Część IV Szansa jak pięć do sześciu

Niedziela, 26 lipca – poniedziałek, 27 lipca 1936

20

Siedział w swoim biurze w Alex już od godziny, od piątej rano – mozolnie pisząc po angielsku telegram, który ułożył sobie w głowie, gdy bezsennie leżał u boku spokojnie śpiącej i pachnącej talkiem Heidi.

Willi Kohl odczytał swe dzieło:

JESTEM STARSZY INSPEKTOR WILLI KOHL Z KRIMINAL-POLIZEI (POLICJA KRYMINALNA) W BERLINIE STOP SZUKAMY INFORMACJE O AMERYKANINIE BYĆ MOŻE Z NOWEGO JORKU OBECNIE W BERLINIE PAULU SCHUMANNIE W ZWIĄZKU ZABÓJSTWA STOP PRZYJECHAŁ Z AMERYKAŃSKĄ EKIPĄ OLIMPIJSKĄ STOP PROSZĘ PRZESŁAĆ INFORMACJE U KOMENDY KRMNALPOLIZEI ALEXANDER-PLATZ BERLIN W KIERUNKU INSPEKTOR WILLI KOHL STOP BARDZO PILNE STOP DZIĘKUJĘ WYRAZY SZACUNKU

Składał te słowa z niemałym trudem. Wydział miał swoich tłumaczy, ale żaden nie pracował w niedzielę, a inspektor chciał nadać telegram natychmiast. Nie znał się za dobrze na strefach czasowych, lecz przypuszczał, że za Atlantykiem musi być teraz około północy, miał jednak nadzieję, że podobnie jak policja w większości krajów stróże prawa w Ameryce też pracują do późna.

Kohl jeszcze raz przeczytał telegram i uznał, że choć tekst nie jest doskonały, da się go zrozumieć. Na oddzielnej kartce zapisał instrukcje, by przesłać wiadomość do Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, Departamentu Policji Nowego Jorku i Federalnego Biura Śledczego. Zszedł do telegrafistów, lecz przekonał się, że nikt nie przyszedł jeszcze na służbę. Zdenerwowany wrócił do siebie.Janssen po kilku godzinach snu był już w drodze do wioski olimpijskiej, gdzie miał nadzieję znaleźć jakiś nowy trop. Cóż więc Kohl miał do roboty? Nie przychodziło mu do głowy nic innego poza ponaglaniem lekarza sądowego w sprawie sekcji zwłok i analityka z laboratorium w sprawie badania odcisków palców. Ale ich naturalnie też nie było jeszcze w pracy, jeśli w ogóle zamierzali tam w niedzielę przychodzić.

Ogromnie irytowała go własna bezsilność.

Spojrzał na napisany w pocie czoła telegram.

– Ach, to niedorzeczne. – Nie zamierzał dłużej czekać. Przecież obsługa dalekopisu nie mogła być trudna? Kohl wstał zza biurka i szybko wrócił do wydziału łączności, dochodząc do wniosku, że najlepiej zrobi, jeśli sam wyśle telegram do Stanów Zjednoczonych. A jeśli nawet przez jego niezręczność wiadomość trafi do setki różnych miejsc w Ameryce, tym lepiej.

Wróciła do swojego pokoju chwilę temu, około szóstej, a teraz znów zjawiła się u niego ubrana w niebieską domową sukienkę, z upiętymi włosami i lekko zarumienionymi policzkami. Paul stanął w drzwiach, ścierając z twarzy resztki piany po goleniu. Nałożył osłonę na maszynkę do golenia, którą wrzucił do poplamionej płóciennej torby.

Kathe przyniosła kawę i grzanki oraz odrobinę bladej margaryny, suszone kiełbaski i wodnistą marmoladę. Przeszła przez salon, do którego przez frontowe okno wpadały ukośne promienie słońca, i postawiła tacę na stoliku przy kuchni.

– Proszę – powiedziała. – Nie musisz się fatygować do pokoju śniadaniowego. – Spojrzała na niego przelotnie i zaraz odwróciła wzrok. – Mam obowiązki.

