NIE BĘDĘ WALCZYŁ BRONIĄ NIENAWIŚCI

Koniec kwietnia roku 1990. Prezydentem Polski jest jeszcze Wojciech Jaruzelski, jego wieloletni najbliższy współpracownik Czesław Kiszczak, jako minister spraw wewnętrznych, sprawuje niepodzielną kontrolę nad wojskowymi i cywilnymi służbami specjalnymi, a pierwszy niekomunistyczny premier, Tadeusz Mazowiecki, broniąc w telewizji obecności w Polsce okupacyjnych wojsk sowieckich, używa tradycyjnego argumentu komunistycznej propagandy – że chronią nas one przed obcą agresją (kto konkretnie chce nas napaść – nie uściśla, ale może chodzić tylko o NATO i niemieckich rewizjonistów). W rządzie na czele części resortów stoją ludzie nominowani przez opozycję, ale stanowiska wiceministrów, dyrektorów departamentów i wojewodów pozostają nienaruszoną domeną starej, partyjnej nomenklatury.

Mimo tego nikt nie ma wątpliwości, że półwiecze komunistycznej władzy nad naszym krajem nieuchronnie dobiega końca. Nie tylko nad naszym – w ciągu dziesięciu miesięcy, jakie minęły od „kontraktowych” wyborów, po raz pierwszy w dziejach peerelu sankcjonujących istnienie opozycji, sąsiednie komunistyczne reżimy waliły się jeden po drugim jak kostki domina. Mur berliński leży w gruzach, a Nicolae Ceausescu w ciemnym grobie, jako ostatni już i najbrutalniej potraktowany z odstawionych od władzy przywódców środkowoeuropejskich Kompartii. Na praskim Hradzie zasiada od niedawna, jako prezydent wolnej Czechosłowacji, wieloletni więzień polityczny Vaclav Havel – niecały miesiąc wcześniej spotkał się z Lechem Wałęsą, który wciąż pozostaje tylko szefem związku zawodowego. Wiele wskazuje, że właśnie irytacja Wałęsy tym faktem będzie prawdziwą przyczyną wzbierającej już wojny na górze.

Ale to mordercze starcie, w którym byli bohaterowie obrzucą się najgorszym błotem i skutecznie zniszczą w oczach społeczeństwa mit „Solidarności”, jeszcze przed nami. Na razie wiadomo, że będą wybory prezydenckie i że będzie w nich kandydował przywódca „Solidarności”. Kto się tym interesuje, wie też, że Wałęsa zablokował starania prowadzone przez grupę wpływowych działaczy postsolidarnościowej „lewicy laickiej” o przekształcenie Komitetu Obywatelskiego w poddany jednolitemu przywództwu ruch polityczny. I że wywołane tym napięcie pomiędzy ową grupą działaczy a Wałęsą jest już zbyt silne, aby mogło się rozejść po kościach. Na razie wyraża się ono w coraz bardziej zjadliwych filipikach na łamach „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Solidarność”, Tadeusz Mazowiecki już straszy na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego „polskim piekłem” – ale fasada jeszcze nie pękła.

Patrząc na nią z zewnątrz wciąż można sądzić, że wszystko jest na dobrej drodze: komuna w odwrocie, może nie tak szybkim, jak by się chciało, ale jednak. A do władzy idą nasi. Bohaterowie „Solidarności” i podziemia, ludzie prawi, którzy cierpieli za wolność prześladowania, byli wsadzani do więzień, internowani, nękani ciągłymi aresztowaniami i rewizjami. Pewnie mają swoje wady, ale jednego możemy być pewni: że nas nie zdradzą.

Jest kwiecień 1990 i pewne rzeczy wydają się oczywiste. Polska odzyskuje wolność po 50. latach okupacji. Wyzwala się z ustroju, który zwycięska Armia Czerwona, przy tchórzliwej bierności naszych „aliantów” z Zachodu, narzuciła tu przemocą – z Polaków nie chciał go nikt, poza garstką renegatów z całkowicie agenturalnej, kontrolowanej niepodzielnie przez Stalina PPR. Był to ustrój oparty na zbrodni, zakłamaniu i przymusie Ustrój, który przedstawiał się jako spełnienie odwiecznych marzeń o powszechnej sprawiedliwości i dobrobycie, a w rzeczywistości wymuszał posłuszeństwo nieustającą inwigilacją, terrorem i rozdawaniem swoim kolaborantom przywilejów i luksusów, które w kraju normalnym nie były żadnymi luksusami, tylko towarami powszechnie dostępnymi na wolnym rynku. Komuniści odpowiadali za gigantyczne zbrodnie, za Katyń, za męczeństwo tysięcy żołnierzy Armii Krajowej, za zmiażdżenie czołgami wolnościowych zrywów w Poznaniu w 1956 i na Wybrzeżu w 1970, a całkiem niedawno – za stan wojenny, aresztowania i morderstwa „nieznanych sprawców”. Odpowiadali za nędzny poziom życia, za ruinę gospodarki, za ograbienie kraju… Nie chcę tej wyliczanki dłużyć, bo nie piszę „Czarnej księgi komunizmu” – w każdym razie, było oczywiste, że komunizm był złem i że z tym złem trzeba skończyć definitywnie.

Partia komunistyczna, która nazwała się Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą (trzy kłamstwa w nazwie: nie była ani partią polską, ani robotniczą, a leżące u jej zarania „zjednoczenie” PPR z PPS polegało na rozbiciu tej drugiej policyjnym terrorem i wchłonięciu grupy kolaborantów), formalnie już nie istnieje. Trzy miesiące wcześniej, na swym ostatnim zjeździe, przekształciła się w Socjaldemokrację Rzeczpospolitej Polskiej. Pozostawiła po sobie gigantyczny majątek gromadzony przez wiele lat kosztem społeczeństwa: budynki, ośrodki wypoczynkowe, ruchomości, pieniądze na krajowych i zagranicznych kontach, wszystko to, co gwarantowało kaście „właścicieli peerelu” życie zasadniczo lepsze od ich poddanych.

Pewne rzeczy, powtórzę, wydają się jeszcze oczywiste, bo jest dopiero kwiecień 1990 roku, jeszcze nie nastąpiło to, co Gustaw Herling-Grudziński nazwał „wielkim zamazaniem”, a Zbigniew Herbert „zapaścią semantyczną” – pomieszanie dobra ze złem, zrównanie w prawach cwaniactwa z bohaterstwem i wielka amnezja. Proces, który do tego w następnych latach doprowadzi, właśnie się zaczyna. Właśnie teraz.

Jest 28 kwietnia 1990 roku i obraduje akurat ostatni Sejm peerelu. Nie jest to Sejm wybrany demokratycznie – zgodnie z kontraktem politycznym zawartym przy Okrągłym Stole pomiędzy komunistyczną generalicją, a grupą działaczy opozycji arbitralnie wyznaczonych przez Lecha Wałęsę, wyborcy mogli głosować swobodnie tylko na 35 procent mandatów (wszystkie zdobyli kandydaci z listy firmowanej znakiem „Solidarności.”), a pozostałe z góry przyznane zostały obozowi władzy. Bogiem a prawdą, jest ten Sejm jeszcze mniej demokratyczny, niżby to wynikało ze wspomnianego kontraktu, bo przywódcy „strony społecznej” zgodzili się pomiędzy pierwszą a drugą turą na zmianę ordynacji, po to, by mimo wszystko mogło wejść do Sejmu 33 komunistów ze skreślonej przez większość wyborców tzw. listy krajowej (lista krajowa liczyła 35 nazwisk, ale skreślając je na krzyż niektórzy, przez niedbalstwo, nie dociągnęli kreski do nazwisk zamykających obie kolumny druku – dlatego tych dwóch z samego końca wcisnęło się do parlamentu normalną drogą). Mimo wszystko Sejm ten sprawuje się dość przyzwoicie. Pezetpeerowcy są na razie oszołomieni tempem, w jakim przodujący ustrój zawalił się w kraju i wszędzie dokoła, są przestraszeni tym, co może się zdarzyć, podnoszą więc grzecznie łapki tak, jak widzą, że się tego od nich oczekuje; ich dotychczasowi akolici z „sojuszniczych” stronnictw formalnie weszli w koalicję z „Solidarnością”, czy raczej z samym Lechem Wałęsą, który reprezentuje ją w przejściowym okresie. Obywatelski Klub Parlamentarny mógłby w tej sytuacji swobodnie przeforsować każdą ustawę, jaka tylko jest potrzebna, aby ostatecznie dobić czerwoną mafię.

Tylko że OKP wcale nie ma takiego zamiaru. A ściślej – nie cały OKP. Już dwa miesiące wcześniej wewnątrz dawnej „drużyny Wałęsy” zarysował się ostry podział zagrażający rozłamem. Część posłów OKP, głównie tych „z terenu”, z tylnych ław poselskich, uważa, że należy robić to, co zostało Polakom obiecane i co sami Polacy wybrali, popierając w wyborach masowo „Solidarność” – kończyć z komunizmem. Część, w tym większość prezydium, przeciwstawia się wszelkim takim pomysłom. Poseł ziemi bytomskiej Adam Michnik krzyczy wtedy na zwolenników rozliczeń i dekomunizacji (choć samo słowo jeszcze się nie pojawia), że są „frustratami bez kwalifikacji”. Tej obelgi będzie potem z zamiłowaniem używał wobec wszystkich swoich politycznych przeciwników.

Czytelnik, który spraw tych nie pamięta, nie śledził ich na bieżąco, może podejrzewać mnie o słowną manipulację. Wyjaśnijmy więc od razu: gdy piszę, że Adam Michnik „krzyczy”, nie jest to żadna retoryka, tylko po prostu prawda. Michnik w owym czasie krzyczy bardzo często. Używa mocnych słów, podkreśla je uderzeniami pięścią w mównicę. Równie emocjonalny jest wtedy, gdy pisze. Nie on jeden zresztą. Współczesnego czytelnika, jeśli zechce zagłębić się w żółknące z wolna gazety z tamtego okresu, musi uderzyć ton ogólnej histerii, egzaltacja i zaprzęganie najwyższych racji etycznych do banalnych skądinąd przepychanek o władzę. Ale histeryczność wystąpień Michnika, ich patos, łatwość w sięganiu po wielkie słowa i po grube bluzgi zwracają uwagę nawet na tym tle. Sprawujący swą funkcję od kilku miesięcy redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” zachowuje się, jakby poznał jakąś straszną prawdę o mających nastąpić nieszczęściach i jako jedyny wiedział, jak im zapobiec. Zresztą od czasu do czasu daje temu przekonaniu wyraz otwarcie. Tuż po „kontraktowych” wyborach, gdy okazało się, że głosujący wycięli w pień listę krajową, a tego samego dnia komuniści chińscy zmasakrowali na placu Tienanmen protestujących pokojowo studentów, Michnik przestrzegał na łamach „Gazety Wyborczej”, że i u nas, jeśli rozbiórka peerelu posunie się za daleko, może w każdej chwili dojść do podobnej tragedii. W późniejszych tekstach wielokrotnie przywoływał widmo wojny domowej, wspierając się przykładem byłej Jugosławii albo rozszalałej rewolucji – z jakobińskim terrorem, z masowymi mordami, obozami i innymi prześladowaniami.

