LUDZIE HONORU

Zasadę „grubej kreski”, rozumianą jako narzucenie urzędowej amnezji o wszystkich zbrodniach popełnionych przed rokiem 1989, przypisuje się Tadeuszowi Mazowieckiemu. Nie do końca tak jest. Prawda, że to właśnie w jego sejmowym expose znalazły się słowa „przeszłość odkreślamy grubą linią”, ale w kontekście samego expose oznaczały one raczej wyznaczenie symbolicznej granicy pomiędzy Polską starą a nową. Złowrogiego sensu nabrały te słowa dopiero później. Nie bez winy Mazowieckiego, którego bierność i nieudolność dały komunistom taką swobodę w budowaniu swych wpływów, na jaką nie liczyli w najśmielszych snach. Niekiedy owa nieudolność przejawiała się w sposób tak groteskowy, iż dziś trudno w to uwierzyć. Oto na przykład Krzysztof Kozłowski – redaktor „Tygodnika Powszechnego”, którego po namowach ze strony Kiszczaka, i wskutek nacisków własnego zaplecza politycznego, Mazowiecki mianował w końcu wiceministrem spraw wewnętrznych, choć (czy raczej właśnie dlatego) była to bodaj ostatnia osoba, która miałaby do takiej roli kwalifikacje i predyspozycje osobowościowe. Jako wiceminister, a potem minister, Kozłowski nie orientował się w sprawach resortu w najmniejszym stopniu i zapisał się w jego dziejach tylko dwiema decyzjami: wpuszczeniem do archiwów MSW tzw. komisji Michnika (o czym za chwilę) i dokonaniem pierwszej w III RP „dzikiej lustracji”, czyli dostarczeniem michnikowszczyźnie „kwitów” na niejakiego Stana Tymińskiego ubiegającego się o prezydenturę; owe kwity, mające świadczyć o powiązaniach Tymińskiego bodajże z wywiadem libijskim, okazały się zresztą równie marnej jakości, co ich dostarczyciel.

Ówże Krzysztof Kozłowski już w kilkanaście lat po opisywanych tu wydarzeniach zaproszony został wraz z ówczesnym publicystą „Rzeczpospolitej”, Maciejem Rybińskim, na spotkanie z bawiącymi w Polsce politykami ukraińskimi, którzy chcieli zapoznać się z polskimi doświadczeniami w dziedzinie lustracji. Oddaję głos Rybińskiemu: „Pan Minister na pytanie, dlaczego w 1990 rząd nie zdecydował się na opcję zerową, likwidację wszystkich służb komunistycznych i ujawnienie ich agentury, odpowiedział dosłownie i najpoważniej na świecie: to byli ludzie dobrze wyszkoleni, zorganizowani i uzbrojeni, i istniały obawy, że stawią zbrojny opór”.

Narzuca się pytanie – czy Mazowiecki nie orientował się w poziomie umysłowym i przymiotach charakteru człowieka, którego mianował na tak kluczowe stanowisko, czy też sam podzielał jego obawy, a może nawet był ich źródłem?

Mazowiecki wielokrotnie potem protestował przeciwko przypisywaniu mu odpowiedzialności za ogólną amnezję i bezkarność; powiedzmy więc wyraźnie, że choć nie był bez winy, to rzeczywiście, niewypowiedziana zasada, że nikt nie będzie karany za przestępstwa, jakich dopuścił się, służąc komunistycznemu reżimowi, nazwana potem zasadą „grubej kreski”, nie była jego dziełem. Gdyby nawet była, nie miał dość politycznej siły, aby podporządkować jej dalszy bieg spraw, ani dość wpływu na społeczeństwo, aby ją obronić w publicznym dyskursie.

Miał na to dość siły i wpływu Adam Michnik. I to on, w sposób zupełnie otwarty, wyznaczył nowy podział sceny politycznej, opisany w poprzednim rozdziale, oraz wyciągnął z niego logiczne konsekwencje.

Logiczną konsekwencją stwierdzenia, że polskiej demokracji zagrażają „jaskiniowi antykomuniści”, a warunkiem nadrzędnym jej uratowania jest utrzymanie kompromisu z „reformatorskim skrzydłem PZPR”, była ochrona postkomunistów przed jakimkolwiek uszczupleniem ich wpływów. Popchnęło to Michnika nie tylko do rozłożenia propagandowego parasola ochronnego nad dokonywaną przez nich wielką grabieżą majątku narodowego. Popchnęło go to także do spychania w niepamięć prawdy o zbrodniach komunistów. Nie o zbrodniach stalinowskich, oczywiście, których sprawcy nie liczyli się już od dawna – ale o tych najświeższych, popełnianych w latach osiemdziesiątych.

Była to, i jest nadal, największa hańba rządów „posolidarnościowych” w III RP.

Adam Michnik nie jest jedynym za tę hańbę odpowiedzialnym. Ale pozostając przez całe minione piętnastolecie wierny raz przyjętej zasadzie, iż komuniści są dla Polski mniejszym zagrożeniem niż antykomuniści, zrobił bardzo wiele – zrobił wszystko, co mógł – aby zbrodnie te zostały wyparte ze zbiorowej pamięci, z potocznej świadomości, a ludzie odpowiedzialni za nie pozostali bezkarni i zachowywali swoje wpływy oraz stanowiska. Ukoronowaniem jego wieloletnich starań o wybielenie zbrodniarzy było publiczne mianowanie szefa zbrodniczej komunistycznej bezpieki, Czesława Kiszczaka, „człowiekiem honoru”, po którym to zdarzeniu nawet część dotychczasowych zwolenników Michnika zaczęła przyznawać – fakt, że przeważnie półgębkiem i w sytuacjach prywatnych – że w wybielaniu komunistów „Adam” posuwa się za daleko i że pasja, z jaką to czyni, nosi znamiona obłędu.

Michnik nie może się w tej kwestii zasłaniać niewiedzą, bo zupełnym przypadkiem zbrodnie, które miały miejsce w Polsce rządzonej przez Jaruzelskiego i Kiszczaka zostały bardzo szybko, jeszcze w Sejmie kontraktowym, stwierdzone i opisane w sposób niebudzący wątpliwości.

Dokonała tego tzw. komisja Rokity.


* * *

W swoich rachubach, że ludzie Wałęsy nie zdołają w wyborach zdobyć ani całego Senatu, ani wszystkich z możliwych do zdobycia 35 procent mandatów w Sejmie, komuniści liczyli głównie na wieś i małe miasteczka. Przeforsowali odpowiedni do tego podział okręgów wyborczych do Senatu, dający najludniejszym aglomeracjom taką samą reprezentację, jak zapadłej prowincji. Zakładali, że w przeciwieństwie do dużych miast, opozycja nie ma tam popularnych, znanych przeciętnemu wyborcy działaczy, więc albo w ogóle nie zdoła zarejestrować swoich list, albo jej kandydaci, jako „spadochroniarze”, przegrają z wystawianymi do konkurencji o mandaty „bezpartyjnych” gwiazdami peerelowskiej telewizji.

Te rachuby zawiodły – znakomity z punktu widzenia politycznego marketingu pomysł, żeby wszyscy kandydaci Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie mieli taki sam plakat wyborczy, z Wałęsą i znaczkiem „Solidarności”, zniwelował przewagę telewizyjnej popularności, na którą liczył Urban i jego przełożeni. A kandydatów w okręgach położonych daleko od Gdańska, Warszawy i Krakowa dostarczyła „Solidarność Wiejska” i inne opozycyjne ruchy działające wśród rolników.

W ten sposób jednak, obok w miarę jednolitego bloku zgranych opozycjonistów, nazwanego niegdyś przez Michnika „lewicą laicką” (w roku 1990 będzie się już bardzo za używanie tego określenia oburzał), trafili do kontraktowego Sejmu ludzie, z którymi Michnik, Geremek ani Kuroń nie mieli nigdy czasu i okazji porozmawiać, żeby albo pozyskać ich dla swoich politycznych wizji i przekonać, jakie konieczności narzuca „specyficzna polska synteza orientacji dawniej konkurencyjnych” – albo uznawszy za elementy nieodpowiedzialne, zepchnąć na boczny tor. Właśnie jeden z takich posłów, mało komu z prezydium OKP znanych, siedzących w tylnych ławach, Tadeusz Kowalczyk, zgłosił nieoczekiwanie wniosek o powołanie sejmowej komisji do zbadania działalności MSW.

Wszyscy, którzy interesowali się w latach osiemdziesiątych walką antykomunistycznego podziemia, wiedzieli o licznych wypadkach tajemniczych zgonów wśród działaczy opozycji i związanych z nią księży. Wiedziano, oczywiście, o ofiarach tłumienia manifestacji, o zmarłych wskutek brutalnych przesłuchań, i o ofiarach napadów „nieznanych sprawców”. Los ofiar był częstym tematem pytań zadawanych przez zagranicznych dziennikarzy na cotygodniowych, transmitowanych w telewizji konferencjach prasowych Jerzego Urbana, i ulubionym tematem kłamstw tego ostatniego. Kiedy na przykład „nieznani sprawcy” skatowali księdza Isakowicza – Zalewskiego, między innymi przypalając go ogniem, Urban oznajmił, że ksiądz sam po pijaku przewrócił się na świecznik. Inne sprawy zbywał podobnymi opowiastkami – upił się i wpadł do wody, wypadł z okna, popełnił samobójstwo. Na dowód pokazywał oficjalne ustalenia prokuratur.

Bo komuniści, jakże inaczej, prowadzili w takich wypadkach śledztwa, które zawsze wykazywały bądź przypadkowe, losowe przyczyny zgonu, bądź całkowitą niewinność organów. Niekiedy kończyło się wytoczeniem procesów świadkom, których zeznania wskazywały na winę milicji lub SB, albo i samym poszkodowanym. Jak choćby Zbigniewowi Simoniukowi z Białegostoku, który, dwukrotnie porywany i torturowany przez funkcjonariuszy, dwukrotnie miał czelność o tym ze szczegółami opowiedzieć. Pozwany o „bezpodstawne oskarżenia” wobec organów nie doczekał ostatecznie rozprawy – został wsadzony przez milicję siłą do „psychuszki”, i znaleziono go powieszonego. Oczywiście prokuratura po wnikliwym śledztwie stwierdziła samobójstwo.

Simoniuk był tylko jednym z 93 nazwisk na liście ofiar, przedstawionej przez Kowalczyka – liście zaczerpniętej z publikacji podziemnych. Później, w toku prac komisji, ta lista nazwisk wydłuży się do 102. Dziś w prowadzonym przez IPN śledztwie przeciwko esbeckim „szwadronom śmierci” pojawiają się już 122 przypadki niewyjaśnionych zgonów.

Kowalczyk zgłosił swój wniosek w momencie, gdy na sali znajdowało się tylko 298 posłów. Nikt nie spodziewał się ważnego głosowania politycznego, minęły zaledwie dwa tygodnie od wyboru Jaruzelskiego na prezydenta RP -głosami Komitetu Obywatelskiego, bo kilku posłów PZPR, ZSL i SD okazało się mieć więcej przyzwoitości od liderów antykomunistycznej opozycji, i wyłamało się z dyscypliny klubowej! – i kierunek dalszych działań kontraktowego Sejmu wydawał się określony. W krótkiej dyskusji, jaka się potem wywiązała, wystąpił gorąco przeciwko wnioskowi zastępca Kiszczaka Zbigniew Pudysz, oznajmiając, że wszystkie sprawy zostały już wyjaśnione i nie ma potrzeby do nich wracać. Z poparciem dla niego wszedł na mównicę inny prominentny ubek, szef SB w Kielcach i zarazem poseł PZPR Jerzy Karpacz – wart wspomnienia z uwagi na stwierdzenie „wypowiedź obywatela Kowalczyka koliduje z elementarnymi zasadami kultury politycznej”. Mało kto przypuszczał wtedy, że choć o ubeku Karpaczu wszyscy dość szybko zapomną, to jego logika, zgodnie z którą postawienie mordercom zarzutu morderstwa łamie zasady politycznej kultury, pozostanie na długo żywa.

W ogólnym zamieszaniu wniosek został przegłosowany i większością zaledwie stu siedemdziesięciu czterech głosów przeciwko dziewięćdziesięciu jeden – przyjęty. Ponieważ inicjator powołania komisji nie czuł się kompetentny, by stanąć na jej czele, i nie przejawiał takich ambicji, przewodniczącym został młody prawnik z Krakowa, Jan Rokita.

Jarosław Kaczyński mówi w książce „Odwrotna strona medalu”, wydanej w roku 1991: „W prezydium OKP zapanowało publicznie głoszone przekonanie, że powoływanie takiej komisji jest bezsensowne. Sam Rokita używał określenia»nieszczęsna komisja«(…) W chwilę po utworzeniu komisji spotkałem w Sejmie Michnika i Lityńskiego, rozmawiających na ten temat. Powiedziałem im, iż się cieszę, że mam pewien własny udział w jej powołaniu. Natychmiast stwierdzili, że ta komisja to bzdura. Jest to drobiazg, niewart właściwie wspomnienia, ale niesłychanie charakterystyczny dla ludzi z tego środowiska – cokolwiek wyjdzie spoza niego, jest głupie, bezsensowne i nie do przyjęcia”.

Kaczyński myli się tu, i to dwukrotnie. Po pierwsze – sprawa nie jest drobiazgiem. To, jak wolna Polska, która w kilka miesięcy po powołaniu „komisji Rokity” przezwała się Rzeczpospolitą Polską, III Rzeczpospolitą, i w miejsce komunistycznej kuricy przywróciła jako godło narodowe orła w koronie, potraktowała ofiary esbeckich morderstw, jest sprawą dla oceny tego państwa fundamentalną. Jest czymś więcej nawet niż niezmywalną hańbą – jest zbrodnią. Bo zacieranie, tuszowanie i ukrywanie prawdy o zbrodni jest równoznaczne ze współudziałem w niej.

Poza tym, nie sądzę, by opisana reakcja kierownictwa OKP wynikała z apriorycznej niechęci wspomnianego środowiska do wszystkiego, co nie z niego wyszło – nawet, jeśli taka niechęć, o którą nie tylko jeden Kaczyński często je oskarża, była faktem. Chyba lepiej uchwycił przyczynę Rokita, pisząc po ponad piętnastu latach (gdy były szef Urzędu Rady Ministrów w rządzie Hanny Suchockiej znajdował się na fali popularności, jaką przyniosła mu działalność w komisji do sprawy Rywina, i starał się prezentować jako zdecydowany wróg postkomunizmu): „Pamiętam doskonale zaskoczenie kierownictwa OKP wynikami głosowania. Był to czas, w którym PZPR zaczęła faktycznie tracić formalnie zagwarantowaną przy Okrągłym Stole większość w Izbie (…) W tym właśnie momencie chybotliwej większości uchwalony został wniosek, który w swojej treści zrywał dość istotnie z logiką Okrągłego Stołu. Postanawiał bowiem o rozpoczęciu procesu rozliczania sprawców stanu wojennego, przynajmniej za dokonane wówczas zbrodnie zabójstwa. Polityczny sens tego głosowania brzmiał w pewnym sensie jak przygrywka do rewolucji. W 14 dni po kapitulanckiej elekcji Jaruzelskiego unaoczniał, że w Sejmie może zaistnieć większość, która po części z ideowych, a po części zapewne z koniunkturalnych motywów jest gotowa nie tylko niezwłocznie odsunąć PZPR od władzy, ale także – zgodnie z naturalnymi prawami rewolucji – pociągnąć do odpowiedzialności ludzi ancien regime'u, przynajmniej za najcięższe zbrodnie”.

Ja też myślę, że o to właśnie chodziło. Można sobie wyobrazić, jakie ostrzegawcze alarmy rozdzwoniły się w mózgu Adama Michnika. Wróg podnosi głowę, i to sprytnie podnosi; bo niby to przypadek, niby to wniosek jakiegoś nieliczącego się posła – prostaczka ze wsi, który po prostu prostolinijnie ujął się, jakoby, za ofiarami. Ale przecież na pewno stoją za nim ci, którzy chcą podpalić Polskę!

Dlaczego pozwalam sobie na takie „insynuacje”? Bo przeczytałem publicystykę Michnika z tamtego okresu wielokrotnie, w tę i we w tę, i potrafię zrekonstruować jego ówczesny sposób myślenia może nawet lepiej, niż on sam go pamięta.

„Dążenie do sprawiedliwości często przekształcało się w odwet na krzywdzicielach (…). Spadały głowy monarchów – Stuartów, Bourbonów, Romanowów. A potem upadały głowy tych, którzy byli przeciw egzekucji monarchów. A potem tych, którzy byli przeciw egzekucji obrońców monarchów. I tak bez końca. Istnieje jakaś okrutna logika rewolucji. Pożera ona swych oprawców, a potem swoje dzieci. Nikt tego najpierw nie chce, najpierw wszyscy chcą wolności i zgody, a potem odwetu nikt już nie jest w stanie kontrolować.

Akt sprawiedliwości przekształcony w akt odwetu staje się fragmentem gry politycznej i walki o władzę. Powstają nowe niesprawiedliwości i nowe krzywdy. Zagrożona zostaje wolność, zagrożone zostaje prawo. Ludzie przestają czuć się bezpiecznie, wkrada się strach. Walka o demokrację kończy się wojną wszystkich ze wszystkimi. Pojawia się widmo chaosu, a wraz z nim widmo nowej dyktatury.

Tak stało się w Iranie, tak zaczyna stawać się w Gruzji, tak może być wszędzie”.

Zachęcam, żeby przeczytali Państwo ten fragment jeszcze raz, i jeszcze raz. Czyż słowa okrzyczanego autorytetu moralnego i wybitnego intelektualisty nie są zwykłym, histerycznym bełkotem i skrajną demagogią? Przecież jeśli potraktować powyższe słowa poważnie i ze świadomością historycznego kontekstu, w jakim zostały opublikowane, wynika z nich, że ukaranie jakiejkolwiek zbrodni musi doprowadzić do jeszcze gorszej zbrodni. Najpierw wszyscy chcą tylko ukarać złodzieja i zabrać mu to, co ukradł, a potem sami zaczynają kraść. Istnieje jakaś okrutna, deterministyczna logika, która sprawia, że tak po prostu musi być. Bo akt sprawiedliwości nieuchronnie przekształca się w akt zemsty. Nie sposób pojąć, jak mogły w dziejach zaistnieć społeczeństwa, które ukarały niejednego zbrodniarza i jakoś nie skończyło się to dla nich popadnięciem w zbrodnie gorsze od tych, za które go ukarały!

Zacytowany fragment nie pochodzi z eseju poświęconego ogólnym rozważaniom na abstrakcyjne tematy tylko z artykułu opublikowanego w dziesiątą rocznicę wprowadzenia przez Jaruzelskiego stanu wojennego. Powyższe zdania mają wieść czytelnika do pointy, którą jest apel o uchwalenie ustawy abolicyjnej, która raz na zawsze uwolni od odpowiedzialności karnej nie sprecyzowanych konkretnie „architektów stanu wojennego”. Któż do tej grupy należy, jeden Michnik raczy wiedzieć. Kiszczak, Jaruzelski, Urban – to na pewno. Ale czy na przykład szefowie wojewódzcy wojska, bezpieki i milicji, przygotowujący według ogólnych wytycznych szczegółowe plany działań i listy osób przeznaczonych do represjonowania, byli architektami, czy tylko wykonawcami? A szefowie departamentów i sekcji MSW? Bo przecież tam właśnie szukać trzeba bezpośrednio odpowiedzialnych za popełnione zbrodnie. Zresztą o tych zbrodniach, o strukturze, stworzonej do ich popełniania, nie mogli nie wiedzieć ich najwyżsi szefowie. Nawet, jeśli nie udało się znaleźć pisemnych rozkazów z ich podpisami.

Michnik oczywiście nie byłby sobą, gdyby prowadząc do takich wniosków nie zaczął od zastrzeżenia: „Chcę być dobrze rozumiany, tam gdzie wina jest niewątpliwa, tam zasadna jest rozmowa o karze. Dla przestępcy nie może być bezkarności, choć może być wielkoduszność. Nie widzę możliwości, by kwestionować odpowiedzialność ludzi winnych morderstw. Bowiem żadne prawo, także prawo stanu wojennego, nie zezwalało na zabijanie ludzi, na porywanie ich i dręczenie czy torturowanie”.

Ja też „chcę być dobrze zrozumiany”. I staram się jak mogę, żeby dobrze zrozumieć Michnika. W cytowanym fragmencie nie widzi on możliwości, by kwestionować odpowiedzialność ludzi winnych morderstw, ale przecież na tym samym oddechu wzywa, by ich nie szukać. By zapomnieć, po prostu, o pomordowanych, w imię wielkoduszności, przebaczenia, no i przede wszystkim – aby nie rozpętać spirali rewolucyjnej przemocy. Karać można tylko wtedy, jeśli wina jest niewątpliwa, stwierdza Michnik. To oczywista prawda. Ale żeby wina stała się niewątpliwa, trzeba przeprowadzić śledztwo. A Michnik wzywa, aby „jednym aktem prawnym” wszystkie śledztwa przerwać i na przyszłość zakazać; wtedy nikt nie będzie mógł przesądzić o niewątpliwej winie.

Oto typowa dla michnikowszczyzny pokrętność w całej swojej krasie.

„Lękam się procesu politycznego, w którym zwycięzcy sądzić będą pokonanych” – stawia Michnik kropkę nad „i”.

Czy potrafią sobie Państwo wyobrazić jakiś inny sposób, żeby zbrodniarzom totalitarnego reżimu można było wytoczyć proces, niż najpierw ten reżim pokonać?

Ja nie.

Tekst, który cytuję, opublikowany został 13 grudnia 1991, ponad rok po powołaniu komisji; niemniej cytowane powyżej fragmenty uzasadniają czytanie go jako swego rodzaju polemiki z ową „przygrywką do rewolucji”.

Michnik widział ówczesną sytuację tak: ci, którzy chcą Polskę podpalić, a co najmniej uczynić ją „zaściankową, ciasną i kultywującą własne kompleksy”, znaleźli oto bardzo skuteczną broń – rozliczanie popełnionych zbrodni. Były członek KOR nie potrzebował raportów żadnych komisji, żeby wiedzieć, że te zbrodnie były, i jakie były. Ale nie myślał ani o ich ofiarach, ani o sprawiedliwości – myślał o politycznych konstrukcjach, doskonalszych od demokracji w typie zachodnim, które wkrótce wzniesie wraz ze swymi przyjaciółmi. Ofiary stanu wojennego mogły w tym wiekopomnym dziele bardzo nabruździć. Bo żądaniu ukarania zbrodniarzy trudno się przeciwstawić, nikt przecież nie opowie się wprost za bezkarnością dla zbrodni, sam Michnik nie odważa się na to, woli po swojemu ściemniać, zasiewać wątpliwości, i prowadzić opłotkami do wniosku, że choć oczywiście tak, to jednak lepiej nie. Hasło „ukarać zbrodniarzy” sprawiło, że w kontraktowym Sejmie, w którym większość miała mieć PZPR, ta większość zaczęła się kruszyć. Partyjne doły wbrew Kiszczakowi czy Pudyszowi, przeszły na stronę tych, którzy sięgnęli po hasło sprawiedliwości i po broń rozliczeń. Michnik już wiedział, jak się to musi skończyć: „reformatorskie skrzydło władzy” straci wpływ na aparat, a ten przejdzie pod komendę jakiegoś polskiego Mecziara czy Miloszevicia.

Więc jest tylko jedna możliwość: o zbrodniach stanu wojennego trzeba zapomnieć. Pomordowanych, leżących w grobach, trzeba zamordować jeszcze raz – bronią niepamięci. W imię wyższych racji i historycznej konieczności.