– Nadal skora do ucieczki? – spytał po angielsku.

– Co to jest „skora”? Pocałował ją.

– Mam na myśli to, o co cię wczoraj pytałem. Nadal chcesz ze mną wyjechać?

Poprawiła porcelanę na tacy, choć Paulowi zdawało się, że wszystko jest ustawione idealnie.

– Jestem skora. A ty? Wzruszył ramionami.

– Nie pozwoliłbym ci zmienić zdania. To by było Kakfif. Absolutnie wykluczone.

Zaśmiała się, lecz zaraz spoważniała.

– Chcę ci coś powiedzieć.

– Tak?

– Bardzo często wygłaszam własne zdanie. – Spuściła oczy. – I bardzo zdecydowanie. Michael nazywał mnie „cyklonem”. Jeżeli chodzi o sport, chcę ci powiedzieć, że być może też go polubię.

Paul pokręcił głową.

– Wolałbym nie.

– Nie?

– Wtedy musiałbym polubić poezję.

Położyła mu głowę na piersi. Paul odgadł, że się uśmiechnęła.

– Spodoba ci się w Ameryce – rzekł. – A jeżeli nie, to kiedy to wszystko ucichnie, będziesz mogła wrócić. Nikt nie twierdzi, że wyjeżdżasz z kraju na zawsze.

– Ach, mój mądry panie dziennikarzu. Sądzisz, że to – jak mówisz? – ucichnie?

– Tak sądzę. Wydaje mi się, że już niedługo stracą władzę. – Spojrzał na zegar, który pokazywał prawie wpół do ósmej. – Muszę iść na spotkanie z moim współpracownikiem.

– W niedzielę rano? Ach, nareszcie zrozumiałam twój sekret. Popatrzył na nią, uśmiechając się niepewnie.

– Piszesz o księżach, którzy uprawiają sport! – Roześmiała się. – I to jest ten twój wielki artykuł! – Uśmiech zaraz zniknął z jej twarzy. – Ale dlaczego musisz tak szybko wyjeżdżać, jeśli piszesz o sporcie czy o metrach sześciennych betonu wykorzystanego do budowy stadionu?

– Wcale nie muszę wyjeżdżać szybko. Mam po prostu kilka ważnych spotkań w Stanach. – Paul pospiesznie wypił kawę, zjadł kawałek grzanki i kiełbaski. – Możesz dokończyć śniadanie. Nie jestem głodny.

– Wracaj prędko. Spakuję się. Ale wezmę chyba tylko jedną torbę. Jeżeli zabiorę więcej, pewnie w którejś z nich schowa się duch. – Znowu się zaśmiała. – Ach, mówię jak ktoś z opowiadania naszego makabrycznego znajomego Ernsta T. A. Hoffmanna.

Pocałował ją i wyszedł z pensjonatu. Mimo wczesnej godziny panował już upał, który błyskawicznie okrywał skórę wilgocią. Spojrzawszy w obie strony pustej ulicy, Paul ruszył na północ przez kanał, w stronę Tiergarten, Ogrodu Bestii.

Reggie Morgan siedział na ławce przy tym samym stawku, gdzie przed trzema laty zakatowano na śmierć kochanka Kathe Richter.Choć był dopiero ranek, w parku spacerowało i jeździło na rowerach sporo ludzi. Morgan zdążył już zdjąć marynarkę i nieco podwinąć rękawy koszuli.

Paul usiadł obok niego. Morgan pstryknął palcem w kopertę, która tkwiła w wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Mam zielone – szepnął po angielsku. Zaraz jednak przeszli na niemiecki.

– Zrealizowali czek w sobotę wieczorem? – spytał ze śmiechem Paul. – Świat się zmienił nie do poznania.

– Sądzisz, że Webber przyjdzie? – zapytał z powątpiewaniem w głosie Morgan.

