ZAMIAST ZAKOŃCZENIA

W listopadową noc 1830 na ulice Warszawy wyszli zbuntowani uczniowie szkoły podchorążych. Wyszli z bronią, aby rozpocząć powstanie – w imię wolnej Polski. Ich dowódcy, starzy generałowie, próbowali ich powstrzymać i zapędzić z powrotem do koszar. Niektórzy przypłacili to życiem.

To jedna z dziwniejszych kart polskiej historii. Dlaczego podchorążowie, patrioci, zwrócili broń przeciwko bohaterom wielkiej napoleońskiej epopei? Przeciwko ludziom, którzy o wolną Polskę walczyli na niezliczonych polach bitew, ryzykowali za nią życiem, krwawili z ran? Albo, jak kto woli, od drugiej strony – dlaczego ci bohaterowie spod Wagram czy Tarutino stanęli przeciwko patriotycznemu zapałowi młodzieży, czemu usiłowali ją zapędzić na powrót pod carski knut?

Otóż dlatego, że zdaniem generałów powstanie nie miało żadnego sensu, bo wolna Polska już przecież istniała; było nią właśnie Królestwo Kongresowe. Miało swojego króla, polskiego, choć będącego zarazem carem Rosji, miało konstytucję i osobną administrację kierowaną przez królewskiego namiestnika. Miało polskie wojsko, w polskich mundurach, z orłami i sztandarami oraz polską kadrą oficerską. A książę Drucki-Lubecki, jako polski minister, mógł dzięki temu wszystkiemu budować drogi i patronować z jak najlepszym skutkiem rozkwitowi gospodarki, którą wcześniej przedrozbiorowe długi i wymuszone przez Napoleona zbrojenia wtrąciły w głęboką ruinę.

Dodajmy, że poza wszystkim – dla generałów to była ich Polska. Państwo wywalczone ich żołnierską służbą i krwią.

Podchorążowie, patrząc na ten sam kraj, widzieli zupełnie co innego – to wszystko, czego ich dowódcy dostrzegać nie chcieli. Konstytucja, regularnie i bezceremonialnie gwałcona, była fikcją, w pałacu namiestnikowskim urzędowała jedna z najżałośniejszych kreatur polskiej historii, odrażający lizus i służalec Zajączek, polskich oficerów publicznie upokarzał i prał po mordach grieduszczij cham, carski brat, a codzienne życie zatruwał lęk przed rojącymi się wszędzie szpiclami. Więc nie była to żadna wolna Polska, tylko kacapia, w której żyć bez buntu spadkobiercom legendy Somossiery i Raszyna wydawało się hańbą.

Wraca do mnie myśl o tym szczególnym momencie naszych dziejów, ilekroć czytam w prasie bądź czasopismach kolejną filipikę w obronie III Rzeczpospolitej, wysmażoną – nie mówię, przez jakiegoś cymbała, bo z takimi nie mam moralnego i intelektualnego zgryzu, ale właśnie przez któregoś z ludzi, których naprawdę głęboko szanuję. I ilekroć zdarza się, że sam muszę się polemicznie zderzyć z kimś, kto przed laty wydawał mi się świętym i bohaterem, choć potem, przyznaję, bywało, że i żałosnym kunktatorem albo zgoła zdrajcą ludzi, których sam zwoływał na barykady. Dziś już, na szczęście, do siebie nie strzelamy. Najwyżej, jeśli czasem puszczą nerwy, obrzucamy się inwektywami.

Państwo poczęte przy Okrągłym Stole to niepodległe państwo polskie, przekonują oni, i nie wolno tego państwa przedstawiać jako jakiegoś gangsterskiego układu, nie wolno go deprecjonować i odrzucać. Próżna gadanina! Jeśli ktoś III RP przymierza w myślach do gnijącego peerelu lat osiemdziesiątych, jeśli kto pamięta, jak beznadziejne wydawały się wtedy poświęcenia opozycjonistów, borykających się nie tylko z policyjną przemocą, ale także z obojętnością zastraszonego i zniechęconego społeczeństwa – to rzecz jasna, że porównanie zawsze musi wypaść korzystnie. Nawet, jeśli powstawały tu szemrane fortuny, stara nomenklatura blatowała się u koryta z nową, na górze wysocy funkcjonariusze państwa pertraktowali z obcym wywiadem, żeby obhandlować mu bezpieczeństwo energetyczne Polski, a na dole kroku nie dało się zrobić bez łapówek i protekcji – i wszystko, nawet zamordowanie generała policji, uchodziło bezkarnie.