Dysponując najpotężniejszym i najbardziej opiniotwórczym medium III RP, Michnik nigdy nie wykorzystał go, aby przekazać swym czytelnikom wiedzę o zbrodniach stanu wojennego. O powstaniu komisji Rokity „Gazeta Wyborcza” poinformowała dwuzdaniową notką. O zakończeniu jej prac – może trzyzdaniową. Poza tym jedyną wzmianką na temat komisji, jaką można znaleźć w internetowym archiwum, jest niniejszy passus politycznej sylwetki Rokity, kreślonej w czasach, kiedy „Wyborcza” uważała tego polityka za swego:

„Pomysłem Rokity na dekomunizację jest»awans pokoleniowy ludzi, którzy nie zetknęli się w swoim dorosłym życiu z komunizmem«. W lustrację nigdy nie wierzył. Wiedział jako szef nadzwyczajnej komisji do zbadania działalności MSW, że akta były niszczone i preparowane”.

Sprawdźcie sami. Jedyne, co wedle gazety Michnika zdołała odkryć komisja, jest to, że archiwa MSW były niszczone i preparowane. Choć, jako żywo, w wielostronicowym raporcie komisji nie ma na ten temat ani słowa.

„Gazeta Wyborcza” pisała o ofiarach wszelkiego rodzaju reżimów afrykańskich, południowoamerykańskich, azjatyckich. Relacjonowała zbrodnie na Bałkanach i sekundowała procesom, mającym je wyjaśnić. Ofiarom Jaruzelskiego i Kiszczaka nie poświęciła przez cały czas swego istnienia ani jednego artykułu.

Zadajmy sobie trud zajrzenia do „Wyborczej” z kolejnych rocznic 13 grudnia.

W roku 1989 – wywiad z generałem Jaruzelskim.

W numerze świątecznym z 1990 roku Adam Michnik zamieszcza tekst „Pożegnanie generała”, będący wielką pochwałą jego prezydentury.

W 1991 – cytowany już sążnisty apel o ustawową abolicję dla „architektów stanu wojennego”.

W 1992 wyważony, niewiele mówiący tekst rocznicowy.

W 1993 głównym „newsem” jest antykomunistyczna manifestacja, zorganizowana pod willą Wojciecha Jaruzelskiego. W komentarzu podpisanym A.M. czytamy: „Dlaczego młodzi ludzie z NZS [3] nie wiedzą, że naśladują najbardziej brutalne metody z epoki chińskiej rewolucji kulturalnej, kiedy pełno było palenia kukieł i»spontanicznych«demonstracji przed prywatnymi mieszkaniami?”. Kilka dni później w obronę Jaruzelskiego włącza się Jacek Kuroń: „Problem polega na tym, że demonstranci… już osądzili i wybrali karę – pręgierz, tzn. publiczne upokorzenie. Młodzi polscy inteligenci nie szanują godności osoby ludzkiej i lekceważą prawo”.

A następnego dnia zamieszcza „Wyborcza” reportaż o zawodowych wojskowych. Bohaterowie reportażu skarżą się, że w dyskusjach o stanie wojennym „mówi się tylko ofiarach jednej strony”. A przecież oni marzli, a niekiedy nawet ginęli – na dowód opis katastrofy helikoptera, który w grudniu 1981 podczas wypatrywania z powietrza kontrrewolucji doznał awarii i spadł z całą załogą do jeziora.

W 1994 roku o rocznicy przypomina tylko krótkie streszczenie badań opinii publicznej, z którego wynika, że Polacy oceniają stan wojenny oraz Jaruzelskiego dobrze.

1995 – o stan wojenny Jarosław Kurski pyta Andrzeja Werblana, byłego członka Biura Politycznego KC PZPR.

1996 – przedruk telewizyjnego wystąpienia premiera Włodzimierza Cimoszewicza oraz wypowiedź Jaruzelskiego.

1997 – „Zadzwonił do mnie Breżniew”, ze Stanisławem Kanią rozmawiają Adam Michnik i Wojciech Maziarski.

1998 – list Wojciecha Jaruzelskiego pt. „Nie wszystko jest czarne, nie wszystko jest białe”. Doprawdy, nazbyt defetystyczny tytuł; towarzysz generał mógł śmiało stwierdzić, że już nic nie jest ani czarne, ani białe. Wszystko różowe.

1999 – w ogóle nic, jedynie wzmianka w rozmowie z Barbarą Labudą, która wyjaśnia, dlaczego przyjęła nominację do kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego. Barbara Labuda informuje, że ma do stanu wojennego stosunek bardzo osobisty, gdyż były to dla niej czasy wzniosłości i rozpaczy – ale z satysfakcją odnotowuje, że „nigdy nie sądziła, iż tak szybko upora się z tą nienawiścią”.

2000 – Michał Sadykiewicz, były pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, od roku 1971 na Zachodzie, twierdzi, że Sowieci byli gotowi interweniować w Polsce. „Mogli wejść” – przedruk za numerem 126 „Zeszytów Historycznych”. Żadnych polemik, choć teza sprzeczna jest z ustaleniami prawie wszystkich zajmujących się sprawą historyków.

2001 – kolejny apel Michnika o abolicję, plus rocznicowe wystąpienie Aleksandra Kwaśniewskiego.

2002 – w dodatku „Duży Format” wywiad Teresy Torańskiej z Jerzym Urbanem.

2003 – w tym samym dodatku wywiad Teresy Torańskiej z Michałem Jagiełłą, w roku 1981 członkiem Biura Politycznego KC PZPR

2004 – w „Dużym Formacie” Teresa Torańska rozmawia z generałem Jaruzelskim, a Jacek Hugo-Bader z Andrzejem Molakiem, w stanie wojennym porucznikiem SB, który w 1990 nie przeszedł weryfikacji i musiał opuścić resort. Tytuł wywiadu: „Pretorianin Jaruzelskiego”.

2005 – tekst rocznicowego wykładu wygłoszonego przez Adama Michnika w Audytorium Maksimum Uniwersytetu Warszawskiego. Pointą wystąpienia jest ponowienie apelu o formalną, ustawową abolicję dla „architektów stanu wojennego”. Trwająca od lat szesnastu abolicja faktyczna to dla Michnika wciąż za mało.

„13 grudnia zaczęła się – zimna na szczęście a nie gorąca – wojna domowa. Trwała siedem lat. Przyniosła więzienie, podziemie, emigrację, cierpienie”, roztkliwia się Michnik w przywoływanym tekście z 1991 roku, tuż obok gołosłownych zapewnień, że dla przestępcy nie może być bezkarności (ale może być wielkoduszność). Pomińmy, że oprócz emigracji i więzienia ta wojna niosła także śmierć, i to nie tylko wojskowym, którym zdarzyło się mieć awarię helikoptera, albo poślizgnąć i spaść z wieży wartowniczej. O cierpieniach, którym w roku 1991 Michnik tyleż wielkodusznie, co ogólnikowo, nie zaprzeczył, jego wierni czytelnicy nie mieli się już nigdy później szansy dowiedzieć. Nigdy nie ukazał się w gazecie Michnika wywiad z kimś, kto padł ofiarą stanu wojennego, komu odbito nery, zabito ojca, komu złamano karierę zakazem pracy albo kogo zrujnowano konfiskatami, w stosowaniu których za posiadanie bodaj jednej ulotki specjalizowali się wtedy niektórzy do dziś orzekający sędziowie. Nikogo spośród wygnanych z kraju, nikogo, kto ryzykował, ukrywając działaczy podziemia, użyczał lokalu na konspiracyjne drukarnie, kto kolportował nielegalne wydawnictwa. 13 grudnia to w „Gazecie Wyborczej” tylko coroczne święto generała Jaruzelskiego i jego podwładnych oraz okazja do oficjałki postkomunistów.


* * *

Uchwała Sejmu z 2 sierpnia 1989 mówiła o powołaniu Komisji Śledczej. Czytelnik dzisiejszy, słysząc te słowa, ma przed oczami komisję rywinowską czy do spraw Orlenu publiczne przesłuchania świadków, konfrontowanie ich ze sobą, uprzedzanie, że zeznania składane są pod przysięgą, i niekiedy kierowanie wniosków do prokuratury, gdy udawało się udowodnić, że złożone zeznania mijały się z prawdą.

W tym wypadku nic podobnego nie miało miejsca. Komisja wprawdzie powstała – wypadek przy pracy, tak wyszło, wniosek padł z zaskoczenia i głupio jakoś było go nie poprzeć – ale otoczona przez prominentów OKP atmosferą niechęci, żadnych konkretnych uprawnień śledczych nie otrzymała. Nie wolno jej było wzywać świadków ani przesłuchiwać ich pod rygorami sądowymi. Nikt jej nie musiał, jeśli nie miał akurat ochoty, udostępniać żadnych szczególnych papierów z archiwów, poza tymi, które, na mocy obowiązującego prawa, były dla posłów ogólnie dostępne. Kiedy komisja zapragnęła przepytać któregoś z funkcjonariuszy resortu na okoliczność badanych spraw, ten mógł odpowiedzieć „pocałujcie mnie w de” albo pleść dowolne banialuki.

W związku z tym prawie połowa z posłów wybranych do komisji nigdy się nie pojawiła na jej posiedzeniach i nie podjęła żadnych prac związanych z jej zadaniami. Aktywność części spośród pozostałych była nieduża. Część po pewnym czasie złożyła zbiorową rezygnację, charakterystyczne, nie na ręce przewodniczącego komisji, tylko marszałka Sejmu.

Wbrew intencjom, jakie tej rezygnacji przyświecały, okazało się to dla komisji błogosławieństwem. Nie narażona na obstrukcję takich orłów, jak Włodzimierz Cimoszewicz i jego partyjni towarzysze, grupka dosłownie kilku zapaleńców przez następne dwa lata mozolnie wgryzała się w jedyny materiał, do jakiego dano jej dostęp – w raporty z prokuratorskich śledztw, i, w nielicznych wypadkach, kiedy sprawa trafiła do sądu, akta procesowe. Być może Rokita faktycznie, jak twierdzi Kaczyński, używał określenia „nieszczęsna komisja”, ale do postawionego mu przez Sejm zadania podszedł bardzo solidnie. On i kilku innych odwiedzili rejonowe prokuratury, zbadali dokumenty – i, koniec końców, niemal dwa lata po powołaniu komisji, przedstawili Sejmowi raport końcowy.

Sejm odrzucił propozycję, aby konkluzje raportu zostały uznane za propozycje całej Izby i uchwalił, na wniosek Unii Demokratycznej, nic nieznaczące oświadczenie, że oddaje hołd ofiarom bezprawia, raport przyjmuje do wiadomości, i uważa, iż sprawa powinna być dalej badana.

Po czym z ulgą raport odesłano do archiwum, gdzie przez następnych 14 lat pokrywał się kurzem jako „druk sejmowy 1104 z dnia 26 września 1991 roku” – pierwszy i najtrudniej dostępny prohibit III RP. W tajemniczy sposób obłożony został klauzulą tajności, nie wiadomo do dziś, przez kogo właściwie – w każdym razie powołując się na tę klauzulę nie udostępniano raportu nawet historykom. Dopiero w roku 2005, odpowiadając na pismo byłego przewodniczącego komisji, ówczesny szef MSW Ryszard Kalisz poinformował, że wedle jego wiedzy dokument przestał być tajny w marcu 2002.

Dziś raport jest już wreszcie powszechnie dostępny – został wydany w 2005 roku przez „Arcana” ze wstępem Rokity i historycznym komentarzem Antoniego Dudka. Każdy może przeczytać.

Nie jest to lektura łatwa. Po pierwsze – mamy do czynienia z dokumentem, który nie zaczyna spraw ab ovo, nie relacjonuje, co się kiedy zdarzyło, ale wyłącznie podsumowuje kwerendę w prokuratorskich papierach. Lwią część raportu zajmuje ocena dokumentów wytworzonych w ramach komunistycznego „śledztwa” dotyczącego przebiegu pacyfikacji kopalni „Wujek”. Część pozostałą – relacja o tym, jak „badano” inne przypadki tajemniczych zgonów.

Po drugie – to jest lektura, która, mimo wszystko, mimo trudnej do przebrnięcia formy prawniczego sprawozdania, stawia włosy na głowie.

Zawsze mi się przypomina w takich chwilach surowo zakazana przez sowiecką cenzurę baśń Jewgienija Szwarca o miasteczku od stuleci rządzonym przez trzygłowego smoka – miasteczku, do którego przybywa pewnego dnia, aby je wyzwolić, rycerz Lancelot. Nikt go tam nie wzywał ani nie chce, przyzwyczajeni do odwiecznego strachu mieszkańcy manifestują przeciwko tylko jego obecności w mieście z tą samą potulnością, z jaką Polacy w 1976 roku manifestowali przeciwko warchołom z Radomia i Ursusa, a w chwili, gdy piszę te słowa, wynędzniali Kubańczycy, spędzeni na place Hawany, demonstrują swe uwielbienie dla zdychającego Fidela i niezłomną wolę trwania w socjalizmie. Ale Lancelot, bez względu na to wszystko, musi stanąć do walki ze smokiem, bo, jak tłumaczy, nieopatrznie zajrzał kiedyś do Wielkiej Księgi. A kto zajrzy do Wielkiej Księgi, w której dzień po dniu w magiczny sposób zapisują się wszystkie ludzkie krzywdy, ten już nigdy nie może zaznać spokoju.

Sprawozdanie Sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW jest taką Wielką Księgą – przynajmniej dla kogoś, kto nie uległ amnezji, i pamięta, że zło komunizmu nie polegało tylko na usunięciu z partii jednego czy drugiego literata, który skasowawszy, co było do skasowania za peany na cześć Stalina, zapragnął na starość pochodzić w glorii opozycjonisty i trochę pokłapał gębą do mikrofonu zachodniemu korespondentowi. I że opozycję tworzyli nie tylko ludzie, którym w więzieniu pozwalano pisać książki, a potem wypuszczano ich na Zachód, żeby pobrylowali na tamtejszych salonach jako żywy dowód dla zblazowanych w kapitalistycznym dobrobycie lewicowych intelektu ałistów, że oprócz skostniałej partyjnej biurokracji jest też w krajach obozu sowieckiego zdrowy nurt lewicy rewolucyjnej, wciąż bliskiej klasie robotniczej i szczytnym ideałom marksizmu-leninizmu-trockizmu.

Opozycję tworzyli też tacy ludzie, których na zachodnich salonach nie znano i o których nikt się nie upominał.

Jak Jan Samsonowicz z Gdańska, którego znaleziono powieszonego na płocie Stoczni Gdańskiej. Wcześniej zdążył pożegnać się z synem i powiedzieć mu, że szykuje się wraz z przyjaciółmi z podziemia do dużej akcji, a żonę uprzedził, by nigdy nie wierzyła, jeśli będą mówić, że zginął w nieszczęśliwym wypadku albo popełnił samobójstwo.

Jak ludzie, którzy zakatowani zostali na śmierć przez milicjantów i ubeków. Ryszard Ślusarski z Legnicy, Stanisław Kot z Rzeszowa, Tadeusz Wądołowski, który zmarł na komisariacie kolejowym MO w Gdyni, i któremu w akcie zgonu wpisano „śmierć z przyczyn chorobowych”, nie wspominając ani słowa o widocznych na ciele obrażeniach. Jak Bronisław Grzywna, w wypadku którego prokuratura przyznała nawet, że zmarł wskutek pobicia, ale śledztwo umorzyła. Jak Wacław Kulimowski, który przed zgonem sam zdążył opowiedzieć, co robiono z nim na komendzie. Jak Kazimierz Łazarski z Oleśnicy, Grzegorz Luks z Goleniowa i inni.

Czytamy, poznając jeden po drugim przypadki z perspektywy oficjalnych sprawozdań, zwykle preparowanych tak nieudolnie, że gdyby nie powaga sprawy, chciałoby się parsknąć śmiechem. Józef Kucia – zatrzymany przez milicję, znaleziony został martwy w lesie. Śledztwo ograniczyło się do wyperswadowania świadkowi, który widział, jak wciągano go do radiowozu, że nic nie widział.

Czytamy o ludziach, których po zatrzymaniu esbecy odwozili nie do aresztów, ale do izb wytrzeźwień – by Urban mógł w razie czego lekceważąco stwierdzić, że zmarły nie był żadnym tam opozycjonistą, zwykłym pijakiem. Jak Krzysztof Skrzypczak z Poznania, który, według oficjalnych ustaleń komunistycznej prokuratury, będąc pijany do nieprzytomności i skrępowany skórzanymi pasami, zdołał wstać z łóżka i się powiesić.

„Powiesił się” też Jarosław Romanowski w areszcie w Suwałkach – po tym „samobójstwie” na ścianach celi pozostały ślady krwi, a na ciele wisielca obrażenia, których w chwili aresztowania bez wątpienia nie miał. Nie przeszkodziło to odnośnym władzom stwierdzić ponad wszelką wątpliwość samobójstwa. Podobnie, jak w wypadku powieszonego w areszcie w Miechowie Jana Krawca, a w Śremie Mariana Klupczyńskiego.

W przeglądanych przez komisję Rokity aktach roi się od samobójców. Niezwykłych samobójców – ni z tego, ni z owego, decydują się na ten krok, na przykład, ludzie powszechnie znani ze swej religijności. A zdecydowawszy się, zabijają się w sposób rzadko spotykany. Jak na przykład Janusz Sierocki – który, jak ustaliła peerelowska prokuratura, wyskoczył z okna. Śledczych bynajmniej nie zdziwiło, że według świadków tego „skoku” Sierocki leciał tyłem. Jadwiga Kryńska – wielokrotnie zatrzymywana za działalność opozycyjną, też w końcu „wyskoczyła z okna”. 20 minut przed tym skokiem był u niej lekarz i nie stwierdził żadnych objawów samobójczych. Marek Pawlak, na popełnienie „samobójstwa” przez skok z okna swego mieszkania wybrał akurat moment, kiedy mieszkanie to przeszukiwała MO.

Są też w raporcie ofiary niezwykłych wypadków. Marcin Antonowicz – „wypadł” z milicyjnego stara. Krzysztof Struski „wypadł” z radiowozu. Stanisław Bulko „wyskoczył” z milicyjnego radiowozu wprost pod koła samochodu nadjeżdżającego z przeciwka. Wedle sekcji zwłok, odrzuconej przez prokuratora jako błędnie przeprowadzona, w chwili, gdy wyskakiwał, już był martwy.

Topielcy – Emil Barchański. Nie miał jeszcze nawet osiemnastu lat, gdy został aresztowany w konspiracyjnej drukarni. Na procesie, ku wielkiemu niezadowoleniu prokuratury i sądu, odwołał zeznania złożone w śledztwie i zeznał, że zostały one wymuszone torturami. Opisał szczegółowo, w jaki sposób był torturowany. Zwolniony do czasu rozprawy odwoławczej, wkrótce został wyłowiony martwy z Wisły. Oczywiście – samobójstwo. Śledczy nie uznali za stosowne ustalać, kim był człowiek, w towarzystwie którego widzieli go tuż przed śmiercią świadkowie. Cóż niby dziwnego – popełnianie samobójstwa z asystą było w stanie wojennym obyczajem częstym wśród działaczy podziemia, szczególnie tych, którzy nie zaliczali się do opozycyjnej „arystokracji”, których losu nie śledzili korespondenci zachodnich mediów, a już zwłaszcza, jeśli mieli pecha należeć do nurtu odrzucającego porozumienie z komunistami.

Ludzie zamordowani tylko po to, by rzucić postrach na ich najbliższych. Jak Grzegorz Przemyk, jak 82-letnia matka adwokata Krzysztofa Piesiewicza, jak tłumaczka Małgorzata Grabińska, przypadkowa ofiara, którą zbrodniarze pomylili z inną Małgorzatą Grabińską, mieszkającą opodal synową opozycyjnego adwokata.

Sfingowane wypadki drogowe – jak śmierć księdza Stanisława Kowalczyka. Albo zupełnie już nieskrywane, jawnie dokonane morderstwa, które miały rzucić postrach na chwilowo pozostających przy życiu kolegów z podziemia. Piotr Bartoszcze, niezależny działacz rolniczy, zatłuczony przez „nieznanych sprawców” koło własnego domu. Krzysztof Jasiński, zakatowany na śmierć, znaleziony martwy na bocznicy kolejowej. Ksiądz Antoni Kij, ksiądz Stanisław Palimąka…

Ostatnie miesiące peerelu: 21 stycznia 1989 -zamordowany zostaje ks. Stefan Niedzielak, kapelan rodzin katyńskich. Wcześniej odbiera liczne pogróżki i „ostrzeżenia”; w dniu śmierci mówi rano do jednego z przyjaciół, że prawdopodobnie komuniści wkrótce go zabiją. Prokuratura uznaje, że ksiądz niefortunnie spadł z krzesła, i jeszcze parę miesięcy wcześniej udałoby jej się na tym sprawę zamknąć. Jednak atmosfera początku roku 1989 jest już inna, śledczy zmuszeni są do zamówienia ekspertyzy biegłego, który stwierdza, iż księdzu ktoś gołymi rękami skręcił kark – w taki sposób mógł zabić tylko zawodowy morderca, nauczony tej sztuki w specsłużbach. Kilka dni później, 30 stycznia, zamordowany zostaje w swoim domu w Dojlidach pod Białymstokiem ks. Stanisław Suchowolec. 11 lipca 1989 (! – jeszcze w ponad miesiąc po kontraktowych wyborach) w Krynicy Morskiej nieznani sprawcy mordują księdza Sylwestra Zycha.

Nawet nie mając praktycznie żadnych możliwości działania, poza stwierdzeniem, jakimi matactwami, oszustwami i udowadnianiem prawem i lewem z góry założonej tezy były oficjalne „śledztwa”, odkrywa komisja Rokity istnienie w Departamencie IV SB, zajmującym się zwalczaniem Kościoła, struktury określanej kryptonimem „D”. Jest to zakonspirowana komórka przeznaczona do zadań w świetle peerelowskiego prawa nielegalnych – napadów, podpaleń, pobić i morderstw. W kilkanaście lat potem IPN udowodni, że niejawne „sekcje D” istniały nie tylko w tym, ale we wszystkich wydziałach SB. Zadaje to kłam twierdzeniom komunistycznych generałów i ich rzecznika, jakoby ewentualne zbrodnie, jeśli rzeczywiście naprawdę się tu czy tam zdarzyły, były skutkiem samowoli. Czy nawet wręcz – w wersji wymyślonej po zamordowaniu księdza Popiełuszki – jakoby były dziełem spisku zorganizowanego w służbach przez „beton” i wymierzonego właśnie w Jaruzelskiego i Kiszczaka, a w domyśle inspirowanego przez Sowietów i mającego doprowadzić do destabilizacji oraz interwencji.

Morderstwa ludzi niewygodnych dla komunistów nie były przecież w peerelu niczym nowym; w stanie wojennym tyle tylko, że zdarzały się częściej. W styczniu 1980 Tadeusz Szczepański, działacz gdańskich Wolnych Związków Zawodowych, zaginął, i dopiero po kilku miesiącach Wisła wyrzuciła jego zmasakrowane zwłoki; miały połamane palce i pozrywane paznokcie, co słabo pasowało do oficjalnych ustaleń śledztwa, jakoby Szczepański, wracając nocą z imprezy, został obrabowany, pobity i wrzucony do rzeki przez zwykłych bandytów. Gdy ostatnio historyk IPN odnalazł dokumenty świadczące o sterowaniu tym „śledztwem” przez SB, Wałęsa publicznie uronił łezkę, że bezpieka usiłowała Szczepańskiego zmusić do donoszenia na niego, Wałęsę i „przyłożyli mu za mocno”. Taktownie, nikt nie zasugerował Wałęsie, że skoro Szczepański zginął, bo nie chciał kapować na przyszłego przewodniczącego „Solidarności”, to przynajmniej wobec niego -skoro już nie wobec innych pomordowanych za „Solidarność” – powinien były prezydent czuć się do czegokolwiek zobowiązany. Jako prezydent Wałęsa bardzo interesował się zawartością archiwów gdańskiej MSW, i ponoć to właśnie chęć ułatwienia sobie dostępu do nich była przyczyną usunięcia „zdrajcy” Hodysza – ale jego zainteresowanie dotyczyło tylko akt TW „Bolek”, a nie morderców Szczepańskiego.

