XVII


Nic pozytywnego o tej nieprzyjemnej środzie nie ma do powiedzenia.

Jak można się było spodziewać, gazety wieczorne dogrzebały się historii ze Schwerinem i przedstawiły ją w wyczerpujących reportażach, naszpikowanych szczegółami i pełnymi sarkazmu przytykami pod adresem policji.


„Śledztwo utknęło na martwym punkcie. Policja cichaczem usunęła najważniejszego świadka. Policja bezwstydnie okłamała prasę i społeczeństwo.”

„Jeżeli prasa i Wielki Detektyw Opinia Publiczna nie otrzymają ścisłych informacji, jak policja może liczyć na ich współpracę?”


Jedyną rzeczą, o której gazety nie wspominały, była śmierć Schwerina, ale wynikało to chyba tylko z długotrwałości procesu składu i druku.

W jakiś sposób udało się im też wywęszyć gorzką prawdę o raczej niezadowalającym stanie miejsca zbrodni, gdy przybyli tam technicy z Laboratorium Kryminologicznego.


„Cenny czas został stracony!”


Na nieszczęście morderstwo masowe zbiegło się z zaplanowanym od kilku tygodni nalotem na kioski i trafiki w poszukiwaniu literatury pornograficznej, godzącej w dobre obyczaje.

Jedna z gazet z uprzejmą skwapliwością na czołowym miejscu wytykała, iż ogarnięty amokiem chory umysłowo morderca biega po mieście, ludność popadła w panikę, świeży ślad stygnie i zaciera się, zaś cała armia duchowych spadkobierców Paulusa Bergströma krąży z tupotem po mieście, ogląda pornograficzne pocztówki i drapiąc się w głowę usiłuje zrozumieć mętną instrukcję Ministerstwa Sprawiedliwości, co należy uznać za obrazę obyczajności, a co nie.


Około czwartej po południu Kollberg przyszedł na Kungsholmsgatan. Miał kryształki lodu we włosach i na brwiach, ponurą minę i plik gazet pod pachą.

– Gdybyśmy mieli tylu informatorów, co pismaków, można by palcem nie ruszyć – powiedział.

– To sprawa pieniędzy – powiedział Melander.

– Wiem dobrze. Ale czy to by pomogło?

– Nie – odrzekł Melander. – Jednak rzecz przedstawia się prosto.

Wystukał popiół z fajki i zagłębił się w swych papierach.

– Rozmówiłeś się ostatecznie z psychologami? – kwaśno spytał Kollberg.

– Tak – odpowiedział Melander nie podnosząc głowy. – Wyciąg w przepisywaniu.

Nowa twarz pojawiła się w kwaterze głównej śledztwa. Jedna trzecia obiecanego wzmocnienia właśnie przybyła. Månsson z Malmö.

Månsson był prawie tego wzrostu co Gunvald Larsson, ale powierzchowność miał znacznie mniej odstraszającą. Przyjechał ze Skåne w ciągu nocy własnym samochodem. Nie dlatego, żeby móc zainkasować marny ekwiwalent: czterdzieści sześć öre za kilometr, ale dlatego, że całkiem słusznie uważał, iż dobrze będzie mieć do własnego rozporządzenia samochód ze znakiem rejestracyjnym „M” regionu Malmö.

Stał teraz przy oknie i wyglądał na ulicę żując jednocześnie wykałaczkę.

– Czy mógłbym się czymś zająć? – spytał.

– Tak. Jest kilka osób, których nie zdążyliśmy przesłuchać. Pani Ester Källström na przykład, wdowa po jednej z ofiar.

– Po majstrze Johanie Källströmie?

– Właśnie. Mieszka na Karlbergsvägen 89.

– A gdzie jest Karlbergsvägen?

– Tam wisi plan – powiedział Kollberg znużonym głosem.

Månsson położył zżutą wykałaczkę na popielniczce Melandera, wyjął nową z wewnętrznej kieszeni i przyjrzał się jej bez najmniejszego entuzjazmu. Chwilę studiował plan miasta, potem włożył płaszcz. W drzwiach odwrócił się i spojrzał na Kollberga.

