XIX


Poniedziałek. Śnieg. Wiatr. Pieskie zimno.

– Piękny, świeży śnieg – powiedział Rönn.

Stał przy oknie w rozmarzeniu spoglądając na ulicę i dachy domów, ledwie widoczne w wirującym białym tumanie.

Gunvald Larsson spojrzał na niego podejrzliwie i spytał:

– Czy to miała być jakaś dowcipna aluzja?

– Nie. Tak sobie tylko myślę, jak to czułem, kiedy byłem chłopcem.

– W najwyższym stopniu konstruktywne. A nie pomyślałbyś o zrobieniu czegoś bardziej pożytecznego? Z punktu widzenia śledztwa.

– Owszem – powiedział Rönn. – Tylko…

– Tylko co?

– Właśnie… Dokładnie to chciałem powiedzieć. Co?

– Dziewięć osób zostało zamordowanych – powiedział Gunvald Larsson. – A ty stoisz i nie wiesz, czym się masz zająć. Jesteś śledczym, czy nie?

– Jestem.

– No więc usiłuj się czegoś dowiedzieć.

– Gdzie?

– Nie wiem. Zrób coś.

– A co ty sam robisz?

– Widzisz przecież. Czytam tę psychologiczną bzdurę, którą spichcili doktorzy i Melander.

– Po co?

– Tego nie wiem. Skąd mam wszystko wiedzieć!


Od krwawej masakry w autobusie minął tydzień.

Stopień zaawansowania dochodzeń nie uległ zmianie, a brak wszelkich konstruktywnych pomysłów był widoczny. Nawet dopływ bezużytecznych informacji ze strony publiczności zaczął wysychać.

Społeczeństwo konsumpcyjne i jego ustawicznie ulegający stresowi obywatele co innego teraz mieli do roboty i do myślenia. Wprawdzie do Bożego Narodzenia pozostawał jeszcze miesiąc przeszło, ale zaczęła się już orgia reklamy i histeria zakupów, szybko i niepowstrzymanie niczym dżuma szerzyła się wzdłuż ozdobionych girlandami ulic handlowych. Epidemia była nieustępliwa i nie można było przed nią uciec. Wgryzała się w domy, przenikała do mieszkań, zatruwała i zwyciężała wszystko i wszystkich na swojej drodze. Dzieci już płakały z wyczerpania, a ojcowie rodzin zadłużeni byli aż do następnego lata. Zalegalizowane oszustwo grasowało na dobre. Szpitale przeżywały wysoką koniunkturę, jeśli chodzi o ataki serca, rozstrój nerwowy i pęknięte wrzody żołądka.

Na posterunkach policji w śródmieściu częste były wizyty zwiastunów wielkiej czeredy świątecznych klientów, tymczasem w postaci pijanych w sztok krasnoludków[1], wyciągniętych z bram i pisuarów publicznych. Na Mariatorget dwaj zmęczeni policjanci upuścili nieprzytomnego krasnoludka do rynsztoka, usiłując go wepchnąć do taksówki.

Podczas awantury, jaka z tego wyniknęła, obaj policjanci zostali ciasno otoczeni przez rozpaczliwie płaczące dzieci i wściekle klnących pijaków. Jeden z policjantów dostał w oko bryłą śniegu, co wprawiło go w zły humor. Wyciągnął pałkę i trzepnąwszy na ślepo trafił w ciekawskiego emeryta.

Wypadło to niezbyt pięknie i stanowiło wodę na młyn policjożerców.

– W każdym społeczeństwie istnieje utajona nienawiść do policji – powiedział Melander. – Trzeba tylko jakiegoś impulsu, żeby została wyzwolona.

– Aha – powiedział Kollberg bez zainteresowania. – A dlaczego tak się dzieje?

– Dlatego, że policja jest złem koniecznym – oznajmił Melander. – Wszyscy ludzie, nawet zawodowi złoczyńcy, wiedzą, że mogą znaleźć się w sytuacji, w której policja będzie jedynym ratunkiem. Złodziej, gdy zbudzi się w nocy, bo usłyszy, że ktoś w jego piwnicy buszuje, co zrobi? Oczywiście, zadzwoni po policję. Lecz jak długo nie zachodzi taka sytuacja, większość ludzi reaguje strachem lub pogardą, gdy policja wkracza w ich życie lub zakłóca ich spokój.