A wcześniej – pisarz Jerzy Zawieyski, leżąc w szpitalu całkowicie sparaliżowany po wylewie, miał wedle oficjalnej wersji wstać, przejść kawał korytarza, wspiąć się na parapet trudny do sforsowania nawet dla człowieka zdrowego, pokonać wysoką balustradę, i wyskoczyć. Nie umarł własną śmiercią Jan Gerhard, który zbyt wiele wiedział o śmierci komunistycznej ikony, generała Świerczewskiego. Zamordowany został studencki działacz Stanisław Pyjas, zamordowano też w szybkim czasie świadka, który mógł w ewentualnym śledztwie podważyć prokuratorskie ustalenia co do przebiegu ostatnich godzin jego życia. Skatowany przez „nieznanych sprawców” zmarł od obrażeń ks. Roman Kotlarz, który naraził się komunistom, błogosławiąc i udzielając absolucji uczestnikom robotniczych protestów w Radomiu w 1976.

W 1969 roku „spadł z dachu”, akurat w czasie procesu Janusza Szpotańskiego, w którym występował jako jeden z ważnych świadków, aktor Adam Pawlikowski. Tak samo, jak usiłowano „wpłynąć” na mecenasów Piesiewicza i Grabińskiego, „wpłynięto” w latach pięćdziesiątych – poprzez śmiertelny „wypadek” córki – na poetę Broniewskiego, który, rozzuchwalony pozycją barda rewolucji, w pijanym widzie zaczął sobie pozwalać na podskakiwanie „drogim towarzyszom / drogi koniecznej acz jakże niespójnej”.

Morderstwa były dla peerelowskiej bezpieki rutyną. Ich liczba nieco zmalała w okresie gierkowskiego złagodzenia kursu, wymuszonego staraniem się o zagraniczne pożyczki – charakterystyczne, że pierwszą większą amnestię dla więźniów politycznych urządzono w peerelu na okoliczność wizyty w Warszawie kanclerza RFN Willy'ego Brandta, zwalniając cichcem uczestników radomskich rozruchów i pomagających im korowców. Później Jaruzelski znowu zdjął swoim psom kaganiec. Zaczęli ginąć znani z antykomunizmu księża i działacze podziemia – wypadki, które znamy, to wciąż zapewne wierzchołek góry lodowej. W archiwach IPN znalazły się papiery świadczące, że przygotowywano się w MSW do zamordowania Wałęsy. Tylko przypadkiem nie powiodła się próba otrucia silną dawką leku Anny Walentynowicz. Nawiasem mówiąc, rozpatrywano także – wcześniej, w połowie lat siedemdziesiątych – projekt zlikwidowania w drodze „nieszczęśliwego wypadku”, podczas pobytu na Zachodzie, Adama Michnika. Mordowano i potem – Michała Falzmanna, Waleriana Pańkę, świadków jego śmierci i inne osoby badające aferę FOZZ bądź związane z dokonywanymi przez Fundusz operacjami finansowymi, szefa policji Marka Papałę, badającego interesy mafii paliwowej Marka Karpa. Poseł Gruszka, przewodniczący godzącej w interesy tejże samej mafii komisji sejmowej, wypił filiżankę kawy i padł rażony wylewem krwi do mózgu.

Nie trzeba być specjalistą od toksykologii, by wiedzieć, iż w powszechnym użyciu w medycynie jest substancja, bezwonna i pozbawiona smaku, która podana doustnie powoduje gwałtowny wzrost ciśnienia krwi, na tyle silny, że jeśli rzecz nie dotyczy człowieka idealnie zdrowego, niemal w każdym przypadku kończy się to albo wylewem, albo zawałem. Nikt oczywiście nie zbadał resztek wypitej przez Gruszkę kawy, czy aby nie pochodziła ona z tej samej paczki, z której zaparzono napitek Falzmannowi. Sam Gruszka dotąd nie odzyskał mowy. Może to jego szczęście – kiedy wspomniany już Zawieyski zaczął ją po wylewie odzyskiwać, to najbliższej nocy wyskoczył z okna.

Ale peerel mordował także i komunistów, którzy – możemy się tylko domyślać – za dużo wiedzieli o sprawach czerwonej mafii. Tak jak w okresie „Solidarności” gwałtowną śmiercią samobójczą zeszło z tego świata dwóch gierkowskich ministrów, tak już za czasów III RP pożegnali się gwałtownie z tym światem gierkowski premier Piotr Jaroszewicz czy generał Jerzy Fonkowicz, niegdyś wysoki oficer stalinowskiej Informacji Wojskowej.

Najprawdopodobniej wciąż robili to ci sami specjaliści. Ale, można powiedzieć, już w innych strukturach i na inne zlecenia.

Wróćmy do zbrodni stanu wojennego. Nazwisk zbrodniarzy komisja, z przyczyn oczywistych, ustalić nie mogła. Mogła w wielu wypadkach z dużym prawdopodobieństwem ustalić nazwiska podejrzanych funkcjonariuszy, a z całkowitą pewnością – nazwiska prokuratorów i śledczych odpowiedzialnych za celowe kierowanie śledztwa na mylne tory, niszczenie bądź fałszowanie dowodów i inne czyny, będące nawet w świetle prawa peerelowskiego przestępstwami.

Po niejasnym sejmowym „przyjęciu do wiadomości”, wnioski sformułowane wobec tych osób przez komisję zostały, mocą biurokratycznego rozpędu, skierowane do stosownych urzędów. A w stosownych urzędach zajęli się ich realizacją bliscy przyjaciele lub podwładni nadal tych samych, wciąż sprawujących swe urzędy, prokuratorów, sędziów, ubeków i milicjantów. Może nawet oni sami, osobiście. Stopniowo, po cichutku, wszystkie sprawy zostały poumarzane. Nikt nie został w żaden sposób pociągnięty do odpowiedzialności.

W wywiadzie, który gazeta Michnika, jakby dla szczególnej kpiny, opublikowała w jedną z rocznic stanu wojennego, Urban ironizuje: „Ja bez przerwy, wręcz seryjnie, miałem do czynienia z jakimiś księżmi. Albo zaginął i nie można go było odnaleźć, albo się upił i zmarł. A opozycja i Wolna Europa od razu kwalifikowały to jako morderstwa popełnione przez SB i maszynka szła w ruch (…) Ja wiedziałem, że jak ktoś z opozycji, nie wiem, popełni samobójstwo, umrze na tak serca, utopi się, spali, to od razu – bez zastanawiania się, czy to przypadkiem nie był nieszczęśliwy wypadek, bo przecież w statystycznej masie się zdarzają, opozycja podniesie krzyk, że to SB, zbrodnicza władza.

Bez czekania, co wykaże śledztwo”.

„Bo śledztw nie było”, usiłuje oponować przeprowadzająca wywiad Teresa Torańska.

„Były, proszę pani, bez przerwy były – zapewnia Urban. – MSW cały czas próbowało coś tam wyjaśniać i dostawałem jakieś umorzenia z powodu niewykrycia sprawców”.

Dziennikarka „Wyborczej” uznaje tę odpowiedź za wystarczającą.

Mniej więcej w tym samym czasie postkomunistyczna „Trybuna” najbezczelniej pozwala sobie na opublikowanie nacechowanego wielką pewnością siebie stwierdzenia, że choć dekomunizacyjna prawica powołała kiedyś sejmową komisję, która miała odpowiedzialność za różne nieszczęśliwe wypadki w czasie stanu wojennego przypisać Jaruzelskiemu, to mimo starań nie udało się jej znaleźć żadnych dowodów.

Sejmowy druk 1104 wciąż pozostawał wtedy prawie nikomu nieznanym prohibitem.

We wstępie do wydania książkowego Rokita wyjaśnia, dlaczego raport spotkał taki właśnie los:

„Konkluzje raportu – jak na stan polskiej polityki jesienią 1991, krótko przed pierwszymi wolnymi wyborami parlamentarnymi – były niełatwe do zaakceptowania. Przypomnijmy je pokrótce. 78 śledztw winno być rozpoczętych od nowa, bo w latach 80. prowadzono je tak, żeby ukryć prawdę o zbrodniach. Blisko 100 funkcjonariuszy MO i SB w kręgu osób podejrzanych o popełnienie ciężkich przestępstw, w tym zabójstw. Ponad 70 prokuratorów, którzy za matactwa przy prowadzonych śledztwach winni być usunięci ze służby. Ale to nie wszystko. Czesław Kiszczak i Władysław Ciastoń odpowiedzialni za przestępstwa nadużycia władzy w związku z zabójstwami górników w kopalni „Wujek” (…) Udokumentowane przyzwolenia władz na strzelanie do bezbronnych ludzi ostrą amunicją w latach dyktatury Jaruzelskiego. Udokumentowane świadectwa stosowania tortur dla wymuszenia zeznań, aż do zgonu osób torturowanych. (…) Dowiedziona teza o gotowości użycia w tamtych latach przez władze wszystkich instytucji w państwie, z sądami i Radą Państwa włącznie, dla zagwarantowania bezkarności zabójcom z milicji. Udokumentowane przestępcze przygotowania PZPR do wprowadzenia stanu wojennego, podjęte de facto dokładnie dzień po podpisaniu Porozumienia Gdańskiego. Wykryty związek przestępczy wewnątrz MSW (»D«) przeznaczony do dokonywania prowokacji, napadów, porwań i podpaleń. Na koniec, udowodniona dziesiątkami szczegółowo udokumentowanych faktów teza, opisująca komunistyczne MSW jako instytucję»w całości służącą wywoływaniu i ochranianiu działań poszczególnych organów MSW i pojedynczych funkcjonariuszy«„.

W grudniu 2000 roku, mianując szefa tegoż MSW „człowiekiem honoru”, oznajmi Michnik, że siadając do Okrągłego Stołu generałowie „odkupili swe winy sto tysięcy razy”. Z tej opinii nie wycofał się do dziś.


* * *

Czasem zadajemy sobie w Polsce pytanie o Katyń. Jak było możliwe, że tę zbrodnię Zachód całkowicie wyrugował ze swej świadomości? Dlaczego tam, w wolnych krajach, gdzie można było przecież mówić swobodnie całą prawdę – nikt tej prawdy nie chciał mówić, nikt jej nie chciał słuchać?

A tu oto mamy nowy Katyń, Katyń wolnej Polski, która nie chciała i nie umiała upomnieć się o ofiary stanu wojennego – choć znalezienie zbrodniarzy było naprawdę łatwe.

Łatwe. Ale nikomu nie na rękę. Poza ofiarami, które już i tak nie żyły. Z oczywistych względów nie chcieli tego postkomuniści. Z tych samych względów, aby nie osłabić pozycji postkomunistów, dla których widziała istotne zadania w walce z Polską „ciasną, zaściankową i kultywującą własne kompleksy”, nie chciała tego michnikowszczyzna – przecież pomordowani przez komunistyczną bezpiekę to byli potencjalni męczennicy dla „jaskiniowych antykomunistów” i „oszalałych z nienawiści dekomunizatorów”. Nie chciał też tego Wałęsa, który pomysł na rządzenie wolną Polską miał taki, że zostanie dla bezpieki nowym ojcem chrzestnym, i na niej właśnie oprze swą władzę. Symbolicznie pokazał bezpieczniakom, jakie z niego ludzkie panisko, usuwając ze służby w Urzędzie Ochrony Państwa kapitana Adama Hodysza – byłego funkcjonariusza SB, który współpracował z „Solidarnością” i został za to w peerelu skazany i uwięziony. W wolnej Polsce, zrehabilitowany i przywrócony do pracy w służbach specjalnych, dostał od Wałęsy wilczy bilet z uzasadnieniem: „nie można premiować zdrady”. Z tą samą argumentacją „legendarny” przywódca „Solidarności” odmówił jakiegokolwiek uhonorowania pułkownika Kuklińskiego. Żeby nie było wątpliwości, że ci, którzy w latach osiemdziesiątych dopuszczali się zbrodni w służbie Jaruzelskiemu, teraz są już „jego” ubekami, i jeśli będą służyć jemu, nic im się złego stać nie może.

Kto rzeczywiście był w tym układzie stroną silniejszą, jasno pokazuje fakt, że to nie ubecy Wałęsie, ale on im starał się zamanifestować swoją lojalność.


* * *

Fragment z zeznań świadków zakatowania przez funkcjonariuszy MO Mariana Bednarka, które włączone zostały do „raportu Rokity”: „Słyszałem dudnienie, bito tego mężczyznę tak, że pałki nie schodziły z niego. Jedna za drugą. Bili go tak około 15 minut… Reakcją były tylko jęki. Zaraz potem ucichł, nic nie krzyczał, a pałki uderzały jak w drzewo… Nabierano do wiadra wody, następnie otwierano celę i wodę tam wlewano… Około godziny 23 słyszałem, jak Bednarek zaczął okropnie wyć. Wył w sposób nieludzki”.

Adam Michnik znalazł czas, aby wystąpić w obronie włoskiego komunisty, skazanego za zamordowanie komisarza policji. Dla opisania losu śp. Mariana Bednarka nigdy nie znalazł w swej gazecie ani skrawka miejsca, choć został on zakatowany właśnie za to, żeby Michnik mógł kiedyś zostać posłem i redaktorem naczelnym gazety wychodzącej ze znaczkiem „Solidarności”.

Podobnie, jak nigdy nie uznał Michnik za potrzebne przypomnienie o losie którejś innej z listy – zapewne wciąż jeszcze niepełnej – 122 ofiar komunistycznego bezprawia schyłkowego peerelu.

Znalazł za to miejsce, aby już w grudniu 1990 opublikować artykuł generała Kiszczaka, wzywający, aby „zaprzestać dzielenia Polaków na lepszych i gorszych”. Decyzją Michnika szef komunistycznej bezpieki, przełożony zbrodniarzy, który (sam Michnik i jego totumfaccy nigdy nie odważyli się temu zaprzeczać, woleli sprawę zamilczeć tak, jak zamilczano w peerelu zbrodnię katyńską) doskonale wiedział, do czego służyły w jego resorcie „sekcje D”, który (o czym Michnik też już wtedy musiał wiedzieć) osobiście nadzorował akcję, mającą na celu uwolnić od kary morderców Grzegorza Przemyka, a doprowadzić do skazania ludzi niewinnych – człowiek ten z łamów gazety „Solidarności”, gazety, która miała być odtrutką na wieloletnie kłamstwa propagandy peerelu, pouczył Polaków, co to jest moralność i uczciwość. I zaprotestował gorąco przeciwko mającym jakoby miejsce prześladowaniom byłych członków PZPR. „Gazeta Wyborcza” opublikowała jego wynurzenia bez słowa komentarza. A po kilku dniach postawiła kropkę nad „i” tekstem Teresy Boguckiej, formułującym tezę, która stanie się na długie lata mantrą michnikowszczyzny: istniejące normy prawne nie pozwalają pociągnąć nikogo do odpowiedzialności za przestępstwa popełnione w peerelu, więc rozliczenia wymagałyby sięgnięcia po metody rewolucyjne, a sięgać po takie metody nie wolno, bo zniszczyłoby to rodzącą się dopiero demokrację; innymi słowy, w imię wyższych racji nie można pozwolić, aby za popełnione w peerelu przestępstwa spadł komukolwiek włos z głowy.

Dlaczego pod tą myślą nie podpisał się swym nazwiskiem sam Michnik, choć przecież nie ma wątpliwości, że całkowicie się z nią zgadzał? Może dlatego, że jest człowiekiem ostrożnym, a publikując tezy pani Boguckiej musiał doskonale wiedzieć, iż są one jednym wielkim kłamstwem. Pomińmy kwestię, czy w obliczu zbrodni totalitarnego reżimu zasadne jest trzymanie się kazuistycznie pojmowanej litery prawa napisanego na własne potrzeby przez zbrodniarzy. Zbrodnie stanu wojennego nie nastręczają pod tym względem żadnego problemu, albowiem dokonywano ich wbrew prawu formalnie wówczas obowiązującemu – co nawet sam Michnik raczył w cytowanym wyżej apelu o abolicję dla „architektów stanu wojennego” zauważyć. Rozliczenie ich, wbrew uporczywie przez michnikowszczyznę powtarzanemu kłamstwu, w najmniejszym stopniu nie wymagało sięgania po „metody rewolucyjne”. Komisja Rokity, której samo istnienie, nie mówiąc o pracach, zostało w „Wyborczej” i innych uległych michnikowszczyznie mediach, całkowicie zamilczane, stanowiła tego jednoznaczny dowód.

„Słychać dziś znów wrzaskliwe wezwania do dekomunizacji i rozliczeń. I demagogiczne hasła o rządzących Polską zdrajcach, zbrodniarzach, złodziejach… chcę z całą mocą zaprotestować przeciwko tej retoryce nienawiści. Nie rozumiem tego języka i nie aprobuję go. Ten język jest bowiem kalkowym odbiciem bolszewickiego czy też jakobińsko-bolszewickiego sposobu myślenia o politycznych przeciwnikach. To nie jest język ludzi budujących demokrację, to jest język ludzi szykujących nową Noc Świętego Bartłomieja” – oznajmia poseł Michnik drukiem w trzy tygodnie po przedstawieniu raportu Rokity Sejmowi.

Stanie się to jego ulubioną śpiewką: to nie zbrodniarze z UB i MO, nie ich przełożeni, nie wczorajsi jeszcze szefowie partii i aparatu terroru, są komunistami. To ci, którzy domagają się wymierzenia im sprawiedliwości, zasługują na miano bolszewików i hunwejbinów.

A w roku 1998 w szkicu o pułkowniku Kuklińskim, odmawiając mu przypisywanej przez niektórych (np. Jana Nowaka-Jeziorańskiego) zasługi uratowania Polski przed sowiecką interwencją, stwierdzi Michnik, iż „jeśli ktoś realnie ocalił Polskę od katastrofy” to „polityka ekipy Jaruzelskiego, która nie dążyła do krwawej rozprawy i nie prorokowała krwawych reakcji odwetowych. Podczas stanu wojennego zginęło znacznie mniej osób, niż na przykład w czasie zamachu majowego w 1926. Również to odsunęło problem sowieckiej interwencji”.

Co znaczą te słowa, jeśli zastanowić się nad nimi przez chwilę? Że polityka terroru „punktowego”, opartego na założeniu, że zamiast pacyfikować masowe protesty, lepiej zawczasu sterroryzować, a jeśli się nie dadzą złamać, zamordować ich potencjalnych przywódców i kapelanów, którzy mogliby do nich porwać tłumy – zasługuje na usprawiedliwienie, bo okazała się, summa summarum, dla Polski dobra!

Być może polityk może sobie pozwolić na takie rozumowanie. Podobno Churchill pozwalał sobie – choć nigdy publicznie – na analizy, brzmiące nie mniej, a nawet jeszcze bardziej cynicznie.

Ale komuś, kto chce na życie publiczne wpływać jako moralista, podobne myśli nie miały prawa nawet przemknąć przez głowę.


* * *

W czasie, kiedy Kozłowski i Mazowiecki drżeli z lęku, aby im podwładni nie stawili zbrojnego oporu, w MSW trwała energiczna krzątanina.

To, rzecz jasna, nie znaczy, że wcześniej SB próżnowała. Ani trochę. Mimo wielomiesięcznego, systematycznego niszczenia archiwów, możemy dziś mniej więcej odpowiedzieć, czym się zajmowała. Oficjalny plan działań Departamentu III na rok 1989 stawiał zadanie „wspierania grup konstruktywnej opozycji, która wspierałaby reformatorskie poczynania władz polityczno-państwowych” oraz „agenturalne opanowanie” organizacji niekonstruktywnych – wytyczne wymieniają tu zwłaszcza KPN i PPS – w celu „dążenia do rozbicia od wewnątrz tych organizacji”. Michnik, dzieląc siły polityczne w Polsce na sprzyjające kompromisowi i zagrażające mu, i uznając, że podział ten ma charakter nadrzędny wobec tradycyjnych politycznych podziałów pomiędzy prawicą a lewicą, nie był, jak widać, oryginalny – przejmował tylko myślenie od lat organizujące pracę Firmy.

To nie znaczy, że opozycja „konstruktywna” nie była czujnie obserwowana. W ramach operacji pod kryptonimem „Żądło” bezpieka zdołała umieścić w Komitecie Obywatelskim przy Lechu Wałęsie co najmniej dziesięciu swoich kapusiów – na 135 osób tworzących w sumie to ciało; ilu ich umieściła w OKP, nie wiemy. Ale inwigilacja i represje wobec opozycji „niekonstruktywnej” trwały w najlepsze także po czerwcu 1989. Jak długo? Być może rzuci na te sprawy więcej światła śledztwo w sprawie tzw. szafy Lesiaka, czyli dokumentów z czasów rządu Suchockiej, dowodzących prowadzenia przez funkcjonariuszy ówczesnego Urzędu Ochrony Państwa nielegalnych działań przeciwko politykom opozycji. Jeszcze w latach 1993 i 1994 politycy związani z obalonym rządem Olszewskiego i partiami ostro atakującymi Okrągły Stół nękani byli w sposób typowy dla rutynowych „działań dezintegracyjnych”, stosowanych przez SB w peerelu wobec opozycji – telefony z pogróżkami, cięcie opon i przewodów hamulcowych, w kilku wypadkach grożące naprawdę niebezpiecznymi wypadkami, podpalanie samochodów, wyszukiwanie i preparowanie „haków” dotyczących życia prywatnego i rzekomych przekrętów etc. Podsłuch założony wtedy w redakcji „Gazety Polskiej” oglądałem na własne oczy. W atmosferze owych lat przypadki takie nie kwalifikowały się do informowania o nich w wiodących mediach, przemykały po łamach prawicowych gazetek, dając publicystom michnikowszczyzny asumpt do kpiarskich felietonów ośmieszających obsesje prawicowców i ich użalanie się na rzekome prześladowania. Według planu, miękkie lądowanie dla komunistów miała gwarantować sejmowa większość i prezydent, wyposażony w szeroki wachlarz uprawnień – nawet tak daleko idących, jak prawo rozwiązania w dowolnej chwili parlamentu. Ale, jako się rzekło, plan zawiódł, i to tam, gdzie się tego zupełnie nie spodziewano: okazało się, że czerwoni nie mogą liczyć na swoich ludzi w Sejmie. W każdym razie nie na wszystkich. Skala wyborczego zwycięstwa Komitetów Obywatelskich, a raczej skala wyborczej klęski tzw. koalicji, czyli sił starego reżimu, oraz upadek reżimów ościennych, podziałała deprymująco nie tylko na średni aparat w terenie, ale także na część nowo wybranych posłów. Zresztą, wskutek postępującego lawinowo rozkładu PZPR, znaleźli się wśród nich i tacy, którzy startując z dalszych miejsc list PZPR czy „stronnictw sojuszniczych” z poparciem miejscowej „Solidarności”, pozajmowali mandaty przewidziane dla liderów tychże list.