Ale pokolenie, które zaczyna dominować w naszym życiu publicznym, ma zupełnie inny układ odniesienia – ono chciałoby żyć w kraju sprawiedliwym, cywilizowanym, takim, żeby przejeżdżając zachodnią granicę nie dostrzegało się różnicy. Między tymi dwoma punktami widzenia nie ma możliwości wydyskutowania kompromisu.

Wpadły mi niedawno w ręce wyniki badań socjologicznych, w których zadawano dorosłym Polakom jedno proste pytanie: o czym nie rozmawiają, bo boją się rozmawiać, ze swoimi dziećmi. Jakie są w ich rodzinie tematy tabu?

Myślicie Państwo, że na czele takiego rankingu znalazły się – ja wiem – homoseksualizm czy inne sprawy obyczajowe? Albo przynajmniej konflikty polskożydowskie czy rzeź na Wołyniu? Nic podobnego. W Polsce, piętnaście lat po odzyskaniu niepodległości, tematem, o którym rodzice nie chcą i nie potrafią rozmawiać z dziećmi, okazała się historia najnowsza.

Jeśli nie wydaje się to komuś niczym szczególnym, to dodam jeszcze jedną informację: że bliźniaczo podobne wyniki takich badań uzyskano kiedyś w Niemczech, też mniej więcej 15 lat po zakończeniu wojny.

W Niemczech musiało dorosnąć zupełnie nowe pokolenie, żeby zaczęło zadawać swoim dziadkom i ojcom pytanie: jak to było naprawdę? Gdzie wtedy byliście, co robiliście, jak do tego doszło? W Polsce z różnych względów – przede wszystkim dlatego, że komunizm nie był naszym wynalazkiem, ale ustrojem narzuconym przez okupantów, kolaboracja z nim ani w części tak ochocza, jak z narodowym socjalizmem w Niemczech, a przykładów zdecydowanego oporu nieskończenie więcej – pytanie „jak było naprawdę?” pada szybciej.

Dlatego piewcy cukierkowego mitu III Rzeczpospolitej, snujący nam przez lata bajki o porozumieniu elit „przychodzących z różnych stron” we wspólnym poczuciu odpowiedzialności za Polskę, sięgają po swój ulubiony argument: wrzask oburzenia. Tak, jak robili to w 1989, gardłując za pozostawieniem komunistów przy wpływach i majątku, tak i teraz. Równie głośno i równie demagogicznie. Usiłują zabronić dochodzenia, kto był kim i co robił w opozycji, bo w ten sposób „udowadnia się, że KOR i»Solidarność«były prowokacjami SB”, a „ci, którzy nic nie robili, biorą się do sądzenia bohaterów”. „Największy sukces Polaków w XX wieku – pokojowy demontaż komunizmu – dziś jest przedstawiany jako główna zdrada narodowa”, rozdziera Michnik szaty na sesji poświęconej dorobkowi Giedroycia i straszy, że Polską debatę publiczną zaczynają dominować „trumny Piaseckiego i Moczara”. Jak przez całe piętnastolecie, wciąż nie ma argumentów racjonalnych, politycznych, jest pouczanie, że tak i tak nie wypada – „gęg”, jak to nazwał nieoceniony Szpot. Na szczęście coraz mniej poważany.

To, oczywiście, publicznie. Prywatnie, na podsłuchanym przez dziennikarzy „Wprost” obiadku z Urbanem, powiada Michnik lekceważąco, że ci, co mu podskakują, to jacyś „młodzi gnoje”. I obaj panowie naśmiewają się, że jak to-to się nazywa, jakiś Semka, jakiś Warzecha… Czym te nazwiska są gorsze od nazwisk w rodzaju Szechter czy Urbach, wiedzą jedynie obaj zasłużeni architekci „największego sukcesu Polaków w XX wieku”.

