Rozdział 2


Per Månsson siedział w kawalerce na Regementsgatan i rozmawiał przez telefon ze swoją ślubną. Inspektor policji w Malmö mimo stanu małżeńskiego przez pięć dni w tygodniu żył jak kawaler. Za obopólnym porozumieniem od przeszło dziesięciu lat spędzał z żoną każdy wolny weekend, z czego oboje byli zadowoleni.

Przycisnął słuchawkę do lewego ramienia i prawą ręką przyrządzał gripenberga, ulubionego drinka, którego robi się z ośmiu centylitrów dżinu, jednej trzeciej butelki toniku grejpfrutowego i pokruszonego lodu.

Żona była w kinie i streszczała mu „Przeminęło z wiatrem”. Trochę to trwało, ale Månsson uzbroił się w cierpliwość i nie przerywał, bo zamierzał odwołać jej weekendową wizytę, zasłaniając się pracą. Było dwadzieścia po dziewiątej wieczorem.

Månsson pocił się mimo skąpego stroju, czyli siatkowego podkoszulka i pasiastych slipów. Tuż przed rozmową zamknął drzwi balkonowe, żeby mu nie przeszkadzał hałas uliczny Choć słońce dawno temu skryło się za dachami naprzeciwległych kamienic, w pokoju było potwornie gorąco.

Zamieszał drinka widelcem, który – wstyd to przyznać – podwędził lub przypadkiem wyniósł z restauracji Pułkownik.

Czy można przypadkiem wynieść widelec? – pomyślał.

– Jasne, rozumiem. Leslie Howard… Aha. Clark Gable? Tak, tak…

Pięć minut później dobrnęła do końca, poczęstował ją swoim kłamstwem i się rozłączył.

Zadzwonił telefon. Månsson nie odebrał od razu. Miał wolne i chciał, żeby tak zostało. Zanim podniósł słuchawkę, powoli dopił gripenberga i popatrzył na ciemniejące wieczorne niebo.

– Månsson, słucham.

– Cześć, tu Nilsson. Cholernie długo gadałeś. Dzwonię do ciebie od pół godziny.

Policjant śledczy Nilsson miał tej nocy dyżur w komendzie na Davidshallstorg.

Månsson westchnął.

– O co chodzi?

– W sali restauracyjnej Hotelu Savoy strzelano do jakiegoś gościa. Chyba będę cię musiał prosić, żebyś tam pojechał.

Månsson podniósł opróżnioną, wciąż chłodną szklaneczkę i potarł nią czoło.

– Nie żyje?

– Nie wiem – odparł Nilsson.

– Nie możesz tam posłać Skackego?

– Ma wolne. Jest nieosiągalny. Próbuję go zlokalizować. Backlund tam jest, ale chyba powinieneś…

Månsson drgnął i odstawił szklaneczkę.

– Backlund? Okej, już jadę.

Natychmiast wybrał numer taxi, położył słuchawkę na stole i ubierając się, słuchał nagranego głosu, powtarzającego mechanicznie: „Taxi, proszę czekać”, dopóki nie odezwała się telefonistka.

Przed Hotelem Savoy stało kilka byle jak zaparkowanych radiowozów i dwóch policjantów powstrzymujących przed wejściem rosnącą grupę ciekawskich przechodniów, którzy gromadzili się przy schodach.

Månsson obserwował tę scenę, płacąc za taksówkę i chowając rachunek. Jeden z policjantów poczynał sobie dość obcesowo i Månsson pomyślał ze smutkiem, że to nieodległa przyszłość, kiedy policja w Malmö będzie miała równie złą opinię jak koledzy ze Sztokholmu.

Nic jednak nie powiedział. Mijając dwóch mundurowych, skinął im tylko głową i wszedł do lobby. Teraz było tu gwarno. Pracownicy hotelu i część gości z grill baru mówili jeden przez drugiego, a kilku policjantów, bezradnych i nieprzywykłych do takich sytuacji, najwyraźniej nie miało pojęcia, jak się zachować ani czego się po nich spodziewano.

Månsson, duży pięćdziesięcioletni mężczyzna w luźnej koszuli, terylenowych spodniach i sandałach, wyjął z kieszonki na piersi wykałaczkę, usunął z niej papierową osłonkę i wetknął do ust. Żuł przez chwilę, zastanawiając się, co teraz. Wykałaczka była amerykańska o smaku mentolowym, zaopatrzył się w nią na promie kolejowym „Malmöhus”, gdzie były dostępne dla wszystkich pasażerów. Przy drzwiach do sali restauracyjnej stał policjant Elofsson, który w mniemaniu Månssona wyglądał na bardziej rozgarniętego niż inni.