– Och, tak. Jeżeli w grę wchodzą pieniądze, na pewno się zjawi. Tylko nie jestem pewien, czy nam pomoże. Wczoraj wieczorem obejrzałem Wilhelmstrasse. Roi się tam od wartowników. Ryzykownie byłoby planować robotę właśnie tam. Zaczekajmy, co powie Otto. Może znalazł inne miejsce.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

Paul zauważył, że jego towarzysz rozgląda się po parku z wyrazem melancholii na twarzy.

– Będę tęsknił za tym krajem – powiedział Morgan. W jego ciemnych, przenikliwych oczach błysnął smutek. – Mieszkają tu dobrzy ludzie. Milsi od paryżan, moim zdaniem, bardziej otwarci od londyńczyków. No i bardziej niż nowojorczycy potrafią cieszyć się życiem. Gdybyśmy mieli czas, zaprowadziłbym cię do Lustgarten i Luna Parku. Uwielbiam też spacerować tutaj, w Tiergarten. Lubię oglądać ptaki. – Wydawał się zakłopotany ostatnim wyznaniem. – Głupia rozrywka.

Paul zaśmiał się w duchu, myśląc o modelach samolotów, które trzymał u siebie w Brooklynie. „Głupie” to pojęcie względne.

– A więc wyjeżdżasz?

– Nie mogę zostać. Jestem tu już o wiele za długo. Co dzień narażam się na ryzyko, że popełnię błąd, coś zaniedbam i wpadną na mój trop. A po tym, co zamierzamy zrobić, będą się bardzo uważnie przyglądać każdemu cudzoziemcowi, który prowadził tu ostatnio jakieś interesy. Ale kiedy życie wróci do normy i narodowi socjaliści odejdą, będę mógł wrócić.

– Co będziesz robił po powrocie? Oczy Morgana pojaśniały.

– Chciałbym zostać dyplomatą. Dlatego właśnie pracuję w tej branży. Po tym, co widziałem w okopach… – Wskazał bliznę po kuli na ramieniu. – Postanowiłem, że będę robił wszystko, żeby zapobiec wojnie. Sensownym wyborem był korpus dyplomatyczny. Pisałem o tym do senatora. Zasugerował mi Berlin. Określił Niemcy „państwem ciągłych zmian”. No i tak tu trafiłem. Mam nadzieję, że za kilka lat zostanę attache. Potem ambasadorem albo konsulem. Jak nasz ambasador Dodd. To geniusz, prawdziwy mąż stanu. Oczywiście nie wyślą mnie na tutejszą placówkę, w każdym razie nie od razu. To zbyt ważny kraj. Mógłbym zacząć w Holandii. Albo w Hiszpanii, oczywiście kiedy skończy się wojna domowa. I jeżeli coś z Hiszpanii zostanie. Franco nie jest lepszy od Hitlera. To będzie straszne. Ale tak, chcę tu wrócić, kiedy kraj odzyska rozum.

Po chwili Paul dostrzegł Ottona Webbera, który wolno i trochę niepewnie kroczył ścieżką, mrużąc oczy w ostrym słońcu.

– Idzie.

– To on? Wygląda jak Burgemeister. I to nieźle podchmielony. Mamy polegać na kimś takim?

Webber podszedł do ławki i usiadł, oddychając ciężko.

– Ależ gorąco. Nie wiedziałem, że rano może być taki upał. Rzadko wstaję o tej godzinie. Ale gnojowe koszule też, więc możemy spokojnie porozmawiać. Pan jest wspólnikiem Johna Dillingera?

– Dillingera? – zdumiał się Morgan.

– Jestem Otto Webber. – Energicznie uścisnął mu rękę. – Pan…?

– Wolałbym nie zdradzać nazwiska, jeśli pan pozwoli.

– Ach, tak, oczywiście. – Webber przyjrzał się uważnie Morganowi. – Wie pan, mam kilka par ładnych spodni. Mogę je tanio odstąpić. Tak, tak, bardzo tanio. Najwyższej jakości. Prosto z Anglii. Jedna z moich dziewcząt mogłaby je przerobić i będą pasować jak ulał. Ingrid jest do dyspozycji. Ma talent. I jest bardzo ładna. Prawdziwa perła.

