Rozdział 20


Martin Beck i Månsson patrzyli na kulę, która zabita Viktora Palmgrena. Lekko zdeformowana, leżała przed nimi na białej kartce papieru. Obaj byli zgodni, że wygląda całkiem niewinnie.

Eksperci w kilka sekund ustalili kaliber broni. Na dobrą sprawę nawet nie trzeba było być ekspertem.

– Dwudziestkadwójka – powiedział w zadumie Månsson – Dziwne.

Martin Beck pokiwał głową.

– Kto, u diabła, zabija ludzi z dwudziestkidwójki? – Månsson zlustrował mały pocisk w niklowym płaszczu i pokręcił głową. – Nikt. Zwłaszcza z premedytacją.

Martin Beck odchrząknął. Jak zwykle złapał przeziębienie, mimo apogeum najbardziej upalnego lata, jakie pamiętał. A co będzie jesienią, kiedy w kraju zawita wilgoć i zimne, dżdżyste mgły, przemieszane z wirusami z całego świata?

– W Ameryce traktują to niemal jak dowód, że strzelający jest prawdziwym zawodowcem – powiedział. – Taki rodzaj snobizmu. Świadczy o tym, że morderca jest arcyprofesjonalny i ogranicza się do tego, co absolutnie konieczne.

– Malmö to nie Chicago – lakonicznie skwitował Månsson.

– Sirhan Sirhan zabił Roberta Kennedy'ego z ivera johnsona, z dwudziestkidwójki – odezwał się Skacke, zaglądając na moment do pokoju.

– Owszem – przyznał Martin Beck. – Ale kierowała nim desperacja i opróżnił cały magazynek. Strzelał na oślep.

– W każdym razie był amatorem.

– Tak. I Kennedy'ego postrzelił śmiertelnie przez przypadek. Pozostałe kule trafiły inne osoby w tłumie.

– A ten gość dokładnie wycelował i oddał tylko jeden strzał – powiedział Månsson. – Podobno zanim nacisnął spust, odwiódł kurek kciukiem.

– I jest praworęczny – dodał Martin Beck. – Jak większość.

– Hm. Coś mi tu nie pasuje.

– Myślisz o czymś konkretnym? – spytał Martin Beck.

Skacke wrócił do siebie.

Månsson przez chwilę mruczał coś pod nosem.

– Zastanawiam się nad jego profesjonalizmem. Zwłaszcza w obchodzeniu się z bronią. Doskonale wiedział, kogo chce zabić.

– Tak…

– I oddał tylko jeden strzał. A gdyby pocisk odbił się rykoszetem od kości ciemieniowej? Poszedł trochę po skosie, to nieco osłabiło jego siłę.

Martin Beck też się nad tym zastanawiał, ale nie znalazł żadnego logicznego wytłumaczenia.

W milczeniu studiowali raport technika, który badał kulę.

Balistyka poczyniła duży krok naprzód, odkąd w roku 1927 zyskała międzynarodowe uznanie w związku z procesem przeciwko Sacco i Vanzettiemu w Dedham w Massachusetts, ale zasady praktycznie się nie zmieniły. To wtedy Calvin Goddard zaprezentował heliksometr, mikrometr i mikroskop porównawczy, dzięki czemu mnóstwo późniejszych wyroków w sprawach karnych wydawano w oparciu o ekspertyzy balistyczne.

Mając do dyspozycji kulę, łuskę i broń, każdy fachowy kryminolog z dziecinną łatwością ustali, czy dany pocisk został wystrzelony z danej broni, czy nie. Jeśli dysponuje dwoma elementami, najczęściej kulą i łuską, bez większego trudu określi typ broni.

Broń pochodząca od różnych producentów ma różne charakterystyki łuski i kuli w momencie, w którym iglica trafia w spłonkę i pocisk wylatuje z lufy. Od kiedy na początku lat trzydziestych Harry Söderman – po terminowaniu u Locarda w Lionie – skonstruował pierwszy szwedzki mikroskop porównawczy, stopniowo i z dobrym skutkiem stworzono coś w rodzaju poradnika, składającego się z niezliczonych tabel, dzięki którym można było sprawdzić zależność między typem broni a wystrzelonym z niej nabojem.