W efekcie – doszło do tego, że kilku posłów z bloku rządowego wyłamało się z głosowania za prezydenturą dotychczasowego genseka. Do jego elekcji zaczęło brakować głosów – cała operacja ratowania nomenklatury brała w łeb w kluczowym punkcie. Wprawdzie Wałęsa i jego ludzie po raz drugi już – po kryzysie z wyciętą przez wyborców listą krajową – usłużnie uratowali partnerów historycznego kompromisu, niczego w zamian nie żądając i dzięki nieobecności bądź demonstracyjnemu oddaniu głosów nieważnych przez kilkunastu posłów i senatorów OKP Jaruzelski ostatecznie został prezydentem, jednym głosem. Ale zaraz potem, jak już się pisało, znalazła się sejmowa większość dla powołania komisji jednoznacznie wymierzonej w najbardziej żywotne interesy dotychczasowego reżimu.

Pierwsi wyłamali się, jak zresztą należało się spodziewać, pezetpeerowscy „koalicjanci” z ZSL i SD. W peerelu traktowani przez Politbiuro jak małpy kataryniarza, skorzystali skwapliwie z okazji do odpokutowania dziesięcioleci serwilizmu, i przyjęli ofertę Wałęsy utworzenia koalicji z OKP. Ten ruch Wałęsy był bardzo nie w smak Familii – ogłoszony przez Michnika manifest „Wasz prezydent, nasz premier” postulował inną sytuację, „wielką koalicję” OKP z PZPR. Na dodatek Wałęsa do przeprowadzenia swojego planu wyciągnął z tylnych szeregów człowieka zupełnie przez salon nieakceptowanego, ówczesnego senatora Jarosława Kaczyńskiego. „Niedobrze, że Wałęsa ci to dał, to powinien prowadzić Geremek. Tylko pamiętaj, że są już pewne układy, że trzeba będzie Kwaśniewskiego wprowadzić do rządu” – miał, według relacji Kaczyńskiego, oznajmić mu wtedy Kuroń. Koalicja OKP z ZSL i SD nie dawała jeszcze wystarczającej liczby głosów do powołania rządu – w kontraktowym parlamencie nie dało się tego zrobić bez PZPR – ale zmieniała polityczny układ, choćby dlatego, że teoretycznie wyobrażalne stało się odwołanie Jaruzelskiego z Belwederu.

Dlatego też w sierpniu 1989, w chwili, gdy jest już oczywiste, że premierem będzie nie generał Kiszczak, tylko ktoś z przeciwnej strony, ale jeszcze przed powołaniem Mazowieckiego, Kiszczak wprowadza w życie „plan B”, czyli rozpoczyna gruntowną reformę MSW – zanim chciałby ją zacząć ktokolwiek inny. W następnych miesiącach zostaną polikwidowane dotychczasowe departamenty i biura, a cywilny wywiad i kontrwywiad formalnie wyprowadzony poza struktury SB. Z 25 tysięcy funkcjonariuszy zostaje w zreformowanej SB trzy i pół – późniejsze weryfikacje, dążące do usunięcia ze służb specjalnych wolnej Polski esbeków szczególnie skompromitowanych, będą miały w związku z tym raczej symboliczny charakter, tym bardziej że wobec zniszczenia dokumentów problemy mogą mieć właściwie tylko ci „pechowcy”, których akurat ofiara zapamiętała z twarzy i nazwiska. Właśnie potrzeba zniszczenia dokumentacji jest jedną z dwóch głównych przyczyn całej reformy. Gdy w styczniu 1990 akcja ta przybiera takie rozmiary, że staje się tematem konferencji prasowej posłów OKP, i nawet „Gazeta Wyborcza” musi o sprawie napisać, kierownictwo resortu uspokaja właśnie tym argumentem: to tylko rutynowe niszczenie niewielkiej części dokumentów, które stały się zbędne wskutek reformy organizacyjnej.

W tym samym czasie płoną także protokoły z posiedzeń biura politycznego KC PZPR, szczególnie te z lat ostatnich, kiedy obradowano tam nad szykowaną transformacją. A także, prawdopodobnie – bo na ten temat wciąż jeszcze nic pewnego nie wiemy – co cenniejsze dokumenty Wojskowych Służb Informacyjnych.

Warto swoją drogą zwrócić uwagę: niszczenie archiwów było w świetle obowiązującego wówczas prawa działaniem jednoznacznie przestępczym. Michnikowszczyzna swą pobłażliwość dla zbrodni peerelu i powolność w likwidowaniu odziedziczonych po reżimie peerelu instytucji wielokrotnie motywowała koniecznością przestrzegania właśnie litery prawa – prawa peerelowskiego. Uczepiła się postulatu praworządności w sposób iście maniakalny, ilekroć ktokolwiek postulował likwidację tej czy innej postkomuszej patologii, natychmiast wsiadano na niego w „Wyborczej” z oskarżeniem, że lekceważy sobie prawo. Trąbiono, że nie wolno potępiać procederu wysysania pieniędzy z państwowych firm przez spółki „ojców chrzestnych” z PZPR, gdyż był to proceder w pełni zgodny z napisanym specjalnie w tym celu prawem.

Dla Jacka Kuronia, w przytaczanym wyżej wystąpieniu, lekceważeniem prawa było nawet urządzenie pod domem Jaruzelskiego pikiety mającej przypominać o ofiarach stanu wojennego.

A jednocześnie – kiedy prace komisji Rokity wykazywały, że przestępcy ze stanu wojennego łamali właśnie ówczesne prawo, nie było to przyjmowane do wiadomości. Podobnie, kiedy niszcząc archiwa łamano prawo w najlepsze niemalże na oczach nowego premiera, ten przez wiele miesięcy udawał, że nie zauważa, a zmuszony do zauważenia, ograniczył się do wydania zakazu dalszych takich działań i bodaj nigdy nie próbował sprawdzić, czy go posłuchano. Ani „Gazeta Wyborcza”, ani inne gazety, dostosowujące się do nadawanego przez nią tonu, bynajmniej go do tego nie wzywały, ani nie starały się „jątrzyć” w jakikolwiek inny sposób, wytykając postkomunistom naruszanie praworządności. Nie protestowały też, gdy ostatecznie, po latach, uruchamiane pod naciskiem solidarnościowych „dołów” śledztwa w sprawie niszczenia archiwów były przez prokuratury po cichutku umarzane bez postawienia komukolwiek zarzutów.

Jak z tego widać, postulat przestrzegania prawa od samego początku traktowany był przez michnikowszczyznę instrumentalnie i dotyczył tylko jednej strony toczonego sporu o przyszłość Polski.

Co stało się z funkcjonariuszami, którzy pod koniec roku 1989 masowo wyrejestrowywani byli z SB, a nie przeszli do wywiadu i kontrwywiadu? Jakiś tysiąc wysłano na wcześniejsze emerytury lub renty inwalidzkie, ze dwa przeniesiono do milicji – można sądzić, że dotyczyło to raczej tych mniej lotnych. Ogromnej liczbie zapewniono „miękkie lądowanie” poza resortem – w tworzących się właśnie firmach ochroniarskich, w związkach i klubach sportowych, w centralach handlu zagranicznego i, oczywiście, w bankach. Kiedy w roku 2002 wpływowy prezes PZU Cezary Stypułkowski spowoduje wypadek drogowy, w którym śmierć poniosą 3 osoby, z opresji wyciągać go będzie jeden z jego dyrektorów, były funkcjonariusz zbrodniczego Wydziału „D” z Krakowa. Załatwi tę sprawę – w której przewijają się lewe ekspertyzy, zaniechanie przesłuchań świadków, i wszystkie inne elementy upodobniające ją do „śledztw”, którymi zajmowała się komisja Rokity – z orzekającym sędzią, który, jak później się okaże, był za peerelu Tajnym Współpracownikiem SB. Swój do swego po swoje. O tym wszystkim będzie mogła „Gazeta Polska” napisać dopiero w sierpniu 2006. A przecież mówimy o człowieku, który zarządzał jedną z największych grup finansowych w Polsce. Ktoś, oczywiście, może sądzić, że ci, którzy go ocalili przed więzieniem, nie zażądali niczego w zamian. Będzie miał w pewnym stopniu rację. O tyle, iż, znając nieco elity III Rzeczpospolitej, mogę sądzić, że istotnie żądać od niego nic nie musieli. Sam na pewno doskonale wiedział, jak się odwdzięczyć.

Wracając do roku 1989 – poza tymi pracownikami Firmy, których przeniesiono do pracy „pod przykryciem”, było też bardzo wielu już przygotowanych, by odejść do biznesu, którym zajmowali się bezpośrednio lub za pośrednictwem członków rodzin od co najmniej kilku lat.

Nie było to dla szefów MSW tajemnicą, zresztą angażowanie się funkcjonariuszy w taką działalność nie mogłoby się odbywać bez przyzwolenia ich przełożonych. Czesław Staszczak, szef służby polityczno-wychowaczej MSW, na odprawie kadry kierowniczej w Legionowie już na początku roku 1989 zapowiadał „jeśli na to wskazuje interes służby” „udzielanie zgody funkcjonariuszom na dodatkową pracę poza resortem spraw wewnętrznych”, i, w innym miejscu swego wystąpienia, „stworzenie funkcjonariuszom możliwości uzyskiwania nowych dochodów”. Wydaje się, że było to raczej oficjalne pobłogosławienie przez kierownictwo resortu procesu nasilającego się od lat, niż zapowiedź jakiejś nowej polityki kadrowej.

W powyższych słowach Staszczaka zwracam uwagę na odwołanie się do „interesu służby”. Można w tym widzieć tylko rytualne zaklęcie, mające uczestnikom odprawy osłodzić wiadomość, że już nie tylko partia, ale i bezpieka zaczyna się rozłazić za szmalem. Ale można też, i skłonny jestem raczej tak rozumieć jego słowa, wyczytać informację, że towarzysze służby, przechodzący do czynności w biznesie, bynajmniej nie przestają być funkcjonariuszami SB.

Jest to chyba dość oczywiste. Lojalność wobec Firmy obowiązuje dożywotnio. To jasne, że gdy do takiego umieszczonego w bankowości, handlu czy gdziekolwiek indziej majora, kapitana albo porucznika SB przychodził człowiek wiarygodnie powołujący się na Firmę, traktowany był w sposób, powiedzmy, szczególny.

Mówiąc nawiasem, w tym samym czasie, gdy odbywała się odprawa w Legionowie, inny z odpowiedzialnych za socjalistyczne morale funkcjonariuszy – szef Służby Kadr i Doskonalenia Zawodowego MSW, Józef Chomętowski – siedział nad raportem dokumentującym analogiczne przemiany w MO, a przy okazji także nasilający się odpływ funkcjonariuszy, kłopoty z werbowaniem nowych i postępującą niechęć pozostałych do „bronienia socjalizmu” w jakiejkolwiek jego formie. Oczywiście, milicja uważana była wobec SB za służbę podrzędną, więc i możliwości tamtejszych chłopaków były odpowiednio mniejsze. Ale i w MO kto mógł, starał się je wykorzystać.

Powstawała w ten sposób siatka powiązań, czy raczej wiele siatek powiązań, oplatających od zarania poddaną transformacji gospodarkę i budowane struktury administracyjne nowej, wolnej Polski.

Ta siatka była znacznie gęstsza, niż wynikałoby to ze wszystkiego, co wyżej napisałem. Pisałem bowiem tylko o SB i milicji. Mimo wszystkich starań, zostały one w końcu poddane w nowej Polsce weryfikacjom, doszło do organizacyjnych i personalnych zmian, choć jak bardzo niewystarczających, najlepszym dowodem fakt, że w szesnaście lat po tych zmianach mogło się okazać, iż generał policji, jeden z tych funkcjonariuszy, którzy w ramach reform Kiszczaka przeszli do milicji z SB, zastępca Komendanta Głównego, szefował zagnieżdżonej w strukturach KG strukturze, której jego następca nie wahał się nazwać „związkiem przestępczym”. Czyli, mówiąc językiem potocznym, mafii, która ciągnęła kasę z ustawiania przetargów na zaopatrzenie dla policji tak, aby zarabiały na nich zaprzyjaźnione firmy.

W chwili, gdy piszę tę książkę, śledztwo dopiero się rozpoczęło, i pewnie dopiero przed nami potwierdzenie informacji, jakie to powiązania miała mafia z Komendy Głównej Policji z innymi. Podobnie, dopiero zaczęło się śledztwo w sprawie analogicznej mafii w Ministerstwie Finansów, gdzie grupa urzędników – pracujących tam niezmiennie od kilkunastu lat – udzielała podatkowych zwolnień wybranym firmom i osobom, między innymi takim, o których wcześniej już było wiadomo, że są powiązane ze „zorganizowaną przestępczością”.

Bo też – cóż to była w III Rzeczpospolitej ta „zorganizowana przestępczość”?

„Mafia! – zirytował się Wiktor Suworow, kiedy zapytałem go w wywiadzie o skalę tego zjawiska w jego ojczyźnie. – A cóż to jest mafia?! Jacyś kołchoźnicy, myśli ktoś, pozsiadali z traktorów, i założyli mafię? Mafia to KGB, to GRU, to nomenklatura, jej podrzędne struktury, które w chwili rozkładu uwolniły się spod kurateli Kremla!”

Ano właśnie. Nam przez wiele lat kazano wierzyć, że mafia w Polsce, jeśli w ogóle istnieje (bo trzeba było niejednej strzelaniny w motelu „George”, aby to przyznano), jest dziełem drobnych cinkciarzy z podwarszawskich miejscowości. Że mafia to bandy ich ogolonych na łyso podwładnych z rozumem w pięści, którzy nachodzą właścicieli sklepów i knajp z żądaniem haraczu.

Kto chce, niech wierzy, że jeden cinkciarzyna z Pruszkowa i drugi z Wołomina mogliby wymyślić i przeprowadzić takie miliardowe interesy, jak masowe fałszowanie paliwa czy wyłudzanie VAT-u, że umieliby wysyłać do Południowej Ameryki broń z zapasów „ludowego” wojska i w zamian sprowadzać stamtąd kokainę. Kto chce, niech wierzy, że jakiś ogolony tępak mógłby zastrzelić generała policji i odejść niezauważony, nie korzystając z niczyjej ochrony. Że zamkniętego w wiedeńskiej celi „Baraninę” mogło powiesić paru zwykłych osiłków, którzy bandyckie wykształcenie zdobyli w ulicznych mordobiciach, i że oni mogli też wyczyścić bez pozostawienia śladów jego sejf, w którym gangster, jak mówił wielu ludziom (i pewnie ten brak dyskrecji skrócił mu życie) trzymał dokumenty stanowiące jego „polisę ubezpieczeniową”.

Ja, przykro mi, nie wierzę. Ów znany nam z prasowych publikacji najniższy poziom zorganizowanej przestępczości w Polsce nie mógłby długo funkcjonować, gdyby nie miał patronów wyżej – w prokuraturach, w policji, w lokalnej i centralnej administracji państwa.

Cóż tu zresztą ma do rzeczy wiara? Weźmy jeden tylko krzyczący przykład, jakim było zamordowanie generała Papały Oto przypadkiem, przy innej okazji, wpadł parę lat temu w ręce sprawiedliwości zawodowy morderca, który zeznał, iż namawiano go na to właśnie „zlecenie”. Podał nazwisko „biznesmena”, Edwarda Mazura, Polaka z obywatelstwem amerykańskim, który służył w tym zleceniu za pośrednika. Ponieważ Mazur był akurat w Polsce, został aresztowany. Zanim jednak zdążono go przesłuchać – do prokuratury trafiło stanowcze polecenie z samej góry, aby go wypuścić. Więc został wypuszczony. I… I co zrobił? Myślicie Państwo, że jak najszybciej pognał na najbliższy samolot do Ameryki?

Nie. Pojechał na imieniny byłego generała SB, aktualnie pełniącego wysoką funkcję w Komendzie Głównej, i bawił się tam całą noc w towarzystwie najwyższych oficjeli resortu, z samym Ministrem Spraw Wewnętrznych włącznie. I dopiero rano nie niepokojony przez nikogo (któż by śmiał?) udał się na lotnisko i odleciał do USA.

A to Polska właśnie. Mówimy oczywiście o Polsce Kwaśniewskiego i Millera, z Michnikiem jako duchowym patronem i czołowym autorytetem moralnym – bo rzecz miała miejsce w czasach przedrywinowych, gdy wszyscy trzej panowie żyli ze sobą w najlepszej zgodzie.

Potem co prawda zmieniła się władza, a na dodatek sprawa wyciekła do mediów i zaczęła bulwersować, więc prokuratura musiała się wziąć za załatwianie ekstradycji z USA tak gładko wypuszczonego z rąk podejrzanego. Tylko tak ją jakoś od lat załatwia, że a to zapomni coś dołączyć do ekstradycyjnego wniosku, a to się z nim spóźni, a to popełni w nim parę dziecinnych błędów formalnych, i papiery apiać wrócą do Polski. Ot, zabawa w ciuciubabkę – podobnie, jak wciąż przedłużane i nieposuwające się od lat ani na krok do przodu śledztwo w sprawie zamordowania Papały.

W latach osiemdziesiątych wyjechał z Polski człowiek skazany na długoletnie więzienie za zamordowanie staruszki. Jakimś cudem, jak gdyby nigdy nic, wyszedł z tego więzienia, dostał paszport na zmienione nazwisko i poleciał sobie do Szwajcarii. Tam został pracownikiem banku. Pracował sobie w tym banku, załatwiając różnym osobom z kraju różne interesy, o których byłoby ciekawie się czegoś dowiedzieć, ale, niestety, na razie nic nie wiemy. Aż nagle Interpol doszedł, że ów bankier to naprawdę człowiek oficjalnie w Polsce poszukiwany, zbiegły z więzienia morderca – więc go zapuszkował i odstawił do Polski, wywołując tu konsternację, bo nikt z naszych władz bynajmniej o to Interpolu nie prosił. Co się wtedy stało? W tempie superekspresowym, w ciągu zaledwie miesiąca, trafił do prezydenta Kwaśniewskiego wniosek o ułaskawienie, ten go natychmiast podpisał, i już po paru dniach bankier mógł spokojnie wracać do Szwajcarii.

A to Polska właśnie. III Rzeczpospolita. To nie prokuratura, to dziennikarze – ale nie ci z „Gazety Wyborczej”, której te tematy nigdy nie interesowały – odkryli w końcu, że „Baranina”, „Nikoś”, „Pershing”, „Wańka” i inni głośni bossowie mafii, w latach 70. i 80. współpracowali z esbecją i milicją. Że korzystali z ochrony oficerów tych służb, a w zamian załatwiali dla nich interesy. Inni dziennikarze przypomnieli o aferze „Żelazo”, gdzie na podobnej zasadzie posłużyli się przestępcami – tylko do dokonywania napadów, kradzieży i morderstw za granicą – funkcjonariusze peerelowskiego wywiadu. Przestawiano ją jako aberrację, nadużycie władzy przez grupę oficerów – ale czy musimy w to wierzyć? Czyż peerelowski wywiad nie miał licznej grupy „polonijnych biznesmenów”, którym pozwalano robić interesy po obu stronach granicy, chyba przecież nie bez wywdzięczania się za tę szczególną łaskę (z tej grupy wywodzi się też wspomniany Edward Mazur). I czyż wielu z owych „pionierów” polskiego biznesu, bądź członków ich rodzin, nie znajdowaliśmy potem na samych szczytach list najbogatszych obywateli RP?

Dziennikarze ujawniają dziś zeznania ludzi takich, jak Zdzisław Herszman, który w latach osiemdziesiątych, przyjeżdżając do Polski, wynajmował po kilka najlepszych apartamentów w „Bristolu” i przyjmował tam gromady ówczesnych młodych cwaniaczków z PZPR, późniejszych najwyższych rangą dygnitarzy III Rzeczpospolitej. Ów Herszman siedzi dziś w szwedzkim więzieniu i opowiada tamtejszym prokuratorom o tym, jakie i z kim robił interesy najpierw w peerelu, a potem w niepodległej Polsce, i jak podczas wizyt w naszym kraju chronili go funkcjonariusze BOR. Tylko patrzeć, jak dojdzie nas wiadomość, że Herszman, wzorem Barańskiego, też się powiesił w więziennej celi. Ta siatka, wracając do przerwanego wątku, była znacznie gęstsza – bo wciąż piszę tu tylko o SB i o milicji. Ta druga – jako się rzekło – uważana była za służbę w stosunku do SB podrzędną. Ale z kolei SB była służbą podrzędną wobec wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, który w III Rzeczpospolitej przybrał miano Wojskowych Służb Informacyjnych. Poza tą zmianą nazwy nie ruszyło go nic. W WSI nie było żadnych, nawet najbardziej symbolicznych weryfikacji i żadnych reform. Ile zniszczyły one ze swoich archiwów, nie wiadomo. Co zrobiły z funduszami operacyjnymi, jak wykorzystały agentury – nie wiadomo. Nie dlatego tu o nich nie piszę, że nie byłoby o czym. Prawdopodobnie dopiero tam kryją się odpowiedzi na wszystkie pytania, które należałoby zadać, aby poznać prawdziwą historię III Rzeczpospolitej. Prawdopodobnie tam rodziły się wcielone potem w życie pomysły przeprowadzenia w Polsce bezprecedensowego eksperymentu przejścia z jednego ustroju do drugiego w taki sposób, aby w nowym systemie zachowała władzę i stan posiadania ta sama warstwa, która miała ją w poprzednim. Sam fakt, że Jaruzelski postawił na czele służb cywilnych właśnie Kiszczaka, człowieka „razwiedki”, nie pozostawia wątpliwości, jaka była od czasów stanu wojennego prawdziwa hierarchia władzy w peerelu.

„W latach 90. setki oficerów byłej SB i milicji mających kontakty z przestępczym podziemiem po prostu stanęło na jego czele” – tak w roku 2006 piszący o tym dziennikarze streścili zeznania Herszmana i innych „skruszonych”, Wojciecha Papiny i Marka Mincberga. Ale przecież już w roku 1999 przygotowany w MSW raport o przestępczości zorganizowanej, oprócz generalnych statystyk (w kraju działać miało wówczas 475 grup przestępczych, liczących łącznie 4 tysiące uzbrojonych gangsterów) podawał informację, że 80 procent (!) przywódców podziemia przestępczego było w peerelu informatorami lub Tajnymi Współpracownikami służb specjalnych.

Uważam się za dość pilnego czytelnika gazet, zresztą, z racji zawodu jestem do tego wręcz zmuszony. Ale nie przypominam sobie, aby w chwili powstania tego raportu MSW ktoś o nim informował; michnikowszczyzna była wtedy przecież u szczytu swych wpływów i do dobrego tonu należało raczej wyśmiewać „aferomanię”, niż jej ulegać. Mniej więcej w czasie, gdy tak istotne opracowanie na temat polskiej mafii powstało, „Gazeta Wyborcza” zajęta była orkiestrowaniem kampanii świętego oburzenia, że Polska Agencja Informacyjna wydała, a ambasady RP rozprowadzają na świecie opracowanie dr. Jana Żaryna na temat historii Polski – skandaliczne, bo zawierające garść faktów spośród podanych na początku tego rozdziału, a tym samym sprzeczne z uładzoną historią „historycznego kompromisu” ustaloną przez Michnika.


* * *

Wiem, oczywiście, że ani wystąpienie Staszczaka, ani raport Chomętowskiego, ani inne dokumenty prezentujące prawdziwy stan „bijącego serca partii” nie były w 1990 roku znane Mazowieckiemu, Wałęsie, kierownictwu OKP ani posłowi redaktorowi Michnikowi. Choć gdyby się o to trochę bardziej postarali, na pewno mogliby uzyskać do nich dostęp. Ale nawet i bez tego – stopień rozkładu i dekadencji, jakie według opublikowanych już przez historyków dokumentów ogarnęły w końcówce lat osiemdziesiątych nie tylko PZPR, ale także jej zbrojne ramię, był tak wielki, że po prostu nie sposób uwierzyć, aby przywódcy opozycji zupełnie nic o tym nie wiedzieli. I żeby naprawdę, szczerze przekonani byli, że jeden fałszywy ruch, jedno zbyt radykalne posunięcie może sprawić, że partyjny „beton” rzuci się bronić marksistowskoleninowskiej ortodoksji.