Czytając te jeremiady dzisiaj, na spokojnie, trudno się nie śmiać. Straszenie ruską inwazją miało może jeszcze jakiś sens; o tym, że Sowieci ani nie mają na nią ochoty, ani nawet, choćby chcieli, nie są w stanie interweniować, bo i u nich już wszystko się wali w drebiezgi i niewiele miesięcy minie, jak imperium czerwonej gwiazdy trafi wreszcie z dawna oczekiwany szlag – o tym w kwietniu 1990 wciąż jeszcze można było nie wiedzieć, chociaż kto bystrzejszy powinien się już od paru tygodni domyślać. Ale – wojna domowa? Jaka, na litość boską, kto niby miałby z kim walczyć, warszawiacy z poznaniakami, krakowiacy przeciwko góralom? Przecież Jugosławii, państwa skleconego sztucznie, na siłę łączącego narody o odmiennej historii, językach, religiach oraz kulturze, i od wieków ze sobą skłócone, Polska nie przypominała w najmniejszym stopniu. A komunizmu w tej postaci, jaki próbowali wtedy rozliczać „frustraci bez kwalifikacji”, nie zamierzał bronić nikt, może poza kilkoma szurniętymi staruszkami pokroju towarzysza Mijala. Przecież powodem, dla którego w ogóle człowiek „Solidarności” mógł zostać premierem, czyli – dla którego posypał się pierwotny, napisany przez komunistyczną generalicję scenariusz ustrojowej transformacji, był właśnie fakt, iż PZPR przerżnął sromotnie także w tak zwanych „okręgach zamkniętych”. To znaczy tam, gdzie głosowali milicjanci, wojskowi i partyjni dyplomaci. Oni, podpory reżimu i jego zbrojne ramię, też mieli już peerelu w jego dotychczasowym kształcie szczerze dosyć!

A owa „spirala nienawiści”, która jakoby mogła się rozkręcić, jeśli tylko dałoby się do niej hasło wytoczeniem jakiemuś komuniście procesu? Nonsens nie mniejszy. Polskie społeczeństwo tego czasu w niczym nie przypominało zrewoltowanych mas, których aplauz wyniósł do rządów jakobinów czy bolszewików. Pozostawało w apatii, w totalnym zwisie. Uliczne manifestacje radykalniejszej części opozycji, pominiętej przez Wałęsę przy rozdawaniu zaproszeń do nowej władzy, budziły zainteresowanie przysłowiowego psa z kulawą nogą. Jeśli cokolwiek było w stanie to społeczeństwo zainteresować, to skrzykiwane przez komunistyczne neozwiązki strajki „płacowe”, wyłącznie o podwyżki. A i to tylko dzięki temu, że strajki te nie wymagały żadnego wysiłku i niczym nie groziły. Twierdzenie, że na wieść o usuwaniu ze stanowisk pezetpeerowskich wiceministrów czy prezesów banków Polacy mieliby rzucić się wieszać zdrajców, jak za czasów Kilińskiego, jest tak absurdalne, że nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać.

Czy Adam Michnik wierzył wtedy w to, co pisał – czy też straszył swych czytelników cynicznie, na zimno? Czy sam działał powodowany histerią, czy też z premedytacją budował zręby propagandy, która miała taką histerię wytworzyć w społeczeństwie?

To dobre pytanie. Zostawmy je sobie na później i wróćmy do wspomnianego wcześniej sporu wewnątrz OKP, o, najkrócej mówiąc, stosunek do czerwonych, Oczywiście, nie zaczął się on awanturą na posiedzeniu klubu w lutym 1990. Tlił się już wcześniej. Ale wcześniej ugodowcy dysponowali potężnym argumentem: nie można wykonywać gwałtownych ruchów, bo wejdą Sowieci i poleje się krew. Działając w atmosferze tej grozy, premier Mazowiecki, zasłużony opozycyjny intelektualista, ale polityk kompletnie nieudolny, przez całe swoje premierowanie panicznie wystrzegał się zmian. Kadrowych czy systemowych, jakichkolwiek – poza zmianami w gospodarce, zresztą ograniczonymi na razie niemal wyłącznie do polityki monetarnej, nazwanymi hasłowo „planem Balcerowicza”. Zmiany makroekonomiczne miały, tak, zdaje się, widział pierwszy niekomunistyczny premier swą misję, zastąpić na razie wszelkie zmiany polityczne i w perspektywie lat stworzyć dopiero właściwy grunt umożliwiający powolne kontynuowanie ustrojowej przebudowy, mającej dać Polsce w bliżej nieokreślonej, ale raczej odległej przyszłości, pewien zakres autonomii. Toteż na wszystkie naciski ze swego obozu, by ruszyć wreszcie coś tu albo tam, odpowiadał Mazowiecki, że nie czas na to, że nie wolno działać zbyt pochopnie. Nawet cenzurę, ten powszechnie znienawidzony i naprawdę przez nikogo już wtedy niebroniony relikt reżimu, planował jeszcze na początku roku 1990 tylko jakoś zdemokratyzować i złagodzić, zamiast rozpędzić ją na cztery wiatry. Mianowany przez niego podsekretarz stanu Jerzy Ciemniewski, który dwa lata później na chwilę wskoczy w światło reflektorów, demaskując rząd Olszewskiego jako zagrożenie dla demokracji, otwarcie uzasadnia potrzebę zachowania tej instytucji: „trzeba zabezpieczyć państwo przed przestępstwami prasy”. Dopiero Sejm udaremni te plany, wykreślając zaplanowane na cenzurę wydatki z przedłożonego przez rząd projektu budżetu.

Jeśli wierzyć generałowi Kiszczakowi, doszło do takiego absurdu, że to on właśnie, Kiszczak, musiał wielokrotnie prosić premiera o mianowanie w resortach siłowych „solidarnościowych” wiceministrów, przed czym Mazowiecki opierał się jak mógł, przerażony, że tak śmiałe uderzenie we wszechwładzę PZPR mogłoby sprowokować wojnę domową.

Osobiście nie jestem skłonny do nadawania nadmiernej rangi wspomnieniom takiego, nazywajmy w tej książce sprawy i ludzi po imieniu, komunistycznego zbrodniarza, jakim jest Kiszczak. W tej kwestii jednak może mówić prawdę, solidarnościowi figuranci w ministerstwach „siłowych” byli mu wtedy rzeczywiście na rękę.

Ale jeśli ktoś nie wierzy, to można znaleźć inne przykłady absurdów, do jakich doprowadził upór Mazowieckiego w realizacji planu stopniowego, rozpisanego na wiele lat scenariusza „finlandyzowania” Polski – na przekór faktowi, że imperium sowieckie właśnie wali się w gruzy, co ów scenariusz uczyniło bezsensownym. Oto w marcu 1990 Krajowa Komisja Wykonawcza NSZZ „Solidarność” wystąpiła do premiera z dramatycznym apelem o przyśpieszenie prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Związek zawodowy domagał się przyśpieszenia prywatyzacji! Czy związkowcy nagle zakochali się w kapitalizmie? Nie, po prostu widzieli, obserwowali to z bliska w setkach miejsc w całej Polsce, jak z państwowego majątku, rozkradanego przez dyrektorów i prezesów z partyjnej nomenklatury, z dnia na dzień coraz mniej zostaje.

Mazowiecki, który w swym sejmowym expose skreślił słowo „kapitalizm”, zastępując je diabli wiedzą co znaczącym, ale strawniejszym dla ludzi wychowanych w kulcie „sprawiedliwości społecznej” określeniem „społeczna gospodarka rynkowa”, oparł się, oczywiście, także i tym naciskom – hamowana przez niego prywatyzacja miała przeciągnąć się na następnych piętnaście lat, i w chwili, gdy piszę te słowa, wciąż jeszcze nie doczekała się zakończenia. Mazowiecki był w ogóle mistrzem świata w hamowaniu. W 1980 roku, jako ekspert wspomagający swą radą strajkujących w Gdańsku robotników bezskutecznie perswadował im, żeby wycofali się ze zbyt daleko idących żądań, jak zwolnienie Więźniów politycznych czy utworzenie wolnych, niezależnych związków zawodowych. A już zupełnie niedawno, kiedy na początku lipca 1989 Adam Michnik opublikował na łamach swej gazety artykuł „Wasz prezydent, nasz premier” – ciekawa rzecz: sumienie Michnika, które niedługo potem tak bardzo się na ten problem wyczuliło, wtedy jeszcze jakoś nie zwróciło mu uwagi, że nawołuje do złamania ustaleń Okrągłego Stołu, a przecież pacta sunt servanda! – Mazowiecki na łamach „Tygodnika Solidarność” odpowiedział mu tekstem pod wszystko mówiącym tytułem „Śpiesz się powoli”, mnożącym obiekcje, dlaczego na tworzenie solidarnościowego rządu jest jeszcze grubo za wcześnie.

Mimo wszystko sam wkrótce potem przyjął od Wałęsy misję tworzenia takiego właśnie rządu. Jeśli rząd ten miał zmienić PRL w wolną, kapitalistyczną Polskę, to powierzenie kierowania nim właśnie komuś takiemu trudno uznać za cokolwiek innego niż horrendalne nieporozumienie. Ale jeśli komuś zależało na tym, by tak wszystko zmienić, żeby w istocie rzeczy zmieniło się jak najmniej – to uczynienie pierwszym niekomunistycznym premierem poczciwej safanduły stanowiło strzał w dziesiątkę.

Przez całą jesień 1989 płonęły w Polsce ogniska, w których esbecy palili swoje archiwa. A przy okazji spontanicznie je rozkradali, słusznie zakładając, że papiery na przyszłych ministrów i prezesów to w niepewnych czasach doskonała polisa. Nikt im nie przeszkadzał, ale przez pięćdziesiąt lat SB naprodukowała zbyt wiele bumagi, żeby dało się wszystko zniszczyć metodami chałupniczymi. Dlatego rozzuchwaleni bezkarnością esbecy zaczęli bez cienia skrępowania wysyłać całe ciężarówki teczek do zmielenia w papierni. I to nie rokowało szansy na pozbycie się kompromitującej dokumentacji w krótkim czasie; na dodatek nie mogło pozostać niezauważone. Prostoduszni działacze „Solidarności” z terenu, zupełnie nieświadomi, w jakich politycznych meandrach zdążyła już ugrzęznąć „góra”, zaczęli alarmować, dzwonić do regionów, do znajomych opozycjonistów – przecież niszczenie tych dokumentów było w świetle prawa, tego wciąż jeszcze obowiązującego prawa peerelu, przestępstwem, i to dość ciężkim. Różnymi drogami trafiały te sygnały do Mazowieckiego, a ten, w imię praworządności, to znaczy nieuchybiania podziałowi kompetencji między resortami, odsyłał przychodzących z nimi do właściwego dla sprawy ministra, czyli generała Kiszczaka. Tego właśnie, na którego polecenie jego współpracownik, generał Dankowski, zorganizował całą akcję niszczenia archiwów i ją nadzorował. W późniejszym czasie zostanie to nawet oficjalnie stwierdzone, a sąd III RP wymierzy mu karę – pogrożenie palcem czy coś równie dotkliwego. Nie będzie to ani pierwszy, ani najbardziej jaskrawy przykład zdumiewającej niezdolności – czy raczej niechęci – wolnych i niezawisłych sądów III RP do satysfakcjonującego zamknięcia jakiejkolwiek afery.

Generał Kiszczak zajęty był w tym czasie dokładnie tym samym, co jego podwładni, tylko oczywiście na odpowiednio wyższym szczeblu. Parę lat później, przed sejmową komisją, która miała ustalić, kto odpowiada za stan wojenny (a jakże, była taka – niestety, mimo usilnych starań, nie zdołała na zadane pytanie znaleźć odpowiedzi), emerytowany już Kiszczak opowiadał o tym z rozbrajającą szczerością, zupełnie niezrażony faktem, że opowieścią tą przyznaje się do popełnienia szeregu przestępstw; zresztą słusznie się tym nie przejmował, bo, faktycznie, nikt nie odważył się tego faktu nawet zauważyć. Przychodzili do mnie, jako do ministra spraw wewnętrznych różni działacze byłej opozycji – streszczam jego dłuższą wypowiedź własnymi słowami – ci zahaczeni już w strukturach władzy, i ci dopiero do nich aspirujący, i pytali, co na nich mam. A ja wtedy dzwoniłem do archiwum, kazałem sobie przynieść odpowiednią teczkę i przy zainteresowanym wrzucałem ją do niszczarki.