W tym konkretnym wypadku wyniki badań naukowych, mimo ich powszechnie uznawanej ścisłości, były średnio przydatne, ponieważ dysponowali tylko kulą; na dokładkę odkształconą.

Niemniej jednak balistyk sporządził listę ewentualnych typów broni.

Posiłkując się zdrowym rozsądkiem, Martin Beck i Månsson sami mogli kilka wykluczyć.

Przede wszystkim wszystkie pistolety automatyczne, bo wyrzucają łuskę po pocisku, a żadnej łuski nigdzie nie znaleziono. To oczywiście prawda, że łuski mogą się zaszyć w najmniej prawdopodobnych miejscach, choćby w puree ziemniaczanym, jak podejrzewał Backlund, w odzieży, gdziekolwiek. Zdarzało się, że po latach odnajdowano je w kieszeniach i mankietach spodni.

Ale tutaj rozstrzygające były relacje świadków. Wynikało z nich niezbicie, choć nie należeli do znawców broni, że morderca użył rewolweru. A rewolwer, jak wiadomo, nie wyrzuca pustych łusek; leżą spokojnie w bębenku, dopóki się ich stamtąd nie wyjmie.

Lista była bardzo długa. Po zmarnotrawieniu nad nią bezcennej godziny Martin Beck i Månsson tylko nieznacznie ją odchudzili.

– No tak. – Månsson podrapał się w głowę. – Niewiele nam to da, dopóki nie będziemy mieli broni albo jakiegoś sensownego tropu.

– Na przykład?

– Nie wiem.

Martin Beck otarł pot z czoła złożoną chusteczką. Potem ją rozłożył, wydmuchał nos i spojrzał na wykaz rewolwerów.

– Colt Cobra, Smith & Wesson model 34, Firearms International, Harrington & Richardson 900, Harrington & Richardson 622, Harrington & Richardson 926, Harrington & Richardson Side-Kick, Harrington & Richardson Forty-Niner, Harrington & Richardson Sportsman…

– Sportsman – powtórzył cicho Månsson.

– Chętnie zamieniłbym parę słów z tym Harringtonem i Richardsonem. Dlaczego nie mogą poprzestać na jednym modelu?

– Albo w ogóle sobie odpuścić.

Martin Beck odwrócił stronę.

– Iver Johnson Sidewinder, Iver Johnson Cadet, Iver Johnson Viking, Iver Johnson Viking Snub… Ten możemy wykreślić. Wszyscy mówią, że miał długą lufę.

Månsson podszedł do okna i patrzył w zamyśleniu na dziedziniec komendy. Już nie słuchał. Głos Martina Becka był tylko czymś w rodzaju akustycznego tła.

– Herters 22, Llama, Astra Cadix, Arminius, Rossi, Hawes Texas Marshal, Hawes Montana Marshal, Pic Big Seven… O Chryste, czy to się nigdy nie skończy?

Månsson nie zareagował. Myślał o czym innym.

– Ciekawe, ile rewolwerów jest w Malmö – powiedział Martin Beck.

Nikt tego nie wiedział. Na pewno bez liku. Odziedziczone, skradzione, ze szmuglu. Schowane w szafach, szufladach biurek i starych kufrach. Oczywiście trzymane nielegalnie, ale kto by się tym przejmował.

Zdarzali się i tacy, nieliczni, którzy, rzecz jasna, mieli pozwolenie. Tylko o policjantach można było z całą pewnością powiedzieć, że nie mają rewolwerów, a przynajmniej ich nie noszą. Szwedzcy policjanci byli bowiem wyposażeni w pistolety typu Walther, kaliber 7,65 milimetra. Nie najlepszy pomysł, bo mimo że w pistoletach automatycznych łatwiej zmienić magazynek, często więzną w odzieży, kiedy czas nagli i trzeba je szybko wyciągnąć.

Ich rozmyślania przerwał Skacke.

– Jeden z was musi porozmawiać z Kollbergiem. Nie ma pojęcia, co dalej robić z tymi ludźmi w Sztokholmie.

Загрузка...