Podszedł do niego.

– Co się właściwie dzieje? – spytał.

– Podobno kogoś postrzelono.

– Jakie dostaliście instrukcje?

– Żadnych.

– Co robi Backlund?

– Przesłuchuje świadków.

– Gdzie jest ten postrzelony?

– Chyba w szpitalu. – Elofsson lekko się zaczerwienił. – Karetka przyjechała wcześniej niż policja.

Månsson westchnął i wszedł do restauracji.

Backlund, starszy pan w okularach, o pospolitym wyglądzie, stał przy stole zastawionym lśniącymi srebrnymi wazami i przesłuchiwał kelnera. Jakimś cudem udało mu się zostać policjantem śledczym. Odpytując świadka, wszystko skrzętnie zapisywał w notesie. Månsson zatrzymał się w stosownej odległości i słuchał.

– O której to się stało?

– E, około wpół do dziewiątej.

– Około?

– No, tak dokładnie to nie wiem.

– Czyli nie wie pan, o której godzinie?

– Uhm.

– Bardzo dziwne.

– Że co?

– Mówię, że to dziwne. Przecież nosi pan zegarek, prawda?

– Jasne.

– I, jeśli się nie mylę, na tamtej ścianie wisi zegar.

– Tak, ale…

– Ale co?

– Jeden i drugi źle chodzą. Poza tym nie myślałem o patrzeniu na zegarek.

Backlund wydawał się oszołomiony odpowiedzią. Odłożył notes i długopis i zaczął przecierać okulary. Potem głęboko odetchnął, wziął notes i podjął kolejną próbę.

– Mimo że miał pan do dyspozycji dwa czasomierze, nie wie pan, która była godzina?

– No, tak jakby.

– Nic nam nie da pańskie „tak jakby”.

– Zresztą oba źle chodzą. Mój się śpieszy, a tamten się późni.

Backlund zerknął na swój zegarek.

– Dziwne – rzekł i coś zanotował. Månsson był ciekaw, co.

– A więc stał pan w tym miejscu, kiedy sprawca przeszedł obok pana?

– Tak.

– Mógłby pan podać wyczerpujący rysopis?

– Właściwie to na niego nie patrzyłem.

– Nie widział pan sprawcy? – ze zdumieniem spytał Backlund.

– Widziałem, jak wychodził przez okno.

– Jak wyglądał?

– Nie wiem. To dość daleko stąd, poza tym filar przesłaniał stół.

– Czy chce pan powiedzieć, że nie wie pan, jak on wyglądał?

– Uhm.

– A w co był ubrany?

– Miał chyba brązową marynarkę.

– Chyba?

– Widziałem go tylko przez chwilę.

– I co jeszcze? Spodnie na przykład?

– Tak, miał spodnie.

– Na pewno?

– No tak, inaczej… dziwacznie by to wyglądało. To znaczy gdyby nie miał spodni.

Backlund notował jak oszalały.

Månsson obrócił wykałaczkę w ustach i odezwał się spokojnie:

– Posłuchaj no, Backlund…

Backlund odwrócił się i łypnął poirytowany.

– Prowadzę ważne przesłuchanie… – Urwał i sposępniał. – A, to ty.

– Co się właściwie stało?

– Postrzelono tu mężczyznę. Zgadniesz, kogo?

– Nie.

– Dyrektora Viktora Palmgrena – z emfazą obwieścił Backlund.

– Ach, tak. – Czysta przyjemność, pomyślał. – Jak rozumiem, doszło do tego ponad godzinę temu i człowiek, który strzelał, wyskoczył przez okno.

– Na to wygląda.

Backlund nigdy niczego nie przyjmował za pewnik.

– Dlaczego przed hotelem stoi sześć radiowozów?

– Zarządziłem blokadę.

– Czego? Kwartału?

– Miejsca przestępstwa.

– Odpraw wszystkich funkcjonariuszy – zaordynował zniesmaczony Månsson. – Dla hotelu to średnia przyjemność, kiedy w foyer i na ulicy roi się od policjantów. Poza tym na pewno są bardziej potrzebni gdzie indziej. Potem postaraj się zebrać dane do rysopisu. Bez wątpienia znajdą się lepsi świadkowie od tego tutaj.