– Na dodatek do innych przykrości – powiedział Kollberg – trzeba jeszcze uważać się za zło konieczne.

– Istota problemu – ciągnął dalej Melander nieustępliwie – polega rzecz jasna na tej paradoksalnej sytuacji, że zawód policjanta wymaga w założeniu najwyższej inteligencji, zupełnie niezwykłych kwalifikacji psychicznych i moralnych od tych, którzy się go podejmą, a jednocześnie nie oferuje nic, co mogłoby przyciągnąć osoby o takich właściwościach.

– Okropne – powiedział Kollberg.

Martin Beck już wielokrotnie słyszał tego rodzaju rozważania i bawiły go w sposób umiarkowany.

– Nie moglibyście gdzie indziej przeprowadzić tej debaty psychologicznej – powiedział niechętnie. – Próbuję myśleć.

– O czym? – spytał Kollberg.

Telefon zadzwonił.

– Beck.

– Tu Hjelm. No, co słychać?

– Zupełnie nic. Między nami mówiąc.

– Czy jeszcze nie zidentyfikowaliście tego bez twarzy?

Martin Beck od dawna znał Hjelma i miał do niego wielkie zaufanie. I nie był w tym odosobniony, wielu uważało, że Hjelm jest jednym z najzręczniejszych techników w sprawach kryminalnych. Tylko trzeba umieć do niego podejść.

– Nie – powiedział Martin Beck. – Nikt się jakoś nie kwapi, by o niego zapytać, a z tych, co się zgłaszają, też nic nie wyciągnęliśmy.

Głęboko zaczerpnął tchu i dodał:

– Nie chcesz chyba powiedzieć, że wy macie coś nowego?

Hjelmowi trzeba było schlebiać, co stanowiło ogólnie znaną prawdę.

– Tak – powiedział z zadowoleniem. – Przyjrzeliśmy mu się trochę, zupełnie ekstra. Spróbowaliśmy odtworzyć bardziej szczegółowy obraz. Który dałby wyobrażenie o żywym osobniku. Chyba nam się udało nadać mu pewien charakter.

Mam powiedzieć „Czy to możliwe?”, myślał Martin Beck.

– Czy to możliwe? – powiedział.

– Istotnie, tak – powiedział Hjelm zadowolony. – Rezultat lepszy, niż oczekiwaliśmy.

Jak daleko ma się teraz posunąć? Powiedzieć: „niebywałe”, „wspaniale”, czy po prostu „świetnie”, a może „znakomicie”. Trzeba by się powprawiać na proszonych kawach Ingi, myślał Martin.

– Znakomicie – powiedział.

– Dziękuję – odpowiedział Hjelm z uznaniem.

– Nie ma za co. A nie mógłbyś opowiedzieć…

– Oczywiście. Dlatego właśnie dzwonię. Najpierw obejrzeliśmy zęby. Nie było to łatwe. Trudno się dostać. Ale uzupełnienia, jakie znaleźliśmy, były wyjątkowo licho zrobione. Nie przypuszczam, żeby to mógł zrobić szwedzki dentysta. Więcej nic nie mam do powiedzenia, jeśli o ten punkt chodzi.

– To już niemało – zauważył Martin Beck.

– Następnie ubranie. Jego garnitur wskazuje na któryś z hollywoodzkich sklepów w Sztokholmie. O ile mi wiadomo, są trzy takie sklepy. Na Vasagatan, na Götgatan i jeden przy St. Eriksplan.

– Dobrze – rzekł Martin Beck lakonicznie.

Teraz nie będzie mógł dłużej kluczyć.

– Owszem, też tak uważam – powiedział Hjelm kwaśno. – Garnitur bardzo brudny. Najwidoczniej nigdy nie był prany, a sądzę, że od dość dawna używał go prawie codziennie.

– Od jak dawna?

– Przypuszczalnie rok.

– Masz coś więcej?

Chwilę trwała cisza. Hjelm zachował co najlepsze na koniec. Pauza była tylko dla zwiększenia efektu.

– Tak – powiedział w końcu. – W marynarce, w kieszeni na piersi miał okruchy haszyszu, a w prawej kieszeni spodni kilka ułamków tabletki preludinu. Analiza pewnych prób pobranych przy obdukcji potwierdza, że ten człowiek był narkomanem.

Znowu efektowna pauza. Martin Beck nic nie powiedział.