Kiszczak nie wspominał, co wtedy czuł, ale zgaduję, że musiał dusić się od tłumionego śmiechu – już kilka lat wcześniej teczki, które teraz demonstracyjnie niszczył, stwarzając frajerom złudne poczucie bezpieczeństwa, zostały na jego polecenie przezornie zmikrofilmowane. Czy kopie tych mikrofilmów znalazły się także w Moskwie, historycy nie są zgodni, ale żaden z nich nie wyklucza, że tak się zdarzyć mogło.

Tymczasem jednak bezczynność rządu, jak się już powiedziało, i ugodowa postawa prezydium OKP, budziła z każdym tygodniem coraz większą irytację wśród posłów, którzy dostali się do Sejmu dzięki zdjęciu z Wałęsą i znaczkowi „Solidarności”. Z owej irytacji wziął się między innymi projekt, by upaństwowić majątek byłej PZPR.

Merytorycznie – trudno było tej inicjatywnie cokolwiek zarzucić. Majątek Kompartii został przecież w całości zagrabiony narodowi. W roku 1989, jak wyliczył zajmujący się sprawą historyk, składki członkowskie wyniosły jedynie 4 proc. bieżących funduszy partii. Był to oczywiście czas upadku, ale i w lepszych dla partyjnej dyscypliny chwilach wpływy ze składek nie stanowiły więcej niż kilkanaście procent tego, co PZPR wydawał na same pensje swojego aparatu. Resztę dawały partii różnego rodzaju haracze i wymuszenia. Kiedy na przykład PZPR budowała sobie siedzibę w centrum Warszawy, na jej sfinansowanie rozprowadzono „cegiełki”. Rozprowadzono je w taki sposób, że w zakładach część pensji „wypłacono” pracownikom – za jedno, partyjnym czy nie – tymi właśnie „cegiełkami”. Kiedy PZPR chciała zająć jakiś budynek na swe agendy czy pałacyk na ośrodek wczasowy, to go zajmowała, a jeśli spodobało jej się mieć nowy, to kazała go zbudować, i nikt się nie przejmował, w papierach jakiego funduszu której z państwowych instytucji zaksięgowano potem wydatki. Wszystko należało do państwa, a państwo należało do partii komunistycznej.

PZPR nie miała kłopotu ze zdobywaniem pieniędzy: w samym tylko roku 1989 przyznała ona sobie bezpośrednio z budżetu państwa 13 mld złotych dotacji oraz 18 mld „kredytu”. Biorę to słowo w cudzysłów, bo ów „kredyt”, przy liczącej sobie wtedy kilkaset procent miesięcznej stopie inflacji, oprocentowany był na… 3 procent (słownie: trzy procent). Do tego dochodziły ulgi podatkowe dla RSW „Prasa” [1], też będące bezpośrednim wsparciem dla PZPR, która z owej firmy, mającej praktyczny monopol na wydawanie i dystrybucję w peerelu gazet i czasopism, zgarnęła o tyle większy zysk.

Podobnie jak PZPR, ciągnęły z państwa pieniądze jej „sojusznicze stronnictwa”, ZSL i SD. Ten stan rzeczy wkurzył bardzo działaczy zasłużonej w podziemiu Konfederacji Polski Niepodległej, którzy w październiku 1989 zaczęli nawet akcję okupowania gmachów PZPR, domagając się przyjęcia przez Sejm ustawy o partiach politycznych i równych szans. „Solidarnościowy” minister Hall wystąpił wtedy z żarliwą obroną stanu posiadania „legalnych partii politycznych”, a wciąż nielegalną KPN postraszył „interwencją służb porządkowych”. Pogróżki nie zostały zrealizowane – protesty KPN i innych partii radykalnie antykomunistycznych, żądających natychmiast wolnych wyborów, likwidacji PZPR oraz ukarania winnych jej zbrodni, wypaliły się w końcu same, nie znajdując większego poparcia społecznego. ZOMO jeszcze od czasu do czasu pałowało manifestantów domagających się wyprowadzenia z Polski sowieckich wojsk albo odejścia Jaruzelskiego, ale czyniło to tylko wtedy, gdy maszerowali oni na gmachy publiczne. Ta powściągliwość irytowała innego członka rządu, Jacka Kuronia. Jak sam napisał w swoich wspomnieniach (w czasach, gdy normy dobrego smaku i granice debaty publicznej wyznaczał jego wierny uczeń, nikt poza nim samym napisać by tego nie śmiał), na posiedzeniach rządu nalegał, aby z młodzieżą okupującą komitety partii czy siedziby PRON [2] milicja postępowała stanowczo. „Kiedy naciskałem, że należy ich stamtąd wyrzucić siłą, to się okazało, że minister Kiszczak jest chory, boli go gardło i nie może przyjść na posiedzenie rządu, aby to omówić. A generał Dankowski, jego wiceminister, doradzał cierpliwość” – pisał Kuroń.

Niesamowite meandry historii, przyznacie Państwo. Kiszczak naciskał na Mazowieckiego, żeby wreszcie mianował solidarnościowych wiceministrów w milicji i bezpiece, a w tym samym czasie Kuroń naciskał na Kiszczaka, żeby kazał pałować – jak nazywała ich propaganda stanu wojennego – „rozwydrzonych wyrostków”, których jeszcze parę lat wcześniej tenże Kuroń wraz z innymi przywódcami opozycji sam zachęcał do rzucania się na szpalery uzbrojonych po zęby zomowców, po to, aby w ten sposób zmusić władzę do rozpoczęcia z opozycją pertraktacji. Kiszczak zaś zasłaniał się bólem gardła, bo, jak można sądzić, podejrzewał, że to gra, że solidarnościowi partnerzy, w oczy deklarując gotowość współpracy i lojalność, chcą go po prostu wydudkać: sprowokują jakąś solidniejszą drakę, aby zyskać pretekst do zerwania zawartych porozumień i, w atmosferze zrozumiałego oburzenia społeczeństwa na kolejne pałowanie, wysiudają go z resortu, zastępując kimś, kto będzie miał wszystko do zawdzięczenia nowej sile przewodniej. Czyż nie dlatego Mazowiecki zwleka z wprowadzeniem ludzi „Solidarności” do resortu, żeby nie było wątpliwości, że za spałowanie okupującej partyjne siedziby KPN-owskiej i innej młodzieży ponosi odpowiedzialność nie rząd Mazowieckiego, a wyłącznie Kiszczak? – musiał kombinować szef MSW i trudno odmówić tym kombinacjom logiki. Doświadczony w partyjnych intrygach komunista nie wierzył w czystość intencji wczorajszych przeciwników, spodziewał się po nich takich zagrań, jakie sam by pewnie stosował na ich miejscu. Można powiedzieć, że zdecydowanie Kuronia nie doceniał. Albo, że go zdecydowanie przeceniał – zależy, z jakiej strony patrzeć.

Takie historie z początków ustrojowej transformacji – znalazłoby się ich więcej, ale książka nie o tym – mogą nielicho skonfundować kogoś, kto bezkrytycznie uwierzył w ucukrowaną przez michnikowszczyznę wizję porozumienia Polaków „przychodzących z różnych stron historycznego podziału”.

Jeszcze dziś, gdy piszę te słowa, opublikowanie w „Arcanach” i „Życiu Warszawy” protokołów przesłuchań Jacka Kuronia z drugiej połowy lat osiemdziesiątych sprowokowało redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” do rozpętania prawdziwej histerii. W protokołach tych nie było niczego, co by na Kuronia rzucało jakikolwiek cień, niczego, co by dawało asumpt do oskarżenia go o jakieś ciche porozumienia z komuną – przeciwnie, mogą one stanowić kluczowy dowód fałszywości takich oskarżeń, bo gdyby SB miała do Kuronia i jego środowiska jakieś inne „dojście”, owe niekończące się przesłuchania po prostu nie miałyby sensu. Każdy, kto zadał sobie trud przeczytania dokumentów, których ujawnienie wywołało w pewnym momencie tak wielką wrzawę, zgodzi się ze mną, iż równie dobrze mogłyby się one ukazać w „Gazecie Wyborczej”. Bo cóż z nich wynika? To, że lider Komitetu Obrony Robotników wykorzystywał przesłuchania i „rozmowy ostrzegawcze”, aby klarować prowadzącemu je esbekowi, że kierownictwo PZPR musi się z „Solidarnością”, a ściślej, z Wałęsą, dogadać, musi pójść na ustępstwa, bo po pierwsze, bez wsparcia „Solidarności” nie uda się przeprowadzić reform niezbędnych dla wyciągnięcia kraju z gospodarczego kryzysu, a po drugie, eskalacja represji doprowadzić może tylko do tego, że zamiast Wałęsy i grupujących się przy nim umiarkowanych czy też rozsądnych działaczy z KOR i organizacji katolickich, ton zaczną nadawać opozycyjni radykałowie – a ci doprowadzą do jakiejś kolejnej katastrofy i do ruskiej interwencji, na uniknięciu czego rządzącej ekipie powinno zależeć, choćby dlatego, że to by oznaczało także jej koniec.

Tylko tyle – i aż tyle.

Mogłyby więc owe protokoły swobodnie ukazać się w „Gazecie Wyborczej”, ze wstępniakiem Adama Michnika, w którym ten napisałby, że oto mamy przed oczami dowód politycznego geniuszu i szlachetności Jacka Kuronia. Choć był wtedy więźniem, choć zupełnie zrozumiałe byłoby, gdyby człowiek w jego sytuacji zawziął się i starał jak najbardziej zaszkodzić tym, z rąk których tyle wycierpiał – potrafił się ponad to wznieść. I uporczywie, przez lata, wyciągał do prześladowców rękę, tłumaczył im cierpliwie, że porozumienie ponad podziałami jest koniecznością, że stoją za tym wyższe racje, aż w końcu jego przesłanie dotarło do reformatorskiej części obozu władzy, i zaowocowało Okrągłym Stołem, tym wspaniałym aktem pojednania, o doniosłości którego pisał Michnik nieraz… I tak dalej.

Ale przypadkiem protokoły z IPN zostały wydrukowane gdzie indziej bez błogosławieństwa Michnika i bez jego, należycie ustawiającego sprawę, komentarza. Reakcją była więc furia. W pompatycznym wstępniaku Michnik rozdarł szaty, że oto jacyś „dranie, którym nie powinno się podawać ręki” plugawią i bezczeszczą pamięć człowieka tak wspaniałego, jakim był Kuroń. Przeciwko tej „podłości” zmobilizowała „Gazeta Wyborcza” intelektualistów i byłych opozycjonistów, których głosy wydrukowano wewnątrz tego samego numeru. Wśród nich znalazł się – jak raz jako pierwszy – głos profesor Barbary Skargi, filozofa i etyka, częstej uczestniczki rozmaitych tego typu kampanii. Warto go zacytować w całości, bo ujawnia całą kuriozalność zachowania michnikowszczyzny w tej sprawie:

„IPN opublikował rozmowy Jacka Kuronia z SB zapewne w intencji zbezczeszczenia jego pamięci. Świadczy to tylko o głębokiej ignorancji historycznej autorów. Jacek Kuroń nie prowadził negocjacji z UB, lecz posłużył się jego oficerami, innej drogi nie miał, aby przekazać najwyższej władzy swoją wizję rozwiązania sytuacji i możliwości pokojowej transformacji systemu. Trzeba podziwiać przenikliwość polityczną Jacka Kuronia, jego upór i odwagę, dzięki którym przekonał o konieczności porozumienia, a więc zorganizowania Okrągłego Stołu. Chwała mu za to. Radykalne grupy opozycyjne wbrew politycznej mądrości do dziś marzą o szubienicach i krwi, nie zdając sobie sprawy, że ich działania powodowałyby chaos, narażając nasz kraj na niebezpieczeństwo”.

