hasła endeckie, podobnie zresztą jak i piłsudczykowskie, były zupełnie obce, przebrzmiałe. Zresztą los licznych stronnictw narodowych, które wszystkie razem wzięte nie zdołały w wolnej Polsce nigdy uzyskać bodaj pół procenta głosów nie pozostawia co do tego wątpliwości.

„Jest ONR-u spadkobiercą partia!” – pisał Czesław Miłosz, i słowa te traktowała michnikowszczyzna jakby pochodziły z księgi objawionej. Czytałem w przedruku jakiejś zachodniej gazety jak pod koniec rządów Gorbaczowa odbywała się przeciwko niemu na ulicach manifestacja. Demonstranci nieśli wielki transparent z napisem „Gorbaczow, jesteś prawicą!”. Biedni ruscy manifestanci najwidoczniej nigdy w życiu nie słyszeli gorszej obelgi, więc jak już nie wiedzieli, jak gorzej obrazić Gorbaczowa, to sięgnęli po nią. Identyczny mechanizm kazał takimi właśnie słowami obrażać komunistów Miłoszowi.

Ale to bzdura. PZPR nie była spadkobiercą ONR-u. PZPR miała w swych szeregach farbowanego partyzanta Moczara, i często cynicznie posługiwała się narodową frazeologią, ale grupy nacjonal-komunistyczne, w rodzaju osławionego Zjednoczenia Patriotycznego Grunwald, nie miały w niej istotnych wpływów.

Domyślam się, że Państwo zaraz powiedzą – a ksiądz Rydzyk? A Giertych, a LPR? Ależ Radio Maryja zaczęło nadawać dopiero rok po obaleniu rządu Olszewskiego, a wyrazistego, narodowo-katolickiego charakteru nabrało jeszcze później. A Liga Polskich Rodzin odniosła dzięki poparciu tego radia sukces właśnie wtedy, gdy przestała być Stronnictwem Narodowo-Demokratycznym i zamiast tego, co płynęło z tradycji endeckiej, eksponować zaczęła raczej tak znienawidzoną przez Dmowskiego, powstańczą, bogoojczyźnianą mistykę polityczną w duchu mickiewiczowskim.

Tymczasem wszystkie zarzuty, które można by postawić lektorom Radia Maryja, michnikowszczyzna postawiła wiele lat wcześniej tym, którzy akurat zupełnie na to nie zasługiwali. Wałęsie, żoliborskim inteligentom Kaczyńskim, „Gazecie Polskiej”, kierowanej przez byłego współpracownika KOR i „Tygodnika Powszechnego”, czy dziedzicowi tradycji przedwojennego PPS-u Olszewskiemu… Od biedy za najbardziej postendeckie można by w III Rzeczpospolitej uznać środowisko Młodej Polski, ale też była to endecja raczej od Chrzanowskiego i Wasiutyńskiego, niż od Piaseckiego. Zresztą za sprawą Halla znalazła się ona akurat po stronie michnikowszczyzny

Twierdzę, i jeśli tego nie rozwijam, to tylko dlatego, że książka nie o tym, iż Radio Maryja nie powstałoby, to znaczy nie byłoby tym, czym było, gdyby nie michnikowszczyzna. A ściślej, gdyby nie propagandowe zniszczenie przez michnikowszczyznę umiarkowanej prawicy, usunięcie jej z Towarzystwa i całkowite pozbawienie wpływu. Radio Maryja, jako obóz polityczny jest symetrycznym, choć oczywiście siermiężnym, odbiciem michnikowszczyzny. Identyczny jest stosowany także przez nie „dyskurs wykluczania”, identycznie jak Michnik zachowuje się niewchodzący w żadne spory ani dyskusje ksiądz Rydzyk, identyczne jest otaczające go i gaszące wszelkie próby dyskusji irracjonalne uwielbienie, starczające za wszelkie argumenty. Podobieństwa sięgają nawet pewnych szczegółów, choćby takich, że w radio-maryjnych mediach swoich prezentuje się ze wszystkimi tytułami naukowymi – witamy w naszej audycji profesora doktora habilitowanego… – a o wrogach mówi się po prostu per „Geremek”. Nawiasem, skoro o profesorach doktorach habilitowanych, miałem okazję rozmawiać z gorąco wspierającymi to radio ludźmi naprawdę dużego formatu – szacownymi naukowcami, wykładowcami, ludźmi o wielkiej, przedwojennej ogładzie i erudycji. Gdy pytałem, jak mogą im nie przeszkadzać pojawiające się na antenie „katolickiego głosu w twoim domu” prymitywne, antysemickie brednie, unosili się gniewem: to nieprawda, w Radiu Maryja nie ma i nigdy nie było żadnego antysemityzmu, to oszczerstwo Michnika, to część propagandowej kampanii wymierzonej przeciwko Kościołowi, wierze i patriotyzmowi!

Nie oszukiwali. Oni po prostu naprawdę nie przyjmowali faktów do wiadomości. Tak jak wielu ludzi nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że Michnik niekoniecznie stanowi wzór wszelakich cnót.