– Poza tym miał rzeżączkę w dość zaawansowanym stadium. Według obdukcji.

Martin Beck uzupełnił notatki, podziękował i odłożył słuchawkę.

– Z daleka pachnie światem podziemnym – stwierdził Kollberg. Przez całą rozmowę stał za krzesłem Martina i podsłuchiwał.

– Tak – przyznał Martin – ale odcisku jego palca w naszych rejestrach nie ma.

– Może był cudzoziemcem.

– Możliwe – powiedział Martin. – Tylko co zrobimy z tymi informacjami? Nie powinniśmy ich puścić do prasy.

– Nie – przyznał Melander. – Ale możemy pozwolić, żeby ustnie krążyły między konfidentami i dotarły do znanych narkomanów. Przez personel ochrony przed narkomanią w całym okręgu.

– Hm – powiedział Martin Beck. – Zrób to.

Źdźbło słomy, myślał. Ale cóż nam pozostaje? W ciągu ostatniej doby policja urządziła dwie pokazowe obławy w tak zwanym świecie podziemnym, zakrojone na szeroką skalę. Rezultat był taki, jakiego oczekiwano. Mizerny. Wszyscy przewidzieli ten nalot prócz najbardziej pogrążonych i zrezygnowanych. Ze stu pięćdziesięciu mniej więcej osób zatrzymanych przez policję większość stanowiła typowe okazy kwalifikujące się do natychmiastowego przekazania zakładom zamkniętym, gdyby była wystarczająca liczba tego rodzaju zakładów.

Cichy wywiad jak dotąd nic nie dał, a ci, którzy czuwali nad kontaktami z „bagnem społecznym”, byli przekonani, że konfidenci mówią prawdę twierdząc, iż nikt nic nie wie.

Wiele przemawiało za tym, że tak jest istotnie. Nikt prawdopodobnie nie miałby powodu chronić tego przestępcy.

– Tylko on sam – zauważył Gunvald Larsson, który miał słabość do zbędnych uwag.

Jedno tylko mogli zrobić: zużytkować w pełni materiał, jakim już dysponowali. Ponawiać próby znalezienia broni i przesłuchać wszystkich, którzy mieli jakikolwiek kontakt z ofiarami. Te przesłuchania były udziałem świeżych sił, to jest Månssona i starszego asystenta z Sundsvall, nazwiskiem Nordin. Gunnara Ahlberga nie udało się zwolnić od normalnych obowiązków i przydzielić im. Nie miało to zresztą znaczenia, bo wszyscy byli mniej lub więcej pewni, że te przesłuchania do niczego nie doprowadzą.

Godziny wlokły się bez żadnych wydarzeń. Dzień za dniem mijał. Zrobił się z tych dni cały tydzień, potem zaczął się drugi. Znowu był poniedziałek. Czwarty grudnia, imieniny Barbary. Mroźno i wietrznie; świąteczne podniecenie coraz bardziej przybierało na sile. „Posiłki” nudziły się i zaczynały tęsknić do domu. Månsson do łagodnego klimatu południowej Szwecji, a Nordin do prawdziwej, zdrowej zimy na północy. Żaden z nich nie był przyzwyczajony do życia w wielkim mieście, źle się czuli w Sztokholmie. Różne rzeczy działały im na nerwy, przede wszystkim zgiełk, tłok i nieuprzejmość ludzi. A jako policjantów irytowało ich chuligaństwo i bujnie krzewiąca się drobna przestępczość.

– Nie pojmuję, jak wy tu możecie wytrzymać – mówił Nordin.

Nordin był przysadzisty, łysy, miał krzaczaste brwi i zmrużone brązowe oczy.

– Urodziliśmy się tu – odpowiadał Kollberg. – Nigdy nie żyliśmy inaczej.

– Przyjechałem metrem – mówił Nordin. – Na odcinku od Alvik do Fridhemsplan widziałem co najmniej piętnaście osób, które u nas w Sundsvall policja by natychmiast zatrzymała.

– Brak nam ludzi – stwierdził Martin Beck.

– Wiem, tylko że…

– Tylko co?

– Czy wy nie myślicie o jednym? Ludzie tu są tacy zastraszeni. Zwykli przyzwoici ludzie. Jak spytać o drogę albo poprosić o zapałkę, każdy ucieka prawie. Boją się po prostu. Nikt nie czuje się pewnie.