– Słuchaj…

– Tak, o co chodzi?

– Jest tu jakiś sklep, gdzie można by kupić wykałaczki mentolowe?

– Nie, faktycznie nie wiem.

– Aha – powiedział Månsson przygnębiony.

Nim wyszedł, dorzucił jeszcze wyjaśnienie:

– Bo mają jakoby być takie. Skończyłem właśnie z paleniem.

Gdy drzwi się za nim zamknęły, Kollberg spojrzał na Melandera i powiedział:

– Jeden jedyny raz widziałem już tego faceta. W Malmö, zeszłego lata. I wtedy powiedział dokładnie to samo.

– O wykałaczce?

– Tak.

– Dziwne.

– Co?

– Że w ciągu przeszło roku nie zdołał się upewnić, czy rzeczywiście są.

– Ech. Beznadziejny jesteś – powiedział Kollberg.

Melander zaczął napychać fajkę. Wciąż nie podnosząc wzroku powiedział:

– Jesteś w złym humorze?

– Cholera, pewnie – odparł Kollberg.

– Nie ma sensu złościć się. Wtedy wszystko nie idzie.

– Łatwo ci mówić – odpowiedział Kollberg. – Bo ty nie masz temperamentu.

Melander na to nie zareagował i konwersacja się urwała.


Wbrew wszelkim twierdzeniom o przeciwnościach Wielki Detektyw Opinia Publiczna działała nieprzerwanie w ciągu popołudnia.

Setki osób telefonowały albo przychodziły osobiście, by powiadomić, że przypuszczalnie jechały tym autobusem, w którym dokonano zbiorowego morderstwa.

Wszystkie te informacje trzeba było przemleć w młynku przesłuchań i w jednym tylko wypadku trud ten nie okazał się daremny.

Pewien mężczyzna, który wsiadł do piętrowego autobusu przy Djurgårdsbron w poniedziałek wieczorem około dziesiątej oświadczył, że gotów jest przysiąc, iż widział Stenströma. Zgłosił to telefonicznie i zameldował się u Melandera, który od razu go wezwał.

Był to człowiek około pięćdziesiątki. Wyglądało na to, że jest zupełnie pewien tego, co mówi.

– A więc pan widział asystenta Stenströma?

– Tak.

– Gdzie?

– Kiedy wsiadłem przy Djurgårdsbron. Siedział po lewej stronie za kierowcą.

Melander przytaknął mu w głębi duszy. Wiadomości o rozmieszczeniu ofiar jeszcze do prasy nie przeciekły.

– Jest pan pewien, że to był on?

– Tak.

– Skąd może pan to wiedzieć?

– Poznałem go. Pracowałem kiedyś jako strażnik nocny.

– Tak – powiedział Melander. – Parę lat temu siadywał pan w westybulu w starym budynku policji przy Agnegatan. Przypominam sobie pana.

– To prawda – powiedział przesłuchiwany ze zdziwieniem. – Ja pana nie poznaję.

– Widziałem pana tylko dwa razy – rzekł Melander. – I nigdy z sobą nie rozmawialiśmy.

– Stenströma pamiętam jednak doskonale. Dlatego że…

Zawahał się.

– Tak – zachęcił Melander przyjaźnie – dlatego że…?

– Wyglądał tak młodo i ubrany był w dżinsy i sportową koszulę, myślałem więc, że nie należy do pracowników i chciałem go wylegitymować. I…

– Tak?

– W jakiś tydzień później popełniłem tę samą omyłkę. Irytujące.

– No cóż, zdarza się. A gdy go pan teraz zobaczył, przedwczoraj wieczorem, poznał pana?

– Nie. Z całą pewnością nie.

– A obok niego ktoś siedział?

– Nie, miejsce obok było puste. Pamiętam to wyraźnie, bo z początku chciałem przywitać się i usiąść obok. Ale potem pomyślałem, że to byłoby aroganckie.