Rydzyk nie mógłby istnieć bez Michnika, bo to Michnik sprawił, że pojawiła się rzesza ludzi, wierzących katolików starej daty, która w swoim kraju poczuła się odsuwaną na bok, pozbawioną głosu, prześladowaną i obrażaną na każdym kroku większością. Ale i dla Michnika Rydzyk jest najwspanialszym prezentem od losu, wrogiem, o jakim mógł tylko marzyć. Jeden i drugi są sobie niezbędni, jeden i drugi nawzajem potrzebują siebie do utrzymywania swych wyznawców w stałym poczuciu zagrożenia – nie jest przypadkiem, że w roczniku „Gazety Wyborczej” 2005 znalazło się ponad 400 traktujących o Radiu Maryja bądź jego założycielu tekstów, co oznacza około 1,3 takiego tekstu dziennie – a z drugiej strony, że o „polskojęzycznej” „Wyborczej” i jej naczelnym „od lat plującym jadem na wszystko co polskie i katolickie” gada się w politycznych audycjach toruńskiej rozgłośni w kółko i na okrągło. Rydzyk był odpowiedzią, jaką znalazł na Michnika wciąż spychany do kąta, pouczany i atakowany „Ciemnogród”, i nie ma się co dziwić, że tak łatwo udało się obu prorokom zamienić polską debatę publiczną w wojnę pomiędzy dwiema twierdzami, dwoma okopami Świętej Trójcy, z których każdy czuje się oblężony.

Powstanie i okrzepnięcie Radia Maryja było, będę się przy tym upierał, triumfem michnikowszczyzny, bo zyskała ona wygodnego dla siebie wroga. A zarazem Rydzyk samym swym istnieniem postawił w arcytrudnej sytuacji tych, którzy starali się w Polsce budować normalny obóz konserwatywny, w typie amerykańskich republikanów czy brytyjskich torysów. Skrajna opozycyjność Radia Maryja działała na jego korzyść – jeśli Michnik wygłaszał nad grobem Miłosza przemowę, w której zaprzęgał go do „wtórnej roboty” w wojnie z kołtunerią i fundamentalizmem, to Rydzyk walił z grubej rury, że ten Miłosz to zdrajca, wróg Polski i jeszcze na dodatek grafoman. Jeśli „Gazeta Wyborcza” chwaliła Owsiaka, to dla symetrii „Nasz Dziennik” robił z niego deprawatora i dilera narkotyków. Jeśli w świecie mediów „polskojęzycznych” dobrze się mówiło o popularnych powieściach Jane K. Rowling, to w mediach „szczeropolskich” Harry Potter przedstawiany był jako przebiegła satanistyczna propaganda. Wszystko, co tam jest czarne, tu musi być białe, i odwrotnie.

Wykluczenie jest bronią, którą trzeba stosować ostrożnie. Wiele z tego, co mieściło się w przekazie Radia Maryja, może nawet większość, gdyby padło w normalnym publicznym dyskursie, nie mogłoby się obronić. Wykluczone z niego zyskało nimb męczeństwa. Stało się czymś, co cenzurują, czego zabraniają głośno mówić, a zatem czymś, z czym najwyraźniej dyskutować nie są w stanie. Wpychając przeciwnika do getta, zarazem wzmocniła michnikowszczyzna jego siły.

Czarno-biały schemat jest wyrazisty, i do pracownika umysłowego, i do chłopa przemawia znacznie mocniej niż próby wyważania niuansów. Podzielenie się w nim rolami przez Michnika i Rydzyka przypieczętowało klęskę ludzi, którzy chcieli walczyć z michnikowszczyzna o duszę polskiego inteligenta. Bo przecież i „Tygodnik Solidarność”, i „Czas”, i krakowska „Arka”, później przemianowana na „Arcana”, i „Gazeta Polska” Wierzbickiego, i wcześniej „Nowy Świat” – wszystkie te ośrodki starały się walczyć z Michnikiem, zwracając się do tej samej elity, tego samego salonu. Ale próbując tego, stawały na przegranej pozycji, bo pod propagandową nawałą od pierwszej chwili musiały bezustannie się tłumaczyć, wyjaśniać, prostować, przekonywać – nie, nie jesteśmy tacy, jakimi nas Michnik maluje, nie jesteśmy obskurantami ani antysemitami, nie, nie jesteśmy kołtunami, nie chcemy Polski odciąć od Europy, nie, nie jesteśmy faszystami ani katolickimi fundamentalistami. Mamy uczciwe racje w sporze o Polskę, posłuchajcie nas… A zarażona michnikowszczyzna inteligencja słuchać nie chciała.

Sukces odniósł dopiero Rydzyk, bo on wziął ludzi, których Michnik wziąć nie mógł i powiedział im – nie lękajcie się być tacy, jacy jesteście. Nie dajcie się wpędzać w kompleksy, nie tłumaczcie się. Plujcie na Michnika, jak on pluje na was, bo to załgany trockista i bezbożnik, a my jesteśmy prawdziwymi Polakami, katolikami i patriotami. To chwyciło. Dlatego Kaczyński, który w którymś momencie odsądzał Rydzyka od czci i wiary jako ruskiego agenta, a wieloma jego prelegentami zwyczajnie się brzydził, musiał dla politycznego sukcesu pojechać do Torunia z pielgrzymką i oznajmić publicznie, że się mylił, że ksiądz Rydzyk dokonał fantastycznej rzeczy, budząc Polaków z uśpienia, mobilizując ich dla Polski i tak dalej.

Familia – Konfederacja. W polskiej szopce wszystko wróciło na swoje miejsca. Powtórzę, to był wielki sukces Michnika. Największy jego sukces. I dodam: zbyt wielki.