– To się zdarza każdemu – powiedział Kollberg.

– Mnie nie – zaprzeczył Nordin. – Na ogół nie. Ale wkrótce pewnie i ze mną tak będzie. Czy macie coś dla mnie?

– Dostaliśmy dziwaczną informację – powiedział Melander.

– O czym?

– O tym nie zidentyfikowanym mężczyźnie z autobusu. Jakaś pani z Hägersten. Zadzwoniła i powiedziała, że mieszka w pobliżu garażu, gdzie się schodzą cudzoziemcy.

– Tak, no i co?

– Bywają tam awantury. Ona oczywiście nie użyła słowa awantury. Hałasują, powiedziała. Jeden z najhałaśliwszych to niski, ciemny mężczyzna około trzydziestu pięciu lat. Ubrany w sposób przypominający nieco opis podany w gazetach; i twierdzi, że ten właśnie od pewnego czasu się nie pokazuje.

– Tysiące ludzi nosi takie ubrania – powiedział Nordin sceptycznie.

– Tak – przyznał Melander. – To prawda. Prawie sto procent pewności, że ta informacja nic nie jest warta. Dane tak niejasne, że właściwie trudno sprawdzić. I tak jakoś niepewnie mówiła. Ale jeżeli nic innego nie masz do roboty…

Nie skończył zdania; nabazgrał nazwisko i adres informatorki w notatniku i wyrwał kartkę. Telefon zadzwonił, podał kartkę, podnosząc jednocześnie słuchawkę.

– Proszę – powiedział.

– Zupełnie nieczytelne – stwierdził Nordin.

Melander miał pismo zawiłe i łagodnie mówiąc niewyraźne. Właściwie zupełnie nieczytelne dla osób postronnych. Kollberg przyjrzał się kartce.

– Pismo klinowe – orzekł. – Albo raczej starohebrajskie. Może to Fredrik pisał te teksty znalezione nad Morzem Martwym. Choć taki zmyślny to on nie jest. Ja natomiast jestem jego najznakomitszym interpretatorem.

Szybko przepisał tekst i wręczył Nordinowi mówiąc:

– Masz tu czytelnie napisane.

– Okay – powiedział Nordin. – Mogę tam jechać. Jest jakiś samochód?

– Jest. Ale biorąc pod uwagę nasilenie ruchu i stan dróg powinieneś raczej poprzestać na komunikacji miejskiej. Pojedź 13 albo 23 i wysiądź przy Axelberg.

– Trudno – powiedział Nordin i wyszedł.

– Specjalnie olśniewającego wrażenia to on dziś nie robi – powiedział Kollberg.

– A czy można mieć o to do niego pretensję? – rzekł Martin Beck wycierając nos.

– Pewnie że nie – przyznał Kollberg z westchnieniem. – Dlaczego my tych nieboraków nie odeślemy do domu?

– Bo to nie nasza rzecz – odpowiedział Martin Beck.

– Są tu po to, żeby uczestniczyć w najintensywniejszym polowaniu na człowieka, jakie się kiedykolwiek w tym kraju zdarzyło.

– Dobrze by było… – Kollberg urwał. Nie musiał mówić nic więcej. Bezsprzecznie bardzo by to było korzystne: wiedzieć, kogo się tropi i jak to należy robić.

– Zacytowałem tylko ministra sprawiedliwości – powiedział Martin Beck niewinnie. – Najbystrzejsze umysły, ma pewnie na myśli Månssona i Nordina, pracują bez wytchnienia, aby osaczyć i ująć upośledzonego psychicznie mordercę zbiorowego, którego unieszkodliwienie jest naczelną powinnością tak wobec społeczeństwa, jak wobec każdego pojedynczego obywatela.

– Kiedy on to mówił?

– Pierwszy raz siedemnaście dni temu. A ostatni raz wczoraj. Ale wczoraj miał tylko cztery wiersze na dwudziestej drugiej stronie. Musi być rozgoryczony. Wybory przecież w przyszłym roku.

Melander skończył rozmowę telefoniczną. Czyszcząc wygiętym spinaczem główkę fajki powiedział potulnie:

– Czy nie pora już odłożyć ad acta tego upośledzonego na umyśle masowego mordercę?

Upłynęło z pół minuty, nim Kollberg odpowiedział:

– Tak. Czas już najwyższy. Pora też zamknąć drzwi i wyłączyć telefon.