– Szkoda. I wysiadł pan przy Sergels torg?

– Tak. Tam przesiadłem się w metro.

– A Stenström został?

– Tak przypuszczam. W każdym razie nie widziałem, żeby wysiadał.

– Pozwoli pan filiżankę kawy?

– Chętnie. Dziękuję – powiedział przesłuchiwany.

– Bardzo byłbym zobowiązany, gdyby pan zechciał spojrzeć na kilka zdjęć – powiedział Melander. – Ale są, niestety, dość nieprzyjemne.

– Rozumiem – mruknął przesłuchiwany.

Przejrzał fotografie. Zbladł i parę razy przełknął ślinę. Jedyną osobą, którą rozpoznał, był Stenström.


W chwilę później zjawili się – niemal jednocześnie – Martin Beck, Gunvald Larsson i Rönn.

– No – powiedział Kollberg – czy Schwerin…

– Tak – rzekł Rönn. – Umarł.

– I?

– Coś powiedział.

– Co?

– Nie wiem – powiedział Rönn stawiając magnetofon na stole.

Stali wokół stołu i słuchali.


– Kto strzelał?

– Dnrk.

– Jak on wyglądał?

– Jakalson.

– Nic więcej nie potrafisz wydobyć z tego przesłuchania?

– Słuchaj no, człowieku, mówi do ciebie starszy asystent Ullholm…

– Nie żyje.


– Do diabła – powiedział Gunvald Larsson. – Rzygać mi się chce, jak usłyszę ten głos. On mnie raz oskarżył o uchybienie służbowe.

– A coś zrobił? – spytał Rönn.

– Powiedziałem kurwa w wartowni na Klara. Paru chłopaków przywlokło gołą dziwkę. Pijana była w sztok, wrzeszczała jak opętana i zdarła z siebie ubranie w samochodzie. Próbowałem im wytłumaczyć, że powinni byli chociaż kocem okryć tę k…, chociaż kocem ją okryć, nim ją przywieźli do kryminalnej. A on oświadczył, że zraniłem moralnie kobietę, i to niepełnoletnią, grubym, ordynarnym słowem. Miał wtedy dyżur. Potem przeniósł się do Solny, żeby być bliżej natury.

– Natury?

– Tak, przypuszczam, że własnej żony.

Martin Beck znowu przegrał taśmę.


– Kto strzelał?

– Dnrk.

– Jak on wyglądał?

– Jakalson.


– Sam wymyśliłeś te pytania? – zagadnął Gunvald Larsson.

– Tak, mam je tu – powiedział Rönn nieśmiało.

– Wspaniale.

– Tylko pół minuty był przytomny – powiedział Rönn, dotknięty. – Potem umarł.

Martin Beck jeszcze raz przegrał taśmę.

Słuchali raz po raz.

– I co on gada u licha – powiedział Kollberg.

Nie zdążył się ogolić i w zamyśleniu skubał szczecinę na brodzie.

Martin Beck zwrócił się do Rönna:

– A jak ty uważasz? Byłeś tam przecież.

– Cóż – powiedział Rönn – uważam, że zrozumiał pytania i usiłował odpowiedzieć.

– I?

– I że na pierwsze pytanie odpowiedział przecząco, na przykład „Nie wiem” albo „Nie poznałem go”.

– Jak ty u diabła możesz się tego doszukać w tym „Dnrk” – powiedział Gunvald Larsson z najwyższym zdumieniem.

Rönn poczerwieniał i zawiercił się niepewnie.

– Tak – rzekł Martin Beck – w jaki sposób doszedłeś do takiego wniosku?

– Bo ja wiem – odpowiedział Rönn. – Tak mi się wydało, takie miałem wrażenie.

– Aha – powiedział Gunvald Larsson. – I co dalej?

– Na drugie pytanie odpowiedział bardzo wyraźnie „Jakalson”.