Bo ustawiając cały publiczny dyskurs w taki sposób, Adam Michnik nie zauważył jednego: że zdejmując z postkomunistów całe odium podłości, jakich się dopuścili, i kreując tak wygodną dla nich opozycję pomiędzy nowoczesnym Polakiem – Europejczykiem z jednej, a zapyziałym Polakiem-katolikiem z drugiej strony, sam staje się zupełnie niepotrzebny i odbiera rację istnienia swojemu obozowi.


* * *

W rozmowach z działaczami, którzy organizowali w peerelu opozycyjne działania, często zadawałem pytanie: w jaki sposób udawało im się pozyskiwać do pracy w podziemiu ludzi, co sprawiało, że za nimi szli. Pytałem o to, między innymi, organizatora sierpniowego strajku w stoczni, Bogdana Borusewicza. Przecież stoczniowcy to była w peerelu, pod względem płac i warunków życia, robotnicza arystokracja. Dlaczego mimo to włączali się do działalności WZZ-ów? Borusewicz odpowiedział prosto – choć nie pamiętam, czy użył tego słowa -że z patriotyzmu i wiary. Ludzie pamiętali Grudzień '70, pamiętali Katyń i Armię Krajową, i chcieli walczyć o wolną Polskę. Ludzie chodzili do kościoła, cieszyli się z Papieża – Polaka, i chcieli, żeby katolicyzm przestano szykanować, żeby Msza Święta mogła być nadawana w telewizji.

Żądanie podwyżek, lepszego zaopatrzenia sklepów, przyśpieszenia budowy mieszkań miały oczywiście znaczenie, gdyby nie one, pewnie nie udałoby się poderwać do strajku tak licznych. Ale nie one były najważniejsze.

Natomiast społeczeństwa otwartego, upodmiotowienia, nawet władzy rad robotniczych – tego nie żądał nikt, to były intelektualne igraszki bardzo wąskiego środowiska antypezetpeerowskich „odstępców w wierze”, bo to dokładnie znaczy słowo „dysydent”.

To samo mówił mi każdy z ludzi, którzy za peerelu podjęli się beznadziejnej z pozoru pracy u podstaw, organizując struktury podziemne wśród robotników, wciągając ich do kolportażu wydawnictw i samokształcenia. Jakkolwiek komu te słowa brzmią – Bóg i Ojczyzna, to był powód zaangażowania większości z tych, którzy się angażowali.

Niektórym te słowa – Bóg i Ojczyzna – brzmią pięknie, niektórych śmieszą. W niektórych budzą podejrzliwość. Środowisko, które formowało Adama Michnika, i które on sam formował, to ten trzeci przypadek. „Byłem wychowany tak, że jak coś mówił episkopat katolicki, to musi to być reakcyjne, nacjonalistyczne, wredne i szowinistyczne” – wyznaje Michnik w rozmowie z Cohn-Benditem, dodając, że później czuł się z powodu tego zaślepienia winny. W tym samym wywiadzie opowiada: „To było bardzo paradoksalne, ale należałem do komunistów w latach sześćdziesiątych (…) Uważałem, że komunista to taki człowiek, który jak widzi zło, to ma mówić o nim prawdę. To ja mówiłem prawdę. W normalnych polskich domach taki rodzaj edukacji był niemożliwy. W normalnych polskich domach mówiono dzieciom, że tu jest sowiecka okupacja, i że na każde ich nieostrożne słowo czeka szpicel. W związku z tym mają być ostrożne i te dzieci się bały, bo wiedziały, czego mają się bać. A ja nie wiedziałem, że mam się bać. Ja byłem odważny”.

W publicystyce Michnika jest wiele dowodów przezwyciężenia dziecięcego antyklerykalizmu i zafascynowania komunizmem. Z drugiej strony, jest w niej wiele dowodów żywotności środowiskowych urazów. Polityczny działacz, który w cytowanym fragmencie sam mówi o sobie, że był odważny (i potwierdzają tę jego odwagę liczne świadectwa współuczestników podziemnej działalności), jako publicysta bezustannie wyznaje, że się boi. Boi się czarnosecinnego potencjału polskiego społeczeństwa, boi się antykomunistycznej retoryki, boi się sądzenia zwyciężonych zbrodniarzy przez zwycięzców… Odmieniany na wszystkie sposoby lęk jest jednym ze słów-kluczy Michnikowej publicystyki, cokolwiek jest w niej postulowane, w argumentacji pojawia się wyznanie lęku przed piekłem nacjonalizmu, fundamentalizmu i fanatyzmu. Oczywiście, to przede wszystkim skuteczny chwyt retoryczny. Ale czy tylko? Myślę, że nie tylko. Lęk przed Polakiem-katolikiem, przed czarnosecinnym potencjałem, przed, mówiąc krótko, polskim społeczeństwem, z którego czuje się on w jakiś sposób wyobcowany, jest istotną częścią osobowości Michnika. A gdzie fobia, tam i podejrzliwość. Michnik znał doskonale, od podszewki, ruch „Solidarności”, i nie mógł nie wpłynąć na niego fakt, że w momencie rozkwitu tego ruchu został praktycznie na marginesie. W podziemiu, w działaniach małych grup, jego zdyscyplinowane środowisko, kierujące się wspólnym, jasno określonym celem, podzielające jeden sposób myślenia, wygrywało. W warunkach autentycznej rewolucji, jaką był posierpniowy karnawał – traciło znaczenie. Było odtrącane przez żywioł płynący na fali patriotycznego i religijnego uniesienia. Dokąd płynący? Antysemicka reakcja na zgłoszenie podczas zjazdu „Solidarności” deklaracji podziękowania Komitetowi Obrony Robotników, do dziś nie wiadomo, na ile płynąca z autentycznej żydofobii niektórych delegatów, a na ile zorganizowana przez ubecką agenturę, dawała tu do myślenia.