Słowem: na jednym oddechu oznajmia profesor Skarga, że Kuroń miał rację, proponując ubecji swego rodzaju sojusz przeciwko opozycyjnym radykałom, że „chwała mu za to” – i że stwierdzenie faktu, iż to właśnie zrobił, bezcześci jego pamięć.

I tego się potem trzymano. W ślad za pierwszymi wyrazami oburzenia przyszły następne, z całej Polski – publikacja, przypomnę, miała premierę w elitarnym dwumiesięczniku, a potem przedrukowano ją w lokalnej gazecie warszawskiej, praktycznie niedostępnej poza stolicą, więc wielu uczestników protestów wobec „opluwania” i „bezczeszczenia pamięci Jacka” nawet nie próbowało udawać, że wiedzą, o co chodzi. Zbiorowy list z protestem wystosowali do prezydenta byli działacze KOR. „Gazeta Wyborcza” wyłożyła ten list wirtualnie do podpisu w swoim portalu internetowym, zachęcając do masowego podpisywania (mimo łatwości, z jaką to pozwalało zostać byłym członkiem KOR, liczba podpisów nie była oszałamiająca). Z inicjatywy równie jak starsi oburzonej młodzieży tłumy obrońców Kuronia spotkały się nad jego grobem, aby w natchnionych mowach opowiedzieć tam, jak wspaniałym i bez skazy był on człowiekiem. Co prawda, wspomniana publikacja w najmniejszy sposób tego nie kwestionowała, ale, po pierwsze, co mają do rzeczy fakty, gdy autorytety moralne dają wyraz wyższym uczuciom, a po drugie, w odpowiedzi na całą tę pompę odezwali się działacze Ligi Polskich Rodzin, że Kuroń był zdrajcą podobnym do targowiczan i w związku z tym należy mu z tego powodu odebrać order Orła Białego (poza wszystkim, akurat całkiem bez logiki, bo skoro już się kogoś nazywa targowiczaninem, to wypada wiedzieć, że właśnie order Orła Białego zdobił przed wiekami piersi większości z nich, w ogóle zdobił wiele nikczemnych i dla Polski szkodliwych kreatur, z carycą Katarzyną na czele; trudno pojąć, dlaczego III RP uznała właśnie ten order za godne jej wyróżnienie, nie spieram się zresztą, może słusznie) – co oczywiście podochociło obrońców Kuronia do jeszcze bardziej pompatycznych wystąpień.

Słowem – zupełny cyrk. Tylko że w roku 2006 można było ten cyrk wyśmiać w mediach porównywalnych zasięgiem z „Gazetą Wyborczą”. Jeszcze kilka lat wcześniej było to niemożliwe. Wstępniak Michnika i następujące po nim wyrazy poparcia środowisk opiniotwórczych miałyby moc na długo wykluczającą „paszkwilantów” i „drani” z życia publicznego.

Był to cyrk, ale coś nam pokazał – mianowicie, jak silny jest lęk michnikowszczyzny przed łamaniem jej monopolu na interpretację historii najnowszej, przed weryfikowaniem jej jedynie słusznych sądów, które obowiązywały przez kilkanaście lat. Jaką wściekłość i oburzenie budzi w niej fakt, że ktoś odważa się zaglądać w dokumenty, pytać, mówić o sprawach, które uczyniła ona ściśle strzeżonym tabu – mniejsza z tym, co mówi, ale że w ogóle ma czelność to robić! I jest to postawa w bezwstydzie swych uzurpacji racjonalna. To nic, że publikacja w istocie nie wyrządzała Kuroniowi żadnej szkody – tym łatwiej było wykonać atak uprzedzający, zmobilizować społeczne oburzenie. Bo jeśli michnikowszczyzna pozwoli, żeby takie publikacje się ukazywały, to prędzej czy później cały mit założycielski III RP spruje się w diabły.

(Amen.)

Ale, skoro już się wdałem w tę dygresję o Kuroniu i Kiszczaku… W swojej książce „Salon – rzeczpospolita kłamców” Waldemar Łysiak (poza tym, że eseista, publicysta i powieściopisarz, także znany w środowisku bibliofil) chlubi się nabytkiem z jednego z warszawskich antykwariatów: egzemplarzem książki Jacka Kuronia z jego odręczną dedykacją dla Czesława Kiszczaka. Dedykacja, której faksymile zamieszcza, jest bardzo serdeczna, ale nie po to o tym piszę, żeby czynić z tej serdeczności Kuroniowi wyrzuty. Chodzi o sam fakt, że książka ta – jeszcze za życia i autora, i obdarowanego – znalazła się w antykwariacie. Rzecz chyba oczywista, że książki podarowanej nam przez człowieka, którego cenimy i uważamy za osobę ważną, opatrzonej jego serdeczną dedykacją i podpisem, nie wyrzucamy. Ustawiamy ją na półce, nawet jeśli zupełnie nas nie interesuje jej treść.

Chyba, że jest to prezent od kogoś, kogo mamy gdzieś.

Po roku 1989 nie tylko jeden Michnik doznał jakiegoś dziwacznego napadu miłości do Kiszczaka – choć u redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” dała ona objawy zdecydowanie najmocniejsze, aż do sławetnego pasowania szefa MSW na „człowieka honoru”. Ludzie z podziemia, ludzie jeszcze niedawno wspaniali, odważni, niezłomni, odkryli nagle w swym prześladowcy nie tylko partnera kompromisu, ale człowieka godnego podania ręki czy wręcz rzucania mu się na szyję. Bezpieka miała dobrych psychologów. Ludzi, których inwigilowała latami, znała doskonale, poświęcała wiele wysiłku ich „rozłupaniu”. Generał Kiszczak dobrze wiedział, jak ze swymi partnerami rozmawiać, żeby osiągnąć zamierzony efekt. Ale to, jak je nazwał Michnik, „pożegnanie z bronią” miało charakter jednostronny. Jakkolwiek oceniali starego ubeka prominentni działacze „Solidarności”, jakkolwiek go zapewniali, że mile ich zaskoczył, że zmienili o nim zdanie, on bynajmniej się w nich nie zadurzył. Oczywiście, odpowiadał tym samym – panowie, przyznaję ze wstydem, myśmy was mieli za radykałów, nie doceniliśmy was, a wy tymczasem, i takie tam pierdzielenie. Ale w istocie rozgrywał ich cynicznie i na zimno. Niedługo po Okrągłym Stole nie zawahał się opublikować zdjęć – zrobionych chyba bez wiedzy fotografowanych – dokumentujących kompromitujące byłych opozycjonistów toasty w Magdalence. A podarowaną mu przez legendarnego przywódcę KOR i sumienie „Solidarności” książkę z jego odręczną dedykacją szurnął zaraz do antykwariatu – albo wręcz na śmieci, skąd dopiero wygrzebał ją i sprzedał na jabola jakiś menel.

Ale zabrnąłem w dygresję. Wróćmy do tego, że majątek PZPR w niczym nie przypominał majątku jakiejś uczciwej, zachodniej partii. Był to po prostu złodziejski łup, przy gromadzeniu którego nie zadbano nawet o pozory przestrzegania prawa, choćby tylko z gruntu niesprawiedliwego prawa peerelu. Komunistom do połowy lat osiemdziesiątych w ogóle by przez myśl nie przemknęło, że kiedykolwiek stracą władzę – wszak stały za nimi nieprzeliczone sowieckie dywizje. Czując się tak pewnie, nie dbali o pozory praworządności w żadnej sprawie. W peerelu, żeby zacząć od samych ustrojowych podstaw, formalnie władzę sprawował rząd. Ale wszyscy wiedzieli, że niczym on nie rządzi, że wszystkie decyzje zapadają w stosownych wydziałach KC PZPR i stamtąd wysyłane są „do wykonu”. Faktyczną głową państwa był pierwszy sekretarz partii, zwany z ruska gensekiem. Nikomu nie chciało się tego wpisywać do jakichś konstytucji, cały system władzy w państwie był kompletnie nielegalny, co od czasu do czasu powodowało zabawne kłopoty protokolarne, kiedy, dajmy na to, gensek chciał się spotkać z jakimś przywódcą zachodnim. Bo teoretycznie partnerem dla zachodniego premiera był premier PRL, a dla prezydenta przewodniczący tzw. Rady Państwa. No, ale po co miałby poważny zachodni polityk spotykać się z figurantem?

Formalnie, weźmy inny przykład, według peerelowskiego prawa, stan wojenny wprowadzić mogła tylko wspomniana Rada Państwa. Ale kiedy Jaruzel rozkazał porozklejać wydrukowane wcześniej potajemnie w wojskowych drukarniach obwieszczenia, nie pofatygował się nawet, by dla picu powyciągać pajaców z tej Rady Państwa z łóżek, zebrać gdzieś na chwilę i kazać im podnieść ręce „za” – ba, nawet żeby ich, formalnie najważniejszych ludzi w państwie, o tym, co jakoby zdecydowali, poinformować, choć ich pod owymi obwieszczeniami podpisał. Stan wojenny był całkowitym bezprawiem, powtórzmy to jeszcze raz, nawet w świetle prawa peerelowskiego!

Pewne starania o formy podjęli komuniści dopiero potem, w schyłkowym okresie swej władzy. Na przykład peerelowski pseudosejm dostał do przegłosowania (i oczywiście przegłosował, jak wszystko, co dostawał) ustawę legalizującą Służbę Bezpieczeństwa, która przez cały czas peerelu funkcjonowała bez jakiejkolwiek podstawy prawnej. Ten ówczesny nagły przypływ praworządności pozostawił po sobie trwały ślad, jakim jest istnienie do dziś w pracach IPN zupełnie sztucznej cezury, rozbijającej badania archiwów na okres do 1983 roku i później, choć w owym 1983 roku nie zdarzyło się naprawdę nic, poza wyprodukowaniem świstka papieru.


* * *

Nieboszczka PZPR była w sposób oczywisty odpowiedzialna za szereg nieprawości. Jeśli ktoś nie podzielał ostrożności Mazowieckiego i zbudowania w Polsce normalnego państwa prawa spodziewał się nie kiedyś tam hen, ale w przyszłości realnie określonej, musiał brać pod uwagę, że ofiarom tych nieprawości wypadnie wypłacić jakieś zadośćuczynienia. Trudno było sobie wyobrazić bardziej godziwe wykorzystanie majątku nagrabionego przez komunistów, niż użycie go na rekompensaty dla ich ofiar. Poza tym, jeśli mówiło się – a w słowach nikt temu nie zaprzeczał -że w Polsce będzie budowana demokracja według wzorców zachodnich, to było oczywiste, że powstaną niezbędne w takiej demokracji partie polityczne. A te potrzebują do swej działalności pewnej bazy, która w kraju biednym nie powstanie sama, z dnia na dzień. Niektórzy uznają, że partie, jako instytucje pełniące w społeczeństwie demokratycznym ważką misję, zasługują na wsparcie ze środków publicznych – kierując się tym przekonaniem, przyjęto ostatecznie w III RP ustawę przyznającą partiom politycznym fundusze wypłacane z budżetu państwa, i nie słyszałem wtedy żadnego słowa krytyki takiego rozwiązania że strony Adama Michnika. Czy, na przykład, ze strony wspomnianego przed chwilą Aleksandra Halla, który w rządzie Mazowieckiego odegrał żałosną rolę ministra oficjalnie do spraw kontaktów z partiami politycznymi, w rzeczywistości zajmującego się głównie przeciwdziałaniem ich powstawaniu, a jeśli już mimo wszystko powstawały, pilnowaniem, by nie miały żadnych środków do działania. Jeśli więc partie zasługują na wsparcie ze środków publicznych – to zamiast nakładać na ten cel haracz na społeczeństwo, chyba bardziej sprawiedliwie byłoby podzielić pomiędzy nie pieniądze, lokale i tytuły prasowe nieboszczki PZPR?