Morgan zerknął na swoje szare flanelowe spodnie.

– Nie, nie potrzebuję żadnych ubrań.

– Szampan? Pończochy?

– Otto – upomniał go Paul. – Interesuje nas tylko jedna transakcja, związana z tym, o czym wczoraj rozmawialiśmy.

– Ach, tak, Johnie Dillinger. Ale mam wiadomość, która może ci się nie spodobać. Wszyscy moi łącznicy meldują, że całą Wilhelmstrasse spowiła zasłona milczenia. Z jakiegoś powodu stali się bardzo ostrożni. Wzmocnili ochronę jak nigdy dotąd. Z dnia na dzień. Nikomu nie udało się zdobyć informacji na temat osoby, o której wspominałeś.

Paul skrzywił się rozczarowany.- A ja przez pół nocy zdobywałem pieniądze – mruknął cicho Morgan.

– To dobrze – odparł pogodnie Webber. – Dolary, zgadza się?

– Mój przyjacielu, jeśli nie ma wyników, nie będzie pieniędzy – zauważył zjadliwym tonem szczupły Amerykanin.

– Ale sytuacja nie jest beznadziejna. Nadal mogę wam pomóc.

– Niech pan mówi – ponaglił go zniecierpliwiony Morgan. Znów spojrzał na swoje spodnie, strzepując z nich pyłek.

– Nie potrafię powiedzieć, gdzie można znaleźć kurczaka, ale co powiecie, jeśli zaprowadzę was do kurnika, żebyście go sami znaleźli?

– Do…

– Mogę ci umożliwić wejście do kancelarii – rzekł przyciszonym głosem. – Ernstowi zazdroszczą wszyscy ministrowie. Każdy próbuje znaleźć przytulne gniazdko jak najbliżej Człowieczka, ale większości udaje się znaleźć kąt najwyżej w pobliżu. Obecność Ernsta w tym budynku jest powodem cierpienia wielu osób.

Paul parsknął pogardliwie.

– Wczoraj wieczorem obejrzałem to miejsce. Wszędzie wartownicy. Nie sposób się tam dostać.

– Ach, mam w tej sprawie inne zdanie, przyjacielu.

– Jak, do diabła, chcesz to zrobić? – Paul ze zdenerwowania przeszedł na angielski. Powtórzył pytanie po niemiecku.

– Musimy za to podziękować Człowieczkowi. Ma obsesję na punkcie architektury. Remontuje kancelarię od dnia, w którym przejął władzę. Robotnicy kręcą się tam przez siedem dni w tygodniu. Dostarczę ci ubranie robocze, podrobioną kartę identyfikacyjną i dwie przepustki, dzięki którym będziesz mógł wejść do budynku. Jeden z moich łączników kładzie tam tynki i ma dostęp do całej dokumentacji.

Morgan w zamyśleniu kiwał głową. Nie był już tak sceptycznie nastawiony do pomysłu.

– Według słów mojego przyjaciela Hitler chce mieć dywany we wszystkich gabinetach na ważnych piętrach. Czyli także u Ernsta. Dostawcy dywanów mierzą właśnie pomieszczenia. Niektóre już zmierzono, innych nie. Miejmy nadzieję, że w gabinecie Ernsta jeszcze ich nie było. Gdyby okazało się inaczej, wytłumaczysz, że trzeba zmierzyć jeszcze raz. Przepustki są z firmy znanej z wyrobu między innymi doskonałych dywanów. Dostarczę też miarę i notatnik.

– Skąd wiesz, że można ufać temu człowiekowi? – spytał Paul.

– Bo używa taniego tynku i zabiera sobie resztę z kwoty, jaką płaci mu państwo. Kiedy się buduje siedzibę Hitlera, to zbrodnia zagrożona karą śmierci. Dlatego trzymam go w szachu; mnie by na pewno nie okłamał. Poza tym sądzi, że chcemy po prostu okantować rząd na cenach dywanów. Oczywiście obiecałem mu też trochę jajek.