Problem przeprowadzenia Polski z totalitaryzmu do Europy i niewpadnięcia przy tym w otchłań nacjonalizmu był więc dla Michnika i jego współpracowników, w oczywisty sposób, problemem utrzymania narodowego żywiołu pod kontrolą światłej elity.

Rozwiązanie tego problemu, jak tu się starałem udowodnić, widział Michnik w zdezawuowaniu potencjalnych przywódców owego żywiołu, potencjalnych jego sojuszników, oraz jego haseł. Z jednej strony, drogą do „Polski otwartej, tolerancyjnej, europejskiej” było zohydzenie w oczach opiniotwórczej elity, a za jej pośrednictwem, całego społeczeństwa, wzorców, nazwijmy to tak nieprecyzyjnie, patriotycznokatolickich, z drugiej – wylansowanie wzorców konkurencyjnych.

Tylko że był w tym jeden haczyk, który Michnik przegapił. Jeśli, mówiąc najkrócej, uznajemy, że komunizm nie był złem – to i walkę z nim musimy przestać uważać za upoważniającą do szczególnej chwały. Zdejmując z Kiszczaka i Jaruzelskiego winę, jednocześnie odebrał Michnik sobie, Komitetowi Obrony Robotników i całej w ogóle antykomunistycznej opozycji, zasługi. A przecież prawo swojego środowiska do zajmowania w wolnej Polsce szczególnej pozycji wywiódł był właśnie z tych zasług.

Innymi słowy: dezawuując antykomunizm oraz jego najpowszechniejszą, patriotyczno-katolicką motywację, skutecznie zdezawuował też Michnik samego siebie i swoje środowisko.

Skoro wygląda to wszystko tak, jak mówi Michnik, to nie ma żadnego powodu, by obrony przed „jaskiniowym antykomunizmem” szukać u antykomunistów „niejaskiniowych”. Skoro tak było i tak jest, że nam zagraża katolicki kołtun i endek, to najlepszą obronę przed nimi znajdziemy nie u tych, którzy niegdyś razem z owym kołtunem i endekiem podgryzali peerel, ale u tych, którzy stanowią ich najbardziej wyrazistą antytezę – u postkomunistów.

Tym bardziej, skoro postkomuniści to pragmatycy, skoro są nie tylko europejscy i nowocześni, ale też sprawni, świetnie wykształceni, fachowi i skuteczni. A Unia Demokratyczna, później zwana Unią Wolności – to ludzie niewątpliwie godni szacunku, ale przeraźliwie niepraktyczni, wiecznie dzielący włos na czworo, niepotrafiący podejmować decyzji.

To samo, co sprzyjało skuteczności michnikowszczyzny w urabianiu opinii – jej swoiste rozmamłanie, rozmycie, owa ani lewicowość ani prawicowość, wieczne zasiewanie wątpliwości – zarazem obezwładniło pozostające pod jej przemożnym wpływem środowisko polityczne. Jako partia żywiąca ambicję pomieszczenia w sobie i socjalistów, i konserwatystów, i liberałów, Unia w prawie każdej sprawie „pięknie się różniła” i nic nie mogła zrobić, bo jedna frakcja blokowała drugą. Co więcej, nie mając wspólnoty ideowej ani programowej, siłą rzeczy eksponowała Unia swe jedyne spoiwo – poczucie wyższości. Ukształtowało to jej wizerunek jako partii przemądrzałych zarozumialców przemawiających zawsze nieznośnie mentorskim tonem. Najbardziej zagorzały zwolennik musiał w końcu mieć tego wyżej uszu.

Słowem – kto dał się „Gazecie Wyborczej” przekonać trochę, głosował na Unię Demokratyczną, ale ten, kto dał się jej przekonać całkowicie, wybierał SLD. Partię „pragmatyków” i ludzi skutecznych. Geremkowi i Kuroniowi niski pokłon, ale głos Kwaśniewskiemu i Millerowi. Był to wybór oczywisty, logiczny, narzucający się.

Jak Michnik mógł tego nie zauważyć? Powiem szczerze: nie umiem tego wyjaśnić inaczej, niż pychą.

Tylko ona może człowieka inteligentnego do tego stopnia pozbawić rozumu i kontaktu z rzeczywistością.

Były bohater podziemia niewątpliwie miał skłonność do pychy, podobnie jak i inne drobne przywary, zaświadczone we wspomnieniach jego towarzyszy z podziemia – na przykład wielką słabość do brylowania, bycia na świeczniku, obracania się wśród sławnych i wielkich tego świata. Jeśli ktoś zastanawiał się, jak do Michnika podejść, jak go dla swoich celów pozyskać – a wydaje mi się oczywiste, że komunistyczni generałowie się nad tym zastanawiali, bo takie osobowościowe analizy stanowiły w bezpiece rutynę – nie mógł nie uznać tych cech Michnika za najbardziej obiecujące. Ileż tam się musiało polać wazeliny, wie tylko nasz bohater i jego przyjaciele „z drugiej strony historycznego podziału”. Pewnie więcej niż wódki. Adam, jak my cię nie docenialiśmy, jaki ty jesteś mądry, jaki szlachetny, noblistom równy, słuchaj, powiedz nam, poradź nam, ty się na wszystkim tak dobrze znasz… Ach, wspaniale powiedziane, no, naprawdę, co za głowa…

Z kilku źródeł, niezależnych od siebie, słyszałem, że Adam Michnik zupełnie na poważnie uważa za swoją osobistą, historyczną zasługę fakt, że Kwaśniewski, Miller i pomniejsi postkomuniści nie poszli w kierunku nacjonalizmu ani powrotu pod skrzydła Moskwy, ale ku Unii Europejskiej i NATO. Że to on tak na nich wpłynął, dzięki swoim osobistym kontaktom, dzięki umoralniającym tyradom, jakie im wygłaszał i jakich słuchali ze skupioną uwagą (pewnie, by za jego plecami śmiać się w kułak, ale tego nie wiedział).