Ale majątek po PZPR przejęła jej spadkobierczyni -Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej, partia utworzona na tym samym, ostatnim zjeździe PZPR, na którym, pośród różnych mało istotnych deklaracji, przyjęto także uchwałę o przekazaniu SdRP wszystkich dóbr byłej Kompartii.

Ta decyzja nie musiała być przez wolną Polskę szanowana. Można ją było podważyć z wielu powodów, począwszy od pochodzenia owego majątku z kradzieży, skończywszy na wątpliwej legalności samego zjazdu, w wyborze delegatów na który uczestniczyła, wedle niezależnych od samej PZPR danych, niewielka część członków, mniejsza od wymaganej statutem. Bo do chwili, gdy przygotowania do zjazdu się zaczęły, liczna jeszcze przed paroma miesiącami partia zdążyła się w obliczu wyborczej klęski oraz katastrofy „realnego socjalizmu” w krajach ościennych po prostu rozbiec i większość jej „mas członkowskich” wstydliwie trzymała się od wszelkich partyjnych ceremonii z daleka. Można więc było majątek PZPR skonfiskować bez oglądania się na pretensje jej aparatczyków, świeżo przemalowanych na socjaldemokratów. Jeśliby się chciało, rzecz jasna. Część posłów „Solidarności” chciała i uważała to za oczywiste.

Jesteśmy więc na sali sejmowej, 28 kwietnia 1990 roku, trwa debata nad projektem upaństwowienia majątku byłej PZPR i na sejmowej trybunie staje poseł OKP, Adam Michnik. Wygłasza z niej improwizowaną, pełną pasji mowę, która okaże się jednym z ważniejszych punktów debaty publicznej po roku 1989. Sam Michnik zresztą od razu ją za taką uznaje, bo dwa dni później mowę tę przedrukowuje „Gazeta Wyborcza”, opatrując ją tytułem – arcymichnikowym! – „Nie będę walczyć bronią nienawiści”.


* * *

Od razu, kiedy tylko zacząłem gromadzić pierwsze notatki do tej książki, stanął przede mną problem, jak wiele cytować z Michnika, na ile konkretnie wdawać się w polemiki z jego tekstami. Materiału do takich polemik byłoby bardzo dużo. Właściwie można by cytatami rozmaitych publicystycznych wystąpień Michnika oraz krytycznymi komentarzami do nich wypełnić całe opasłe tomiszcze. Tylko że lektura takiego tomiszcza byłaby równie nudna, jak czytanie kolejnych książek redaktora naczelnego „Wyborczej”, i zapewne znalazłoby się do tej pracy równie niewielu chętnych. A o wsparcie finansowe z Ministerstwa Kultury nie mam zamiaru się ubiegać.

Przyjąłem więc zasadę, że będę cytował tylko tyle, ile jest niezbędne. Zainteresowani całością tekstów (jeśli takowi się znajdą, choć wątpię) bez trudu znajdą je sami. Wystąpienie, o którym tu mowa, potraktuję wyjątkowo obszernym omówieniem z uwagi na jego szczególną rolę w historii owej choroby umysłowej, nazywanej tutaj michnikowszczyzną.

Zaczyna je poseł Michnik od sprawy rent i emerytur – bo akurat kwestie majątku byłej PZPR oraz nowej ustawy emerytalno-rentowej omawiano dzień po dniu. Nawiasem mówiąc, podczas dyskusji o emeryturach i rentach poseł Michnik, wespół z Jackiem Kuroniem, bardzo aktywnie (i skutecznie) bronił byłych funkcjonariuszy przed próbą odebrania im emerytalnych przywilejów.

Zwróćcie Państwo uwagę: chodziło o odebranie PRZYWILEJÓW. Nikt nie postulował, by aparatczykom, milicjantom czy ubekom zabrać emerytury w ogóle – a tylko, by zrównać je z innymi. Nikt nie chciał, żeby ich traktowano gorzej niż pozostałych obywateli – a tylko, by zaczęto ich traktować tak samo. Postulowano jedynie zerwanie z reżimową zasadą, według której ludzie władzy wynagradzani byli emeryturami znacznie wyższymi niż ci, którzy przepracowali życie uczciwie i nie wysługiwali się komunie. Postulowano likwidację jednego z tych przywilejów, który mieszkańców państwa rzekomej „sprawiedliwości społecznej” dzielił na lepszych i gorszych – a więc postulowano powrót do tego, co stanowi cywilizacyjny standard.

Ale teraz, wracając do tamtej dyskusji, Michnik nie wspomina o meritum sprawy. Przypomina tylko głosy bo i takie się w niej odezwały, głównie ze strony działaczy reżimowego OPZZ – domagające się radykalnego podniesienia wypłacanych rent i emerytur od zaraz. Bez trudu wykazując, że takie żądania, nieliczące się z realnymi możliwościami ledwie zipiącego państwa, są nieodpowiedzialne, stawia je na jednej płaszczyźnie z żądaniem nacjonalizacji mienia po PZPR stwierdzeniem, że w jednym i drugim nie chodzi o prawo, ale o zdobycie taniej popularności. „To podoba się ludziom… Jest to klasyczny zastępczy konflikt. Jest to klasyczny sposób zdobywania dla siebie popularności tam, gdzie o tę popularność jest trudno”.

Odnotujmy tę retoryczną sztuczkę, jedną z tych, którą Michnik i jego totumfaccy będą stosować z zamiłowaniem przez wiele lat. Na zdrowy rozum – cóż niby ma piernik do wiatraka? Populistyczne żądanie posła X z OPZZ, żeby od zaraz podnieść wszystkie emerytury i renty dwukrotnie, z żądaniem posła Y z OKP, żeby odebrać postkomunistom nieprawnie zgromadzony majątek, w oczywisty sposób nie mają przecież ze sobą nic wspólnego. Ale to nieważne. Ważne, że porównanie z tym pierwszym od razu skutecznie deprecjonuje tego drugiego. Nie sposób zliczyć, ile razy w ten prosty sposób będzie zniesławiać „Gazeta Wyborcza” polityków czy publicystów, którzy czymś się jej narażą. Jeśli ktoś, powiedzmy, zaprotestuje przeciwko nazywaniu Auschwitz „polskim obozem śmierci”, to dyżurny moralista „Gazety Wyborczej” odpowie w jednym tekście jemu i Bernardowi Tejkowskiemu, głoszącemu, że Żydzi są wszędzie i zajadle knują przeciwko Polsce. Jeśli kto inny skrytykuje zbyt ślamazarnie prowadzone reformy gospodarcze, ta sama gazeta wymieni go w artykule dającym zbiorowo odpór krytykom Leszka Balcerowicza, na konkretnym przykładzie poglądów senatora bredzącego o masońskim spisku, mającym na celu zniszczenie naszego kraju, i o „wrogach Polski, panach Jeffreyu i Sachsie”.

„Gdybym ja, poseł, występując wczoraj, optował za podwyższeniem rent i emerytur i obniżeniem wieku emerytalnego, podobałoby się to moim wyborcom. I gdybym dziś przemawiał za całkowitą likwidacją majątku po byłej PZPR – też spodobałbym się moim wyborcom”, konkluduje Michnik. Po tej ekspozycji sytuacja jest jasna, przynajmniej z punktu widzenia etyki. Z jednej strony populiści, którzy szukają łatwej popularności, z drugiej – Michnik, który na takie pokusy nie idzie.

Czas na kolejną retoryczną sztuczkę, również ze stałego Michnikowego repertuaru: „Co tyczy się rzeczywiście wstrząsających przykładów, o których mówili koledzy posłowie: jestem zdania, że w każdej konkretnej sprawie powinna być otwarta droga do sprawiedliwości. Natomiast jednym aktem nacjonalizując ten majątek, my tę właśnie drogę blokujemy”.

Przypomina mi się, gdy to cytuję, czytana w dzieciństwie powieść, w której stary oszust wyjaśniał młodemu, że aby ukraść z kościelnej tacy talara, trzeba najpierw rzucić na nią denara. Deklarowanie się ogólnie po stronie tej właśnie idei, którą zwalcza, powtarza się w polemikach Michnika i jego ludzi regularnie. Oczywiście, komunistyczne zbrodnie trzeba rozliczyć, oznajmia Michnik, by potem na czterech pełnych kolumnach mnożyć trudności, które to uniemożliwiają, etyczne wątpliwości i argumenty praktyczne przeciwko takiemu rozliczeniu przemawiające. Ludzie, którzy dopuszczali się nieprawości, powinni zostać ukarani, oznajmia na wstępie – ale… I po tym „ale” zajmuje się przez cały tekst już tylko wzywaniem na wszelkie możliwe sposoby, aby prób ich karania zaprzestać.

Jacek Kuroń, mistrz i przyjaciel Michnika, podobną zasadę ujął w głośnym później powiedzonku o stadzie mustangów. Stada mustangów, miał powiedzieć, nie można zatrzymać, stając mu na drodze – trzeba zręcznie wskoczyć jak największemu mustangowi na kark, i pędząc wraz z całym stadem, z wolna, od środka, zmieniać kierunek, w którym ono biegnie. Widziano w tym powiedzonku metaforę strategii politycznej, jaką grupa Kuronia i Michnika zastosowała wobec „Solidarności”. Ale oddaje ono także szerszą, nie tylko polityczną filozofię działania „lewicy laickiej”; w minionym piętnastoleciu zaznaczyła ona zresztą wyraźnie istotną mentalną odmienność pomiędzy ludźmi michnikowszczyzny a tak zwaną niepodległościową centroprawicą. Podczas gdy pierwsi stale kombinowali, gdzie by tu się jeszcze wkręcić i co przestroić na swoją modłę, główną troską tych drugich było, od kogo by się tu jeszcze demonstracyjnie odciąć i kogo pryncypialnie potępić.

„Wstrząsającym przykładom” niesprawiedliwości, podawanym przez goniących za tanim poklaskiem przeciwników, zaprzeczyć w oczy nie sposób i poseł ziemi bytomskiej nawet tego nie próbuje. Bierze je w nawias, i gdyby był mówcą mniej w retoryce wyćwiczonym, odsunąłby po prostu na bok: wymierzeniem sprawiedliwości… – przepraszam, nasz mówca wspomina tylko, arcyostrożnie, o „otwarciu drogi” do sprawiedliwości – w konkretnych sprawach zajmiemy się osobno. Ale Michnik poczyna sobie sprytniej. Oto, oznajmia, że właśnie nacjonalizując majątek po byłej PZPR ową drogę do sprawiedliwości zamykamy.

Dlaczego?

A bo tak.