– A Gunvald jest? – spytał Martin Beck.

– Pan Larsson siedzi w swoim pokoju i dłubie w zębach nożem do papieru.

– Powiedz, żeby wszystkie rozmowy przełączali na niego – rzekł Martin Beck.

Melander wyciągnął rękę po słuchawkę.

– Powiedz przy okazji, żeby coś przysłali – powiedział Kollberg. – Dla mnie trzy francuskie ciastka i kapucynka, dziękuję.

Po dziesięciu minutach przyniesiono kawę. Kollberg zamknął drzwi.

Usiedli, Kollberg popijał kawę i jadł.

– Sytuacja przedstawia się więc następująco – powiedział żując. – Wariat żądny sensacji, morderca, tkwi w szafie komendanta policji. W razie potrzeby wyciągamy go stamtąd i odkurzamy. Robocza hipoteza brzmi mniej więcej tak: osobnik wyposażony w pistolet maszynowy model Suomi trzydzieści siedem zabija dziewięć osób w autobusie. Żadnych powiązań między dziewięcioma osobami nie ma, przypadkiem znalazły się jednocześnie na jednym miejscu.

– Strzelający miał jakiś powód – stwierdził Martin Beck.

– Tak – przyznał Kollberg. – Od początku tak sądzę. Ale nie może istnieć powód, który by usprawiedliwiał zabicie dziewięciu przypadkowo razem się znajdujących osób. A więc właściwym celem było usunięcie jednej z nich.

– Morderstwo było dokładnie zaplanowane – zauważył Martin Beck.

– Jeden z dziewięciu – ciągnął dalej Kollberg. – Ale który z nich? Fredrik, masz listę?

– Nie jest mi potrzebna – odparł Melander.

– Nie, oczywiście. Powiedziałem bez zastanowienia. Zrobimy przegląd?

Martin Beck skinął głową. I rozmowa przekształciła się w dialog między Kollbergiem i Melanderem.

– Gustav Bengtsson – powiedział Melander – czyli kierowca. Jego obecność w autobusie można uznać za umotywowaną.

– Bez wątpienia.

– Prowadził życie wzorowo unormowane. Udane małżeństwo. Nie karany. Dobrze notowany w pracy. Lubiany przez kolegów. Przesłuchiwaliśmy także kilku przyjaciół rodziny. Mówią, że był pilny i solidny. Należał do stowarzyszenia abstynentów. Czterdzieści osiem lat. Urodzony tu, w Sztokholmie.

– Wrogowie? Nie miał. Wpływy? Nie miał. Pieniądze? Nie miał. Motyw pozbawienia go życia? Nie ma. Następny.

– Pomijam ustaloną przez Rönna kolejność numeracji – rzekł Melander. – A więc Hildur Johansson, wdowa sześćdziesiąt dwa lata. Wracała od córki z Västmannagatan do swego mieszkania przy Norra Stationsgatan. Urodzona w Edsbro. Córka była przesłuchiwana przez Larssona, Månssona i… no, mniejsza o to. Żyła w odosobnieniu z emerytury. Niewiele więcej można o niej powiedzieć.

– Owszem, że wsiadła przypuszczalnie przy Odengatan i przejechała tylko sześć przystanków. I że nikt prócz córki i zięcia nie wiedział, że będzie jechać tą właśnie trasą o tej porze. Dalej.

– Johan Källström, pięćdziesiąt dwa lata, urodzony w Västerås. Majster w warsztacie samochodowym Grena na Sibyllagatan. Pracował dłużej i wracał do domu, to zupełnie jasne. I jego małżeństwo też normalne. Interesowały go przede wszystkim samochody i domek letni. Nie karany. Zarabiał sporo, ale nie za wiele. Ci, co go znają, mówią, że prawdopodobnie przyjechał metrem z Östermalmtorg do Centralnego i tam przesiadł się w autobus. Czyli że musiał wsiąść przed domem towarowym Åhléns. Jego szef mówi, że był zdolnym fachowcem i dobrym kierownikiem. Personel warsztatu powiada, że…

– … cisnął podwładnych, a podlizywał się szefom. Ja tam byłem i rozmawiałem z personelem. Następny.