– Jajek? – zdziwił się Morgan.

Tym razem Paul musiał mu przetłumaczyć.

– Pieniędzy.

Śpiewam tak, jak każe mi ten, czyj chleb jem…

– Potrać sobie z tego tysiąca dolarów.

– Pragnę zauważyć, że nie mam jeszcze owego tysiąca. Morgan kręcąc głową, sięgnął do kieszeni i odliczył sto.

– Na razie wystarczy. Widzi pan, nie jestem chciwy. Morgan przewrócił oczami, spoglądając na Paula.

– Nie jest chciwy? Przecież jest taki jak Góring.

– Ach, poczytuję to sobie za komplement, proszę pana. Nasz minister lotnictwa to niezwykle zaradny przedsiębiorca. – Zwracając się do Paula, Webber rzekł: – W budynku będą urzędnicy, nawet w niedzielę. Ale mój człowiek twierdzi, że tylko ci najważniejsi i to w skrzydle Fiihrera, tym po lewej, gdzie i tak cię nie wpuszczą. Z prawej są gabinety niższych funkcjonariuszy – tam urzęduje Ernst. Prawdopodobnie nie będą tam zaglądać ani oni, ani ich sekretarki czy adiutanci. Powinieneś mieć trochę czasu, żeby poszperać w gabinecie i jeśli pójdzie dobrze, znajdziesz jego kalendarz albo notatki o spotkaniach zaplanowanych na najbliższe dni.

– Plan nie wydaje się zły – orzekł Morgan.

– Za jakąś godzinę wszystko przygotuję – powiedział Webber. – Postaram się o kombinezon, dokumenty i ciężarówkę. Spotkamy się pod tamtą statuą kobiety z dużym biustem o dziesiątej. A panu przyniosę jakieś spodnie – dodał, spoglądając na Morgana, – Za dwadzieścia marek. Okazja. – Uśmiechnął się i rzekł do Paula: – Twój przyjaciel patrzy na mnie ze szczególną miną, Johnie Dillinger. Odnoszę wrażenie, że mi nie ufa.

Reggie Morgan wzruszył ramionami.

– Niech pan posłucha, Ottonie Wilhelmie Friedrichu Webberze. – Zerknął na Paula. – Kolega poinformował pana o środkach ostrożności, jakie przedsięwzięliśmy, żeby nas pan nie zdradził. Nie, przyjacielu. Nie chodzi o brak zaufania. Patrzę tak na pana, bo nie mogę zrozumieć, co jest nie tak z moimi spodniami? W rysach stojącego przed nim chłopca ujrzał twarz Marka. Naturalnie nie było w tym nic dziwnego, że w synu zobaczył ojca. Mimo to zdjął go niepokój.

– Podejdź tu, Rudi – powiedział do wnuka Reinhard Ernst.

– Tak, Opa.

Był wczesny niedzielny ranek i gosposia sprzątała po śniadaniu, zbierając nakrycia ze stołu, na który padał słoneczny blask żółty jak pyłek kwiatowy. Gertruda była w kuchni i oglądała oskubaną gęś, którą mieli zjeść na obiad. Synowa poszła do kościoła zapalić świeczki za duszę Marka Albrechta Ernsta, młodego człowieka, którego odbicie pułkownik właśnie zobaczył w swoim wnuku.

Zawiązał sznurowadła butów Rudiego. Jeszcze raz zerknął na twarzyczkę chłopca i znów ujrzał Marka, choć teraz jego bystre oczy spoglądały na dziadka inaczej – z ciekawością.

Wrażenie było niewiarygodnie realne.

Och, jakże mu brakowało syna…

Minęło już osiemnaście miesięcy, odkąd Mark pożegnał się z rodzicami, żoną i Rudim stojącymi na peronie dworca Lehrter. Kiedy dwudziestosiedmioletni oficer wsiadał do pociągu do Hamburga, by objąć komendę na statku, Ernst zasalutował, oddając mu prawdziwe wojskowe honory – nie faszystowskie.