Michnik nie fatyguje się, żeby swą zdumiewającą tezę jakoś uargumentować. Po prostu, istnienie „jednego aktu”, jeśliby prawodawca taki przyjął, zamyka drogę do rozwiązań szczegółowych. Tak Michnik mówi i musicie mu wierzyć. Po pierwsze dlatego, że jeśli nie wierzycie, to jesteście po stronie prymitywnego populizmu, przeciwko szlachetnej wielkoduszności – to już zostało wyjaśnione na wstępie i zostanie jeszcze dobitniej wykazane za chwilę.

A po drugie dlatego, że jeśli nie uwierzycie i zaczniecie sprawę brać na rozum, dojdziecie nieuchronnie do wniosków zdumiewających. Jeśli „jednym aktem nacjonalizując” majątek PZPR zamyka się drogę do sprawiedliwego osądzenia nieboszczki Kompartii, to, logicznie, na przykład, przyjmując jedną ustawą kodeks karny, zamyka się drogę do wymierzenia sprawiedliwości wszelkiej maści złodziejom, bandytom i oszustom. To znaczy, że zamiast jedną ustawą wprowadzać zasadę, iż, dajmy na to, kto działając umyślnie w zamiarze osiągnięcia zysku pozbawia kogoś innego życia, podlega karze pozbawienia wolności od 10 lat do dożywocia, powinniśmy każdą sprawę każdego konkretnego zbrodniarza traktować osobno, i otwierać mu drogę do sprawiedliwości – w oparciu o Bóg jeden raczy wiedzieć co.

To znaczy, dojdziecie wtedy do jedynego logicznie możliwego wniosku, że Adam Michnik po prostu bredzi.

Ale może bredzi szczerze, spyta ktoś. Może naprawdę uważa, że jedną ustawą nie można załatwić spraw skomplikowanych, że to by było za proste… Wątpię, by takie pytanie padło, ale na wszelki wypadek wspomnijmy, że jeszcze w tym samym roku 1990, w numerze „Gazety Wyborczej” z 13 grudnia, Adam Michnik zaapeluje o uchwalenie – oczywiście, że „jednym aktem”, bo jakże by inaczej – ustawy o abolicji dla winnych wprowadzenia stanu wojennego… pardon, dla „architektów” stanu wojennego. Michnikowszczyzna już wtedy nie może wykrztusić w tym kontekście słowa „winni” czy „odpowiedzialni”, musi dokonywać leksykalnych łamańców, jakby stan wojenny był pałacem. Jeśli nacjonalizacja majątku byłej PZPR miała zamknąć drogę do sprawiedliwości w konkretnych wypadkach, to czyż abolicja, przyjęta zanim nawet rozpoczęto jakieś poważniejsze badania archiwów, nie zamknęłaby drogi do sprawiedliwości w tysiącach konkretnych spraw z tego okresu?

Więc logicznie dochodzimy do wniosku, że redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” nie tylko bredzi, ale bredzi cynicznie.

O nie, kochani. Do takiego wniosku oczywiście dojść nie możemy, stop, w tył zwrot! Adam Michnik bredzić nie może, a już zwłaszcza cynicznie. Adam Michnik jest wielkim człowiekiem, autorytetem moralnym, bohaterem podziemia, laureatem niezliczonych tytułów honorowych, nagród i medali, et cetera, et cetera. Więc jeśli zastanowienie nad tym, co mówi, ma kogoś doprowadzić do takich wniosków – to znaczy, że nie wolno się zastanawiać. Wyłączcie swoje mózgi, złóżcie ręce do oklasków – tak się właśnie rodzi michnikowszczyzna – i słuchajcie dalej.

Dalej Michnik wraca do kwestii etycznych. Przypomina, że jedno z haseł głoszonych przez Lenina brzmiało „grab zagrabione” – przy okazji wzmiankując, że Lenina czytał, siedząc w więzieniu. Aż trudno uwierzyć, że syn dwojga ideowych komunistów, sam w dzieciństwie zafascynowany pismami klasyków tej ideologii i szukaniem w niej, czy raczej pomiędzy nią, a praktyką jej realizowania, sprzeczności, do czytania pism Lenina wziął się dopiero wtedy, kiedy go za owe wyszukiwanie sprzeczności zamknięto. Więc nawet w takim na pozór przypadkowym napomknieniu widziałbym raczej przemyślaną retorykę, jeszcze jeden sposób na zaznaczenie, że oto w osobie Adama Michnika – między innymi męczennika walki z komunizmem – szlachetność staje przeciwko niskim pobudkom ludzi kombinujących, jak by tu się łatwo przypodobać wyborcom.

Zresztą chwilę później rozjuszony mówca idzie już na całego:

„Ja znam ten język [zwolenników nacjonalizacji majątku po PZPR – RAZ], Wysoka Izbo. To jest język komunistycznego egalitaryzmu (…) I chcę powiedzieć, Wysoka Izbo, że w niektórych głosach (…) z przerażeniem usłyszałem ten ton, który słyszałem w prokuratorskich przemówieniach wtedy, kiedy sam siedziałem na ławie oskarżonych”.

Patrzcie Państwo, jaka przewrotka! Oto postawiony zostaje znak równości pomiędzy komunizmem a antykomunizmem. To już nie złodziej jest zły – zły jest ten, kto chce złodziejowi odebrać.

„Znam ten ton bardzo dobrze, bardzo się go boję, i wiem, czego się boję” – ciągnie Michnik. O tym strachu za chwilę, teraz dalej: „byłem aresztowany i zatrzymywany wiele razy. Mnie nie trzeba tłumaczyć, że komunizm to nic dobrego i mnie nie trzeba przeciwko komunistom agitować. Ale właśnie z tej perspektywy chcę powiedzieć, że w niektórych głosach, o czym mówię z bólem, usłyszałem coś, co bym nazwał antykomunizmem jaskiniowym. Ja jestem antykomunistą i jako antykomunistą tej jaskiniowości się boję”.

Tak więc okazuje się, że są dwa antykomunizmy. Ten dobry i ten „jaskiniowy”, przy czym o tym, który jest który, decyduje Adam Michnik, na mocy swojej martyrologii. Nawet tylko na podstawie tego jednego wystąpienia można zauważyć, czym się różni antykomunizm dobry od złego. Zły jest w wystąpieniach, „gdzie się PZPR miesza z błotem, przyrównuje do katyńskich morderców, mówi się, że byli gorsi niż Hitler”. Z takimi deklaracjami Adam Michnik „nic wspólnego nie ma i nie chce mieć”.

W „Gazecie Wyborczej” przez ostatnie szesnaście lat wiele napisano o neofaszystach, z różnych przyczyn znacznie więcej, niżby to wynikało z rzeczywistych rozmiarów zjawiska. Ani razu nie przyszło jej naczelnemu ani jego podwładnym do głowy, żeby było coś złego w przyrównywaniu naziola do esesmanów, którzy zaganiali Żydów w Auschwitz do komór gazowych. Jeśli jakiś głupi gówniarz zakłada opaskę z emblematami SS albo koszulkę ze swastyką, jeśli wyciąga łapę w nazistowskim pozdrowieniu i krzyczy „Heil Hitler”, to wydaje się oczywiste, że sam podpisuje się pod tradycją wszystkich zbrodni dokonanych przez ludzi, którzy nosili te emblematy i pozdrawiali się w taki sposób.

Ale tu oto okazuje się, że dla Adama Michnika człowiek, który robił karierę w aparacie partii komunistycznej, który podpisał się w tym celu pod ideologią mającą na sumieniu i Katyń, i Wielki Głód, i niezliczoną liczbę innych zbrodni, który, mało tego, jako funkcyjny członek PZPR uczestniczył w zaprzeczaniu tym zbrodniom, i zacieraniu prawdy o nich (co każdy kodeks karny świata uzna za tzw. współudział po fakcie) – nie może być do oprawców z Katynia przyrównywany. Bo to przejaw mentalności jaskiniowej!

I by jaskiniowców do cna pognębić, rzuca im Michnik w twarze: „w stanie wojennym, po 13 grudnia i siedząc w kryminale, ja nie byłem aż tak ostrożny, żebym dzisiaj musiał być aż tak odważny”.

W sztuce retorycznej michnikowszczyzny chwyt, jakiego tu używa Michnik stwierdzając „jestem antykomunistą” jest bliski omawianej już sztuczki z pozornym przyznawaniem zwalczanym tezom słuszności, po to, by wiarygodniej zabrzmiały zgłaszane wobec niej wątpliwości i obiekcje. Kiedy michnikowszczyzna rozpocznie niedługo później kampanię oskarżeń przeciwko Kościołowi, alarmując przed szykowanym nam jakoby „państwem wyznaniowym” na wzór Iranu Chomeiniego, niemal każdy z autorów biorących udział w tej kampanii zaznaczać będzie, że on też jest wierzącym katolikiem, i właśnie dlatego, z katolickich pozycji, potępia zaangażowanie Kościoła w życie publiczne.

O tym zresztą jeszcze parę słów za chwilę – na razie skończmy z analizowanym wystąpieniem. Wypada zauważyć, że w politycznym sporze z Michnikiem znaleźli się w roku 1990 ludzie, z których wielu w więzieniach spędziło nie mniej czasu od niego, nawet jeśli mniej wyraźnie było to odnotowywane przez zachodnie media i „Wolną Europę”. Przypisanie przeciwnikom, że dziś są wobec komunistów odważni, bo wtedy, gdy trzeba było odwagi, oni byli „ostrożni”, było więc zagraniem, mówiąc delikatnie, w oczywisty sposób nieuczciwym.

Ale nie ma się co szczypać i silić na delikatność. Można by, gdyby Michnik, do czego zawsze miał tendencję, po prostu zapędził się i w polemicznym ferworze tak akurat palnął. Ale i ten wątek z cytowanego przemówienia będzie potem przez michnikowszczyznę wielokrotnie powtarzany: ci, którzy dziś są przeciwko komunistom, to tchórze, nic w peerelu nie zrobili, a teraz niewczesnym radykalizmem leczą swe kompleksy. To „druga albo i trzecia brygada”. „Radykałowie ostatniej godziny”. Ci, którzy się na prawdziwą bitwę spóźnili, i teraz chcą się pastwić nad bezbronnymi jeńcami. Prawdziwi bohaterowie oporu, jak Adam Michnik, dziś są z byłymi komunistami w przyjaźni.

No cóż, przekartkujmy dzieła Michnika, szukając konkretnych nazwisk jego wrogów. Antoni Macierewicz – cokolwiek o nim sądzić, to on przyjmował Michnika i Kuronia do KOR, a nie odwrotnie. Jan Olszewski, obrońca w niezliczonych procesach działaczy opozycji. Krzysztof Wyszkowski, niestrudzony działacz Wolnych Związków Zawodowych. Zbigniew Romaszewski, działacz KOR nie mniej zasłużony od przywódców „lewicy laickiej”. Kornel Morawiecki, przywódca najintensywniej prześladowanej przez bezpiekę „Solidarności Walczącej”… Kto głosił poglądy, przypisane przez michnikowszczyznę tym, którzy teraz są odważni, bo kiedy było trzeba, byli ostrożni? Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda, Piotr Naimski, Kaczyńscy, Rokita, Szeremietiew, Niesiołowski – muszę wyliczać dalej?

No dobrze, mamy więc antykomunizm zły, jaskiniowy, który chce, by majątek po nieistniejącej już PZPR, który prawem kaduka uznaje za własny utworzona przez jej byłych liderów SdRP, stał się własnością niepodległej Polski. A ten dobry?