– Naturalnie, przesłuchamy wszystkich.

– Tak, w swoim czasie. Nie zatrzymuj tych, którzy nie mają nic ważnego do powiedzenia. Ogranicz się do spisania nazwisk i adresów.

Backlund obrzucił go nieufnym spojrzeniem.

– A ty co będziesz robił?

– Podzwonię tu i tam.

– Na przykład gdzie?

– Na przykład do gazet, żeby się dowiedzieć, co się stało.

– To ma być żart?

– Oczywiście – odparł rozkojarzony Månsson i rozejrzał się.

Po sali restauracyjnej kręcili się dziennikarze i fotografowie. Niektórzy na pewno byli tutaj przed przybyciem policji, może któryś siedział w barze, kiedy padł strzał. Jeśli Månsson znał się na dziennikarzach.

– Systematyka rządzi się swoimi prawami… – zaczął Backlund.

W tym momencie do restauracji wpadł Benny Skacke, zaledwie trzydziestoletni policjant śledczy. Wcześniej pracował w głównym wydziale zabójstw w Sztokholmie, ale po nieco dwuznacznej akcji, która o mały włos kosztowałaby życie jednego z jego przełożonych, złożył podanie o przeniesienie. Był obowiązkowy, sumienny i ciut naiwny, ale Månsson go lubił.

– Weź Skackego do pomocy.

Backlund miał wątpliwości.

– Sztokholmczyka?

– Tak – potwierdził Månsson. – I nie zapomnij o rysopisie. Teraz tylko to się liczy.

Wyrzucił przeżutą wykałaczkę do popielniczki, wyszedł do lobby i skierował się do telefonu naprzeciwko recepcji. Odbył pięć rozmów, potrząsnął głową i wszedł do baru.

– O, kogo ja widzę, dzień dobry, dzień dobry – odezwał się barman.

– Cześć! – przywitał się Månsson i usiadł.

– Czym możemy dzisiaj służyć? To co zwykle?

– Nie. Tylko tonik. Muszę się zastanowić.

Czasami wszystko idzie jak po grudzie, pomyślał. Teraz nie mogło być gorzej. Viktor Palmgren to bardzo znana i ważna persona. Choć trudno powiedzieć, dlaczego, jedno nie ulegało wątpliwości: miał mnóstwo pieniędzy. Fakt, że strzelano do niego w jednej z najpopularniejszych restauracji w Europie, niczego nie ułatwiał. Wręcz przeciwnie. Sprawa nabierze rozgłosu, skutkując niemożliwymi do przewidzenia konsekwencjami. Natychmiast po zajściu pracownicy hotelu przenieśli rannego do salki telewizyjnej, zadbali o prowizoryczne posłanie i wezwali policję i karetkę. Karetka przyjechała błyskawicznie i zabrała Viktora Palmgrena do szpitala publicznego, a policja nie przyjechała wcale, mimo że jeden radiowóz znajdował się koło dworca głównego, niespełna dwieście metrów od miejsca przestępstwa. Dlaczego? Teraz już wiedział, ale wytłumaczenie nie przysparzało policji szczególnego splendoru. Pierwsze zgłoszenie źle zinterpretowano, uznając sprawę za niezbyt naglącą. W związku z tym funkcjonariusze operujący koło dworca poświęcili całą energię na okiełznanie kompletnie niegroźnego pijaczka. Dopiero drugie zgłoszenie postawiło wszystkich na nogi i w trybie arcypilnym skierowano do hotelu mnóstwo radiowozów i mundurowych z Backlundem na czele. Następnie przystąpiono do chaotycznych działań. W tym czasie Månsson przez ponad czterdzieści minut wałkował z żoną „Przeminęło z wiatrem”. Poza tym wypił dwa drinki i musiał czekać na taksówkę. Kiedy pierwszy policjant dotarł na miejsce, od oddania strzału upłynęło pół godziny. Stan Viktora Palmgrena był pod znakiem zapytania. Po badaniach na oddziale powypadkowym w Malmö został odesłany na neurochirurgię w Lundzie. Odległość między miastami wynosiła około dwudziestu kilometrów i karetka jeszcze była w drodze. W karetce znajdował się jeden z najważniejszych świadków, mianowicie żona Palmgrena. Przypuszczalnie siedziała przy stole naprzeciwko męża, dzięki czemu mogła się najlepiej przyjrzeć sprawcy. Teraz od zdarzenia minęła prawie godzina. Godzina stracona, a każda sekunda była na wagę złota.