Jeśli Michnik naprawdę tak sądzi – a wierzę ludziom, w obecności których to mówił – i jeśli nie rozumie, jakie realne, namacalne i przeliczalne na walutę interesy skłaniały przywódców lewicy do takiego wyboru, tylko przypisuje sobie rangę słuchanego przez Millera czy Kwaśniewskiego autorytetu, to trudno o bardziej jaskrawy dowód, że kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością i przeszedł do świata urojeń.

Świata, z którego wybudzony został boleśnie dopiero za sprawą ludzi, którzy w znanych całej Polsce prasowych relacjach doczekali się miana „Grupy Trzymającej Władzę”.


* * *

Prawica skłócona, rozbita i ośmieszona, „Solidarność” skompromitowana nieudolnymi rządami AWS, Kościół przerażony wybuchem antyklerykalizmu i zepchnięty do defensywy, władza nad państwem i nad państwowymi mediami trzymana mocno przez przyjaciół z lewicy, konkurencji w mediach żadnej, ot, parę prawicowych gazetek balansujących na krawędzi bankructwa, w tym, po upadku „Życia”, żadnego dziennika, obóz narodowo-katolicki zamknięty w radiomaryjnym getcie moherowych babć, co tydzień nowe zaszczyty, nagrody i tytuły honorowe, skrzętnie odnotowywane na drugiej stronie jego gazety. W świecie kultury, w środowiskach twórczych, na uniwersytetach michnikowszczyzna króluje niepodzielnie – nikt nie próbuje rewidować schematów odziedziczonych po peerelu, nikt nie przywraca pamięci, dajmy na to, pisarzom skazanym wtedy na zapomnienie, nie rewiduje utartych stereotypów, nie ośmiela się pisać historii najnowszej. Michnikowszczyzna poprzez klakę i nagrody rządzi hierarchiami w literaturze, w kulturze, zawsze ważnej dla niej w stopniu niewiele mniejszym niż media. Nawet Instytut Pamięci Narodowej, kierowany przez kompromisowego, akceptowalnego dla lewicy kandydata, którego przymioty charakteru zyskują mu u dziennikarzy i u podwładnych przezwisko „Galareta”, wydaje się spacyfikowany i chwilowo niegroźny.

Mając tyle powodów do triumfu, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” może u progu XXI wieku machnąć ręką na drobne niepowodzenie, jakim była marginalizacja jego własnego obozu politycznego. Tym bardziej, że choć do Platformy Obywatelskiej jest mu dalej, niż do Unii Wolności, podobnie, jak do tej ostatniej było mu dalej niż do Unii Demokratycznej – wciąż nie są to partie zdolne wystąpić przeciwko niemu. Blisko mu za to do ludzi sprawujących prawdziwą, realną władzę. Aleksander Kwaśniewski nieodmiennie słucha go z wielką atencją i okazuje szacunek – z racji częstych wizyt w Belwederze i rewizyt Kwaśniewskiego w Alei Przyjaciół przyjęło się w SLD nazywać Michnika „wiceprezydentem”. Wiele wskazuje, że sam Michnik czuje się kimś więcej, niż „wice” – czuje się mentorem prezydenta i jego przewodnikiem na trudnej drodze transformacji już nie tyle ustrojowej, co cywilizacyjnej. Leszka Millera i Włodzimierza Cimoszewicza również.

W tej sielance odzywa się tylko jeden zgrzyt: samozwańczy sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Włodzimierz Czarzasty (bratanek tego mędrca, którego za swą wyborczą wunderwaffe uznał przed laty Jaruzelski), sekuje spółkę „Agora” i blokuje jej ekspansję w mediach elektronicznych. Odwleka przyznanie radiu Tok FM obiecanych mu z dawna częstotliwości, mogących uczynić tę rozgłośnię przedsięwzięciem opłacalnym (nadając w kilku miastach bez prawa rozszczepienia pasm reklamowych, radio skazane jest na wieczny deficyt – ani to medium lokalne, ani krajowe, mediaplanerzy, choćby chcieli, nie mogą umieścić go w swoich budżetach), a po tym, jak Radio Zet po śmierci Andrzeja Wojciechowskiego wyłamało się z walki o wychowanie lepszego Polaka i poszło w czystą komercję, właśnie Tok FM ma się stać głównym głosem Sił Światłości urabiających elity. Tymczasem Rada, a konkretnie Czarzasty, zaczyna stawiać zgoła bezczelne żądania, także personalne.

