XXIV


Przez trzy wieczory z rzędu Ulf Nordin łaził po Sztokholmie w swym myśliwskim kapelusiku i lodenowym płaszczu i usiłował nawiązać kontakt ze światem podziemnym. Wstępował do kawiarenek, cukierni, restauracji i sal tańca, gdzie wedle wskazówek Blond Malin bywał Göransson.

Czasem jeździł samochodem, w piątek wieczorem siedział w samochodzie i wpatrywał się w Mariatorget, nie widząc nic interesującego prócz dwóch innych mężczyzn, którzy też siedzieli w samochodzie i wpatrywali się. Nie znał ich, ale domyślał się, że to patrol z tego okręgu po cywilnemu albo ktoś z wydziału narkotyków.

Wyprawy te nie wzbogaciły jego wiedzy o człowieku nazwiskiem Nils Göransson. We dnie jednak zdołał uzupełnić informacje Blond Malin, sprawdzając dane w spisach ludności, w księgach parafialnych, w pośrednictwie pracy dla marynarzy i u byłej żony Göranssona, która mieszkała w Borås i stwierdziła, że prawie nie pamięta swego byłego męża. Nie widziała go od dwudziestu lat.

W sobotę rano złożył Martinowi Beckowi raport o swych mizernych rezultatach. Potem usiadł i zaczął pisać do żony w Sundsvall długi, smutny list. Pisząc zerkał od czasu do czasu z poczuciem winy na Rönna i Kollberga, stukających gorliwie na maszynach.

Nie skończył jeszcze, kiedy Martin Beck wszedł do pokoju.

– Co to za idiota wysłał ciebie na miasto? – spytał.

Nordin szybko przykrył list kopią raportu, bo właśnie napisał: „A Martin Beck robi się z każdym dniem kwaśniejszy i bardziej zdziwaczały”.

Kollberg wykręcił papier z wałka i powiedział:

– Ty sam.

– Co? Ja?

– Właśnie. W środę, jak Blond Malin tu była.

Martin Beck patrzył na Kollberga niedowierzająco.

– Dziwne – powiedział. – Nie przypominam sobie. W każdym razie niedorzecznością jest wysyłać z takim poleceniem Norrlandczyka, który z trudem trafia na Stureplan.

Nordin miał obrażoną minę, ale w głębi duszy przyznał rację Martinowi Beckowi.

– Rönn – powiedział Martin – ty się wywiedz, gdzie Göransson bywał, z kim przestawał, czym się zajmował. I spróbuj złapać tego Björka, u którego mieszkał.

– Dobrze – powiedział Rönn.

Był zajęty sporządzaniem listy wszelkich możliwych znaczeń ostatnich słów Schwerina. Zaczął od „din raka aj”.

A najnowsza interpretacja brzmiała „den inre kaj”.

Każdy był zajęty swoim odcinkiem.


W poniedziałek Martin Beck wstał o wpół do siódmej po bezsennej właściwie nocy. Źle się czuł, a czekolada, wypita w kuchni w towarzystwie córki, nie zrobiła mu dobrze. Pozostali członkowie rodziny nie zjawili się jeszcze. Żona miewała rano znakomity sen, a chłopak widać po niej odziedziczył tę cechę, bo zawsze miał trudności ze wstawaniem. Tylko Ingrid wstawała o wpół do siódmej a za kwadrans ósma drzwi się za nią zamykały. Zawsze. Inga uważała, że można by zegarki według niej regulować.

Inga miała wyraźną słabość do utartych zwrotów. Można by sporządzić zbiorek frazesów używanych przez nią potocznie i sprzedać go jako kompendium dla wyjałowionych z pomysłowości dziennikarzy. Rodzaj bryka. Książka powinna mieć tytuł „Umiesz mówić, umiesz pisać”. Takim rozmyślaniom oddawał się Martin Beck.

– O czym myślisz, tatusiu? – spytała Ingrid.

– O niczym – odpowiedział machinalnie.

– Od wiosny nie widziałam, żebyś się śmiał.

Martin Beck oderwał wzrok od ceraty w tańczące krasnoludki i usiłował się uśmiechnąć patrząc na córkę.

Ingrid była wspaniałą dziewczyną, ale to też nie był właściwie powód do śmiechu. Ingrid wstała i poszła po książki. Gdy ojciec włożył kapelusz, płaszcz i kalosze, czekała już na niego z ręką na klamce. Wziął od niej teczkę. Była to stara, wytarta skórzana teczka, oblepiona kolorowymi znaczkami organizacji ONZ.

To też było przyzwyczajenie. Niósł teczkę Ingrid tak samo jak przed dziewięciu laty, gdy pierwszy raz szła do szkoły. Tylko wtedy trzymał ją za rękę. Małą, gorącą i spoconą rączkę, drżącą z podniecenia i niepokoju. Kiedy przestał prowadzić ją za rękę? Nie pamiętał.

– W Wigilię będziesz się w każdym razie śmiał – powiedziała.

– Czyżby?

– Tak. Jak zobaczysz prezent gwiazdkowy ode mnie. – Zmarszczyła brwi i dodała: – Nie wyobrażam sobie, żeby się można było nie śmiać.

– A co ty byś chciała dostać, przy okazji?

– Konia.

– A gdzie go postawisz?