Partyjne kadry miały już w tym czasie ową ortodoksję gdzieś, a wojsko, bezpieka i milicja, gdyby wydano im rozkaz chwycenia za broń w obronie socjalizmu, albo by się rozbiegły na wszystkie strony, jak w Czechach i na Węgrzech, albo zwróciły tę broń przeciwko towarzyszom ze ścisłego kierownictwa, jak w Rumunii. Rzeczywistą obawę budziła w Michniku i jego przyjaciołach wcale nie perspektywa buntu komunistycznego „betonu” w obronie walącego się ustroju, ale inny zupełnie scenariusz.

Oddajmy znowu głos naszemu bohaterowi. Oto artykuł „Pułapka nacjonalizmu” z lutego 1990. Otwiera go wywód, że w państwie totalitarnym podział polityczny na lewicę i prawicę stracił znaczenie, bo każdy z tych obozów miał swoich nieprzejednanych i tych, którzy z różnych względów szli na jakąś współpracę z reżimem. To oczywiście obserwacja niewątpliwie słuszna – wystarczy jako dowód choćby wspomniany wyżej plan operacyjny SB, który z jednej strony ustawiał jako potencjalnych partnerów ludzi ze środowisk bliskich Kościołowi i z „lewicy laickiej”, a z drugiej Moczulskiego i Ikonowicza. Ale Michnik zakłada, że taka sytuacja musi przetrwać także po upadku totalitaryzmu, przekształcając się w spór pomiędzy rzecznikami kompromisu i fundamentalistami, co trąci fałszem – we wszystkich państwach postkomunistycznych, tak samo jak w zdenazyfikowanych Niemczech Zachodnich, prędzej czy później wykształciła się w miarę normalna demokratyczna scena polityczna. A wszystkie te rozważania służą Michnikowi do wysnucia następującego wniosku: „Taka jest prawidłowość: konający totalitaryzm pozostawia w spadku agresywny nacjonalizm i plemienną nienawiść. Zwycięstwo tych tendencji przeobrazić może Europę Centralną i Wschodnią w piekło narodowych waśni i krwawych konfliktów. Wtedy ideę demokratycznego pluralizmu wyprze nacjonalizm i atmosfera konfliktu narodowego, egoizmów i nietolerancji. Spójrzmy na Jugosławię: konflikty na tym tle to zapowiedź tego, co może się wydarzyć w każdym z naszych krajów. Nad Europą Centralną unosi się cień finału irańskiej rewolucji, od dyktatury do dyktatury.

Zagrożeń trzeba być świadomym: finałem procesu antytotalitarnego może być pułapka wojskowo-nacjonalistycznych dyktatur”.

Pytanie, dlaczego mamy spoglądać akurat na Jugosławię – jak się już rzekło, państwo szczególne, bo stworzone w sposób sztuczny jako zlepek kilku skłóconych narodów, a potem na pięćdziesiąt lat poddany socjalizmowi, który w doskonały sposób potęguje wszystkie napięcia etniczne, bo w systemie „wyrównywania szans” drogą redystrybucji każda narodowość uważa, że to jej właśnie zabiera się pieniądze i dobra materialne po to, żeby obdarowywać „tamtych”. Każdy Serb do dziś powie, że w Jugosławii to oni utrzymywali wszystkie pozostałe nacje, i tak samo każdy Chorwat, Słoweniec czy Bośniak potwierdzi, że to od nich wywożono wszystko do Serbii. Każdy Ruski oznajmi wam, że bieda w ZSSR wynikała z faktu, że musieli utrzymywać bratnie kraje socjalistyczne, a zwłaszcza Polskę; a przecież u nas wszyscy wiedzą, że dlatego nie było mięsa, bo je wywożono do Ruskich. Nawet w cywilizowanej Belgii „państwo opiekuńcze” zdołało na tej zasadzie skutecznie skłócić Flamandów z Walonami, a we Włoszech Północ z Południem.

Ale Jugosławia okazała się na mapie postkomunizmu przypadkiem bardzo szczególnym. W żadnym innym państwie rzekoma „prawidłowość”, którą jako pewnik przywołuje Michnik, się nie powtórzyła. Czechy i Słowacja rozwiodły się w sposób nader cywilizowany, a na Węgrzech, w Bułgarii czy Rumunii żaden „agresywny nacjonalizm” czy „plemienna nienawiść” zauważyć się na szerszą skalę nie dały, choć w dwóch ostatnich z tych państw przebieg ustrojowej transformacji naprawdę trudno uznać za wzorcowy.

Ba, „plemienna nienawiść” nie dała się zauważyć nawet w niektórych krajach rzeczywiście mających narodowościowe problemy – choćby w krajach bałtyckich, którym po półwieczu okupacji pozostały w spadku licznie mniejszości rosyjskojęzycznych kolonizatorów.

Z jakiego więc powodu tragedia, która dotknęła Jugosławię, miałaby być przestrogą dla Polski?

Z żadnego. Nie tylko dziś, w roku 2006, ale i w początkach roku 1990 nie unosił się nad Europą Centralną duch finału irańskiej rewolucji. Ani przez chwilę nie groził nam zbrojny bunt ubeków i milicji, ani tym bardziej wojna domowa. Nikt też nie chciał stawiać szubienic i powoływać rewolucyjnych trybunałów. Nie znaleźliśmy się na żadnej granicy, po przekroczeniu której Polska spłynęłaby krwią. Wszystkie te zagrożenia istniały tylko w publicystyce Adama Michnika i jego podwładnych uzasadniającej linię polityczną, której logiczną konsekwencją musiała być z jednej strony bezkarność wobec zbrodni popełnionych w poprzednim ustroju, z drugiej – swoboda działania dla mafii, w jaką w wolnej Polsce przekształciły się struktury peerelowskiej przemocy.


* * *

Tak zupełnie nie a propos, tytułem dygresji – jeździcie Państwo samochodami? Tak? To prawdopodobnie lejecie do baku sfałszowane paliwo. Bo takie, wedle różnych szacunków, sprzedaje się w Polsce na co trzeciej, a niektórzy twierdzą, że i na co drugiej stacji. Zamiast 96 oktanów 80, zamiast czystej benzyny – domieszka lakieru, oleju opałowego czy jakiejś innej bejcy. Na każdym litrze parędziesiąt groszy. W skali kraju – co najmniej kilka, kilkanaście miliardów rocznie. Jedno z głównych źródeł dochodu mafii.

No cóż, powiada michnikowszczyzna, złodziejstwo zdarza się wszędzie. Oczywiście. Ale nigdzie na taką skalę i w sposób tak bezczelny. Nie do pomyślenia byłoby w cywilizowanym kraju, by na stacji lano sfałszowane paliwo, zaraz wykryłaby to inspekcja, właściciel straciłby koncesję i stanął przed sądem. U nas nie. Dlaczego? Bo prawo skonstruowane zostało tak, że nie można nic nikomu zrobić. Pompiarz oznajmi, że sprzedaje tylko to, co mu nalali z cysterny. I szukaj wiatru w polu. Bo na całym świecie pompiarz ma obowiązek przechowywania próbek każdej dostawy, i namierzenie, z której to cysterny, do kogo należącej, świństwa nalano, nie nastręcza najmniejszych problemów. A w Polsce tego obowiązku nie ma, i ilekroć próbowano go wprowadzić, zawsze gdzieś w sejmowej komisji, gdzieś w ministerstwie, w ostatniej chwili wymóg przechowywania próbki wykreślała jakaś niewidzialna ręka. Niekiedy znikał tak, że sami posłowie, którzy wnosili nowelizację ustawy i głosowali za nią, byli zdumieni – przecież nie za tym głosowali! To znaczy, wydawało im się, że nie za tym.

Taką to niewidzialną rękę mamy w Polsce, zamiast postulowanej niewidzialnej ręki wolnego rynku.

Świętej pamięci Krzysztof Dzierżawski napisał kiedyś o ustawie wprowadzającej podatek VAT, że dla mafii w Polsce była ona tym samym, co poprawka konstytucyjna wprowadzająca prohibicję na całym terenie USA dla Ala Capone. To prawda, ale niecała. Praktycznie wszystkie afery, jakie wstrząsały III Rzeczpospolitą, miały swój początek w ustawach. W jakimś jednym zdaniu, w paru słowach, zręcznie dopisanych lub skreślonych przez niewidzialną rękę. O tym, jaką potęgę ma w sobie taki zabieg, przeciętny Polak dowiedział się dopiero w czasach „afery Rywina”, słuchając ze zdumieniem, ile to miliardów zależało od tego, czy w ustawie pojawią się słowa „lub czasopisma”, czy też z niej znikną. Ale wtajemniczeni wiedzieli to od zawsze. Odkąd pisali ustawy gospodarcze Rakowskiemu, tak, aby na tych ustawach można było uwłaszczyć nomenklaturę i służby.

W chwili, kiedy piszę tę książkę, prasa dużo pisze o zatrzymanych „baronach” mafii paliwowej, o „alchemikach” od paliw i ich krociowych zyskach. Sadza się do więzień jakichś właścicieli spółek, którzy wyglądają na słabo zorientowanych w procederze figurantów, wynajętych do wpisania w sądowe rejestry właśnie po to, żeby to ich, a nie kogo innego, ścigały prokuratury. Ale stacja benzynowa nadal nie ma obowiązku przechowywania dla inspekcji próbki z każdej dostawy paliwa. Prosty jak drut, oczywisty zapis nadal nie może wygrać z niewidzialną ręką, która jak nie tu, to tam ciągle wykreśla coś albo dopisuje w produkowanych hurtowo nowelizacjach do nowelizacji.

Dziennikarze badający sprawki mafii mogą wymienić dziesiątki wydarzeń jasno wskazujących, że nad wieloma gangsterami czuwa ktoś wysoko postawiony.

A to policjanci chroniący świadka koronnego dostają od zwierzchników polecenie, żeby zostawili go w określonym miejscu (gdzie już, jak się potem okazało, czekali egzekutorzy), oddalili się na chwilę i udawali, że nic nie widzą. A to gubią się dowody w prokuraturze i akta w sądzie. A to kwity chodzą od biurka do biurka tak długo, aż się oskarżenie przedawni. A jeśli mimo wszystko gangster zostanie zatrzymany, to pokazuje papiery, że jest śmiertelnie chory, i nikt nie wpada na pomysł zweryfikowania tych papierów przez komisję lekarską. A jeśli już jakimś cudem niewątpliwy bandyta wpada, zostaje osądzony i wsadzony do więzienia, to prezydent go ułaskawia.

Wiemy o jednym takim wypadku – niejakim „Słowiku”, którego ułaskawił Wałęsa. Ale generalnie informacja o ułaskawieniach jest tajna – na mocy ustawy o ochronie danych osobowych. Zgodnie z tą ustawą z urzędu prezydenckiego uzyskać można tylko informację, że liczba złoczyńców uwolnionych w ciągu drugiej kadencji przez Aleksandra Kwaśniewskiego od kary przekroczyła nieco 3000. Kogo ułaskawił konkretnie, i co ten ktoś miał na sumieniu, tego nie wiemy.

Mam wierzyć, zapytam raz jeszcze, że za tą niewiarygodną niemożnością państwa polskiego stoi jakiś cinkciarzyna z Pruszkowa czy Wołomina?


* * *

Tak więc, będąc w miarę uważnym czytelnikiem gazet, o wspomnianym wyżej raporcie MSW i zawartych w nim wnioskach dowiedziałem się dopiero z wydanej parę lat później „Historii Polski 1914 – 2001” Wojciecha Roszkowskiego. Nasunęło mi się wtedy pytanie, jak sądzę, oczywiste. Jeśli policja wie już o szefach gangów, że w peerelu byli współpracownikami służb, to przecież nic prostszego, niż sprawdzić w archiwach, kto był danego gangstera „oficerem prowadzącym”. Prawda? I już byśmy wiedzieli, pod jaką to „kryszą” gangster działa. Mnie, laikowi, wydało się to łatwe i oczywiste. Ale z jakiegoś powodu nikt tego nie zrobił. Muszę się więc poprawić. Od samego początku oplotła wolną Polskę nie jedna – oplotły ją dwie wzajemnie się uzupełniające sieci, czy raczej, powtórzmy, zbitki siatek, sitw, układów, niezależnych od siebie, ale poczuwających się do wspólnoty interesów i przez to działających zgodnie. Jedna – to opisana swego czasu przez „Życie” i przypominana od czasu do czasu „Czerwona Pajęczyna”, z firmami takim jak BIG Bank (obecnie bank Millennium), Universal, Polisa, Transakcja, Interster. Sieć firm zupełnie legalnych, powstałych z kapitałów wyssanych z upadającego państwa „realnego socjalizmu”, działających w pełnej zgodzie z przepisami, które pisane były pod ich potrzeby, z prominentnymi komunistami w zarządach i radach nadzorczych, wspierających ludzi postkomunistycznej lewicy i zapewniających im finansowe zaplecze. Druga – to ukryta przed oczami postronnych sieć mafii, których najniższym szczeblem są różne „Pruszkowy” i „Wołominy”, prawdziwymi bossami, jak dziś jeszcze możemy się tylko domyślać, ludzie skryci w gabinetach władzy, być może tych najwyższego szczebla, a pożytecznymi współpracownikami zapewniającymi ochronę, korzystne decyzje władzy i dające okazję do miliardowych interesów „luki w prawie” – są TW, wciąż kontrolowani przez swych byłych oficerów prowadzących.


* * *

W książce o michnikowszczyźnie te litery nie mogły się w końcu nie pojawić: TW. Tajny Współpracownik. W ubeckim żargonie określano ich też innymi nazwami: Kontakt Operacyjny, Kontakt Służbowy, Źródło Osobowe, Konsultant, Ekspert… Mniejsza o nazwę. Wiemy, o kogo chodzi – o konfidentów, których peerelowskie służby starały się pozyskać w każdej możliwej grupie społecznej. I którzy po roku 1989 stali się dla postkomunistów bodaj najcenniejszym kapitałem, jedną z podstaw ich ukrytej siły.

W latach osiemdziesiątych ich liczba zbliżała się do stu tysięcy. Mówię oczywiście o liczbie TW (pozostańmy już przy tej jednej, najliczniejszej kategorii tajnej współpracy ze służbami) czynnych jednocześnie. Niektórych konfidentów SB uznawała w pewnym momencie za niewiarygodnych lub niemających do przekazania żadnych ciekawych informacji, niektórzy zrywali współpracę – wbrew upowszechnianemu przez michnikowszczyznę stereotypowi było to możliwe, choć oczywiście wymagało odrobiny niezbędnej odwagi – inni okazywali się zbyt pazerni i zbyt wiele, zdaniem ubecji, żądali za swoje usługi (przypadek stosunkowo najczęstszy wśród TW ze sfer artystycznych), jeszcze innych SB „usypiała”, czyli odpuszczała sobie na razie, ale pozostawiała możliwość aktywowania ich w przyszłości. Byli też konfidenci uważani za tak cennych, że nie żądano od nich podpisywania deklaracji o współpracy, co było formalnym warunkiem rejestracji TW; z takimi ludźmi spotykano się w szczególnej konspiracji, zazwyczaj robił to wyższy rangą oficer, i to on sporządzał potem dla przełożonych szczegółowe notatki z tego co usłyszał. Ale to wypadki rzadsze. Jako się rzekło, w marcu roku 1990 Tadeusz Mazowiecki odważył się w końcu mianować „solidarnościowego” wiceministra w resorcie spraw wewnętrznych, i wybrał do tej roli Krzysztofa Kozłowskiego z „Tygodnika Powszechnego”. Nie można by powiedzieć, że redaktor Kozłowski zabrał się do swych nowych obowiązków energicznie, gdyby nie jedno: niemal natychmiast, 20 marca, powołana została komisja do przeglądu akt MSW. Oficjalnie było to reakcją rządu (rychło w czas!) na pojawiające się doniesienia o niszczeniu archiwów. Komisja kierowana była przez ówczesnego ministra nauki, Henryka Samsonowicza, i składała się z historyków: Bogdana Krolla, Andrzeja Ajnenkiela, Jerzego Holzera oraz Adama Michnika, który na tę okoliczność przypomniał sobie, że też jest z wykształcenia historykiem, choć przecież przez całe życie zajmował się raczej tworzeniem Historii niż jej badaniem.

Komisja ta, od nazwiska jej najbardziej znanego uczestnika nazwana potocznie „komisją Michnika”, jest jedną z bardziej tajemniczych spraw, jakie miały miejsce w początkach ustrojowej transformacji. Przez wiele lat stanowiła ona dla wiodących mediów tabu. Nie to, że nie było o niej wolno pisać – ale nie wypadało. Więc nikt nie pisał, a jeśli napisał, nie miał gdzie wydrukować. Sprawa niby nie była tajemnicą, ale nie istniała. Tak samo, jak nie istniał pokrywający się kurzem w sejmowym archiwum raport Rokity, jak nie istniała, choć nie była tajna, wiedza o Transakcji, BIG czy Polisie i kapitałowych przepływach pomiędzy tego rodzaju spółkami, a bankami państwowymi, PZU czy FOZZ.

Ja wiem, że co młodsi czytelnicy będą mieli trudności, żeby to zrozumieć. Że zapytają: no to dlaczego o tym nie pisaliście wtedy, dlaczego niby jesteście tacy mądrzy teraz, po piętnastu latach? Przecież nie istniała cenzura. Przecież była wolna prasa. Michnik ani nikt inny nie mógł wam tego zabronić!

Na takie pytania po prostu opadają mi bezsilnie ręce, bo cóż odpowiedzieć? Mógłbym równie dobrze odpowiedzieć – owszem, pisaliśmy, tylko Wy nie szukaliście w zakamarkach kiosków i nie prenumerowaliście tych pism, w których na takie tematy pisano. Ale jeśli bym umieścił jakąś wzmiankę – drobną wzmiankę! – na przykład o komisji Michnika, to mój tekst w żadnym wysokonakładowym piśmie nie mógłby się wtedy ukazać. Nie dlatego, że nie było wolno. Nie było żadnej instytucjonalnej cenzury, która by to zdjęła, ani żadnego Politbiura, które by zabraniało na ten temat pisać. Był tylko redaktor, który, w najlepszym razie, patrzył na mnie z mieszaniną rozbawienia i współczucia w oczach i mówił: no co pan.

Rzadko mówił, bo z oszołomami się nie rozmawiało, a zwłaszcza nie zapraszało ich na poważne łamy. No co pan, to nie jest temat dla nas. Może gdzie indziej.

A owo „gdzie indziej” stanowiły „Ład”, „Tygodnik Solidarność”, „Młoda Polska”, „Najwyższy Czas”, „Gazeta Polska” i inne prawicowe bieda-pisma o nakładach kilku, kilkunastu tysięcy egzemplarzy, z zasady nie cytowane w mediach elektronicznych. Cokolwiek się w nich napisało, uważane było z założenia za nieważne, z racji miejsca publikacji.

To właśnie było istotą choroby polskiej inteligencji lat dziewięćdziesiątych, chorobą, którą nazywam tu michnikowszczyzną. W latach peerelu inteligencja nie obcowała z prawdą, bo prawdy nie było. Żeby do niej dotrzeć, potrzebny był pewien wysiłek – choćby tak minimalny, jak wsłuchiwanie się wieczorami w charkot zagłuszarek (nie wiem jak kto – ale ja tego charakterystycznego dudnienia w ojcowskim radyjku, tych gwizdów i chrobotów, przez które z ledwością przebijał się głos lektora „wolniuchy”, nie zapomnę nigdy; i pewnie w niejednym domu rozbrzmiewały one po całych wieczorach). W latach III RP zarażona michnikowszczyzną inteligencja obcować z prawdą nie chciała. Wolała całkowicie, bezkrytycznie zawierzyć, że autorytety – z najwyższym autorytetem bohatera podziemia i uosobienia moralności, Adamem Michnikiem, na czele – wiedzą lepiej. To przecież nie tylko sam Michnik, ale i nasi wspaniali nobliści, i intelektualiści, i mistrzowie kamery, i ich zagraniczni przyjaciele… No, jeśli oni wszyscy mówią, że czegoś czytać, czegoś mówić, o czymś wiedzieć nie wypada – no to widocznie nie wypada!

Wrócimy do tego później. Na razie – komisja Michnika. Jako się rzekło, należała ona do tych faktów, które, tak jak raport komisji Rokity, istniejąc, jednak nie istniały, bo nie było ich w świadomości opinii publicznej. A skoro komisja nie istniała, to przez wiele lat nie można było zapytać, po co właściwie powstała, jak pracowała i co zrobiła. Dopiero po wielu latach, po aferze Rywina, gdy takie pytania się pojawiły, profesor Samsonowicz poczuł się zmuszony wyjaśnić listem do „Rzeczpospolitej”, że nie ma co szukać w sprawie jakichś sensacji, że wszystko jest jasne i proste: komisji powierzono ocenę stanu archiwów, komisja ten stan oceniła i zakończyła swe prace oficjalnym sprawozdaniem, które powinno być gdzieś w archiwach do dziś.

Ale to wyjaśnienie nie wyjaśniło żadnej z zagadek. Po pierwsze – jeśli, jak głosiła wersja oficjalna, komisja powstała po to, żeby zbadać stan archiwów po wielkim paleniu z poprzedzającego jej istnienie półrocza, to po co do takiej roboty historycy, i to z takimi nazwiskami, jak Samsonowicz, Holzer czy Ajnenkiel? Czyż nie należało w takim razie wziąć po prostu zwykłych archiwistów, żeby sporządzili kwerendę: są akta takie i takie, zniknęły takie i takie?

Ponadto nie sposób nie zapytać, jeśli nowo mianowany wiceminister stwierdził potrzebę oceny stanu archiwów, dlaczego nie skorzystał z możliwości drogi służbowej, tylko sięgnął po kruczek prawny – zapis zezwalający na wstęp do archiwów historykom za zgodą Ministra Edukacji? I dlaczego Minister Edukacji nie zastosował do powołania komisji przewidzianej procedury prawnej, dlaczego komisja historyków miała charakter poufny i po tym, jak jej istnienie zostało odkryte i nagłośnione, między innymi przez „Tygodnik Solidarność” i Krzysztofa Wyszkowskiego, zakończyła pracę w sposób równie nagły, jak ją zaczęła?

Po drugie – jeśli już uznano, że historycy wywiążą się z postawionego im zadania lepiej od archiwistów – to dlaczego nie ma nawet śladu zabrania się przez komisję do prawdziwej kwerendy akt? Komisja pracowała dwa miesiące, nie jest to na pewno dość czasu, żeby dokładnie skatalogować materiały tworzone przez dziesięciolecia, ale też można przez ten czas zrobić coś więcej, niż napisać sprawozdanie na półtorej kartki, z którego wynika mniej więcej tyle, że archiwa MSW są zdaniem komisji niekompletne – co akurat doskonale było wiadomo i bez niej?

Po trzecie – dlaczego znalazł się w składzie komisji akurat Michnik? Czynny poseł, redaktor naczelny opiniotwórczej gazety, jedna z głównych postaci rządzącego obozu? Czy naprawdę właśnie on, mając tyle zajęć, musiał się zajmować sprawą wymagającą tak mało intelektualnej finezji, jak wertowanie i katalogowanie pożółkłych papierów? Po co angażować kogoś tak ważnego tam, gdzie wystarczyłby pierwszy z brzegu absolwent „psiaka” (Policealnego Studium Archiwistyki i Księgarstwa)?