Trudno sądzić, żeby redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” nie interweniował w tej sprawie u swoich przyjaciół. Nic jednak pewnego o tym nie wiemy. Można się domyślać, że jest uspokajany i zapewniany, iż wszystkie sprawy ureguluje nowa, przygotowywana przez SLD ustawa. Na razie rząd Millera toczy walkę o przejęcie kontroli nad dziennikiem „Rzeczpospolita”. Gdyby Michnik mocniej stąpał po ziemi, musiałby już wtedy poczuć się zaniepokojony – czerwona mafia, trzymając już łapę na wszystkim innym, najwyraźniej chce mieć także swoje media, wyemancypować się spod kurateli Oberautorytetu. Tymczasem „Gazeta Wyborcza” wręcz wspomaga Millera w walce z kontrolującym drugą co do znaczenia polską gazetę zagranicznym koncernem, zamieszczając pokrętny i słabo udokumentowany artykuł demaskujący rzekome przekręty finansowe jego przedstawicieli. W tym samym mniej więcej czasie, w ramach szykan, zdaniem opozycji obliczonych na zmiękczenie udziałowców „Presspubliki” i skłonienie ich do odsprzedania pakietu kontrolnego spółki, odnośne władze zatrzymują im paszporty. Ta publikacja będzie potem przedmiotem procesu wytoczonego „Gazecie” przez „Rzeczpospolitą” – procesu niezwykle przewlekłego, bo okaże się, że Adam Michnik przez prawie rok nie może odebrać sądowych pism, a spółka „Agora” nie ma z nim kontaktu (!). Cóż, Michnik w ogóle jest człowiekiem trudno uchwytnym, a w takich sprawach zwłaszcza – krótko przed wydaniem tej książki odmówił stawienia się na procesie, który sam wytoczył był Józefowi Darskiemu i „Gazecie Polskiej”, z powodu pobytu za granicą, a traf chciał, że tego samego dnia został przez reportera sfotografowany pod swoim warszawskim mieszkaniem.

Pewne zasady są dla frajerów, a nie dla autorytetów moralnych.

Wracając jednak do tematu wybudzania Michnika – projekt wspomnianej ustawy powstaje w bólach. Toczą się rozmowy między przedstawicielami „Agory” a rządem, ustalane są kolejne wersje. Niektóre są dla „Agory” korzystne i dają jej nadzieję na kupno ogólnopolskiej telewizji, inne nie. Waży się, które zostaną zrealizowane. W czasie, gdy się to waży, Lew Rywin, związany z lewicą producent filmowy, spotyka się z przedstawicielami spółki i proponuje dil – ustawa będzie brzmiała po myśli „Agory” i da jej możliwość wejścia w ogólnopolską telewizję, jeżeli spółka zapłaci 17,5 miliona dolarów. Co istotne, i co czyni wątpliwym ustalenia sądu, jakoby Rywin działał sam i z głupia frant, nie żąda on tych pieniędzy z góry – mają być wpłacone dopiero po przyjęciu ustawy przez Sejm.

Wiedzą Państwo doskonale, co było dalej – menedżerowie „Agory” odsyłają Rywina do Michnika, Michnik nagrywa go na dwóch magnetofonach, i…

I jeśli ktoś naiwny wierzy w oficjalną wersję wydarzeń – w to, że Michnik jest oburzony i wstrząśnięty tym, że tak bezczelna korupcja jest w kraju możliwa, to spodziewałby się, że zapis z tych taśm ukazuje się w „Gazecie Wyborczej” nazajutrz. Ale nic podobnego – nagrane w lipcu, ukażą się dopiero pod koniec grudnia.

Na razie targi o ustawę trwają. Michnik o posiadanej taśmie informuje premiera Leszka Millera. Potem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Obaj, teoretycznie, mają prawny obowiązek zawiadomić o popełnionym przestępstwie prokuraturę. Zresztą Michnik też ma taki obowiązek. Ale nikt prokuratury nie zawiadamia. Targi trwają. Przeciągają się…

Kto ciekaw, niech sięgnie po raporty sejmowej komisji. Albo po książkę „Alfabet Rokity”, gdzie cały pierwszy rozdział to szczegółowe aż do znudzenia referowanie przez Rokitę, kto, kiedy, o której godzinie, z kim się spotyka, do kogo potem dzwoni, przez ile minut z nim rozmawia, do kogo potem udaje się albo oddzwania z kolei tamten, albo komu wysyła mejla, i jak się to ma do kolejnych zmian w przygotowywanym projekcie ustawy. Rywin do Jakubowskiej, Jakubowska do Czarzastego, Czarzasty do Kwiatkowskiego, Kwiatkowski… Oszczędzę Państwu tych szczegółów. Członek komisji śledczej Jan Rokita (podobnie zresztą, jak i jego kolega z komisji, Zbigniew Ziobro) wyciąga z tego wniosek, że i przed, i po nagraniu pomiędzy „Agorą” a rządem, przy udziale Michnika, toczy się gra o kształt ustawy, a taśma z Rywinem jest w tej grze argumentem.

Według wersji samego Michnika, półroczne opóźnienie publikacji wynikło z dwóch przyczyn: po pierwsze – „Gazeta” nie chciała zaszkodzić polskiej akcesji do Unii Europejskiej i czekała z odpaleniem afery aż się ten historyczny akt dokona, po drugie – prowadziła dziennikarskie śledztwo mające ustalić, kto Rywina do Michnika przysłał.