Mark doskonale zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie czyhają na zdezelowanej łajbie, mimo to bez słowa zgodził się stawić im czoło.

Ponieważ tak czynią żołnierze i marynarze.

Ernst codziennie myślał o Marku. Nigdy jednak nie czuł obecności jego ducha tak wyraźnie jak teraz, gdy spostrzegł u wnuka tę znajomą minę wyrażającą szczerość, pewność siebie i ciekawość. Czy to dowód, że chłopiec będzie miał naturę ojca? Za dziesięć lat Rudi pójdzie do wojska. Co się wówczas będzie działo z Niemcami? Będą toczyć wojnę? Cieszyć się pokojem? Odzyskają ziemie skradzione przez traktat wersalski? Czy Hitler jak silnik o zbyt dużej mocy zatrze się i spali? Czy może Fiihrer nadal będzie u steru, doskonaląc swą wizję nowych Niemiec? Serce mówiło Ernstowi, że to niezwykle ważne pytania. Wiedział jednak, że nie może się nimi przejmować. Musi tylko wypełniać obowiązki.

Obowiązki należy wypełniać.

Nawet jeśli trzeba dowodzić starym statkiem szkolnym, zupełnie nieprzystosowanym do przewozu pocisków i prochu, którego sklecony byle jak magazyn amunicji znajdował się za blisko kambuza, maszynowni czy iskrzącego przewodu (tego nikt się nigdy nie dowiedział), w wyniku czego okręt odbywający manewry na zimnym Bałtyku w jednej chwili zmienił się w chmurę gryzącego dymu nad wodą, a szczątki kadłuba zniknęły w czarnej toni. Obowiązki…

Nawet jeśli przez pół życia trzeba będzie walczyć w okopach Wilhelmstrasse, nawet z samym Fuhrerem, jeżeli tego będzie wymagało dobro Niemiec.

Ernst ostatni raz pociągnął sznurowadła Rudiego, aby się upewnić, że się nie rozwiążą. Potem wstał i spojrzał na mniejszą wersję swego syna. Pod wpływem impulsu, co było dla niego zupełnie nietypowe, Ernst powiedział:

– Rudi, muszę się dziś z kimś spotkać. Ale później moglibyśmy pójść razem na stadion olimpijski. Chciałbyś?

– Och, tak, Opa. - Chłopiec rozpromienił się w radosnym uśmiechu. – Mógłbym pobiegać po bieżni.

– Szybki z ciebie biegacz.

– Gunni z mojej szkoły i ja ścigaliśmy się od dębu do ganku i on jest dwa lata starszy, ale to ja wygrałem.

– Dobrze, dobrze. Spodoba ci się na stadionie. Będziesz biegał po tej samej bieżni co nasi olimpijczycy. Za tydzień pójdziemy oglądać igrzyska i będziesz mógł wszystkim mówić, że biegłeś po tej samej bieżni. Czy to nie wspaniałe?

– Och, tak, Opa.

– Muszę już iść. Ale wrócę po ciebie w południe.

– Poćwiczę bieganie.

– Dobrze.

Ernst wstąpił do swojego pokoju, wziął plik dokumentów na temat Badań Waltham, a potem znalazł żonę w spiżarni. Powiedział jej, że przyjdzie po Rudiego później. A teraz? Tak, tak, wie, że jest niedziela rano, ale mimo to musi się zająć ważnymi sprawami. Nie, nie mogą poczekać.

Cokolwiek się mówiło o Hermannie Góringu, był niestrudzony.

Dziś na przykład zjawił się przy swoim biurku w ministerstwie lotnictwa o ósmej rano. I to w niedzielę. Po drodze musiał jeszcze gdzieś wstąpić.

Pół godziny wcześniej, pocąc się obficie, wmaszerował do kancelarii, kierując się do gabinetu Hitlera. Możliwe, że Wilk nie spał – to znaczy jeszcze nie spał. Cierpiał na bezsenność i często pracował do świtu. Okazało się jednak, że Fiihrera nie ma w gabinecie. Wartownik zameldował, że udał się na spoczynek o piątej, polecając, aby mu nie przeszkadzano.