Po czwarte i najważniejsze – jak to się stało, że historycy, mający wszak archiwistykę w małym palcu, złamali wszystkie żelazne reguły, jakie podczas badania archiwów, nawet mniej ważnych niż te z MSW, obowiązują? Przecież do archiwów nie wchodzi się ot, tak sobie, i nie wyciąga się z półki teczki, która akurat wydała się ciekawa, żeby ją sobie na kolanie przejrzeć, a potem wetknąć z powrotem na półkę. Żelazną zasadą jest rejestrowanie: kto zażądał jakiej teczki, kiedy ją otrzymał, kiedy zwrócił, co kopiował lub wynotowywał. O tym, że z teczki nic nie wolno wyjmować i wynosić poza archiwum nawet już nie będę wspominał.

Tymczasem po komisji Michnika nie pozostał w archiwach żaden ślad. Przemknęła ona przez nie niczym korowód duchów. Nie ma jednego zapisu, kto kiedy wszedł do archiwum, co przeglądał. Nie wiadomo więc, czym się właściwie zajmowali członkowie komisji i nie ma żadnego dowodu, że zostawili badane dokumenty w takim samym stanie, w jakim je zastali.

We wspomnianych wyżej niskonakładowych, prawicowych bieda-pisemkach, których autorzy, wobec faktycznego wypchnięcia poza debatę publiczną, nie obcyndalali się ewentualnymi procesami (a nawet wręcz się ich wytoczenia domagali, bo dopiero taki proces mógłby zwrócić na ich tezy uwagę szerszej publiczności), te wątpliwości wyjaśniono oczywiście już dawno, w sposób prosty: komisja była zwykłym picem, pretekstem, historyków zaangażowano w niej tylko po to, żeby – na zasadzie „Michnik też historyk” – umożliwić wstęp do archiwów naczelnemu „Gazety Wyborczej”, a ten musiał tam wejść jak najszybciej, żeby wynieść i zniszczyć „kwity” na siebie i na swoich przyjaciół. Dlatego to Michnikowi przypisuje się fakt, iż w zachowanych archiwach nie ma teczek większości działaczy opozycji. Nawet Bronisława Geremka, który na piastowanym przez siebie stanowisku po prostu musiał ją mieć, bo, chciał czy nie, był z urzędu uważany przez SB za „kontakt służbowy”.

Cóż, hipoteza, że Michnik najszybciej jak mógł wpadł do archiwów MSW, aby je wyczyścić, logicznie wyjaśnia wszystkie wątpliwości. Ma tylko jedną wadę – nie ma na jej poparcie żadnych dowodów, może poza przesłanką, iż Michnik, szafujący pozwami sądowymi, gdy tylko uzna, że ktoś nie okazuje mu należytego szacunku, tym, którzy oskarżali go o świadome niszczenie jakichś materiałów, nigdy nie wytoczył procesów. Ale może nie zrobił tego właśnie dlatego, że takie procesy i związany z nim rozgłos byłyby jego przeciwnikom na rękę.

Z drugiej strony, nie ma też żadnych dowodów przeciwko wyżej streszczonej tezie. Po prostu to, jak widzimy rolę Michnika w archiwach MSW pomiędzy kwietniem a czerwcem 1990, zależy od tego, czy mamy do niego zaufanie i wierzymy w jego uczciwość – czy nie. Co nie ulega kwestii, to to, że od momentu wizyty w archiwach Adam Michnik stał się zajadłym wrogiem jakiegokolwiek ich udostępniania. „Archiwa powinny zostać na pięćdziesiąt lat zapieczętowane” – napisze Michnik w roku 1992.

Może ktoś w tym zauważyć sprzeczność – jeśli Michnik uważa, że do archiwów nie należy zaglądać, to po co sam to robił? Wątpliwość tę wzmacnia postawa, jaką michnikowszczyzna zajęła wobec teczek, gdy już pomimo jej sprzeciwów powstał IPN, kolejne osoby uzyskały „status pokrzywdzonego” oraz idący z tym w parze dostęp do tego, co bezpieka zgromadziła na ich temat, i zaczęły ujawniać nazwiska konfidentów. W „Gazecie Wyborczej” zapanowała wtedy moda na składanie deklaracji „ja nie zamierzam do swojej teczki zaglądać”. Deklarowali tak znani intelektualiści, opozycjoniści, artyści – sugerując mniej lub bardziej otwarcie, że zaglądanie do teczek, nawet jeśli zostało usankcjonowane prawem, jest i zawsze będzie czymś brzydkim, hańbiącym, rodzajem podglądactwa czy uczestniczenia w maglowych plotach, słowem, czymś, co człowiekowi na poziomie jest całkowicie obce. Nikt jednak z ugruntowujących to przekonanie nie śmiał wytknąć Michnikowi, że na początku lat dziewięćdziesiątych, wertując teczki, uległ brzydkiej pokusie.

Nawiasem mówiąc – w chwili, gdy piszę te słowa, „Gazeta Wyborcza” sekunduje senatorom, którzy starają się w nowej ustawie zachować wspomniany „status pokrzywdzonego”. Mało kto już pamięta, że kiedy ustawa o IPN była, za rządów AWS, przyjmowana, to właśnie istnienie takiej nierówności w dostępie do danych pomiędzy tymi, których IPN uzna za inwigilowanych, a tymi, których zaliczy do prześladowców, był głównym punktem ataku Michnika i jego podwładnych. Oskarżano twórców ustawy, że chcą pozwolić, aby grupa pracowników IPN arbitralnie decydowała, kto był konfidentem, a kto nie.

Zresztą, proszę bardzo, oto stosowny wstępniak z grudnia 1998:

„Fundamentalną zasadą porządku demokratycznego jest równość obywateli wobec prawa. Ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej rażąco narusza tę zasadę, przyznając prawo do obejrzenia własnej»teczki bezpieczniackiej«kategorii obywateli arbitralnie zdefiniowanej jako»pokrzywdzeni«(…) Należałem od początku do zdeklarowanych przeciwników grzebania w papierach, które komunistyczna policja polityczna gromadziła przeciw obywatelom, by na każdego mieć»haka«[! – RAZ]. Nieczystościami kloacznymi – sądziłem naiwnie – powinny zajmować się służby oczyszczania miasta, a nie politycy.

Rozumiałem jednak ludzką potrzebę poznania prawdy – choćby tej obrzydliwej – o policyjnych zakusach na ludzką wolność i godność. Dlatego rozumiałem tych polityków, którzy w imię prawdy domagali się ujawnienia teczek.

Myliłem się. Wczoraj w Sejmie zwyciężyły politykierskie kalkulacje, a nie zasady demokratyczne i troska o dobro obywateli. Tu nie chodzi o prawdę na temat bezpieczniackich metod ani o wyrównanie ludzkich krzywd. Tu chodzi o kolejny instrument szantażu politycznego, który pozwoli władzom Instytutu pewne materiały o pewnych ludziach utajniać, a inne ujawniać. Inaczej mówiąc: ta ustawa otwiera drogę do manipulacji, bowiem cysterny błota gromadzone przez asów komunistycznej Służby Bezpieczeństwa kolejny raz zostaną użyte przeciw ówczesnym ofiarom”.

Nie oparłem się pokusie zacytowania całości z uwagi na ów passus, który podkreśliłem wykrzyknikiem – między innymi jako dowód, do jakiego stopnia w roku 1998 nie istniał w społecznej świadomości fakt, iż kiedy tylko stało się to możliwe, to właśnie Michnik pierwszy ochoczo pognał pluskać się w „nieczystościach kloacznych”. Także z uwagi na owo retoryczne zapewnienie, jakoby Michnik „rozumiał” tych polityków, którzy domagali się lustracji. Jak ich „rozumiał”, parę charakterystycznych cytatów za chwilę.

Ale co do meritum – w 1998 wprowadzenie do ustawy „statusu pokrzywdzonego” „rażąco naruszało” podstawy państwa prawa, w 2006 próba zachowania go w nowej ustawie, wpisania tam w senackich poprawkach na powrót, całkiem bez sensu, ponieważ nowa ustawa diametralnie zmieniła prawną konstrukcję ujawnienia zasobów archiwalnych MSW – stała się nagle szlachetną walką o to, aby nie była naruszana prywatność ofiar, aby, jak to zwykła górnolotnie formułować „Wyborcza”, bezpieka nie odniosła pośmiertnego zwycięstwa nad tymi, których prześladowała.

Niekonsekwencja – powie ktoś?

A guzik tam. Jest w tym właśnie żelazna konsekwencja. Po prostu w 1998 prawny byt „osoby pokrzywdzonej”, która mogła otrzymać swą teczkę (co prawda z wyczernionymi nazwiskami kapusiów, ale zbierając się w kilku kumpli nietrudno było odkryć, kto mógł to a to wtedy a wtedy donieść) i ujawnić ją, przyśpieszał wydostanie z czeluści archiwów prawdy. W roku 2006 – już wręcz przeciwnie. A linia michnikowszczyzny była zawsze taka, aby wspierać wszystko to, co proces lustracji utrudni, i jeśli nawet nie uniemożliwi, to opóźni. Tak samo, na początku lat 90. stanowczo przeciwstawiała się michnikowszczyzna jakimkolwiek próbom tworzenia ustawy lustracyjnej – a po obaleniu rządu Olszewskiego wręcz przeciwnie, domagała się „ucywilizowania” lustracji, co polegało wtedy na pisaniu projektów ustaw. Zgłosiła taki projekt Unia Demokratyczna, zgłosił swój KLD [4], lewica takoż, nagle się zrobiło tych projektów bodaj z pięć, i dobrze, i o to chodziło – im więcej projektów, tym dłużej można było nad nimi jałowo deliberować.

Powiada Michnik w cytowanym wstępniaku, że był przeciwnikiem „grzebania w papierach” od początku. Jak wiemy, nie od początku, tylko odkąd sam w nich pogrzebał. W świetle tego, co wiemy o zawartości archiwów dziś, pozwala mi to postawić hipotezę co do przyczyn tej wolty.

Wiemy – oczywiście – wciąż niewiele. Ale co do kilku nazwisk nie ma już wątpliwości. Wiadomo na pewno, że wieloletnim konfidentem bezpieki był Andrzej Szczypiorski, literat, lansowany przez Michnika na wielki autorytet moralny, z wyżyn owego autorytetu przez całe lata gromiący Polaków za zaściankowość, prymitywny nacjonalizm etc. I oczywiście miotający niewybredne obelgi na prawicę, Kościół katolicki, patriotyczne manifestacje i tak dalej.

Swoją drogą, rzecz ciekawa – częściowe zdemaskowanie Szczypiorskiego w „Newsweeku” w roku 2006, kilka lat po jego śmierci, przeszło niemal bez echa. Tych kilka lat wystarczyło, aby o człowieka napompowanego przez michnikowszczyznę do rangi, bo ja wiem, współczesnego Żeromskiego, nie chciało się kłócić przysłowiowemu psu z kulawą nogą. Niech to służy za memento tym, których próżność wiedzie ku wysługiwaniu się medialnym potęgom.

Nie ma wątpliwości, że konfidentem bezpieki był Lesław Maleszka. I to konfidentem – ze znanych do tej pory – bodaj najbardziej przebiegłym i podłym. Uczestnicząc w krakowskiej opozycji nie tylko donosił na kolegów, ale pisał dla SB bardzo wartościowe analizy, pełne szczegółowych propozycji – który z kolegów opozycjonistów ma jakie słabe punkty, w jaki sposób najmocniej można go ugodzić. Czytając te raporty – opublikowane w jednej z książek wydanych przez IPN – można zauważyć, jak wyżywał się w nich, jak realizował jakąś niezwykłą pasję szkodzenia tym, którzy uważali go za przyjaciela z konspiracji i więcej, za swojego antykomunistycznego „guru”.

Tę pozycję guru zachował potem, aż do nieoczekiwanej demaskacji, w „Gazecie Wyborczej”.

„Maleszka był nie tylko świetnym dziennikarzem i redaktorem, ale i autorytetem moralnym. Uczył nas – mnie i Kasię Kolendę i całą grupę młodych dziennikarzy – myślenia o polityce” – wspomina Katarzyna Janowska. A wspomniana przez nią Kolenda-Zaleska stwierdza: „W»Gazecie Wyborczej«był kimś w rodzaju szarej eminencji, Michnik darzył go wielkim zaufaniem (…) Moje myślenie o lustracji było ukształtowane przez niego”. Roman Graczyk: „Adam liczył się z jego zdaniem jak mało z którym w»Gazecie«. Gdy przysyłałem tekst, Adam często mówił, że musi go też przeczytać Leszek i powiedzieć, co sądzi”.

Prawda o Maleszce wychodziła na jaw stopniowo. Po pierwszej odsłonie, gdy już wiadomym się stało, iż pracował on dla SB jako TW „Ketman”, Maleszka zamieścił w „Wyborczej” wzruszający tekst o swym upadku „Byłem Ketmanem”, w którym przyznał się do wszystkiego, co w tym momencie było już o nim wiadomo. Tekst był nieźle napisany, robił wrażenie, ksiądz Adam Boniecki zachwycał się nim naiwnie: „Ten tekst jest kryształowy. To nazwanie zła po imieniu a jednocześnie nieprzekreślenie człowieka”. Niestety, z czasem okazało się, że Maleszka był nie tylko Ketmanem, że pracował także pod trzema innymi pseudonimami, i ma na sumieniu znacznie więcej, niż znalazło się w „naukowej” pracy esbeka, która dostała się w ręce Bronisława Wildsteina i pozwoliła kapusia zdemaskować. Mimo to Lesław Maleszka, osobistą decyzją Adama Michnika, nadal pracuje w „Gazecie Wyborczej”, i ponoć nawet nadal do niej pisuje, choć jego nazwisko nie pojawiło się już na łamach.

Przypomnijmy, że wspomniany wyżej Roman Graczyk, jedynie za to, że nie zgodził się z linią „Wyborczej” w sprawie lustracji – nie w publicznym wystąpieniu, tylko na redakcyjnym kolegium – został z gazety natychmiast wylany. Jego ówczesna trudna sytuacja rodzinna nie była w najmniejszym stopniu powodem, aby tak litościwy dla Maleszki kolektyw pozostawił mu bodaj jakieś drugorzędne zajęcie, póki nie znajdzie sobie innego zarobku. Coś nam to mówi, co dla michnikowszczyzny jest złem mniejszym, a co niewybaczalnym. Agentem okazał się wreszcie ksiądz Michał Czajkowski. Kapelan „Gazety Wyborczej”, tak jak dwaj poprzedni, bliski przyjaciel i zaufany Michnika, lansowany przez niego na wielkiego odnowiciela polskiego Kościoła. Zdecydowany krytyk „Kościoła zamkniętego”, nietolerancji i antysemityzmu, niechętny płytkiemu, ludowemu katolicyzmowi, szermierz tolerancji i postępu, i tak dalej. Donosił przez kilkanaście lat, między innymi na księdza Popiełuszkę – dopiero zamordowanie bohaterskiego kapłana w roku 1986 stanowiło dla Czajkowskiego wstrząs, po którym współpracę zerwał. Nigdy jednak o niej nie powiedział, bez zażenowania pouczając Kościół i bliźnich z pozycji moralisty.

Zdemaskowany, najpierw wszystkiemu zdecydowanie zaprzeczył, potem, gdy wszystkie rewelacje na jego temat zostały potwierdzone także przez przyjaciół z „Więzi”, przyznał się i wycofał z życia publicznego.

Poprzestańmy na tych trzech przykładach. Konfidentami bezpieki okazało się trzech ludzi, którzy w III RP cieszyli się wielkim autorytetem, głównie za sprawą „Gazety Wyborczej” – ale którzy też, wzajemnie, swoim autorytetem ją wspierali. Wszystkich trzech, każdego na swoim polu, uznać by można wręcz za „filary” michnikowszczyzny; zdemaskowaniu dwóch towarzyszyły histeryczne zaprzeczenia ich uczniów i akolitów, listy protestacyjne intelektualistów, wściekłe ataki na demaskatorów i relatywizowanie winy. O Maleszce publicysta „Tygodnika Powszechnego”, a potem „Polityki”, Adam Szostkiewicz dowodził uparcie, że „świnia… może być dobrym nauczycielem” i że „Leszek w roli opozycyjnej zawiódł [Zawiódł?! Nieszczęsny człowieku, on się wyżywał w rozpracowywaniu opozycji, był bardziej gorliwy, od swoich oficerów prowadzących! – RAZ]; to jest sprawa środowiskowa, mniej ważna. Ale czy zawiódł w roli publicysty i redaktora? Trudno by było znaleźć jego tekst, który można by indywidualnie podważyć”. Podobny ton pojawił się w zbiorowym liście otwartym zwolenników księdza Czajkowskiego: nie zmieniamy o nim zdania, jesteśmy wdzięczni za to, czego nas uczył, i nieważne, co tam miał za uszami. Można sądzić, że i Andrzej Szczypiorski znalazłby swoich obrońców, gdyby przed demaskacją nie zemknął do grobu. Jednym słowem: nieważne, co nasze autorytety robiły, ważne, co mówiły. To dość dobitny przykład obłudy, bez której michnikowszczyzna istnieć by nie mogła. Podwójna miara wobec swoich i tamtych jest w niej normą. Przecież głównym powodem, dla którego sama dyskusja z Michnikiem i jego salonem okrzyczana została w III Rzeczpospolitej czymś niestosownym, nie była waga jego racji, argumentów, bo na te nie zważano, te były naciągane, wzajemnie sprzeczne, demagogiczne – jeszcze się tym będziemy zajmować. Powodem było: tak nam mówią ludzie, którzy moralnie stoją wyżej, których do przemawiania z pozycji arbitrów i autorytetów upoważnia ich udowodniona nieskazitelnymi życiorysami prawość! A kiedy nagle jeden, drugi, trzeci autorytet leci na pysk, i okazuje się, że żadna tam nieskazitelna prawość, tylko oszust, hipokryta i zwykła świnia – to michnikowszczyzna wzrusza ramionami i nagle stwierdza, że phi, co tam, świnia też może być dobrym nauczycielem, nieważne, jak żył, ważne, że mądrze gadał.

Ale taka aberracyjna postawa to oczywisty skutek tego, iż wpływ Michnika na polską inteligencję był tak wielki i tak długotrwały. Każdy psycholog potwierdzi zapewne, że ludzie zawsze bronią się przed zaburzeniem utrwalonego poglądu na świat. Tym bardziej się bronią, w im większym, okazuje się, tkwili błędzie. Robią się agresywni wobec tego, kto usiłuje im otworzyć oczy, brną w zaprzeczenia, nie zważając na zdrowy rozsądek, usiłują jakoś unieważnić przeczące przyzwyczajeniu fakty, zaprzeczyć im. W języku psychologii nazywa się to wyparciem. Objawy w sumie podręcznikowe, proszę przyjrzeć się, jak reagowano w Niemczech i na całym świecie na przyznanie się Guntera Grassa do służby w SS. Możliwe, że na przykładach osieroconych wyznawców Maleszki i Czajkowskiego jakiś psycholog zrobi doktorat, klasyfikując nową jednostkę chorobową, dajmy na to – „wstrząs polustracyjny”.

Gdyby jednak archiwa ujawnione zostały od razu, na samym początku lat dziewięćdziesiątych? Gdyby, jak w Niemczech, fałszywe autorytety posypały się niczym gruszki z otrząsanego drzewa już wraz z pierwszą falą przemian?

Dlatego ja postawię hipotezę inną, niż znana z pism radykalnej prawicy teza, że Michnik chciał przed innymi wejść do archiwów, żeby sprawdzić teczki przyjaciół, a nawet, zdaniem niektórych, swoją własną. Zresztą nie muszą one być ze sobą sprzeczne. Sądźcie Państwo sami, czy w świetle tego, co wiemy, moja hipoteza jest uzasadniona, czy nie. Otóż sądzę, że wizyta w archiwach MSW uświadomiła Michnikowi – nawet jeśli wcześniej się tego nie spodziewał – jak wiele osób, na które liczył, po ewentualnym ujawnieniu tych archiwów zostanie skompromitowanych, będzie musiało zamilknąć i zniknąć z życia publicznego. Mógł się też spodziewać, że jeśli upadnie i zhańbi się tyle autorytetów moralnych z kręgów jego salonu, to i pozostali, nawet jeśli nic konkretnego nie zostanie im zarzucone, stracą swój wpływ na społeczeństwo.

Komu to posłuży? – nie mógł sobie nie zadać Michnik tego pytania. Jeśli nie Czajkowski, Szczypiorski (mówię dla przykładu; nie wiem, czy już wtedy poznał prawdę o tych akurat konfidentach, czy poczytał sobie akta innych, o których my jeszcze nie wiemy), to kto będzie mówił ludziom, co jest dobre a co złe, dokąd zmierzać i o co walczyć? Jeśli nie Maleszka, to kto będzie uczyć dziennikarską młódź myślenia o polityce?

I nie mógł sobie nie odpowiedzieć: jaskiniowi antykomuniści. Ludzie, którzy chcą podpalić Polskę. Którzy, świadomie czy nie, wyzwolą tu żywioły potworne, przywrócą widma pogromów, gett ławkowych, spirale zemsty… No, czytaliśmy przecież wspólnie charakterystyczne fragmenty Michnikowej publicystyki, i jeszcze parę ich tu przeczytamy.

Sądzę, że wtedy Michnik podjął decyzję: nie wolno do tego dopuścić. Prawda nas nie wyzwoli, prawda obali autorytety i otworzy drogę najciemniejszym żywiołom, prawda nas zniszczy, więc – trzeba brnąć w kłamstwo.


* * *

Tytułem Adama Michnika do sprawowania tego szczególnego rządu dusz, jaki powierzyła mu nad sobą polska inteligencja czasów III Rzeczpospolitej, jest w oczach jego wyznawców przede wszystkim jego heroiczna przeszłość. Stąd i sposobem, w jaki swoją władzę nad umysłami sprawował, była moralistyka. Michnik niewiele miejsca poświęcił w swych wypowiedziach kalkulacjom i rachubom tego rodzaju, jakie wypełniają – weźmy jako przykłady – takie choćby „Myśli nowoczesnego Polaka” Dmowskiego czy „Pisma” Piłsudskiego. Albo, co Michnikowi na pewno bliższe, polityczne artykuły Jerzego Giedroycia. Prawie zupełnie nie ma u niego tego kombinowania – co możliwe, co wskazane, co wynika z geopolityki, a co z ekonomii. W porównaniu z wyżej wymienionymi – a nawet i bez takich porównań – teksty Michnika są dojmująco płytkie. Ich głównym tematem jest nieustanne rozdzielanie pochwał i nagan. To szlachetne, a to podłe. To przeraża, a to jest budujące. Tu groza, tu nadzieja. To czarne, tamto białe. Cała para idzie w przymiotniki. W jak najostrzejsze, jak najbardziej kategoryczne sformułowanie aktów kanonizacji i potępienia. I nie powstaje z tego żaden spójny etyczny system; jest to moralistyka doraźna, gazetowa, w której przyszeregowanie do strony dobra albo zła zależy od wymogów bieżącej polityki, takich, jakimi je Michnik w danej chwili widział. Jedyną konsekwencją, jaką daje się w jego pismach zauważyć, jest tendencja do uporczywego trzymania się raz wyrażonej opinii. Wbrew wszystkiemu, a najbardziej wbrew faktom. Dlatego w szesnaście lat po Okrągłym Stole, po badaniach licznych historyków, po ujawnieniu dokumentów, Michnik upiera się, że Jaruzelski ocalił Polskę przed sowiecką interwencją, że stan wojenny przebiegł przy minimalnej liczbie ofiar, że jedyną alternatywą dla kapitulanctwa rządu Mazowieckiego była krwawa wojna domowa, i tak dalej.