– Nie wiem. W każdym razie chciałabym mieć konia.

– Wiesz, ile koń kosztuje?

– Niestety, wiem.

Rozstali się.


Na Kungsholsmgatan czekał Gunvald Larsson i dochodzenie, które nie zasługiwało nawet na miano zawodów w zgadywaniu. Hammar był tak uprzejmy, że podkreślał to nie dalej jak wczoraj.

– A co z alibi Turego Assarssona? – spytał Gunvald Larsson.

– Alibi Turego Assarssona należy do najpewniejszych w historii kryminalistyki – powiedział Martin Beck. – Bo w krytycznym momencie wygłaszał mowę do dwudziestu pięciu osób. I znajdował się w Hotelu Miejskim w Södertälje.

– Aha – markotnie przyjął do wiadomości Gunvald Larsson.

– A poza tym, jeśli pozwolisz, nie wydaje się specjalnie logiczne przypuszczenie, że Gösta Assarsson nie zauważył własnego brata, wsiadającego do autobusu z pistoletem maszynowym pod płaszczem.

– Co do płaszcza – powiedział Gunvald Larsson – to musiał być dość obszerny, jeżeli mógł pod nim ukryć trzydziestkę siódemkę. Raczej miał pistolet w walizce.

– W tym wypadku masz rację.

– Zdarza się rzeczywiście, że miewam rację.

– Całe szczęście – rzekł Martin Beck. – Gdybyś nie miał racji przedwczoraj wieczorem, ładnie byśmy teraz wyglądali. – I wskazując na rozmówcę papierosem dodał: – Ale pewnego dnia wpadniesz, Gunvald.

– Nie sądzę – powiedział Gunvald i ciężko tupiąc wyszedł z pokoju.

W drzwiach spotkał Kollberga, który szybko ustąpił mu z drogi i z ukosa patrząc na szerokie plecy Larssona spytał:

– No, jak tam żywy taran? Rozgoryczony?

Martin Beck przytaknął. Kollberg podszedł do okna.

– Niech to diabli – powiedział.

– Åsa wciąż u was mieszka?

– Tak – odpowiedział Kollberg – ale nie mów: „Cóż to, harem sobie urządziłeś”, bo to już pan Larsson powiedział.

Martin Beck kichnął.

– Na zdrowie – powiedział Kollberg. – Mało brakowało, żebym go oknem wyrzucił.

Martin Beck pomyślał, że Kollberg jest jednym z nielicznych, zdolnych do czegoś podobnego.

– Dziękuję – powiedział.

– Za co dziękujesz?

– Że powiedziałeś „Na zdrowie”.

– Słusznie. Mało kto wie, że trzeba dziękować. Miałem raz taki przypadek. Pewien fotoreporter zbił swoją żonę na kwaśne jabłko i wyrzucił ją nago na śnieg, bo mu nie podziękowała, kiedy powiedział „Na zdrowie”. W Sylwestra. Był oczywiście zalany.

Przez chwilę milczał, a potem dodał z wahaniem:

– Nic więcej z niej nie można wydobyć, mam na myśli Åsę.

– Wiemy już, czym się Stenström zajmował – powiedział Martin Beck.

Kollberg spojrzał ze zdumieniem.

– Wiemy?

– Tak. Morderstwem popełnionym na Teresie. Jasne jak słońce.

– Teresie?

– Tak. Nie wpadłeś na to?

– Nie – powiedział Kollberg. – Na to nie wpadłem, choć zrobiłem przegląd wszystkich wypadków z ostatnich dziesięciu lat. Dlaczego nic nie powiedziałeś?

Martin Beck przyglądał mu się w milczeniu, obgryzając długopis jednocześnie. Myśli ich biegły wspólnym torem, Kollberg wyraził je w słowach:

– Widać nie wszystko można przekazać drogą telepatii.

– Istotnie – powiedział Martin Beck. – A poza tym wypadek z Teresą miał miejsce przed szesnastu laty. I ty nie miałeś nigdy do czynienia z tym dochodzeniem. Wydaje mi się, że jedynym, jaki pozostał z tamtych czasów, jest Ek.

– A ty już przestudiowałeś akta?

– Skądże. Przejrzałem tylko. Parę tysięcy stron protokołów. Wszystkie dokumenty znajdują się w Västberdze. Pojedziemy tam?

– Tak. Trzeba to odświeżyć w pamięci.

W samochodzie Martin Beck powiedział:

– Tyle chyba pamiętasz, żeby rozumieć, dlaczego Stenström zajął się właśnie Teresą?

Kollberg kiwnął głową.

– Tak. Dlatego, że to było najtrudniejsze ze wszystkiego, czym się mógł zająć.

– Właśnie. Najniemożliwsze z niemożliwego. Chciał raz wszystkim pokazać, na co go stać.

– I dał się zastrzelić – powiedział Kollberg. – Do diabła. Gdzie tu jest jakiś związek?

Martin Beck nie odpowiedział i nic już nie mówili; dopiero gdy po wielu rozważaniach dobili do Västbergi, zaparkowali przed gmachem komendy i wyszli na śnieg z deszczem, Kollberg powiedział:

– Czy wypadek Teresy mógłby zostać wyjaśniony? Teraz?

– Trudno mi to sobie wyobrazić – powiedział Martin Beck.

Загрузка...