Pierwszy argument trudno zweryfikować, można co najwyżej podać w wątpliwość – co niniejszym czynię – czy informacja o aferze istotnie mogłaby jakoś polskiemu wejściu do Unii zaszkodzić. Ja śmiem wątpić, Europa też niejedną aferę u siebie miała i jakoś się przez to nie rozpadła. Natomiast argument drugi dla każdego dziennikarza jest po prostu śmieszny. Żaden dziennikarz „Gazety Wyborczej” nie zainteresował się w tym czasie podstawowymi sprawami, od których takie śledztwo należałoby rozpocząć. Inne gazety, gdy wreszcie sprawa stała się jawna, w kilka dni ustaliły więcej, niż owo rzekome śledztwo trwające jakoby pół roku (!) i godne jedynie włożenia go między bajki.

Co więcej, w trakcie tego „śledztwa” Michnik zaczyna robić coś przedziwnego – na prawo i lewo opowiada w sytuacjach towarzyskich o posiadanej taśmie. W pewnym momencie w Towarzystwie wiedza o tym, że Rywin przyszedł żądać od „Agory” łapówy, a Michnik go nagrał, stała się tajemnicą poliszynela.

Co mówi nam wszystko o tworze państwowym zwanym „III Rzeczpospolitą”, ta tajemnica poliszynela nie przeniknęła do mediów. Po długim czasie ukazała się jakaś mętna notka w humorystycznej rubryce „Wprost”, z której niewtajemniczeni nie mogli zrozumieć, o co w ogóle chodzi. Znana dziennikarka „Polityki” Janina Paradowska zadała pytanie o ową głośną w Towarzystwie taśmę jednemu z lewicowych szefów państwowej nawy, uzyskała – nie wiem nawet jaką – odpowiedź, po czym „Polityka” wyrzuciła z druku i to pytanie, i odpowiedź, na osobistą telefoniczną interwencję Michnika. „Dysponentem tematu był Michnik”, wyjaśniła to potem publicznie Paradowska. Doprawdy, rozczulające.

Spróbujcie to sobie Państwo wyobrazić w jakimś cywilizowanym państwie: oto, okazuje się, jest afera najgrubszego kalibru, okazuje się, że parlament i rząd handlują ustawami, i wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nie pisze! Nikt nie pyta! Bo „dysponentem tematu” jest redaktor jednej z gazet, który na własny użytek trzyma tego „niusa” pod kocem i używa go do swojej prywatnej rozgrywki z przedstawicielami władzy?!

Oto kwintesencja michnikowszczyzny – wszyscy wiedzą, ale sprawy nie ma. Tak jak nie było „komisji Michnika”, jak nie było raportu w sprawie zbrodni MSW, jak nikt nie odważył się nawet zapytać Kwaśniewskiego, co robił jego ojciec przed rokiem 1957, bo pojawiła się uporczywie powtarzana plotka, że był funkcjonariuszem zbrodniczego stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa, jednym z tysięcy owych stalinowskich zbrodniarzy, których po roku 1956 objęto programem zmiany nazwisk i życiorysów. Nie ma już cenzury, nie ma już wydziału prasy KC PZPR, ale pewne fakty są z mediów wycięte równie skutecznie, jakby te instytucje wciąż istniały.

Jeśli aż dotąd nie przekonałem Państwa, że był sens napisać tę książkę przeciwko zgniliźnie III Rzeczpospolitej i przeciwko michnikowszczyźnie, która ją spowodowała – to oto, wydaje mi się, argument ostateczny.

Już po ujawnieniu przez „Wyborczą” afery Michnik zgodził się udzielić wywiadu „Gazecie Polskiej” (zażądał, aby był przy tym jego podwładny z drugim magnetofonem). W tym wywiadzie jasno i kategorycznie stwierdził, że o nagraniu Rywina nie rozmawiał w ciągu tego półrocza z prezydentem Kwaśniewskim. Wkrótce potem prace komisji udowodniły niezbicie, że owszem, rozmawiał.

Rzadki wypadek, żeby Michnik dał się nakryć na prostym, by nie rzec prymitywnym, kłamstwie. Trudno przede wszystkim zrozumieć, po co właściwie się do niego posunął – przecież rozmowa z prezydentem to nic karalnego. Czemu poszedł bez sensu w zaparte, narażając się na kompromitację? Trudno nie zauważyć, że zachował się równie niemądrze, jak sam Kwaśniewski w sprawie Ałganowa, kiedy to spokojnie mógł rzec: owszem, widywałem się z nim, musiałem, bo przecież byłem członkiem rządu, a on oficjalnym przedstawicielem ZSSR w naszym kraju, więc co za sprawa? – a tymczasem głupio zaprzeczał, dając się nakryć na kłamstwie i skompromitować.

Nie wiem, czy dziś jeszcze czyta się w szkole „Szatana z siódmej klasy”. Jeśli ktoś ma tę lekturę za sobą, to pewnie przypomni sobie opowieść o arabskim mędrcu, który wykrył złodzieja, każąc wszystkim podejrzanym dotykać po ciemku ubłoconego boku swej oślicy Złodziej nie wiedział, o co chodzi, ale na wszelki wypadek postanowił oślicy nie dotykać, tylko zamarkować, jako jedyny miał więc czyste ręce i po tym go mędrzec rozpoznał. Być może Michnik na tej samej zasadzie wyparł się kontaktów z Kwaśniewskim na wszelki wypadek, żeby nie padły następne pytania: a co mu pan powiedział, a co na to prezydent – pytania, które byłyby naprawdę kłopotliwe? Czy nie zadziałał przypadkiem mechanizm „na złodzieju czapka gore”?