– Alfons Schwerin, czterdzieści trzy lata, urodzony w Minneapolis w USA, z mieszanego małżeństwa szwedzko-amerykańskiego. Przyjechał do Szwecji zaraz po wojnie i został na stałe. Miał małe przedsiębiorstwo trudniące się importem karpackiej sosny na pudła rezonansowe, ale firma ogłosiła upadłość przed dziesięciu laty. Schwerin pił. Siedział dwa razy w Beckomberdze i trzy miesiące w Bogesund za prowadzenie wozu w stanie nietrzeźwym. Trzy lata temu. Kiedy firmę diabli wzięli, został robotnikiem. Ostatnio pracował w zarządzie miasta. Przy naprawie jezdni. Tego wieczoru był w „Strzale” przy Bryggargatan i wracał stamtąd do domu. Nie wypił dużo, pewnie dlatego, że był bez grosza. Mieszkał bardzo nędznie. Prawdopodobnie z restauracji poszedł na przystanek przy Vasagatan. Nieżonaty i nie miał w Szwecji krewnych, koledzy w pracy lubili go. Mówią, że był wesoły i miły, po kieliszku zabawny, i że nie miał ani jednego wroga.

– I widział tego, który strzelał, i zanim umarł, powiedział do Rönna coś niezrozumiałego. Czy dostaliśmy jakąś wypowiedź ekspertów co do tej taśmy?

– Nie. Mohammed Boussie, Algierczyk, zatrudniony w restauracji, trzydzieści sześć lat, urodzony w jakimś miejscu, którego nazwy, trudnej do wymówienia, nie pamiętam.

– Niedbalstwo.

– Od sześciu lat zamieszkały w Szwecji, przedtem w Paryżu. Bez zainteresowań politycznych, niezaangażowany w tym kierunku. Oszczędzał, miał konto bankowe. Znajomi mówią, że był nieśmiały i zamknięty w sobie. Skończył pracę o wpół do jedenastej i wracał do domu. Solidny, ale skąpy i nudny.

– Tak jakbyś siebie samego opisywał.

– Pielęgniarka Britt Danielsson, urodzona w tysiąc dziewięćset czterdziestym w Eslöv. Siedziała obok Stenströma, ale nic nie wskazuje na to, że się znali. Lekarz, z którym chodziła, pracował tej nocy w szpitalu na Söder. Wsiadła prawdopodobnie przy Odengatan, razem z wdową Johansson, wracała do domu. Prosto z pracy poszła do autobusu. Tu nie ma żadnego marginesu. Nie możemy oczywiście być zupełnie pewni, że nie była ze Stenströmem.

Kollberg potrząsnął głową.

– A cóż to za szansa – powiedział. – Dlaczego miałby zajmować się tą mizerotą? Miał w domu wszystko, czego mu było trzeba.

Melander spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem, ale poniechał pytania.

– Teraz mamy Assarssona. Z wierzchu czyściutki, ale pod spodem nie taki znów ozdobny.

Melander przerwał i zajął się fajką. Potem podjął na nowo:

– Mocno podejrzana figura ten Assarsson. Dwa razy skazany za fałszerstwa podatkowe i raz za obrazę obyczajów, w początku lat pięćdziesiątych. Wykorzystał seksualnie czternastoletnią dziewczynę, zatrudnioną w charakterze gońca. Za każdym razem siedział w więzieniu. Pieniędzy miał pod dostatkiem. W interesach był bezwzględny, we wszystkich innych sprawach także. Wiele osób miało powody, by go nie lubić. Nawet żona i brat uważali go za godnego pogardy. Ale jedno jest jasne: motywy jego obecności w autobusie. Wracał z czegoś w rodzaju zebrania na Narvavägen, a udawał się do kochanki, która nazywa się Olsson i mieszka przy Karlbergsvägen, pracuje w biurze Assarssona. Dzwonił do niej, zapowiedział się. Przesłuchiwaliśmy ją kilkakrotnie.

– Kto ją przesłuchiwał?

– Gunvald i Månsson. Każdy oddzielnie. Mówi, że…

– Chwileczkę. Dlaczego jechał autobusem?

– Prawdopodobnie dlatego, że wypił trochę i bał się prowadzić samochód. A taksówki nie mógł złapać przy takiej niepogodzie. Centrala taksówek nie przyjmowała zgłoszeń, nie było jednego wolnego wozu w całym śródmieściu.

– Okay. Co mówi ta damulka?