– Tak – powiedział Kollberg. – Słyszałem. Ale co on miał na myśli?

Martin Beck koniuszkiem palców pocierał czoło u nasady włosów.

– Jakalsson – powiedział w zamyśleniu – albo może Jakobsson.

– Powiedział „Jakalson” – upierał się Rönn.

– Owszem – stwierdził Kollberg – ale tak się nikt nie nazywa.

– Trzeba sprawdzić – powiedział Melander. – Może i jest takie nazwisko. Przez ten czas…

– Tak?

– Przez ten czas, uważam, powinniśmy posłać taśmę do ekspertyzy, jeżeli nasze laboratorium nie da sobie z tym rady, trzeba będzie skontaktować się z radiem. Radiowi dźwiękowcy mają lepszą aparaturę. Mogą oddzielić dźwięki na taśmie, wypróbować przy różnych szybkościach.

– Zgoda – powiedział Martin Beck – dobry pomysł.

– Tylko skasujcie wpierw tego Ullholma – powiedział Gunvald Larsson. – Inaczej narazimy się na ogólne pośmiewisko.

Rozejrzał się po pokoju.

– A gdzie to kukułcze pisklę Månsson?

– Pewnie zabłądził – rzekł Kollberg. – Trzeba było może objaśnić mu drogę.

Westchnął głęboko.

Wszedł Ek, w zamyśleniu gładząc srebrzyste włosy.

– Co tam znowu? – zapytał Martin Beck.

– Gazety skarżą się, że nie otrzymały portretu tego mężczyzny, który w dalszym ciągu pozostaje nie zidentyfikowany.

– Sam przecież wiesz, jak ten portret wyglądał – powiedział Kollberg.

– Oczywiście, ale jednak…

– Poczekaj no – rzekł Melander. – Możemy upiększyć rysopis. Od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat, wzrost metr siedemdziesiąt jeden, waga sześćdziesiąt dziewięć kilo, czterdziesty drugi numer butów, oczy piwne, szatyn. Blizna po operacji ślepej kiszki. Ciemny zarost na piersi i brzuchu. Stara blizna na podbiciu. Zęby… nie, nie wypada.

– Poślę to – powiedział Ek wychodząc.

Przez chwilę stali w milczeniu.

– Fredrik coś ustalił – powiedział wreszcie Kollberg.

– Że Stenström już przy Djurgårdsbron siedział w autobusie. A więc jechał z Djurgården.

– Co tam robił u diabła – zdziwił się Gunvald. – Wieczorem? Przy takiej pogodzie?

– Ja też coś ustaliłem – powiedział Martin Beck. – Że on prawdopodobnie wcale nie znał tej pielęgniarki.

– Zupełnie pewne? – spytał Kollberg.

– Nie.

– Był sam przy Djurgårdsbron – dodał Melander.

– Rönn też coś ustalił – powiedział Gunvald Larsson.

– Co?

– Że „Dnrk” znaczy „Nie poznałem go”, nie mówiąc już o osobniku nazwiskiem Jakalson…

Tyle ustalili w środę piętnastego listopada.

Śnieg padał. Wielkie, mokre płaty. Było już zupełnie ciemno.

Nie ma oczywiście nazwiska Jakalson. Przynajmniej nie w Szwecji.

W czwartek nic w ogóle nie ustalili.


W czwartek wieczorem, gdy Kollberg wrócił do domu, na Palandergatan, było już po jedenastej. Żona czytała w kręgu światła lampy stojącej. Ubrana w krótki, z przodu rozpinany szlafrok, siedziała w fotelu podkurczywszy gołe nogi.

– Cześć – powiedział Kollberg. – Jak tam twój kurs hiszpańskiego?

– Nic z tego oczywiście. Śmieszne, wyobrażać sobie, że w ogóle można coś zrobić, jak się jest żoną policjanta.