Cofnijmy się o parę akapitów:

„Słuchając tych głosów [tych jaskiniowych – RAZ] cały czas zastanawiam się, czy prawdą jest to, co przez tyle lat o nas mówili komuniści -że podstawowym celem naszej politycznej aktywności jest zlikwidowanie przeciwnika. Ja wierzyłem, wierzę i będę wierzył, że jest to nieprawda, że myśmy się nie po to angażowali. Ja wierzyłem i wierzę, że w tej nowej rzeczywistości, której budowa została zapoczątkowana na zasadzie kompromisu politycznego – a wszyscy, którzy w tej sali jesteśmy, ten kompromis aprobowaliśmy – otóż jest miejsce dla wszystkich”.

Bodaj najbardziej tajemniczy i obfity w implikacje fragment całego wystąpienia, wart osobnego rozdziału. Przyjdzie nam do pojawiających się tu wątków wracać w dalszej części książki. Na razie krótko o tym, co na samym wierzchu.

Młodszemu czytelnikowi trzeba wyjaśnić, że, istotnie, stałym wątkiem komunistycznej propagandy było oskarżanie opozycji o to, że chce władzy i że jest przeciwko socjalizmowi (to zabawne, ale słowo „komunizm” było w oficjalnym języku peerelu niemile widziane, zapewne jako zbyt znienawidzone w społeczeństwie; oficjalnie mówiło się tylko o socjalizmie). Dziwne to „oskarżenia” z dzisiejszego punktu widzenia. Wiadomo, że po to istnieje opozycja, aby dążyć do przejęcia władzy. Wiadomo, że ludzie, którzy ważyli się stanąć do walki z totalitarnym, zbrodniczym reżimem, marzyli o tym, żeby ten totalitaryzm upadł – choć nie mieli na to nadziei i swą działalność traktowali bardziej w kategoriach moralnego sprzeciwu, dochowania wierności, herbertowskiego „dania świadectwa”. Niemniej, w ustrojowym absurdzie, w którym występowanie przeciwko narzuconemu Polsce ustrojowi, przeciwko konstytucyjnemu „sojuszowi” ze Związkiem Sowieckim i równie konstytucyjnemu monopolowi władzy partii komunistycznej samo w sobie było z mocy prawa przestępstwem, żeby nie wylądować w turmie od razu, trzeba było ważyć słowa i deklaracje – udawać, że się krytykuje tylko „wypaczenia” i nie zamierza „obalać ustroju”, a już zwłaszcza siłą. Każdy wiedział, że to teatr, ale propaganda peerelu traktowała te swoje oskarżenia bardzo poważnie. I do pewnego stopnia były one poważne, bo ich wysunięcie na łamach „Trybuny Ludu” z reguły oznaczało, że zaatakowanemu przygotowywano już proces z wiadomym z góry wyrokiem.

Ale oczywiście nikt się tym kamuflażem nie przejmował. I oto nagle, po roku 1989, już w wolnej Polsce, były więzień polityczny i były członek KOR traktuje tę propagandę poważnie, tak, jakby za czasów peerelu dążenie do całkowitego wyeliminowania z życia publicznego PZPR (bo przecież nie chodzi tu o fizyczną likwidację członków tej partii, tylko o „likwidację” polityczną) rzeczywiście było czymś złym. Tak złym, że podejrzenie, iż komuniści mogli mieć rację, najgłębiej Michnika zasmuca. Nie, nie po to istniała opozycja, nie po to się w nią angażowaliśmy, żeby komunistów odsunąć od władzy, ale po to, żeby w lepszej Polsce dla wszystkich, także dla nich, znalazło się miejsce.

Niejednemu działaczowi antykomunistycznej opozycji – a szczerze mówiąc, poza grupą współpracowników i przyjaciół Michnika, każdemu – na taki tekst musiała ze zdumienia opaść szczęka. Bo oto wyszło na to, że cały antykomunizm przed Okrągłym Stołem był zwykłą lipą. Że krzyczano „precz z komuną”, ale naprawdę znaczyło to tylko, żeby komuna trochę się posunęła i dopuściła krzyczących do współpracy.

Oto ten „dobry” antykomunizm, „niejaskiniowy”. Antykomunizm zakładający otwarcie na komunistów, współpracę z nimi, a w tym konkretnym przypadku – obronę ich przywilejów majątkowych przed niesłusznymi roszczeniami takich, którzy by chcieli z peerelem zerwać całkowicie.

Czyli nie żaden „antykomunizm”, tylko, mówiąc językiem niezakłamanym, kolaboracja. O tyle szczególna, że niewymuszona, jak to w peerelu bywało – weźmy jako przykłady choćby taki „Pax”, Koło Poselskie „Znak” albo utworzoną przez Jaruzela w 1986 roku Radę Konsultacyjną – przekonaniem, że w obliczu sowieckiej przemocy i ustaleń z Jałty trzeba się jakoś z reżimem dogadać, żeby jak najwięcej, ile się da, dla Polski ocalić.

Tym razem propozycja współpracy złożona zostaje komunistom przetrąconym, i przede wszystkim – pozbawionym decydującego dotychczas o wszystkim wsparcia „Wielkiego Brata”. Adam Michnik – sądząc, że czyni to z pozycji siły – wyciąga do komunistów rękę nie dlatego, że stoi za nimi kilkadziesiąt sowieckich dywizji, niezliczone głowice atomowe i cały powojenny podział świata, w którym zwycięskie mocarstwa raczyły potraktować naiwnych Polaczków jako nawóz dla hodowanej wspólnie ze zbrodniarzami z Kremla roślinki Światowego Pokoju. Wyciąga do nich rękę, aby ich podnieść, pomóc się pozbierać, ochronić i uratować przed zepchnięciem ze sceny politycznej wolnej Polski. Poświęci temu kilka następnych lat gorączkowej aktywności.

Dlaczego to robi? Po szesnastu latach nietrudno na to pytanie odpowiedzieć. Ale w swoim sejmowym wystąpieniu z 28 kwietnia 1990 roku Michnik mówi tylko: „idzie mi tutaj o zasady”.

I powtarza raz jeszcze: „idzie mi o etykę polityczną. Idzie mi o tę etykę dlatego, że słyszałem wczoraj i dziś głosy nasycone nienawiścią”.

Po prostu – on, Michnik, nie będzie walczyć bronią nienawiści. On nienawiść odrzuca. Tak, jak kiedyś z pozycji moralnych rzucał wyzwanie reżimowi, wiedząc, że zapłaci za to prześladowaniami i więzieniem, jak kiedyś w imię racji etycznych nie wahał się w oczy (no, bez przesady – listownie, niemniej nader pryncypialnie) nawsadzać samemu generałowi Kiszczakowi, siedząc u niego w więzieniu, tak oto, w imię tych samych etycznych racji, idzie na kolejną wojnę – przeciwko nienawiści. Przeciwko „jaskiniowemu antykomunizmowi”, którego się boi. Zwróćcie Państwo uwagę na to ciągłe podkreślanie odczuwanego strachu. Jakże znakomicie ustawia to retorycznie sytuację. Od razu znika obraz rzeczywistości -że Michnik staje po stronie tych, którzy w OKP rozdają karty, przeciwko tym, którzy się w nim nie liczą, że dysponent najpotężniejszej propagandowej tuby owego czasu miażdży oskarżeniami o podłość tych, którzy nie mają głosu, że staje po stronie posiadaczy i dysponentów nieograniczonej kasy, przeciwko, z przeproszeniem, gołodupcom, których jeszcze długo nie stać będzie nawet na porządny powielacz, na którym mogliby rozpowszechniać swoje jaskiniowe pomruki.

Adam Michnik boi się, i to ten strach zmusza go, by stanął, samemu nad tą koniecznością bardzo bolejąc, przeciwko mrocznej, potężnej sile – nienawiści.

Jakież to dla michnikowszczyzny charakterystyczne!

Zresztą, całe to przemówienie jest właśnie bardzo charakterystyczne. I dlatego pozwoliłem sobie tak długo zajmować nim uwagę Czytelnika. Bo nie było to wcale pierwsze wystąpienie Michnika w obronie komunistów, nie był to pierwszy atak na byłych kolegów i opozycji, którzy nagle stali się jego śmiertelnymi wrogami. Nie był to publiczny debiut „nowego Michnika”, który już wcześniej zdołał wprawić w zdumienie wielu takich, co znając legendę Michnika – dynamitarda, uważali go za zaciekłego wroga komunizmu. Słowem, nie była to inauguracja michnikowszczyzny. Ale była to, niejako, michnikowszczyzna w pigułce. Było w tym sejmowym przemówieniu wszystko, co dla niej najbardziej typowe – i w warstwie meritum, i w stylu.

Właśnie dlatego warto było ten „zapis choroby” zacząć właśnie od niego.

A na zakończenie Michnik szarżuje już na całego:

„I chcę powiedzieć jeszcze, że nie jestem i nie chcę być adwokatem PZPR i tego, co z PZPR zostało”.

Paradne! Oto przez wiele minut poseł Adam Michnik bronił PZPR i tego, co z PZPR zostało – i na koniec powiada, że wcale jej nie broni i nie zamierza tego robić.

A potem przez wiele lat przy każdej możliwej okazji, z godnym lepszej sprawy uporem i zapałem, robił właśnie, ni mniej, ni więcej, tylko za adwokata PZPR i tego co z niej zostało.

Niejaki major (pisałem już o nim w „Polactwie”, ale tak tutaj ta anegdota pasuje, że muszę ją powtórzyć), komendant Szkoły Podchorążych Rezerwy, w której przyszło mi w roku 1988 odwalać „zaszczytny obowiązek obrony ludowej ojczyzny”, zapadł w mojej pamięci zdaniem z porannego apelu, po tym, jak jeden – słownie jeden – podchorąży uchlawszy się dostał małpy i nieco zdemolował obiekt. „Za karę cała szkoła w nadchodzącym miesiącu nie dostanie przepustek”, oznajmił, i na jednym oddechu dodał: „I nie jest to żadna odpowiedzialność zbiorowa!”.

Nie, oczywiście. Jak się stu chłopa karze za pijaństwo jednego, to absolutnie nie jest to odpowiedzialność zbiorowa. Jak ktoś broni członków byłej PZPR przed utratą przywilejów, jakie im zaprzedanie się czerwonej mafii przyniosło, to wcale nie jest adwokatem tego, co z PZPR zostało. A za rzeczy pozostawione w szatni szatniarz nie odpowiada.

W każdym cywilizowanym kraju kogoś, kto by się posługiwał tego rodzaju argumentacją, zbyto by wzruszeniem ramion, a może nawet odesłano na leczenie psychiatryczne. Ale nie w kraju, po którym przejechał się walec komunizmu, i którego elity przez pół wieku, mozolnie, to kijem, to marchewką, przyuczano i wdrażano do sztuki dwójmyślenia.