Månsson potrząsnął głową i spojrzał na barowy zegar. Wpół do dziesiątej.

Do baru wkroczył Backlund, a tuż za nim Skacke.

– Jesteś tutaj?

Krótkowzroczny Backlund wpatrywał się w Månssona z najwyższym zdumieniem.

– Co z rysopisem? – spytał Månsson. – Czas ucieka.

Backlund guzdrał się z notesem, w końcu położył go na kontuarze, zdjął okulary i zaczął je czyścić.

– Się robi – szybko zareagował Skacke. – Na razie wiemy tyle, że gość jest średniego wzrostu, ma szczupłą twarz i rzadkie, sczesane do tyłu, ciemnobrązowe włosy. Miał na sobie brązową marynarkę, pastelową koszulę, żółtą albo zieloną, ciemny krawat, ciemnoszare spodnie, czarne albo brązowe półbuty. Wiek: około czterdziestki.

– Dobrze. Roześlij to. Natychmiast. Zarządź blokadę wszystkich wylotówek, sprawdź dworce, lotniska i porty.

– Tak jest – powiedział Skacke.

– Nie może wyjechać z miasta.

Skacke wyszedł.

Backlund włożył okulary, wlepił wzrok w Månssona i powtórzył bezsensowne pytanie:

– Jesteś tutaj? – Popatrzył na szklaneczkę i zdumiał się jeszcze bardziej. – I pijesz?

Månsson puścił to mimo uszu.

Backlund skupił się teraz na barowym zegarze, po czym porównał czas ze swoim zegarkiem.

– Ten zegar też źle chodzi.

– Owszem – potwierdził barman. – Śpieszy się. To taki ukłon w stronę gości, żeby się nie spóźnili na pociąg albo na statek.

– Ojojoj! – jęknął Backlund. – Nigdy tego nie wyjaśnimy. Jak mamy ustalić czas, skoro nie można polegać na zegarach?

– Tak, to trudne – odruchowo przyznał Månsson.

Wrócił Skacke.

– Załatwione.

– Pewnie za późno – skwitował Månsson.

– O czym wy do licha mówicie?! – Backlund chwycił notes. – Jeśli chodzi o tego kelnera…

Månsson przerwał mu, podnosząc dłoń.

– Chwila moment. Benny, zadzwoń na komendę w Lundzie i poproś, żeby wysłali kogoś do szpitala na neurochirurgię. Niech weźmie magnetofon, nagra Palmgrena, jak tylko – jeśli w ogóle – odzyska przytomność, i niech przesłucha panią Palmgren.

Skacke od razu się ulotnił.

– O tym kelnerze – odezwał się barman – mogę powiedzieć tyle, że niczego by nie zauważył, nawet gdyby do restauracji wleciał Dracula.

Backlund, poirytowany, przezornie milczał. Månsson nic nie mówił, dopóki nie wrócił Skacke.

Backlund, przełożony Skackego, zdecydował się na liczbę mnogą:

– Kto, waszym zdaniem, jest najlepszym świadkiem?

– Niejaki Edvardsson – odparł Skacke. – Siedział trzy stoliki dalej. Ale…

– Ale?

– Jest nietrzeźwy.

– Alkohol to przekleństwo.

– Wobec tego porozmawiamy z nim jutro – skonstatował Månsson. – Kto mógłby mnie podrzucić do komendy?

– Ja – powiedział Skacke.

– A ja się stąd nie ruszę – wypalił Backlund. – Bo, formalnie rzecz biorąc, to ja prowadzę dochodzenie.

– Jasne – odparł Månsson. – Cześć!

A siedząc w samochodzie, mruknął:

– Pociągi i statki…

– Myślisz, że dał nogę? – spytał z wahaniem w głosie Skacke.

– Myślę, że mógł. Tak czy inaczej, bez względu na porę musimy obdzwonić tabuny ludzi.

Skacke zerknął na Månssona, który zmienił wykałaczkę, i skręcił na dziedziniec komendy.

– Samolot – mruknął pod nosem Månsson. – Zapowiada się ciężka noc.

O tej porze komenda wydawała się wielka, posępna i wyludniona. Kiedy wchodzili po szerokich kamiennych schodach, ich kroki niosły się samotnym echem. Duży Månsson był z natury flegmatyczny. Nie cierpiał ciężkich nocy, poza tym karierę miał już praktycznie za sobą.