Kollberg nie odpowiedział. Rozebrał się natomiast i poszedł do łazienki. Ogolił się, wziął prysznic, długo oblewał się wodą, ufny, że zwariowany sąsiad nie zatelefonuje po radiowóz i nie oskarży go o zakłócenie ciszy nocnej puszczaniem wody. Potem owinął się płaszczem kąpielowym, poszedł do pokoju i usiadłszy naprzeciw żony zaczął się jej przyglądać w zamyśleniu.

– Dawno cię nie widziałam – powiedziała nie odrywając oczu od książki. – Jak wam leci?

– Marnie.

– To przykre. Dziwne się wydaje, że ktoś może w środku miasta, w autobusie zastrzelić mnóstwo ludzi, ot, tak sobie. I że policja nic mądrzejszego nie ma do roboty, tylko urządzać całe serie głupich obław.

– Tak – przyznał Kollberg. – Rzeczywiście dziwne.

– Czy prócz ciebie jest jeszcze ktoś, kto od trzydziestu sześciu godzin nie był w domu?

– Prawdopodobnie.

Czytała dalej. A on siedział w milczeniu, może dziesięć minut, może kwadrans, nie odrywając od niej oczu.

– Co się tak gapisz? – powiedziała wciąż nie patrząc, ale z cieniem rozbawienia w głosie.

Kollberg nie odpowiedział, a ona pozornie całkowicie pogrążyła się w czytaniu. Była ciemnowłosa i piwnooka, o regularnych rysach i mocno zarysowanych brwiach. Była od niego o czternaście lat młodsza, skończyła właśnie dwadzieścia dziewięć lat, i wciąż wydawała mu się bardzo piękna. W końcu zapytał:

– Gun?

Po raz pierwszy od chwili jego powrotu do domu spojrzała na niego, z lekkim uśmiechem i z błyskiem bezwstydnej zmysłowości w oczach.

– Tak?

– Wstań.

– Proszę bardzo.

Zagięła rożek strony, do której zdążyła doczytać, zamknęła książkę i położyła na poręczy fotela. Podniosła się i stała przed nim – nie odrywając od niego wzroku – z opuszczonymi rękami, szeroko rozstawiając bose nogi.

– Brzydko – powiedział.

– Co brzydkie, ja?

– Nie. Robić w książce ośle uszy.

– Moja książka – powiedziała. – Za własne pieniądze kupiona.

– Rozbierz się.

Podniosła rękę do kołnierzyka i zaczęła rozpinać guziki, wolno, jeden po drugim. Wciąż wlepiając w niego spojrzenie, rozsunęła lekki szlafroczek i zrzuciła go na podłogę.

– Odwróć się – powiedział.

Odwróciła się plecami.

– Ładna jesteś.

– Dziękuję. Mam tak stać?

– Nie. Przednią stronę masz lepszą.

– Co ty mówisz!

Wykonała pełny obrót i spojrzała na niego z tym samym wyzywającym wyrazem twarzy.

– A na rękach umiesz stać?

– Umiałam w każdym razie, zanim ciebie poznałam. A potem nie było powodu. Czy mam spróbować?

– Nie trzeba.

– Mogę to jednak zrobić.

Podeszła do ściany, wywinęła kozła i stanęła na rękach, głową w dół. Najwidoczniej bez trudu.

Kollberg przyjrzał się z zainteresowaniem.

– Mam tak stać? – spytała.

– Nie, nie trzeba.

– Bo ja bardzo chętnie, jeżeli cię to bawi. Mogę od tego zemdleć, wtedy przykryj mnie czym. Coś narzuć.

– Nie, wstań.

Zręcznie przerzuciła się na nogi i zerknęła na niego przez ramię.

– A gdybym cię tak sfotografował – spytał – co byś na to powiedziała?

– Co rozumiesz przez „tak”? Nago?

– Tak.

– Do góry nogami?

– Powiedzmy.

– Przecież nie masz aparatu.

– Rzeczywiście nie mam. Ale to nie należy do rzeczy.

– Oczywiście, że możesz, jak masz ochotę. Możesz ze mną robić, co ci się żywnie podoba. Już ci to powiedziałam dwa lata temu.