Jak nazywały się państwa komunistyczne? Przypomnę: nazywały się „demokracjami ludowymi”. Pomińmy, że to nonsensowna tautologia; przede wszystkim było to najbezczelniejsze w świecie kłamstwo. Ale w komunizmie wszystko było takim właśnie kłamstwem, i kto miał szczęście w nim nie żyć, nigdy nie zrozumie, do jakiego stopnia zakłamano w nim znaczenia słów. Komuniści nazywali się „siłami demokratycznymi” – w odróżnieniu od imperialistów, a w napadach ostrzejszej retoryki faszystów, czyli wyznawców wszystkich nurtów politycznych mieszczących się w prawdziwej demokracji. Komuniści nie budowali w Polsce komunizmu, skądże znowu, ani nawet socjalizmu – oni tu budowali właśnie „Polskę demokratyczną”, w przeciwieństwie do przedwojennej Polski sanacyjnej. Kiedy pod koniec lat czterdziestych niszczono po kolei wszystkie niezależne od reżimu organizacje, „jednocząc” je przymusowo pod zarządem Partii, i to także nazywało się „demokratyzacją”. Kiedy Jaruzelski rzucił czołgi, by zmiażdżyć próbę upomnienia się o wolność dla Polski, nie mówił, że broni komunizmu, tylko niepodległości. Zbrojąc się na potęgę i kreśląc plany nagłego, zmasowanego ataku na zachodnią Europę, komuniści „walczyli o pokój”. Walka o pokój wymierzona była głównie w zagrożenie atomowe – jego likwidacji służyć miało użycie w tym ataku z zaskoczenia setek głowic jądrowych różnej siły, uprzedzające ruch wojsk i otwierające dla nich dogodne do przejścia pogorzeliska. Kiedy generał Kiszczak nagradzał pracowników resortu, którzy spreparowali lipne dowody, jakoby Grzegorza Przemyka pobili śmiertelnie sanitariusze, a nie milicjanci, to nagradzał ich za „zasługi dla pełnego ujawnienia prawdy” o tym zdarzeniu.

Napisałem na wstępie tego rozdziału, że w roku 1990 „pewne rzeczy były oczywiste”. Powinienem oczywiście dodać – dla niektórych. Dla wtajemniczonych. Tych, którzy chcieli wiedzieć, którzy nie poddawali się powszechnemu zakłamaniu, szukali słów prawdziwych. Teraz przyszedł moment, żeby przywrócić słowom ich prawdziwe znaczenia. Żeby odkłamać polszczyznę potoczną, i tę używaną w mediach, i tę rozbrzmiewającą w biurach, sklepach i fabrykach. Sprawić, że niewola będzie nazywana niewolą, kradzież kradzieżą, a draństwo draństwem, że znikną z języka rozmaite komunistyczne potworki, w rodzaju „wypadków grudniowych” czy „wydarzeń radomskich”.

To się nie stało. Zamiast uzdrowienia języka publicznej debaty przyszła michnikowszczyzna i zrobiła to samo, tylko po nowemu. Postulat postawienia przestępców przed sądem stał się „polowaniem na czarownice”. Sprawiedliwość – zemstą, a domaganie się jej – nienawiścią. Gniew – frustracją. Próby tworzenia normalnego systemu partyjnego i żądanie wolnej dyskusji, prawa do sporu, bez którego o wolności i demokracji mowy być nie może, nazwano „polskim piekłem”. A biurokratyczny, przeregulowany system gospodarczy, niedający obywatelom równych praw ani swobody realizowania swych pomysłów – „dzikim kapitalizmem”.

Dotykam tu samej istoty tego, co nazywam michnikowszczyzną. Oto w krytycznym momencie, gdy wali się system oparty w znacznej części na załganiu pojęć – ogromna część polskiej inteligencji ochoczo przyjmuje za swój język nie mniej zakłamany, w analogiczny sposób nazywający czarne białym, a białe czarnym. Dlaczego to się mogło udać?

O tym jest cała ta książka. Na razie ograniczmy się do stwierdzenia faktu, że się udało.

Że tak samo, jak wspomniany major mógł w naszym SPR-ze gadać, co chciał, niezagrożony, by ktokolwiek zauważył na głos ten oczywisty fakt, iż pieprzy od rzeczy tak i Michnik już w kwietniu 1990 mógł sobie kpić w żywe oczy ze zdrowego rozsądku, bo wiedział doskonale, że ma publiczność, która każdą wypowiedzianą przez niego bzdurę łyknie z zachwytem i nie ośmieli się o nic pytać.


* * *

Stefan Kisielewski w ostatnich miesiącach życia pisze o przemianie Michnika: „Kochałem go niemal w okresie KOR-u, to było wspaniałe. Natomiast (…) dzisiejszy Michnik to totalitarysta! Demokratą jest ten, kto jest po mojej stronie. Kto ze mną się nie zgadza, jest faszystą i nie można mu podać ręki. A tylko Michnik wie, na czym polega demokracja i tolerancja. On jest tutaj sędzią, alfą i omegą”.


* * *

Jeszcze słówko o martyrologii, skoro w analizowanym wystąpieniu – i nie tylko w nim – stanowiła ona tak istotny argument. Podobnie, jak nigdy nie był Michnik i nie chciał być adwokatem PZPR, tak i zawsze zwalczał wszelkie kombatanctwo. Oczywiście tylko kombatanctwo cudze. Swojego własnego używał natomiast jako argumentu, gdy trzeba było (a trzeba było rzadko i coraz rzadziej) przypomnieć, jakie ma prawo wyrokować, co jest szlachetne, a co podłe. W ślad za szefem czynili to i jego podwładni. Fakt, iż Adam Michnik był wielokrotnie aresztowany i więziony, nie tylko w omawianym wyżej sejmowym wystąpieniu, ale przy każdej możliwej okazji, był, i nadal jest, wykorzystywany jako argument, że Adam Michnik ma rację. A jeśli już nie sposób zaprzeczyć, że nie ma racji, to że jego intencje zawsze były idealistyczne, nieskazitelnie prawe i wręcz nie wolno ich brudnymi łapskami analizować. Pytałem tu retorycznie, co takiego Michnik stworzył w dziedzinie idei, co tak wielkiego napisał, że uważany jest za wielkość. Zadaję czasem to pytanie, pozując na prostaczka, któremu trzeba tłumaczyć rzeczy najoczywistsze. Odpowiedź jest czasem formułowana bardziej, czasem mniej agresywnie, ale jej sens zawsze jest taki sam: jak śmiesz, pętaku jakiś, podskakiwać do człowieka, który siedział w komunistycznym więzieniu!

I zazwyczaj towarzyszy jej pouczenie, że siedział tam właśnie za mnie, za to, żebym mógł dziś w wolnym kraju swobodnie głosić swoje poglądy. Zostawmy to na razie na boku. O tym, co Adam Michnik robił w wolnej już Polsce, aby uniemożliwić mi i wielu znacznie ode mnie ważniejszym, a jeśli zupełnie uniemożliwić nie mógł, to przynajmniej skrajnie utrudnić, swobodne głoszenie poglądów sprzecznych z aprobowanymi przez niego, będę pisał dalej. Zatrzymajmy się nad samym argumentem: Michnik siedział w komunistycznym więzieniu.

Siedział. Wiem, podziwiam odwagę i determinację, i darzę go za to szacunkiem (liczę się z tym, że czytelnik uzna to zapewnienie za gołosłowne albo zgoła parsknie nad nim śmiechem; nic na to nie poradzę, naprawdę jestem w tym zdaniu, jak i w każdym w ogóle zdaniu tej książki szczery). Ale, proszę wybaczyć, że sięgnę po argument drastyczny:

Władysław Gomułka też siedział w komunistycznym więzieniu.

I to w więzieniu stalinowskim, znacznie cięższym niż zakłady karne, w których Michnikowi, co stanowiło jego osobisty, niezwykle rzadki przywilej w systemie penitencjarnym peerelu, pozwalano pisać książki, tudzież obelżywe listy do ludzi z samego świecznika peerelowskiej hierarchii.

Ba – późniejszy I sekretarz i kat Wybrzeża siedział z nim za prawicowość oraz polski nacjonalizm!

Sam fakt, że znało się Gomułkę i z nim współpracowało, stanowił wystarczający powód, by być aresztowanym, a nawet torturowanym dla wymuszenia zeznań na szykowany dla późniejszego genseka proces.

W każdej chwili mogli mu, jak to było w zwyczaju owych lat, przygiąć łeb nad kiblem i strzelić w potylicę, a potem zakopać w jednym z masowych grobów, których lokalizacji w większości do dziś nie znamy.

Czy to znaczy, że był polskim patriotą? Że naprawdę zależało mu na Polsce, że jako polityk kierował się jej interesem? Że naprawdę miał coś wspólnego z prawicą i nacjonalizmem?

Oczywiście, że nie. To znaczy tylko tyle, że był człowiekiem odważnym i ideowym. Wierzącym w swe ideały i gotowym raczej cierpieć, niż od nich odstąpić. Dodajmy, że jeszcze odpornym na pokusy materialne; mając władzę nad krajem, żył niemal w ascezie, i nigdy by na pewno nie przyjął żadnych akcji, choćby mu je nie wiem jak usilnie proponowano.

To piękne cnoty, i na pewno wiele znaczą, rzucone na jedną z szal tej wagi, na której porównują w zaświatach ludzkie zasługi i winy. Niekoniecznie jednak muszą przeważyć. Może być tak, że to, co rzucono na drugą szalę, okaże się znacznie cięższe.

W wypadku Gomułki, chyba się o to nie pokłócimy, było tak ponad wszelką wątpliwość.

Natomiast właśnie fakt, że Gomułka był w więzieniu, dał mu w momencie objęcia władzy niewiarygodną popularność. Tłum na warszawskim Placu Defilad, oklaskujący szaleńczo każde jego słowo, to nie fotomontaż. Tak było naprawdę, niestety. Na wieść o tym, że Polską rządzić ma gensek, który odsiedział swoje w komunistycznym mamrze za „nacjonalistyczno-prawicowe odchylenie”, że do socjalizmu chce doprowadzić nas jakąś „polską drogą”, znękani ludzie po prostu oszaleli ze szczęścia. Nawet prymas Wyszyński, świeżo wypuszczony z internowania, wezwał, by zagłosować na gomułkowską listę PZPR bez skreśleń. I Polacy zagłosowali. Bierutowskie referendum było bez wątpienia sfałszowane, wybory, w których kandydatów opozycyjnego PSL pakowała do więzień i mordowała UB także, ale na wybory gomułkowskie zdaniem historyków rzeczywiście poszła większość uprawnionych i rzeczywiście zagłosowała bez skreśleń. Niektórzy posuwali się do stwierdzenia, że to wystarczająca legitymizacja władzy komuny nad Polską.

Nie nadużywajcie, proszę, argumentu więziennej przeszłości Michnika. Może z niego wynikać więcej, niżby jego obrońcy chcieli.


* * *

O Gomułce, skoro został tu przywołany, jego były współpracownik wspominał: „miał naturę rewolucjonisty i uważał, że jak się ma rację – a on miał ją zawsze i opinii odmiennych do siebie nie dopuszczał – trzeba ją udowadniać tak długo, aż zwycięży”. A następca na partyjnym stołku dodawał: „miał taką konstrukcję psychiczną, że wykluczała ona (…) przyznanie się do błędu”.

O Adamie Michniku Krzysztof Leski, dziennikarz raczej z nim zaprzyjaźniony, napisał: „cierpi na taką chorobę, że nie potrafi przyjąć do wiadomości, że ktoś inny może mieć rację”. To tylko jedna z wielu podobnych opinii, wyrażanych także przez ludzi z Michnikiem sympatyzujących.

Czy można się spodziewać, że człowiek, któremu nie zabrakło charakteru, by za swoją absolutną i jedyną rację iść do więzienia, ustąpi przed jakimkolwiek słabszym argumentem? I czy można się dziwić, jeśli wierząc w swą słuszność tak głęboko, uzna, iż dla Sprawy warto poświęcić pewne moralne skrupuły? Zwłaszcza, jeśli zapatrzy się w wielki cel?

„Myślałem, że mamy wielką, historyczną szansę zbudowania czegoś zupełnie nowego, co nie będzie prostą kalką zachodnich demokracji. Czegoś, co przyjmie dorobek Zachodu, ale pójdzie oczko dalej. To była idea Samorządnej Rzeczpospolitej” – wyjaśniał później Michnik swą postawę u zarania polskiej wolności.

Загрузка...