Góring zastanowił się przez chwilę, po czym napisał krótką wiadomość i zostawił ją u wartownika.

Fiihrerze

Dowiedziałem się o sprawie niezwykłej wagi. Być może w grę wchodzi zdrada na najwyższym szczeblu. Zagrożone są kluczowe plany dotyczące naszej przyszłości. Zrelacjonuję tę informację osobiście przy najbliższej okazji.

Góring

Trafnie dobrał słowa. „Zdrada” działała niezawodnie. Żydzi, komuniści, socjaldemokraci, republikanie – czyli wszyscy „wbijający nóż w plecy” – pod koniec wojny sprzedali kraj aliantom i nadal byli gotowi odegrać rolę Piłata.

Och, na dźwięk tego słowa Wilk dostawał białej gorączki.

„Plany dotyczące naszej przyszłości” także brzmiały nieźle. Każda przeszkoda, która mogłaby zagrozić urzeczywistnieniu jego wizji Trzeciej Rzeszy, natychmiast przyciągała uwagę Hitlera.

Mimo że kancelaria była tuż za rogiem, spacer w upalny poranek nie sprawił tęgiemu Góringowi żadnej przyjemności. Ale minister nie miał wyboru. Nie mógł zadzwonić ani wysłać gońca; Reinhard Ernst nie był tak zdolnym intrygantem, by stworzyć własną siatkę wywiadowczą i szpiegować współpracowników, ale inni byliby zachwyceni, mogąc wykraść rewelacje Góringa na temat żydowskiego pochodzenia Ludwiga Keitla i przedstawić je Fuhrerowi jako własne odkrycie. Na przykład Goebbels, główny rywal Góringa w zabieganiu o względy Wilka, uczyniłby to bez wahania.

Zbliżała się dziewiąta i minister niechętnie zasiadł nad grubym plikiem dokumentów związanych z aryzacją dużego przedsiębiorstwa chemicznego na zachodzie kraju i włączeniem go do koncernu Reichswerke Hermann Góring. Zadzwonił telefon.

Odebrał jego adiutant w sekretariacie.

– Gabinet ministra Góringa.

Minister nachylił się, wyglądając zza biurka. Zobaczył, jak adiutant zerwał się z miejsca i stanął na baczność, a potem odłożył słuchawkę i ruszył do drzwi.

– Fiihrer oczekuje pana za pół godziny, panie ministrze.

Góring skinął głową i podszedł do stołu stojącego w głębi gabinetu. Usiadł przed tacą z górą jedzenia i nałożył sobie dużą porcję. Adiutant nalał mu kawy. Minister kartkował dokumentację finansową firmy chemicznej, lecz nie potrafił się skupić; z rzędów cyfr uparcie wyłaniał się obraz Reinharda Ernsta wyprowadzanego z kancelarii przez dwóch funkcjonariuszy gestapo. Na irytująco spokojnej twarzy pułkownika malowała się konsternacja i poczucie klęski.

Niepoważna fantazja, bez dwóch zdań, ale przyjemnie było poświęcić jej odrobinę uwagi, pałaszując kopiasty talerz jajecznicy z kiełbasą.

21

W przestronnym, lecz zakurzonym i zaniedbanym mieszkaniu w kamienicy przy Krausestrasse, która stała tam od czasów Bismarcka i Wilhelma, pół kilometra od budynków rządowych, przy stole w starannie urządzonej jadalni siedzieli dwaj młodzi mężczyźni. Rozmawiali od kilku godzin. Dyskusja była długa i burzliwa, ponieważ dotyczyła ni mniej, ni więcej tylko przetrwania.

I jak w wypadku wielu spraw w tych czasach najważniejsze pytanie, z jakim się musieli zmierzyć, wiązało się z zaufaniem.

Czy człowiek, który obiecał ich ocalić, dotrzyma słowa, czy ich zdradzi, a oni za swą łatwowierność zapłacą życiem?