Rzecz charakterystyczna, że Michnik nie dyskutuje z przeciwnikami. Czasem stoczy jakąś łagodną polemikę z kimś, kto się z nim w prawie całej rozciągłości zgadza – ot, z Jackiem Kuroniem albo Leszkiem Kołakowskim. Do innych zwrócić się może tylko w nieznoszącym sprzeciwu, wyrokującym bezdyskusyjnie pamflecie. W spory na równych prawach nie wchodzi i nie dopuszcza do publicznej konfrontacji z kimś, kto by reprezentował inny obóz. Prorocy nie dyskutują, prorocy przemawiają z wyżyn i rozstrzygają – w ich wyroki można tylko wierzyć albo iść precz.

Funkcjonując w tej sposób, Michnik wychował sobie nie tylko rzeszę wyznawców, ale także rzeszę zdecydowanych przeciwników. Problemem tych drugich, jak mi się wydaje, jest to, że nie wyzwolili się ze sposobu polemiki – jeśli można to nazwać polemiką – narzuconego przez Michnika. Odwracają tylko znaki wartości. Jeśli w oczach wyznawcy Michnik jest prawodawcą, bo jest uosobieniem dobra – to w oczach wroga Michnik jest deprawatorem, bo jest uosobieniem zła. Dla wyznawcy – bohater podziemia, wieloletni więzień polityczny, ofiara szykan i represji, który umiał stanąć ponad podziałami, przekroczyć w imię racji moralnych uprzedzenia i wznieść się ponad doznane krzywdy. Dla wroga – zakłamany komunista, syn komunisty i komunistki, brat stalinowskiego zbrodniarza, wychowanek „czerwonego harcerstwa” i po prostu oszust, który udawał opozycjonistę, a całe życie mieszkał w zastrzeżonej dla ludzi reżimu warszawskiej enklawie luksusu.

Nie ma szansy na spór, są za to rozpalone do białości emocje i wściekłe obelgi, miotane w tę i we w tę.

Widzę to nieco inaczej. Winą Adama Michnika, choć zapewne i jego tragedią, jest to, że moralistyka była dla niego tylko wyborem taktycznym. Staram się tu Państwu udowodnić, że wszystkie zasadnicze punkty jego nauczania, głoszonego po roku 1989 i stanowiącego podstawę redakcyjnej praktyki gazety, która na dziesięciolecie określiła myślenie dominującej części polskiej inteligencji, nie były skutkiem żadnych odruchów moralnych, postawienia „czucia i wiary” ponad szkiełko i oko mędrka, jakiegoś fanatyzmu prawdy czy słuszności. Były logicznym skutkiem racjonalnej analizy politycznej.

Racjonalnej – to nie znaczy trafnej. Wręcz przeciwnie, jako polityk Michnik był jedną wielką pomyłką. Rozeznał sytuację początków ustrojowej transformacji tak nietrafnie, że gorzej nie było można. Dostrzegł szanse i zagrożenia akurat nie tam, gdzie należało, wyciągnął z tego wnioski mające się nijak do rzeczywistości, ulegając na dodatek traumom, fobiom i sentymentom swoim i swojego środowiska. Nawet nie zauważył przy tym, że jest manipulowany przez tych, których uznał za nowych przyjaciół, i że swą moralistyką osłania ich tęgo cuchnące geszefty. Nie piszę tego, żeby się nad nim pastwić, po szesnastu latach to zbyt łatwe – stwierdzam po prostu fakt.

Michnik nie dlatego bronił komunistów przed odebraniem im majątków i rozliczeniami, nie dlatego ich wzmacniał, nie dlatego blokował lustrację i niszczył zwolenników dekomunizacji, że tak mu podszeptywał instynkt moralny. Przede wszystkim robił tak dlatego, że tak mu podpowiadały jego rachuby -że to potrzebne, aby władzę zdobyli i utrzymali ci, którzy będą ją sprawować najlepiej i poprowadzą Polskę we właściwym kierunku.

Ale zdając sobie sprawę, że jego najskuteczniejszą bronią jest pozycja najbardziej znanego opozycjonisty peerelu, jego martyrologia, jego zupełnie fantastyczny „pijar” męczennika i autorytetu, uprawiał politykę właśnie za pomocą sprowadzonych do roli narzędzi etyki i moralistyki.

Nieszczęście polegało na tym, że cele, które w ten sposób promował, były głęboko niemoralne. Moralizowanie wydaje się rzeczą prostą: „tak – tak, nie – nie”, jak to ujmuje Dobra Księga. Ale moralistyka Michnika i jego gazety to ciąg nieustających łamańców, wolt i wewnętrznych sprzeczności, gołosłownych deklaracji, pociągających za sobą treści zupełnie z nimi sprzeczne, pokrętnych wywodów, w demagogiczny sposób mających dowieść tez z gruntu absurdalnych, i nieustannego stosowania podwójnej miary wobec tego, co arbitralnie uznane za słuszne, i tego, co uznane za niesłuszne. Prawdziwa moralistyka wpływa na odbiorcę tak, że pod jej wpływem człowiek inteligentny, poznawszy podstawowe założenia, sam bez trudu wydedukuje, co powinien sądzić o takich czy innych przypadkach konkretnych. Wyznawca michnikowszczyzny musi natomiast nieustannie oglądać się na swoje autorytety, żeby wiedzieć, co powinien myśleć, kto tu słuszny, a kto niesłuszny. Zamiast prostych i jasnych wskazań otrzymuje maskujące sprzeczności gładkie zdanka, magiczne formułki, w stylu „nie wyrzekliśmy się marzeń, ale wyrzekliśmy się złudzeń” czy cytowanego już „dla zbrodniarza nie może być bezkarności, ale może być wielkoduszność”.

Michnik postanowił więc argumentami moralnymi bronić rzeczy głęboko niemoralnych. Broniąc, z politycznej kalkulacji, kłamstwa, niesprawiedliwości, zła – starał się udowodnić, że są one właśnie prawdą, sprawiedliwością i dobrem. To właśnie stanowi o fenomenie. W dziejach społeczeństw pełno było chybionych politycznych rachub, błędnych analiz, nadętych wielkości i obłudników strojących się w szaty autorytetów. Nie brakło też przykładów masowej demoralizacji i zaniku elementarnej zdolności odróżniania dobra od zła. Ale takiego czegoś, jak niemoralna moralistyka Michnika, na taką skalę, z takim społecznym rezonansem – nie było. Nie było sytuacji, aby tak liczna grupa, jaką jest pokaźny odłam polskiej inteligencji ostatnich dziesięciu lat, tak ochoczo brnął w kłamstwa pod hasłem dążenia do prawdy i godził się na powszechną krzywdę ofiar i nagradzanie oprawców pod hasłem sprawiedliwości!

Ale też, rzecz pocieszająca: jeśli już na samym wstępie tej książki mogłem napisać, że Michnik jest dziś człowiekiem przegranym, choć miał w ręku wszystko, co tylko do zwycięstwa niezbędne – praktyczny monopol na prawdę i słuszność, możliwość reglamentowania dostępu do debaty publicznej, powolnych sobie ludzi na najwyższych stanowiskach w państwie – to właśnie dlatego, że na dłuższą metę moralność oparta na niemoralności zwyciężyć po prostu nie może.

Przegrał, nie ma już tych wpływów, dajcie mu spokój, przestańcie się nad nim pastwić, powiadają dziś półgębkiem jego wczorajsi pomagierzy od zakłamywania spraw i rugowania ze zbiorowej pamięci zła komunizmu. Ależ tu pastwienie się nie ma nic a nic do rzeczy!

Tu – pozwólcie, że się raz jeszcze odwołam do gorzkiej bajki Jewgienija Szwarca – nie wystarcza, że smok został pokonany w rycerskim pojedynku i zabity. Trzeba jeszcze tego smoka zabić w duszy każdego z jego poddanych.


* * *

No, coś tam może jest na rzeczy, słyszę, jak powiadają niektórzy z Państwa, ale tu żeś już pan przesadził. Zakłamywanie, brnięcie w kłamstwa – no, stawiać takie zarzuty Adamowi Michnikowi to już gruba przesada!

A ja się wcale z tych sformułowań nie zamierzam wycofywać, i więcej – nie przypadkiem użyłem ich właśnie tutaj. Bo nie ma lepszego przykładu, na którym można udowodnić, jak michnikowszczyzna fałszowała rzeczywistość, niż to, kim byli konfidenci peerelowskiej bezpieki, i czym może, a czym nie może być lustracja.

„Od początku byłem przeciwnikiem lustracji. Powód jest prosty: na podstawie teczek zgromadzonych przez UB i SB nie da się dociec prawdy o danym człowieku. Teczki oraz zgromadzone w nich dokumenty kłamią i dla kłamliwych celów zostały zgromadzone. Miały służyć między innymi szantażowi, zatem zawierają sfabrykowane donosy, fotografie, taśmy magnetofonowe” – pisze Michnik w roku 1992.

Niewątpliwie, to bardzo słuszna uwaga, że na podstawie teczek SB nie da się dociec prawdy o danym człowieku. Pytanie, czy w ogóle, a jeśli, to na jakiej podstawie, można jej dociec? Ileż to żon przeżyło ze swym ślubnym wiele lat w przekonaniu, że wie o nim wszystko, albo odwrotnie, iluż to mężów… A ilu pisarzy było całkiem innymi ludźmi w prawdziwym życiu, niż można by dociekać na podstawie ich twórczości. Albo… Tak, ale przypadkiem nie jesteśmy na seminarium filozoficznym, więc zamiast kwestią poznawalności ogólnej prawdy o danym człowieku zajmijmy się może problemem nieco bardziej konkretnym: czy na podstawie teczek można dociec, czy dana osoba była Tajnym Współpracownikiem SB.

Otóż można, bo teczki TW do tego właśnie służyły, aby trzymać w nich dokumentację ich działalności, od pierwszego do ostatniego donosu.

Tezę, jakoby teczki „miały służyć między innymi szantażowi” i tym samym zawierały „sfabrykowane donosy, fotografie, taśmy”, można obronić tylko dzięki przezornemu użyciu przez Michnika zwrotu „między innymi”. Ale później Michnik zatracił tę przezorność i wielokrotnie twierdził, że ubeckie archiwa to przede wszystkim – jeśli nie wyłącznie – „komprmateriały”. Powtarza tę tezę także w dużym, jubileuszowym tekście na dziesięciolecie „Gazety Wyborczej”, powtórzonym potem w książce: „O przydatności obywatela do pracy w administracji nie mogą decydować papiery gromadzone przez funkcjonariuszy komunistycznej Służby Bezpieczeństwa… Te papiery gromadzone były jako instrument policyjnego szantażu; to były kompromaty – materiały zbierane po to, by móc kompromitować ludzi dla władzy niewygodnych”.

Można by sądzić, że SB była czymś w rodzaju redakcji tabłoidu. Otóż nic podobnego – i Adam Michnik doskonale o tym wie. Obraz, jaki naszkicował choćby w cytowanym wyżej akapicie, jest fałszem, obliczonym na tych, którzy nie mają pojęcia o podstawowych sprawach. Więc wyjaśnijmy: SB gromadziła swe archiwa dla siebie samej. Nikt spoza SB nie miał do jej teczek nigdy wglądu. Gromadziła je po to, aby pomagały jej w prowadzeniu rozmaitych śledztw i operacji. Tak, jak policja nie tworzy kartotek po to, żeby za ich pomocą mafię skompromitować, tylko po to, żeby ją rozbić – tak SB „rozpracowywała” środowiska wrogie socjalizmowi. „Haki” zbierała tylko przy okazji.

To prawda, że wśród różnych metod działania ubecji było także sporządzanie rozmaitych fałszywek. Ale fałszywki służyły ubecji do oszukiwania innych. Ona sama doskonale wiedziała, co sfałszowała, i nigdy nie wsadzała tego do teczek swoich TW.

Oczywiście, bezpieka węszyła za wszystkim, co mogło być przydatne do „pracy operacyjnej”. Jeśli udało się jej nakryć „figuranta” (w ubeckim żargonie – osobę rozpracowywaną) na pozamałżeńskim romansie, na homoseksualizmie czy braniu narkotyków, skrzętnie takie sprawy notowała. Andrzej Friszke, członek kolegium IPN, związany z „Więzią”, a więc bliższy raczej michnikowszczyźnie niż lustratorom, poproszony został pod koniec sierpnia 2006 przez „Rzeczpospolitą” o skomentowanie publikacji w „Dzienniku”, w której – bez nazwisk – pojawiały się wątki rozmaitych ekscesów obyczajowych ludzi z podziemia. Friszke, wobec wspomnianego artykułu bardzo krytyczny, powiedział wtedy: „Opisane w nim [tj. w artykule „Dziennika«] przypadki autor albo całkowicie zmyślił, albo przejrzał ogromną ilość materiału, żeby wyłowić z niego»smaczki«, które pasowały mu do tezy. Przeczytałem kilkaset teczek i wiem, że trzeba się bardzo natrudzić, żeby natrafić na choćby jeden casus podobny do opisanych w»Dzienniku«. Oczywiście (…) Służba Bezpieczeństwa chętnie zbierała kompromitujące materiały na działaczy opozycji i notowała sobie takie fakty albo plotki. Jeśli mogły posłużyć do zdezawuowania kogoś… Ale nie są to bynajmniej rzeczy nagminne. A tekst w»Dzienniku«sugeruje, że tak właśnie wyglądało życie codzienne opozycji. To jest obraz kłamliwy… Trzeba mieć dużo złej woli, żeby skonstruować taki opis”.

Ale przecież – taki właśnie opis teczek dał w swych dziełach kilkakrotnie także Michnik, twierdząc wprost, że ubecja nie tyle nawet „zbierała”, co fabrykowała materiały do szantażu, i że owe fałszywki, haki, kompromaty etc. stanowią główną zawartość teczek!

Odnotujmy opinię historyka, którego kwalifikacji ani uczciwości nigdy michnikowszczyzna nie podważała: trzeba do tego „dużo złej woli”.

„Archiwa są niewiarygodne”, powtarzają w nieskończoność podwładni Michnika. Nigdy nie potwierdził tego żaden historyk. Wręcz przeciwnie – każdy z nich, pytany, czy kiedykolwiek zetknął się ze sfałszowaną teczką, zaprzecza. Jedyny taki udowodniony wypadek, spreparowanie „lojalki” Kaczyńskiego, miał miejsce już w latach dziewięćdziesiątych. A opowieści snute przez byłych esbeków, którzy na każdym procesie lustracyjnym zapewniają, że odnalezione przez śledczych wpisy sami własnoręcznie fałszowali, można włożyć między bajki, tak samo, jak opowiastki snute dziennikarzowi „Gazety Wyborczej”, jakoby ubecy dla zdobycia premii chodzili sobie po blokowiskach, spisywali przypadkowe nazwiska z listy lokatorów i zakładali na nie teczki fałszywych TW. W wielu sferach życia peerelu panował kompletny bajzel, pogłębiający się w miarę upływu lat – ale akurat nie w służbach. Istniały tam kontrole, istniały też surowe kary dla funkcjonariuszy, którzy ośmieliliby się oszukiwać swoich przełożonych.

Chyba, że mamy wierzyć, iż jeszcze w latach siedemdziesiątych SB dowiedziała się dzięki jakiemuś wehikułowi czasu, że niebawem komunizm szlag trafi, że do jej najtajniejszych archiwów wejdą ludzie z aktualnej opozycji, i w związku z tym postanowiła ich skołować, wpisując do archiwów różne bzdury.

„Nie można wierzyć esbekom”, powtarza michnikowszczyzna, i za każdym razem, gdy komuś zostaną wyłożone na stół dowody jego zdrady, zawodzi, że to „pośmiertne zwycięstwo SB”. Otóż jeśli nie można wierzyć esbekom, to przede wszystkim nie można wierzyć ich dzisiejszym opowieściom, jakoby zakładali fałszywe teczki albo wpisywali kogoś do ewidencji TW bez jego wiedzy po to, aby mu pomóc albo go przed czymś ochronić. Faktycznie, nie należy im wierzyć, bo plotą to wszystko w poczuciu absolutnej bezkarności, starając się zgodnie wybielić Firmę i obalić każde lustracyjne oskarżenie. Należy znacznie bardziej, niż im, wierzyć archiwom – temu, co w nich zapisywali na użytek własny i przełożonych wtedy, gdy nie wiedzieli, że ktoś inny będzie te archiwa czytać.

Oczywiście, nie każda wiadomość znaleziona w teczkach SB musi być prawdziwa. Ubecy czasem się mylili, ich konfidenci czasem fantazjowali, a czasem byli wprowadzani w błąd. Tak samo można powiedzieć, że wiele nieprawdy jest w innych archiwach. Na przykład na posiedzeniach Politbiura cytowano różne z gruntu fałszywe statystyki i te statystyki zostały zapisane w protokołach. Mimo to nikt nigdy nie wzywał, żeby a priori wyłączyć z badań protokoły posiedzeń władz peerelu czy inne zespoły archiwalne. Jedynym źródłem jakoby całkowicie niewiarygodnym mają być archiwa MSW. Żaden – powtórzę -żaden historyk nigdy się nie podpisał pod taką tezą. Poza Adamem Michnikiem, oczywiście.

Bo dla michnikowszczyzny każde sięgnięcie do archiwów SB stanowi asumpt do wysunięcia oskarżenia, że ten, kto to zrobił, traktuje archiwa „bezkrytycznie”. Że chce pisać historię wyłącznie na ich podstawie, że widzi w nich prawdy objawione, że patrzy na wydarzenia oczyma bezpieki i tak dalej. Są to wszystko gołosłowne, niczym nieuzasadnione insynuacje. W żadnej pracy historycznej, w żadnej nawet publikacji prasowej, włącznie z tymi, które wzbudziły największą wściekłość publicystów Michnika, materiały ubeckie nie zostały potraktowane „bezkrytycznie”. Są one konfrontowane z faktami, z zawartością innych archiwów, słowem, poddawane normalnej krytyce źródeł, jak to jest zwyczajem historyków. Rozmawiałem z wieloma z nich, także z tymi, których michnikowszczyzna obdarzała mianem „pętaków”, „małych gnojków z IPN”, w najłagodniejszej wersji „trzydziestoletnimi inkwizytorami z IPN”. Żaden z nich nie uważał badanych archiwów MSW za bardziej wiarygodne niż archiwa, dajmy na to, PZPR czy rządu. Ale też, i to chyba wystarczy by być „gnojkiem”, nie uważali ich za mniej wiarygodne i mniej przydatne w pracy historyka. W pracy, z której przecież rozliczają ich nie czytelnicy gazet, ale, wedle ustalonych dla tego zawodu zasad, inni historycy. Archiwa mają być niewiarygodne także dlatego, że zostały „przetrzebione”. To kolejny koronny argument michnikowszczyzny, i trzeba przyznać – wyjątkowo tupeciarski, zważywszy, jak wiele w stosownym czasie, za Mazowieckiego, zrobili ludzie z kręgu Michnika, aby przeszkodzić bezpiece w wielkim paleniu teczek. Ale, znowu, badający sprawę historycy twierdzą, że archiwów na sto procent wyczyścić nie było można. Że, jak to ujął znany historyk rosyjski – archiwa nie płoną. Uniemożliwiał ich wyczyszczenie sam skomplikowany system obiegu informacji, który w nich obowiązywał. Papiery z jednych teczek „przechodziły” w innych sprawach, były więc stale rozmnażane, i praktycznie nie sposób usunąć z archiwów śladów działalności jakiegoś TW, bo nawet jeśli spaliło się jego teczkę pracy, zobowiązanie odręczne i pokwitowania, to donosy nadal tkwią w innych teczkach. Nie sposób też zlikwidować śladu po zniszczonych materiałach, bo wszystkie dokumenty były wielokrotnie odnotowywane w różnych ewidencjach, z których nie można było już potem niczego usunąć ani niczego dopisać. Mimo wszystkich starań, usilna niszczycielska praca podwładnych generałów Kiszczaka i Dankowskiego tylko znacznie utrudniła historykom dotarcie do prawdy. Uniemożliwić go nie zdołała.

„Teczki powinny zostać zapieczętowane na pięćdziesiąt lat”, postulował Michnik, oskarżając prawicę o to, że szuka w teczkach amunicji. Ale pisząc te słowa, musiał wiedzieć, że na to za późno, że archiwa zostały już gruntownie przekopane, i to nie przez prawicowców. Na użytek Wałęsy Andrzej Milczanowski przeprowadził cichą lustrację, którą objął siedem tysięcy osób – lustrację o tyle inną od postulowanej przez „jaskiniowych antykomunistów”, że mającą na celu nie ujawnienie prawdy o zasobach archiwalnych, tylko znalezienie „haków” na polityków. Stworzona przez Milczanowskiego lista od późniejszej listy Macierewicza była o trzy nazwiska dłuższa, bo zespół Macierewicza przyjął zasadę, aby nie uznawać śladów w ewidencji komputerowej nie potwierdzonych archiwami papierowymi. Zresztą, jak wspomina Olszewski, gdy został premierem, Milczanowski przekazał tę listę także jemu, najwyraźniej traktując to jak czynność rutynową. Musiał też Michnik wiedzieć, że jeszcze w czasach peerelu archiwa były mikrofilmowane i że los tych mikrofilmów nie został przekonująco wyjaśniony – nie można wykluczyć, że znalazły się poza Polską. W takiej sytuacji wypadałoby przynajmniej rozważyć możliwość, czy ujawnienie zasobów, jak próbował to zrobić rząd Olszewskiego, nie jest mniejszym złem, niż godzenie się na funkcjonowanie „kwitów” w szarej strefie. Michnik na ten argument pozostaje głuchy albo po prostu go wyszydza.

Na tym wyczerpują się antylustracyjne argumenty natury praktycznej. Ale michnikowszczyzna, nie tylko w tej jednej sprawie, bardziej polegała zawsze na argumentach etycznych. Zaglądanie do teczek jest nie tylko uleganiem brzydkiej skłonności do podglądactwa i grzebania się w „kloacznych nieczystościach”. To także – jakżeżby to słowo mogło nie paść – „podłość”. Nawet „skończona podłość”. Bo przecież konfidenci byli ludźmi „złamanymi”, zmuszonymi do współpracy szantażem, strachem albo wręcz torturami. Więc nie należy potęgować ich cierpień, wywlekając im teraz chwile słabości.

Obraz konfidenta SB jako człowieka nieszczęśliwego, złamanego, który „coś tam podpisał” pod wpływem prześladowań, upowszechniany był przez michnikowszczyznę tak długo, aż stał się potocznym stereotypem, i większość z Państwa, słysząc „konfident”, zapewne odruchowo wyobraża sobie kogoś takiego.

Ale to stereotyp fałszywy. Henryk Głębocki, badając archiwa SB w Krakowie, wyliczył bardzo precyzyjnie, że ponad 96 proc. jej TW podejmowało współpracę dobrowolnie, dla korzyści materialnych, dla pomocy w karierze, zyskania możnych protektorów, ułatwień w wyjazdach zagranicznych. Nawet w czasie chwilowego, ale wyraźnego załamania werbunków podczas karnawału pierwszej „Solidarności”, niewątpliwie spowodowanego ówczesnym przypływem nadziei, „współodpowiedzialność obywatelska” była wykazana jako podstawa 87 proc. „pozyskań”. Podobnie wyglądają statystyki z innych ośrodków. Kapujący artyści zwykle od swych oficerów prowadzących domagali się załatwiania im dobrych recenzji, wystawień, wznowień. Kapujący dziennikarze – wyjazdów na atrakcyjne zachodnie placówki. Kapusie naukowcy oczekiwali pomocy w awansie i wyjeździe, prawnicy – przymknięcia oka na dochody z prywatnej kancelarii (formalnie biorąc, nielegalne). A bezpieka w miarę możliwości takie prośby spełniała.