On nie odpowiedział. A ona wciąż stała pod ścianą.,

– A co byś z tymi zdjęciami zrobił?

– O, to właśnie jest pytanie.

Podeszła do niego i powiedziała:

– Teraz czas już najwyższy na pytanie: O co ci właściwie chodzi? Bo jeżeli przypadkiem o to, że chciałbyś się ze mną przespać, to mamy przecież wspaniałe łóżko, a jeżeli to ci już nie odpowiada, to dywan jest też znakomity. Miękki i puszysty. Sama go zrobiłam.

– Stenström miał w biurku całą pakę takich zdjęć.

– W pracy?

– Tak.

– Czyich?

– Swojej dziewczyny.

– Åsy?

– Tak.

– Uczta dla oka to chyba nie była.

– Nie mów tak.

Przyjrzała mu się ze ściągniętymi brwiami.

– Pytanie dlaczego – powiedział Kollberg.

– Czy to ma znaczenie?

– Nie wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć.

– Może chciał sobie popatrzyć.

– Martin też tak mówi.

– Wydaje się oczywiście, że znacznie rozsądniej byłoby pojechać od czasu do czasu do domu i obejrzeć.

– Martin też nie zawsze jest mądry. Niepokoi się na przykład o nas. Można to po nim poznać.

– O nas? A niby dlaczego?

– Pewnie dlatego, że wtedy w piątek wieczorem wyszedłem sam.

– A cóż to, on nigdy nie wychodzi bez żony?

– Tu coś nie klapuje – powiedział Kollberg. – Ze Stenströmem i tymi zdjęciami.

– Dlaczego? Wiadomo, jacy mężczyźni są. Ładna była na tych zdjęciach?

– Tak.

– Bardzo?

– Tak.

– Wiesz, co powinnam powiedzieć?

– Tak.

– Ale nie powiem.

– Nie powiesz. To też wiem.

– A jeżeli o Stenströma chodzi, to może chciał pokazać zdjęcia koleżkom. Pochwalić się.

– Mało prawdopodobne. On nie był taki.

– A dlaczego sobie tak nad tym głowę łamiesz?

– Sam nie wiem. Może dlatego, że nie mamy żadnych motywów.

– A ty to nazywasz motywami? Myślisz, że ktoś zastrzelił Stenströma z powodu tych zdjęć? Dlaczego by w takim razie zastrzelił ośmiu innych?

Kollberg długo się jej przyglądał.

– Właśnie – powiedział. – Słuszne pytanie.

Pochyliła się i pocałowała go w czoło.

– Może byśmy się położyli – powiedział Kollberg.

– Wyborny pomysł. Naszykuję tylko butelkę dla Bodil. Tylko trzydzieści sekund. Zgodnie z przepisem. Zobaczymy się w łóżku. Albo na podłodze czy w wannie, gdzie chcesz.

– W łóżku.

Poszła do kuchni. Kollberg wstał i zgasił lampę.

– Lennart!

– No?

– Ile lat ma Åsa?

– Dwadzieścia cztery.

– Ha. Kulminację seksualnej aktywności kobieta osiąga między dwudziestym dziewiątym a trzydziestym drugim rokiem. Tak mówi Kinsey.

– A mężczyzna?

– Około osiemnastego roku.

Słyszał, że roztrzepuje kaszkę w rondelku. Potem dodała:

– Ale u mężczyzn to bywa bardziej zróżnicowane. Jeżeli to cię może pocieszyć.

Kollberg spoglądał na swoją żonę przez uchylone drzwi kuchni, jego żona była długonogą dziewczyną, o normalnej budowie ciała i zmysłowym usposobieniu.

Była taka właśnie, jakiej zawsze pragnął, ale też szukanie takiej zabrało mu ponad dwadzieścia lat, a zastanawianie się jeszcze jeden rok dodatkowo.

Teraz już niecierpliwiła się, trudno jej było stać spokojnie.