Za kadencji SLD uczestniczyłem w rozmowie z ambasadorem jednego z najbardziej liczących się na świecie krajów zachodnich; nie piszę którego, by była to rozmowa „off the record” i chodzi tylko o przykład. Powtórzył on nam, polskim dziennikarzom, historię usłyszaną od rodaka, Biznesmena reprezentującego wielką międzynarodową firmę, która chciała w naszym kraju zainwestować. Owóż był ów Biznesmen w sprawie tej inwestycji na poważnych rozmowach w odpowiednim ministerstwie, ustalono wszystko, parafowano, uściśnięto ręce. Następnego dnia zaś zgłosił się do Biznesmena pewien jegomość, z takich, co to wszyscy o nim wiedzą, że kręci się gdzieś przy rządzie, ale co konkretnie robi, nikt powiedzieć nie umie. Ów jegomość, doskonale poinformowany o szczegółach negocjacji w ministerstwie, choć nie miał żadnego prawa ich znać, powiedział Biznesmenowi, że wszystko będzie jak należy, inwestycja się uda i przeniesie inwestorowi zysk, tylko trzeba wpłacić tyle a tyle milionów dolarów na konto takiej to a takiej fundacji.

Biznesmen odmówił, gość grzecznie się ukłonił i sobie poszedł. Dzień później Biznesmen dowiedział się, że sprawy w ministerstwie nie są takie proste, jak się wydawało. Pojawiły się przeszkody. Trzeba załatwić specjalne zezwolenie. Nie ma jasności co do gruntów, które ma zająć inwestycja. Zabrakło homologacji urzędu do spraw kontroli tego i owego. Musicie uzupełnić dokumentację. Niestety, sprawa musi jeszcze potrwać. Dwa tygodnie później jegomość pojawił się znowu i w tonie łagodnej perswazji ponowił ofertę: tu jest numer konta fundacji, proszę wpłacić wymienioną sumę i kłopoty się skończą jak ręką odjął.

Biznesmen skonsultował się z zarządem korporacji, zwinął interes i wyjechał, na obchodne opowiadając ambasadorowi swojego kraju, jak wyglądają stosunki w państwie przyjętym do Unii Europejskiej i NATO, aspirującym do tego, by być częścią zachodniej cywilizacji.

Powie ktoś: Biznesmen powinien był tego cwaniaczka nagrać, jak Michnik Rywina. No dobrze, powiedzmy, że by nagrał, że by tym nagraniem zdołał zainteresować jakąś wpływową gazetę, na tyle niezależną i odważną, że chciałaby się sprawą zająć (a przypomnijmy sobie los „Życia” po publikacji o Cetniewie; przypomnijmy sobie też, że o taśmie z Rywinem opowiadał Michnik wszystkim i nikt nie odważył się tego napisać), i powiedzmy jeszcze, że jej publikację nagłośniłaby potem jakaś telewizja, bo bez nagłośnienia przez telewizję każda afera przechodzi bez śladu. W najlepszym wypadku skończyłoby się jak z Rywinem – facet poszedłby w zaparte i sąd musiałby uznać, że była to próba wyłudzenia, a oskarżony oszukiwał, podając się za władnego załatwić sprawę, choć tak naprawdę niczego załatwić nie mógł.

Taka tam historyjka, ale gdzie dowody – zapyta ktoś. Proszę bardzo, oto dowody, w skali makro. Firma doradcza Ernst amp; Young, znana doskonale w światowym biznesie i renomowana, obliczyła właśnie (czerwiec roku 2006), że wskutek „wysokiego ryzyka nadużyć gospodarczych” Polska traci około jednej piątej potencjalnych inwestycji zachodnich. Wedle przeprowadzonego przez tę firmę sondażu wśród zachodnich menedżerów, Polska jest uważana za najbardziej skorumpowane państwo Europy Środkowej. „Lepiej jest nawet w Ameryce Południowej i Afryce – inwestorzy uważają, że problemy z korupcją są u nas podobne jak w Rosji”, oznajmiła przy prezentacji tego badania polska przedstawicielka firmy. Cóż za porównanie! Problemy w Rosji, jak wie każdy, to przecież nie jakieś staroświeckie, poczciwe łapówkarstwo, tylko rządy skorumpowanej oligarchii rodem ze służb i mafii, pod najwyższym patronatem wychowanka KGB.