Bo ustalenia sejmowej komisji pozwalają postawić następującą hipotezę: że przyjaciele Adama Michnika, których zwykł on uważać za swoich uczniów, po prostu zrobili go w konia. Gdy ich postraszył taśmą, obiecali – dobra, niech to zostanie między nami, załatwimy sprawę. Tylko wiesz, jeszcze parę dni. Jeszcze chwilę. I tak upłynęło parę miesięcy. Michnik, chcąc wzmocnić presję, zaczął o taśmie rozgadywać, oni nadal nic. Aż wreszcie musieli mu powiedzieć: Adam, teraz, jak minęło pół roku, to sobie możesz wsadzić tę taśmę w buty, będziesz wyższy. Przecież jak ją teraz ujawnisz, to jesteś skończony. Wszyscy się zorientują, że wszedłeś z nami w ten szemrany interes, że kombinowałeś tak samo jak i Rywin, i koniec z twoim autorytetem, twoją reputacją i moralnym zadęciem. Wracaj na swoje miejsce w szeregu i nie podskakuj, bo wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

Jakie mam dowody, że tak było? Żadnych. To tylko dedukcja. Jedyne logiczne wyjaśnienie takiego a nie innego przebiegu wydarzeń. Jeśli ktoś potrafi je wyjaśnić w inny sposób, tak, żeby wszystkie znane przesłanki trzymały się kupy, słucham uprzejmie.

Mimo wszystko Michnik zdecydował się taśmę z półrocznym opóźnieniem ujawnić. Może, jak już pisałem, powodowała nim desperacja – Miller z Kwaśniewskim pokazali mu boleśnie, że po upadku Unii Wolności jego pozycja wynika tylko i wyłącznie z ich, prezydenta i premiera, kaprysu, że skończyła się jego władza nad mediami, że rządzą nie żadne „autorytety moralne”, ale ci, którzy mają kasę i układy. Może ta szarża, czyli odpalenie afery Rywina, miała odwrócić nieuchronny bieg wydarzeń?

Ale – może odpowiedzią znowu jest słowo „pycha”? Adam Michnik, jak można sądzić po jego zachowaniu, zupełnie nie przewidział, jakie będą skutki opublikowania taśm Rywina. Sądził, że je opublikuje, oznajmi: w tej sprawie winni są Czarzasty, Jakubowska i kto tam jeszcze, natomiast Miller i Kwaśniewski są niewinni – i wszyscy postąpią zgodnie z jego oczekiwaniami. Przecież jest największym autorytetem w tym kraju! Przez jakiś czas jeszcze tego właśnie próbował, z wielką pewnością siebie dyktując, co kto powinien o sprawie myśleć. Ale od czasu, gdy nikt nie śmiał go pytać, czego szukał w archiwach MSW, coś się jednak zmieniło. Powstała sejmowa komisja, Michnik został wezwany do złożenia zeznań, i choć zachowywał się na tej komisji, delikatnie mówiąc, dziwnie, to odmawiając zeznań, to pouczając śledczych – jego interpretacja wydarzeń została zignorowana.

Jak się to skończyło, Państwo wiedzą. Michnik, do którego chyba wreszcie dotarło, że żył w świecie urojeń, zamilkł, znikł z kraju i ze swojej gazety, gdzie od czasu do czasu pojawia się najwyżej jakiś jego tekst o literaturze albo historii, a postkomunistyczna lewica rozsypała się jak domek z kart. Po pierwszej sejmowej komisji przyszły następne, Miller i Kwaśniewski stali się równie nieaktualni, jak ich mentor, a w odwleczonych wyborach parlamentarnych 70 procent głosów zdobyły łącznie Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość, dwie partie postsolidarnościowe, zgodnie głoszące, że trzeba skończyć ze skorumpowanym, przegniłym państwem wytargowanym przez nomenklaturę od Wałęsy i Familii przy Okrągłym Stole, i zbudować Polskę nową, prawdziwą – IV Rzeczpospolitą.

Co z tym poparciem wyborców obie wspomniane partie zrobiły, to już osobna historia. Historia, w której michnikowszczyzna wciąż istnieje, wciąż równie irytująca i rozzuchwalona, ale istnieje już na zupełnie innych prawach, jako jedna z wielu stron w publicznej debacie.

A to znaczy, że wszystko, co dalej, to temat na inną rozmowę.


* * *

Podobno mam skrzywienie na punkcie ekonomii. Tak twierdzą i przyjaciele, i krytycy. Niech będzie, że mam. Więc spójrzmy na koniec na aktywa i pasywa Adama Michnika właśnie z ekonomicznego punktu widzenia. Bez wątpienia, miał on ogromny kapitał – kapitał swej popularności i zaufania, kapitał zasług dla Polski, kapitał podziwu, jaki budził. Wielki kapitał, porównywalny może jedynie z Wałęsą i Kuroniem.

Kapitał się inwestuje. Dobrze ulokowany, przyrasta i przysparza zysków. Źle ulokowany – marnuje się i przepada.

Adam Michnik swój kapitał zainwestował w rehabilitowanie komunizmu, w Jaruzelskiego, Kiszczaka, Kwaśniewskiego, Cimoszewicza, w zakłamywanie pojęć, w nazywanie draństwa odpowiedzialnością, a podłości szlachetnym kompromisem.

Jeśli ktoś lokuje swój kapitał tak źle, to go po prostu traci. I bankrutuje.

Adam Michnik przez kilkanaście lat uparcie inwestował w złe przedsięwzięcia, i w końcu wszystko przeputał. Stracił zasługi, zaufanie, dobre imię, i na końcu – twarz.

Zbankrutował. Po prostu.

I tyle.

Загрузка...