– Trzydzieści sekund – mruknęła. – Bezczelni kłamcy.

Kollberg uśmiechnął się w ciemności. Wiedział, że za chwilę będzie mógł wreszcie zapomnieć o Stenströmie i czerwonym piętrowym autobusie. Po raz pierwszy od trzech dni.


Martin Beck nie zużył dwudziestu lat na szukanie żony. Spotkał ją szesnaście lat temu, natychmiast postarał się o dziecko i ożenił się. Szast-prast.

Teraz stała w drzwiach sypialni – niby mane tekel – w zmiętej koszuli nocnej, ze śladem poduszki odciśniętym na twarzy.

– Kaszlesz i pociągasz nosem, że cały dom się budzi – powiedziała.

– Wybacz.

– I dlaczego palisz w nocy? Jeżeli i tak gardło cię boli.

Zdusił papierosa i powiedział.

– Przykro mi, że cię obudziłem.

– To nie ma znaczenia. Najważniejsze, żebyś znowu nie dostał zapalenia płuc. Zostań lepiej jutro w domu.

– To będzie trudne.

– Gadanie. Jak jesteś chory, to nie możesz pracować. Ktoś chyba jest w policji prócz ciebie. A poza tym powinieneś spać, a nie czytać po nocach stare raporty. Tego morderstwa w taksówce nigdy nie wyjaśnisz. Wpół do drugiej! Odłóż to zeszycisko i zgaś. Dobranoc.

– Dobranoc – powiedział Martin Beck machinalnie do zamkniętych już drzwi sypialni.

Zmarszczył brwi i wolno odłożył zszywkę raportów. Całkowitą pomyłką było nazywać ją starym zeszyciskiem, gdyż była to kopia orzeczeń wynikłych z sekcji zwłok, dostał ją wieczorem przed pójściem do domu. Prawdą natomiast było, że parę miesięcy temu nie sypiał po nocach, ślęcząc nad materiałami dotyczącymi morderstwa rabunkowego popełnionego na taksówkarzu przed dwunastu laty.

Chwilę leżał nieruchomo wpatrując się w sufit. Usłyszawszy z sypialni pochrapywanie żony wstał szybko i na palcach poszedł do przedpokoju. Chwilę wahał się z ręką na telefonie. Potem wzruszył ramionami, podniósł słuchawkę i nakręcił numer Kollberga.

– Kollberg – usłyszał zadyszany głos Gun.

– Jak się masz. Lennart jest?

– Owszem, bliżej niż sobie wyobrażasz.

– O co chodzi? – powiedział Kollberg.

– Przeszkodziłem ci?

– No, można powiedzieć, że tak. Czego chcesz u diabła, o tej porze?

– Słuchaj, pamiętasz, jak to było zeszłego lata, po zabójstwie w parku?

– Oczywiście.

– Nic wtedy nie mieliśmy właściwie do roboty i Hammar powiedział, żebyśmy wzięli do przejrzenia stare nie wyjaśnione wypadki. Przypominasz sobie?

– O kurcze blade, przypominam sobie. I co z tego?

– Ja przejrzałem morderstwo taksówkarza z Borås, ty się zająłeś staruszkiem z Östermalm, który po prostu zaginął siedem lat temu.

– Tak. I dzwonisz, żeby mi to powiedzieć?

– Nie. Czym się zajął Stenström? Akurat wrócił wtedy z urlopu.

– Pojęcia nie mam. Myślałem, że tobie powiedział, czym.

– Nie, nigdy o tym nie wspominał.

– Więc pewnie mówił Hammarowi.

– Tak. Z pewnością. Masz rację. No, cześć. Przepraszam, że cię obudziłem.

– Idź do diabła.

Martin Beck usłyszał stuk odkładanej słuchawki. On swoją jeszcze przez chwilę przyciskał do ucha, potem dopiero poczłapał do rozkładanej kanapy.

Ułożył się i zgasił światło. Leżał w ciemności z poczuciem własnej głupoty.

Загрузка...