Zostałem o raporcie Ernst amp; Young poinformowany notatką w jednej z gazet, w jej dziale gospodarczym i notatka zajmowała mniej więcej powierzchnię pudełka zapałek. W tym samym czasie całe gazetowe płachty i całe godziny publicystycznych dyskusji w mediach elektronicznych zapełniały drwiny z obsesji poszukiwania Układu. Za swoich najlepszych czasów „Wyborcza” ukuła pojęcie „aferomania” – zniknęło z jej łamów dopiero po sprawie Rywina. Dobrze przynajmniej, że nikt już nie próbuje sugerować, jak u zarania III RP, że jeśli mafie się bogacą, to w sumie dobrze, gospodarka na tym zyskuje, no, pewnie, że to nieładnie, ale przecież kapitalizm jest z zasady niemoralny…

Nie, nic podobnego. Kapitalizm jest moralny. To właśnie, że tolerujemy w nim od piętnastu lat niemoralność, kosztuje nas miliardy złotych rocznie.

Układ to bzdura, nie ma żadnego Układu, żaden Układ nam nie zagraża, zagraża nam nacjonalizm, faszyzacja kraju, zamach na demokrację -powtarza wciąż michnikowszczyzna, a może da się już powiedzieć, niedobitki michnikowszczyzny, usiłując wciąż prowadzić rozmowę według wypracowanych przez lata wzorców: rozmowę, w której ważne jest nie to, co się mówi, ale kto mówi, w której rozstrzygają nie racje, ale wyroki autorytetów i etykiety – ten szlachetny, a ten podły.

W normalnym świecie tak się nie rozmawia. W normalnym świecie nie jest możliwe, że wszyscy o czymś wiedzą, ale nie przyjmują tego do wiadomości, że można coś schować pod sukno, mocą wydanego nie wiedzieć przez kogo wyroku: o tym a tym mówić ani nawet myśleć nie wolno pod karą uznania za człowieka „któremu nie należy podawać ręki”. Nie będziemy należeć do normalnego świata, dopóki nie zaczniemy ze sobą normalnie, rzeczowo dyskutować, zamiast zadowalać się salonowym paplaniem, które starannie omija wszystkie trudne tematy.

Analogie historyczne czasem mylą, ale ta do nocy listopadowej wydaje mi się pożyteczna. Powie ktoś, że w 1831 to starzy mieli rację, bunt, podniesiony przez podchorążych, nie przyniósł przecież Polsce niczego, prócz szkód i utraty resztek suwerenności. Ale powie na to kto inny, że powstanie mogłoby się udać, gdyby nie fakt, że nie miał nim kto dowodzić, poza nieudacznymi generałami, którzy wszystko spieprzyli. Gdy obserwuję, w jaki sposób zabrali się do Układu Kaczyńscy, wchodząc w sojusz z Lepperem, mam wrażenie, że analogie idą dalej, niżbym chciał. Pocieszam się tylko, że ta spóźniona o piętnaście lat dogrywka „wojny na górze”, w której zderzamy się z recydywą tego samego stylu działania, tylko pod krańcowo odmiennymi hasłami, mimo wszystko coś dobrego dla Polski przyniesie.

Może nie dojdziemy od razu do jakiejś lepszej, niech będzie, że IV Rzeczpospolitej, ale do tego samego kanału już po raz drugi nie wpadniemy.

Wierzę, że jesteśmy bliscy uzdrowienia naszej publicznej debaty, że już niedługo uda nam się całkowicie wyleczyć tę chorobę, którą nazywam michnikowszczyzną, i która na paręnaście lat odebrała polskiej inteligencji zdolność myślenia.

Wierzę, że to już niedługo.

Październik 2006

Загрузка...