Bo przecież, choć sięgała także i po broń zastraszenia czy szantażu, wiedziała doskonale, że „z niewolnika nie ma pracownika”. TW pozyskany pod przymusem był TW marnym, niepewnym. Zawsze istniała obawa, że będzie się starał wykręcić sianem, informować o sprawach drugorzędnych, które sam uznaje za nieistotne, albo że po prostu przyzna się tym, których mu kazano infiltrować, i ostrzeże ich, żeby nie mówili mu o niczym istotnym. Po takich TW sięgała bezpieka tylko w sytuacjach naprawdę rozpaczliwych i traktowała ich donosy bardzo ostrożnie. Kiedy stosowano werbunek pod przymusem, to raczej po to, żeby wybić kogoś z działalności opozycyjnej albo poprzez dekonspirację zasiać lęk i niepewność w jego środowisku niż w nadziei, iż rzeczywiście dostarczy on jakichś istotnych informacji.

Proszę zwrócić uwagę, że z trzech wymienionych wcześniej autorytetów michnikowszczyzny, zdemaskowanych jako TW, żaden nie był zastraszony czy złamany. To znaczy, podawał się za takowego Maleszka, ale w oczywisty sposób kłamał. Podwójne życie i zwalczanie opozycji pod pozorem działania w niej było dla tego człowieka, jak widać z dokumentacji jego konfidenckiej kariery, prawdziwą pasją, dostarczało mu jakichś adrenalinowych dreszczy, porównywalnych z tymi, które musiał odczuwać sławny Jewno Azef. Ksiądz Czajkowski puścił się na współpracę z władzą, szukając wsparcia dla swych pomysłów na reformowanie i „otwieranie” Kościoła, z którymi nie był zbyt dobrze postrzegany przez większość duchownych, a zwłaszcza hierarchów. Andrzej Szczypiorski, człowiek ogromnej pychy i ambicji, a zarazem literat bardzo mierny, sprzedał się dla zaszczytów, dla przekładów, promocji i klaki.

Stereotyp konfidenta jako człowieka złamanego przemocą, zaszczutego, zwykle łączy michnikowszczyzna z innym mitem – jakoby bezpieka pozyskiwała TW tylko w środowiskach opozycyjnych. Tak wiec TW to ktoś, kto walczył o ojczyznę, poświęcił się -cóż, złapali go i zeszmacili esbecy, ale przynajmniej próbował. Dlaczegóż on ma się znaleźć pod pręgierzem opinii publicznej, pyta rozdzierająco michnikowszczyzna, aby potępiali go ci, którzy nic nie robili, tylko siedzieli podekowani w domach?

W rzeczywistości akurat w opozycji bezpieka miała współpracowników raczej mało i to głównie pośród ludzi „obsługujących” opozycjonistów – na przykład poprzez ich nocowanie – niż z grona samych aktywnych działaczy. Oczywiście, nie można wykluczyć, że był ktoś taki także i wśród liderów. Udawało się to służbom w innych krajach, mogło się udać i u nas. Taki wysoki rangą współpracownik byłby na pewno zbyt ważny, aby zakładać mu teczkę, żądać odręcznego zobowiązania czy podpisywania kwitów. Rozmowy byłyby prowadzone przez wysokiego rangą funkcjonariusza, a notatki z nich traktowane jako ściśle tajne i przeznaczone tylko dla najwyższego kierownictwa. Przy takich rozmowach trudno by było zresztą wyznaczyć granicę pomiędzy agenturalnością a polityczną grą, czy swego rodzaju negocjacjami. Nie można oczywiście wykluczyć, ale – nawet jeśli komuniści mieli w opozycji kogoś takiego, nie zmienia to faktu, iż stopień jej zinfiltrowania nie był tak wielki, jak by można sądzić z dzisiejszych przechwałek ubeków na łamach Urbanowego szmatławca. Archiwa pokazują, że większość swych informacji o opozycji czerpała SB nie z agentury, a ze środków technicznych, podsłuchów telefonicznych i pokojowych, z przechwytywania korespondencji.

Według ustaleń historyków, najbardziej naszpikowane agentami były duchowieństwo, główny wróg peerelu, na nękanie i szpiegowanie którego bezpieka nie szczędziła sił ani środków, następnie środowisko dziennikarzy, palestra, kręgi naukowe i artystyczne. Bezpieka, o czym się dziś zapomina, istniała nie tylko po to, by zwalczać opozycję (co by w takim razie miał do roboty niemiecki urząd Gaucka, przecież w NRD żadnej opozycji nie było), ale przede wszystkim po to, by kontrolować, co się myśli i mówi w społeczeństwie, szczególnie w jego kręgach opiniotwórczych. I lubiła być dobrze poinformowana.

Nie ma więc realnych podstaw stosowany przez michnikowszczyznę moralny szantaż, że kto domaga się ujawniania konfidentów, chce zniszczyć i zbrukać piękną historię „Solidarności”, jedną z ostatnich rzeczy, z jakich możemy być dumni; osobiście zresztą sądzę, że bruderszafty Michnika, jego głośne tournee po Paryżu z Jaruzelem i demonstracyjnie okazywana atencja dla innych prominentnych komunistów zbrukały mit „Solidarności” o wiele bardziej, niż mogłoby to zrobić znalezienie nawet kilku agentów wśród jej liderów. Nie jest także prawdą, jakoby rozliczanie agentów było na rękę postkomunistom, bo ich ta sprawa nie dotyczy. Owszem, instrukcja z lat siedemdziesiątych zakazywała werbowania TW wśród członków partii, ale w czasie stanu wojennego i po nim mało kto się już tym w bezpiece przejmował. Zresztą, rzecz jest oczywista – gdyby postkomuniści uważali lustrację za korzystną dla siebie, to by ją popierali, a senator Jarzembowski domagałby się w ich imieniu zwiększania, a nie zmniejszania budżetu IPN. Z faktu, że w tej kwestii, jak i w wielu innych, solidaryzowali się zawsze z michnikowszczyzną, płynie wniosek oczywisty.

To absurdalne, żeby ujawniać ofiary – to znaczy konfidentów – jeśli ci, którzy ich łamali, szantażowali i torturowali, pozostają nieznani, głosi inny antylustracyjny argument michnikowszczyzny. Chce się zapytać – ale dlaczego pozostają nieznani? Jeśli zabrakło do ich ujawnienia woli politycznej – także ze strony partii powiązanych z Michnikiem – to czyż taka medialna potęga, jak „Gazeta Wyborcza”, nie mogła przedsięwziąć czegoś, aby społeczeństwo poznało prawdę o tych, którzy szantażowali i torturowali? Bo pamiętam, że kiedy inna gazeta ujawniła, jak się obecnie nazywa i gdzie pracuje jeden z morderców księdza Popiełuszki, w „Wyborczej”, jak zwykle, znaleziono dla niej tylko wyrazy moralnej przygany. W porządku, spróbujmy wziąć za dobrą monetę zapewnienie Michnika z tekstu opublikowanego w 1992, że choć nazwiska powinny jego zdaniem pozostać utajnione na pięćdziesiąt lat, to jednak należy „obnażyć cały mechanizm zbrodni i terroru, draństwa jednych i krzywdy drugich”. Nie sposób nie zapytać: to dlaczego przez tyle lat nigdy nie zrobił redaktor Michnik niczego, literalnie niczego, co by szło w tym kierunku? Wystarczało zlecić któremukolwiek z setek zatrudnianych przez gazetę dziennikarzy: opisz ten cały mechanizm i go obnaż. A potem to wydrukować. Co stanęło na przeszkodzie? Dlaczego komunistyczne zbrodnie kończą się w świecie przedstawianym przez gazetę Adama Michnika na roku 1976, a o stanie wojennym pisze się wyłącznie w kontekście „martyrologii” tych, którzy ku straszliwej męce sumienia musieli go wprowadzić i wykonać?

Nazwiska pracowników UB i SB są stopniowo ujawniane przez IPN, niebawem doczekamy się doprowadzenia listy do lat osiemdziesiątych. Dzieje się to przy zajadłym oporze Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. Nie przypominam sobie, by „Wyborcza” kiedykolwiek potępiła za to GIODO lub postulowała zmianę dającej się tak niefortunnie interpretować ustawy o ochronie danych osobowych. W związku z tym zapewnienia Michnika „amnestia tak, amnezja nie” należy uznać za jeszcze jedno z jego gołosłownych hasełek maskujących, a argument „nie ujawniajmy ofiar, skoro oprawcy pozostają nieznani” za obliczony nie na ujawnianie nazwisk oprawców, tylko na ukręcenie całej sprawie łba.

Michnikowszczyzna, wzorem swego bohatera, starała się przekonać, że „szukanie agentów” to rodzaj igrzysk. Igrzysk niesmacznych. Że to igrzyska dla motłochu, który uwielbia ściągać z piedestałów i poniżać autorytety, robota jakichś paranoików, lubujących się w roztrząsaniu „kloacznych nieczystości”, a wreszcie metoda podłej walki politycznej, którą posługują się „radykałowie ostatniej godziny” – tacy, co to nie byli odważni, gdy był na to czas, a teraz chcą unurzać w błocie prawdziwych, zasłużonych przywódców opozycji, żeby zająć należne im po sprawiedliwości miejsce u steru państwowej nawy. Ze sprawy lustracji uczynił Michnik problemat moralny – wałkowane po tysiąc razy pytania, czy godzi się, czy mamy prawo, czy to etycznie – oraz spór estetyczny, w którym bezustannie powtarzają się stwierdzenia o ubeckim szambie i babraniu się w nieczystościach, oraz deklaracje coraz to innych autorytetów, że one żadnych teczek ciekawe nie są.

Michnikowszczyzna nie przyjmuje oczywistego argumentu, że lustracja to kwestia bezpieczeństwa państwa, że były TW na wysokim stanowisku daje możliwość wpływania na najważniejsze decyzje tym, którzy mają w ręku dowody jego agenturalności. Michnik z tym argumentem nawet nie próbuje polemizować. On go, swoją metodą, po prostu wykpiwa: „Taki agent może być szantażowany, powiada senator Romaszewski – pisze Michnik w roku 1992 – dlatego trzeba ujawnić jego teczkę. Ale przecież szantażowany może być nie tylko agent UB czy SB. Szantażowany może być homoseksualista -to może należy jeszcze ujawnić teczki homoseksualistów? Szantażowana może być żona, która ma kochanka – to może ujawnić teczki wszystkich żon? Dodajmy wreszcie, że szantażowane mogą być kobiety, które dokonały aborcji. Słowem, jeżeli się przyjmuje, że trzeba wykluczyć z polityki wszystkie potencjalne ofiary szantażu, to w konsekwencji przyznaje się policji wprost nieograniczone możliwości”.

Czy mam wierzyć, że Adam Michnik nie słyszał nigdy o obyczaju krajów cywilizowanych poddawania kandydatów na wysokie stanowiska czemuś, co z angielska zwie się „procedurami clearingowymi” – czyli właśnie po prostu lustracji?

Jeden przykład. Był wśród wiernych towarzyszy Aleksandra Kwaśniewskiego niejaki Zbigniew Sobótka. W wypełnionym służbą partii życiorysie zabrakło mu czasu na zrobienie matury, ale jako szef organizacji partyjnej w Hucie Warszawa uczynił z niej nader sprawną strukturę. Tak sprawną, że, jak wspomina w rozmowie z Torańską peerelowski minister kultury, Józef Tejchma, kiedy tylko wychylił się wśród twórców jakiś odrobinę bardziej niezależny literat, kiedy powstał jakiś nieco mniej komunistyczny film, zaraz na biurkach partyjnych decydentów lądowały spontaniczne rezolucje oburzonej klasy robotniczej, właśnie z Huty Warszawa. Hutnicy domagali się, aby wrogom socjalizmu i robotnika przykręcić śrubę, a decydenci, oczywiście, ochoczo wolę ludu spełniali. W podzięce za tę sprawność Sobótka w ślad za swymi mocodawcami zrobił karierę w III RP, złamaną dopiero po sławnej „aferze starachowickiej”, kiedy to jako wiceminister spraw wewnętrznych ostrzegł mafiosów z tego miasteczka, przez skolegowanych kumpli z partii, o szykowanej przeciwko nim akcji policyjnej. Został nawet skazany, ale ani dnia nie przesiedział, ułaskawiony natychmiast przez Aleksandra Kwaśniewskiego.

Otóż zanim Sobótka osiadł w resorcie spraw wewnętrznych, najpierw towarzysze z SLD zrobili go wiceministrem obrony narodowej. W tej roli wybrał się nawet w zagraniczną podróż – do Włoch. A tam zawrócono go na lotnisku i wsadzono do samolotu, odsyłając – jak to się dawniej mówiło, „ciupasem” – do kraju. Okazało się bowiem, że nasz wiceminister obrony narodowej figuruje na sporządzonej na użytek NATO liście współpracowników wywiadu sowieckiego, i jako taki jest w krajach sojuszu „personą niepożądaną”. No cóż, są to dzikie kraje, gdzie policja ma nieograniczone możliwości.

Na otarcie łez SLD, jak już pisałem, przeniosło Sobótkę do MSW. A michnikowszczyzna, która kilka lat później, za rządów PiS, tyle głośnych lamentów poświęciła temu, jak strasznie podważa wiarygodność Polski w świecie ta czy inna wpadka Kaczorów, jakoś nie rozdzierała szat, że posyłając do NATO jako swego rządowego wysłannika faceta uważanego przez nich za współpracusia KGB skompromitowaliśmy się i straciliśmy wiarygodność w oczach sojuszników.

W tekście przed chwilą cytowanym Adam Michnik zaczyna swoim zwyczajem od stwierdzenia: „Agenci UB – a tym bardziej KGB – nie powinni być ministrami”. Ale jak to pogodzić ze stwierdzeniem, że nie wolno weryfikować czyjejś przydatności do służby państwowej na podstawie esbeckich papierów? Jak to pogodzić z następującym stroniczkę dalej okrzykiem: „I ja miałbym zmieniać opinię o kimś, kogo znam od lat, i z kim od wielu lat współpracowałem, tylko dlatego, że UB włożyło coś do jego teczki?” (ale o Maleszce troszeczkę jednak Michnik zmienił zdanie, skoro zabronił mu dalszego podpisywania się w gazecie prawdziwym nazwiskiem?). Jak pogodzić to z przytoczonymi wyżej kpinami z argumentu o możliwości szantażowania byłych TW przez państwa ościenne lub rodzimą mafię?

Tylko w jeden sposób: trzeba uznać, że deklaracja „agenci nie powinni być ministrami” ma charakter czysto retoryczny i nie odzwierciedla rzeczywistych poglądów Adama Michnika.


* * *

Wśród argumentów, używanych przez Michnika przeciwko lustracji, zdarzają się przedziwne. Oto na przykład zastanawiający fragment z recenzji książki Jacka Snopkiewicza „Widma bezpieki” – dość wrednego, napisanego na kolanie paszkwilu na właśnie obalony rząd Olszewskiego. Adam Michnik odnalazł tu swoje ulubione sprowadzenie zła komunizmu do stalinizmu, i pożywkę dla tezy, że antykomunizm jest moralnie z owym stalinizmem równoznaczny:

„Oczywiście najstraszniejsze wrażenie robią dokumenty z okresu stalinowskiego. Raz jeszcze przywołany zostaje świat koszmarnych zbrodni, nieludzkich tortur, niewybaczalnych okrucieństw (…) Tego nie wolno zapomnieć, bo byłby to grzech wobec tych wszystkich, którzy w tamtych latach torturom byli poddani. Ale tego nie wolno zapomnieć również dlatego, że – jak naucza historia – mechanizm terroru i prowokacji, kłamstwa i zbrodni potrafi odradzać się w nowym czasie historycznym, w nowych warunkach, przyozdobiony w nową retorykę.

Przecież wtedy też mówiono o potrzebie sprawiedliwego ukarania winnych wcześniejszych zbrodni: tym motywowano specjalne ustawodawstwo o odpowiedzialności za faszyzację kraju. Jak posługiwano się tym prawem, to temat na osobną rozprawę. Ważne jest jednak, że samą zasadą tego ustawodawstwa miał być akt zemsty, który miał uchodzić za wymierzenie sprawiedliwości za wczorajsze przestępstwa, był zaś w swej istocie instrumentem terroryzowania społeczeństwa dnia dzisiejszego.

Wtedy też wszystko zaczynało się od»teczek«. Od demaskowania agentów przedwojennej policji, od tropienia wrogów ludu czy wrogów narodu, od grzebania w cudzych życiorysach.

Rozmawiamy dziś dużo o dekomunizacji i omawiana tu książka jest istotnym przyczynkiem do tych rozmów”.

Stalinowskie zbrodnie zaczęły się od „teczek”? Ki diabeł znowu? Przecież każdy, nie tylko zawodowy historyk, wie doskonale, że nic podobnego. Zbrodnie komunizmu nie odwoływały się wcale do żadnej tam zemsty, tylko do wizji świetlanej przyszłości, w imię której trzeba zlikwidować warstwy społeczne stojące na drodze postępu – „wroga klasowego”, kułaka, posiadacza, wyzyskiwacza. Jakże może Michnik tak kompletnie mijać się z prawdą?

Dopiero po dłuższym namyśle znalazłem jedyne logiczne wyjaśnienie dla tego zdumiewającego passusu. „Stalinowskie zbrodnie” to dla Michnika nie masowa eksterminacja żołnierzy AK, nie wyniszczanie niedobitków warstw wyższych, przemysłowców, ziemian, prawdziwej inteligencji. To wszystko w oczach Michnika jest mniej istotne od wewnętrznej dintojry w komunistycznej mafii, która dotknęła tego czy owego działacza przedwojennej KPP, KPZU czy KPZB – to procesy Spychalskiego, Kliszki czy innych takich, w których, istotnie, czasem sięgano po oskarżenie o współpracę z sanacyjną „dwójką”.


* * *

Na temat lustracji michnikowszczyzna naprodukowała tyle absurdów, że gdybym je wszystkie chciał cytować, nie skończyłbym tego rozdziału nigdy.

Ale jeszcze jeden zacytować trzeba koniecznie. Jak już wspomniałem, najciekawsze rzeczy mówił Michnik wtedy, gdy wypowiadał się dla mediów zagranicznych. W roku 2002 redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” udzielił wywiadu dla niemieckiego miesięcznika „Dialog”. Wypowiedział się w nim między innymi o IPN – zarzucając gołosłownie Instytutowi, że jest to „instytucja poddana skrajnym manipulacjom politycznym, powołana w intencji politycznej i funkcjonująca bardzo źle” i że „po prostu należy tę instytucję zlikwidować”. Słowa te zacytowała w Polsce postkomunistyczna „Trybuna”. Chciałoby się rzec – oto komusza wdzięczność, pokąsać rękę, która ich wykarmiła i obroniła. Ale „Trybuna” bynajmniej nie zauważyła w wywiadzie Michnika nic niestosownego, chciała się po prostu podeprzeć opinią Autorytetu w swoich porachunkach z Instytutem.

Zareagował na ten cytat oburzeniem ówczesny prezes IPN i w efekcie „Gazeta Wyborcza” poczuła się w obowiązku wydrukować całość tekstu, o którym zrobiło się głośno.

Dzięki temu światło dzienne ujrzał w Polsce, po polsku, taki oto wyimek z mądrości Adama Michnika, wyjaśniającego swym niemieckim rozmówcom, dlaczego w Polsce jest źle z refleksją nad tym, co było. Otóż – oczywiście! – nie dlatego, że nie było w Polsce lustracji i dekomunizacji, ale dlatego, że „cała debata na temat PRL-u poszła w drugą stronę, w stronę szukania winnych”. A jeśli się szuka winnych, to:

„Jeżeli urządza się poszukiwanie winnych, to to jest mechanizm eksternalizacji win. Mamy jakichś winnych, a sami jesteśmy niewinni. A tymczasem system dyktatury mógł trwać w Polsce nie dlatego, że byli aparatczycy i bezpieka, tylko dlatego, że miliony ludzi na to przyzwalały. W Polsce były tak zwane wybory, w których brało udział 90 proc. uprawnionych do głosowania. I najgorsze jest to, że tych liczb wcale nie trzeba było fałszować. Rzeczywiście, tłumy, w niedzielę, prosto z kościoła, waliły na wybory i głosowały bez skreśleń”.

Żeby nie było wątpliwości: te słowa nie są fragmentem jakichś abstrakcyjnych rozważań o winie jako takiej. Zostały umieszczone w jednoznacznym kontekście, są częścią odpowiedzi na pytanie o IPN, częścią argumentacji Michnika, dlaczego należałoby rozwiązać pion prokuratorski tej instytucji i zaniechać dochodzeń w sprawie komunistycznych zbrodni.

Pomińmy tę kwestię, jak to rzekomo w III RP „szukano winnych” nieprawości peerelu i poświęcano temu „całą debatę na temat PRL-u”. Los sejmowego druku 1104, potocznie zwanego „raportem Rokity”, który Państwu przedstawiłem wcześniej, wydaje mi się wystarczająco dobitnym przykładem, jak się miała rzeczywistość i do powyższych utyskiwań Michnika, i do ubolewania przez generała Kiszczaka na łamach „Wyborczej”, że się dzieli Polaków „na lepszych i gorszych”.

Co wynika ze słów Michnika? Że zadając pytanie, kto zamordował księdza Suchowolca, księdza Zycha, kto powiesił na płocie stoczni Samsonowicza, na urągowisko i postrach wrogom reżimu, czy kto utopił w Wiśle Barchańskiego – jesteśmy podli. Ulegamy własnej chęci do samowybielenia. Bo tak naprawdę nie jest ważne, kto konkretnie ich zamordował – jest ważne, że za te mordy ponosimy odpowiedzialność wszyscy! Wszyscy wspólnym wysiłkiem skręcaliśmy kark Pyjasowi, wszyscy katowaliśmy Bednarka, i zadawanie dziś pytania, czy może istnieli BARDZIEJ winni od zwykłego, sterroryzowanego polactwa, które chodziło na „wybory”, bo wiedziało, że kto nie pójdzie, kto się nie odhaczy na liście, ten będzie wzywany do dyrekcji i POP, nękany, będzie miał, krótko mówiąc, przerąbane -że zadawanie tego pytania to nikczemna próba zrzucenia z siebie tej winy. Że jeśli twierdzimy, iż były w komunizmie konkretne osoby, które dokonywały zbrodni, które kierowały aparatem przemocy, układały zbrodnicze plany i sprzedawały swoją ojczyznę za transferowe ruble, i że ich winy są nieskończenie WIĘKSZE, niż tych, którzy tylko chcieli po prostu żyć, bo nie mieli w sobie dość heroizmu ani wiary w sens walki, żeby ją prowadzić – to po prostu próbujemy zrzucić z siebie współodpowiedzialność.

A to brzydko.

Tak oto Adam Michnik skonstruował moralną interpretację, która pozwala mu bez cienia zażenowania bratać się z najgorszymi kanaliami i zapraszać je do wspólnego obozu Lepszej Przyszłości: wszyscy byli winni tak samo.

Z tą poprawką, że komunistyczni generałowie, którzy oddali przy Okrągłym Stole władzę Michnikowi i jego środowisku, swoje winy już odkupili. „Sto tysięcy razy”

Oto podstawy tej szczególnej wiary, przed którą padła na kolana wielka część inteligencji III Rzeczpospolitej.

Загрузка...