– Że Assarsson budził w niej obrzydzenie. Niewydolny, prawie zupełnie impotent. Że robiła to dla pieniędzy i żeby nie stracić pracy. Gunvald odniósł wrażenie, że to prawie prostytutka, flądra, dość tępa. Mówi też, że ona jest podobna do Zsa-Zsy Gabor, nie wiem, kto to jest.

– Pan Larsson i kobiety. Mógłbym napisać powieść pod takim tytułem.

– Månssonowi zeznała, że wyświadczała również przysługi, tak to określa, klientom Assarssona. Na jego rozkaz. Assarsson urodził się w Göteborgu, a wsiadł przy Djurgårdsbron.

– Dzięki, stary. Tak zaczynałaby się moja książka: „Urodził się w Göteborgu, a wsiadł przy Djurgårdsbron”. Wspaniale.

– Każdy początek jest dobry – odpowiedział Melander niewzruszenie.

Martin Beck po raz pierwszy wtrącił się do rozmowy.

– A więc pozostaje tylko Stenström i ten nie rozpoznany.

– Tak – rzekł Melander. – O Stenströmie wiemy tylko, że jechał od Djurgården, dość dziwne. I że miał przy sobie broń. O nie rozpoznanym wiemy tylko, że był narkomanem w wieku od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat. Nic więcej.

– Obecność wszystkich pozostałych w autobusie była umotywowana – powiedział Martin.

– Tak.

– Wyjaśniliśmy, dlaczego się tam znajdowali.

– Tak.

– Nadszedł więc moment, by zadać klasyczne już pytanie – rzekł Kollberg. – Co Stenström robił w tym autobusie?

– Trzeba pomówić z dziewczyną – powiedział Martin Beck.

– Z Åsą Torell? Przecież sami z nią rozmawialiście. I potem była jeszcze raz przesłuchiwana.

– Kto ją przesłuchiwał? – spytał Martin Beck.

– Rönn, przeszło tydzień temu.

– Tylko nie Rönn – powiedział Martin do siebie.

– Co masz na myśli? – spytał Melander.

– Rönnowi nic nie można zarzucić – odpowiedział Martin – tylko on nie bardzo się wyznaje, w czym rzecz w tym wypadku. A poza tym on nie miał ścisłego kontaktu ze Stenströmem.

Kollberg i Beck długo spoglądali na siebie w milczeniu, aż wreszcie Melander przerwał ciszę:

– No? Więc co Stenström robił w tym autobusie?

– Miał się tam spotkać z dziewczyną – powiedział Kollberg niechętnie. – Albo z kapusiem.

Rola Kollberga w tego rodzaju przeglądach polegała zawsze na przeciwstawianiu się, ale tym razem robił to bez przekonania.

– Zapominasz o jednym – rzekł Melander. – Od dziesięciu dni obniuchujemy każdy kąt na tym terenie. I nie znaleźliśmy nikogo, kto by przed wypadkiem słyszał o Stenströmie.

– To o niczym nie świadczy. W tej części miasta pełno najdziwniejszych melin i podejrzanych lokali, w takich miejscach policjant nie jest popularny.

– Teorię przyjaciółki możemy w każdym razie pominąć, jeżeli chodzi o Stenströma – powiedział Martin Beck.

– Z jakiego powodu? – natychmiast odparował Kollberg.

– Nie wierzę w nią.

– Przyznasz jednak, że jest prawdopodobna.

– Tak.

– Okay. A więc pomińmy ją. Chwilowo.

– Pytaniem zasadniczym więc byłoby: co Stenström robił w tym autobusie? – Powiedziawszy to Martin Beck natychmiast spotkał się z przeciwpytaniem:

– A co tam robił ten nie rozpoznany?

– Tego możemy chwilowo zostawić w spokoju.

– Wcale nie. Jego obecność tam jest równie godna uwagi, jak obecność Stenströma. Ponadto nie wiemy, kto to był, w jakiej sprawie udawał się i gdzie.

– Po prostu jechał autobusem.

– Po prostu jechał?

– Tak. Wielu nie mających mieszkania tak postępuje. Za koronę można przejechać dwie trasy. Parę godzin jeździć.

– W metrze cieplej – zauważył Kollberg. – I metrem można jeździć, ile się żywnie podoba, byle nie wychodzić z tunelu, tylko przesiadać się z pociągu na pociąg.