Co innego Skacke. Dwadzieścia lat młodszy, gorliwy i ambitny, był wyjątkowo zainteresowany pięciem się w górę. Jego wcześniejsze policyjne doświadczenia sprawiły, że spokorniał i starał się przypodobać innym.

Na dobrą sprawę nieźle się uzupełniali.

Månsson natychmiast otworzył okno w swoim pokoju, wychodzące na asfaltowy dziedziniec komendy, usiadł na obrotowym krześle i przez kilka minut milczał, obracając w zamyśleniu wałek w swojej starej maszynie Underwood.

W końcu się odezwał:

– Załatw przekierowywanie do nas wszystkich wiadomości radiowych i ewentualnych rozmów. Na twój numer.

Skacke urzędował w pokoju po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko Månssona.

– Nie zamykaj drzwi – polecił Månsson, a po chwili dorzucił z łagodną ironią: – W ten sposób stworzymy coś na kształt głównej kwatery śledczej.

Skacke poszedł do siebie i zaczął dzwonić. Po krótkiej chwili Månsson ruszył za nim i z wykałaczką w kąciku ust oparł się o futrynę.

– Myślałeś, Benny?

– Nie za dużo – przezornie odparł Skacke. – To w pewnym sensie niezrozumiałe.

– No właśnie. Niezrozumiałe.

– Na przykład jaki może być motyw?

– Zostawmy motyw w spokoju i skoncentrujmy się na samym zdarzeniu.

Zadzwonił telefon. Skacke odebrał i coś zanotował.

– Człowiek, który strzelał do Palmgrena, miał zaledwie parę procent szans, że po fakcie uda mu się wydostać z hotelowej restauracji. Do momentu oddania strzału jego zachowanie wskazywałoby na fanatyzm.

– Mniej więcej jak przy zamachu na tle politycznym?

– Tak. Ale potem? Co się dzieje potem? Cudownym zrządzeniem losu wychodzi z tego cało i już nie zachowuje się jak fanatyk, tylko działa w panice.

– Dlatego podejrzewasz, że chce opuścić miasto?

– Między innymi. Wchodzi, strzela, nie przejmuje się tym, co będzie potem. Ale, jak to bywa u większości przestępców, ogarnia go panika. Całkiem zwyczajnie oblatuje go strach i za wszelką cenę chce uciec jak najdalej i jak najszybciej.

To teoria, pomyślał Skacke. I oparta na dosyć kruchych podstawach.

– Oczywiście, to tylko tak zwana teoria – powiedział Månsson. – Dobry kryminalny nie kieruje się teoriami. Nie widzę jednak innej możliwości.

Zadzwonił telefon.

Robota, pomyślał Månsson. Na dokładkę cholernie dziwna robota. Przecież miał wolne.

Na razie ciężka noc polegała na tym, że nic się nie działo. Przy wylotówkach i na dworcu głównym zatrzymano trochę ludzi, którzy mniej więcej odpowiadali rysopisowi. Raczej nikt nie miał ze sprawą nic wspólnego, ale zostali spisani.

Za dwadzieścia pierwsza odszedł ostatni pociąg.

Za kwadrans druga policja w Lundzie przekazała wiadomość, że Palmgren żyje. O trzeciej przyszła wiadomość z tego samego źródła. Pani Palmgren jest w szoku i nie ma mowy o przesłuchaniu. W każdym razie wyraźnie widziała tego, kto strzelał, i z całą pewnością go nie zna.

– Gość w Lundzie nie zasypia gruszek w popiele – zauważył Månsson i ziewnął.

Tuż po czwartej policja z Lundu znów się odezwała. Zespół lekarzy kurujących Palmgrena postanowił odłożyć operację. Pocisk utkwił za lewym uchem i nie można było stwierdzić, jakie spowodował szkody. Biorąc pod uwagę okoliczności, ogólny stan pacjenta uznano za dobry.

Ogólny stan Månssona nie był dobry. Był zmęczony, zasychało mu w ustach i co chwila chodził do toalety, żeby się napić wody.

– Czy można żyć z kulą w głowie? – spytał Skacke.

– Tak. Są na to przykłady. W niektórych przypadkach pocisk się otorbia i pacjent wraca do zdrowia. Gdyby lekarze próbowali go wyjąć, mógłby umrzeć.

Backlund najwyraźniej przyspawał się do Hotelu Savoy. Zadzwonił stamtąd o wpół do piątej z informacją, że odgrodził i zaplombował określony obszar i czeka na techników, którzy zbadają miejsce przestępstwa, co powinno nastąpić najwcześniej za parę godzin.