– Owszem, ale…

– Zapominasz o jednej ważnej rzeczy. Ten nie rozpoznany miał nie tylko okruchy haszyszu i innych narkotyków w kieszeniach. Miał też więcej pieniędzy niż wszyscy pozostali pasażerowie razem wzięci.

– Co wyklucza podejrzenie, że chodziło o rabunek – wtrącił Melander.

– Nie zapominajmy – rzekł Martin Beck – że, jak sam powiedziałeś, ta część miasta jest nafaszerowana melinami i pensjonacikami specjalnego rodzaju. Może mieszkał w której z tych dziur. Nie, wracajmy do zasadniczego pytania. Co Stenström robił w autobusie?

Dobrą minutę siedzieli milcząco. W pokoju obok dzwoniły telefony. Od czasu do czasu słyszeli głosy, Gunvalda Larssona czy Rönna. W końcu Melander spytał:

– A co Stenström potrafił?

Wszyscy trzej znali odpowiedź. Melander kiwnął głową i sam sobie odpowiedział:

– Stenström potrafił śledzić.

– Tak – powiedział Martin Beck. – To była jego specjalność. W tym był zręczny i uparty. Potrafił tygodniami za kimś chodzić.

– Pamiętam, jak do szaleństwa doprowadził tego mordercę seksualnego z promu na Göta Kanał, cztery lata temu.

– Zaszczuł go – powiedział Martin Beck.

Nikt nie zaprzeczył.

– Już wtedy potrafił to robić. A potem nauczył się to robić znacznie lepiej – stwierdził Martin Beck.

– A czyś ty w końcu spytał Hammara – ożywił się nagle Kollberg – czym się Stenström zajmował latem, kiedyśmy badali nie wyjaśnione wypadki?

– Tak – powiedział Martin Beck. – Ale nic z tego nie wyszło. Stenström był u Hammara, rozmawiali o tym. Hammar proponował mu parę spraw, jakich, już nie pamięta, ale odpadły ze względu na odległość w czasie. Nie dlatego, że wypadki były za stare, tylko Stenström był za młody. Nie chciał czegoś, co zdarzyło się, kiedy miał dziesięć lat i bawił się jeszcze na ulicach Hallstahammar w złodziei i policjantów. Ostatecznie zdecydował się na rozpracowanie tego zaginionego, którym i ty się zajmowałeś.

– Nigdy o tym nie wspomniał – powiedział Kollberg. – Widocznie poprzestał na tym, co było na piśmie.

– Przypuszczalnie.

Milczenie, które znowu przerwał Melander. Wstał pytając:

– No, i do czego doszliśmy?

– Prawdę mówiąc nie wiadomo – stwierdził Martin Beck.

– Przepraszam – powiedział Melander i wyszedł do toalety.

Gdy zamknęły się za nim drzwi, Kollberg spojrzał na Martina i powiedział:

– Kto pójdzie do Åsy?

– Ty. To jest zajęcie dla jednej osoby i ty się najlepiej do tego nadajesz.

Kollberg nie odpowiedział.

– Nie chcesz? – spytał Martin.

– Nie chcę. Ale pójdę.

– Dziś wieczorem?

– Tylko mam dwie rzeczy do załatwienia przedtem. Jedną w Västberdze i jedną w domu. Zadzwoń do niej i powiedz, że przyjdę koło wpół do ósmej.


W godzinę później Kollberg był w swoim mieszkaniu przy Palandergatan. Dochodziła piąta, ale ściemniło się już od dawna.

Żona – ubrana w stare dżinsy i kraciastą flanelową koszulę – zajęta była malowaniem kuchennych krzeseł. Koszula była kiedyś jego, ale dawno ją wyrzucił. Gun podwinęła rękawy i niedbale przewiązała poły. Ręce i nogi, a nawet czoło usmarowane miała farbą.

– Rozbierz się – powiedział.

Znieruchomiała z podniesionym pędzlem w ręce i przyjrzała mu się badawczo.

– Bardzo ci się spieszy – powiedziała drwiąco.

– Tak.

Od razu spoważniała.

– Zaraz musisz wyjść?

– Tak, mam przesłuchanie.

Kiwnęła głową, włożyła pędzel do puszki z farbą i wytarła ręce.

– Åsa, to będzie okropne.

– Potrzebna ci szczepionka?

– Tak.

– Upaćkasz się farbą – powiedziała rozpinając koszulę.

Загрузка...