– Pyta, czy będzie tam jeszcze potrzebny – powiedział Skacke, zasłaniając słuchawkę dłonią.

– Jedyne miejsce, gdzie ewentualnie jest potrzebny, to łóżko we własnym domu, u boku żony.

Skacke przekazał słowa Månssona w nieco zmodyfikowanej formie.

– Wydaje mi się – powiedział po chwili – że możemy skreślić Bulltoftę. Ostatni samolot odleciał pięć po jedenastej. Na pokładzie nie było nikogo odpowiadającego rysopisowi. Najbliższy samolot startuje o wpół do siódmej rano, wszystkie miejsca są zabukowane od przedwczoraj i nie ma ani jednej osoby na liście rezerwowej.

Månsson myślał.

– Hm… Chyba zadzwonię do kogoś, kto zdecydowanie nie lubi być budzony.

– Do kogo? Do komendanta?

– Nie, komendant też się pewnie nie wyspał. Gdzie się podziewałeś wczoraj wieczorem?

– Byłem w kinie. Przecież nie mogę dzień w dzień zakuwać.

– Ja nigdy nie zakuwałem. O dziewiątej odpłynął jakiś wodolot z Malmö do Kopenhagi. Dowiedz się, który.

To zadanie okazało się nadspodziewanie trudne i zajęło Skackemu pół godziny. – „Springeren”. Teraz cumuje w Kopenhadze. Niesamowite, jak się niektórzy wkurzają, kiedy się ich obudzi.

– Powiem ci na pocieszenie, że mnie się zaraz gorzej oberwie.

Månsson poszedł do swojego pokoju, podniósł słuchawkę, wybrał dwa zera i czterdzieści pięć, a potem numer domowy inspektora Mogensena z kopenhaskiej policji kryminalnej. Zanim się dodzwonił, doliczył się siedemnastu sygnałów.

– Mogensen, słucham.

– Cześć, tu Per Månsson z Malmö.

– Pocałuj mnie w dupę! Wiesz, która godzina?!

– Wiem. Ale to może być bardzo ważne, wielkiej wagi.

– Musi być cholernie wielkiej wagi – groźnie warknął Duńczyk.

– Wczoraj wieczorem był u nas w Malmö zamach. Istnieje cień szansy, że zamachowiec uciekł do Kopenhagi. Mamy jego rysopis.

Po czym opowiedział, co i jak.

– Do jasnej cholery, myślisz, że jestem cudotwórcą?

– Tak właśnie myślę – odparł Månsson. – Odezwij się, jak będziesz coś wiedział.

– Odwal się – rzekł Mogensen najczystszą szwedczyzną i rzucił słuchawkę.

Månsson otrząsnął się i ziewnął.

– W jakim języku mówiłeś? – zainteresował się Skacke.

– Po skandynawsku.

Potem nic się nie wydarzyło.

Potem zadzwonił Backlund. Technicy przystąpili do pracy. Była ósma.

– Ale ma szwung – mruknął Månsson.

– Co robimy? – spytał Skacke.

– Nic. Czekamy.

Za dwadzieścia dziewiąta odezwał się telefon Månssona. Odebrał, słuchał przez minutę, zakończył rozmowę krótkim „Dzięki!” albo „Cześć!” i zawołał do Skackego:

– Dzwoń do Sztokholmu! Natychmiast!

– Co mam powiedzieć?

Månsson spojrzał na zegarek.

– Dzwonił Mogensen. W nocy jakiś Szwed podający się za Bengta Svenssona kupił bilet z Kastrup do Sztokholmu. Liczył na okazję i w końcu załapał się na samolot SAS-u, który wystartował dwadzieścia pięć po siódmej. Powinien wylądować na Arlandzie góra dziesięć minut temu. Podobno rysopis się zgadza. Niech go znajdą i zgarną na pierwszym przystanku autobusu jadącego z lotniska.

Skacke rzucił się do telefonu.

– Załatwione – wydyszał pół minuty później.

– Z kim?

– Z Gunvaldem Larssonem.

– A, z nim.

Czekali.

Po półgodzinie telefon Skackego zadzwonił. Skacke chwycił słuchawkę i znieruchomiał.

– Nici.

– Uhm – skwitował Månsson.

Przecież mieli dwadzieścia minut, pomyślał.

Загрузка...