Dzyń, dzyń, dzyń…

Przestać hałasować – powiedział Kurt Fischer, starszy z dwóch jasnowłosych braci.

Hans stukał nożem w brzeg talerza, na którym leżał ogryzek jabłka i skórki sera, resztki ich żałośnie skromnego śniadania. Brzęknął jeszcze kilka razy, po czym odłożył sztuciec.

Między braćmi była różnica pięciu lat, ale dzieliła ich jeszcze niejedna przepaść.

– Mógłby nas wydać dla pieniędzy – rzekł Hans. – Mógłby nas wydać, bo narodowy socjalizm nagle uderzy mu do głowy. Mógłby nas wydać, bo jest niedziela, a on ma po prostu ochotę na kogoś donieść.

Bez wątpienia miał rację.

– Poza tym, powtarzam, po co ten pośpiech? Dlaczego dzisiaj? Chciałbym jeszcze zobaczyć się z Ilsą. Pamiętasz ją, prawda? Och, jest piękna jak Marlena Dietrich.

– Chyba żartujesz – odparł zirytowany Kurt. – Chodzi o nasze życie, a ty wzdychasz za jakąś cycatą dziewczyną, którą poznałeś niecały miesiąc temu.

– Możemy wyjechać jutro. Albo po olimpiadzie. Ludzie będą wychodzić ze stadionu wcześniej, wyrzucać dzienne bilety. Moglibyśmy się dostać na popołudniowe zawody.

Najprawdopodobniej to był główny powód jego ociągania: olimpiada. Tak przystojny młodzieniec jak Hans pozna w życiu jeszcze wiele lis; dziewczyna nie była ani szczególnie ładna, ani bystra (choć według norm narodowosocjalistycznych można ją było uznać za wyjątkowo rozwiązłą). Hans martwił się przede wszystkim tym, że uciekając z Niemiec, nie zobaczą igrzysk.

Kurt westchnął bezsilnie. Jego brat miał dziewiętnaście lat, a wielu mężczyzn w tym wieku zajmowało odpowiedzialne stanowiska w wojsku lub biznesie. Ale Hans zawsze był niepoprawnym marzycielem, impulsywnym, ale i nieco leniwym.

Co robić? Kurt bił się z myślami. Żuł kawałek suchego chleba. Masła nie mieli od tygodnia. Prawdę mówiąc, zostało im niewiele jedzenia. Ale Kurt nie lubił wychodzić z domu. Dziwne, ale na ulicy czuł się bardziej bezbronny, choć w istocie większe niebezpieczeństwo groziło im w mieszkaniu, które z pewnością od czasu do czasu obserwowali ludzie gestapo albo SD.

Wszystko sprowadza się do zaufania, pomyślał. Powinni czy nie powinni?

– Co mówisz? – spytał Hans, unosząc brew.

Kurt pokręcił głową. Nie zorientował się, że pomyślał na głos. Pytanie było adresowane do dwojga jedynych ludzi na świecie, którzy potrafiliby na nie odpowiedzieć szczerze i mądrze. Do ich rodziców. Ale Albrechta i Lotte Fischerów nie było w kraju. Jako socjaldemokraci i pacyfiści dwa miesiące temu wyjechali do Londynu na światową konferencję pokojową. Tuż przed powrotem dowiedzieli się jednak od znajomego, że ich nazwiska są na liście gestapo. Tajna policja zamierzała ich aresztować już na lotnisku Tempelhof. Albrecht dwukrotnie próbował przedostać się do kraju po synów – raz przez Francję i raz przez czeskie Sudety. Odmówiono mu wjazdu do Niemiec, a za drugim razem cudem umknął aresztowania.

Zaszyci w Londynie i korzystający z gościny podobnie myślących profesorów, rodzice pracowali jako tłumacze i nauczyciele. Udało im się wysłać do synów kilka wiadomości, w których wzywali ich do jak najszybszego wyjazdu. Chłopcom odebrano jednak paszporty i ostemplowano dokumenty. Byli dziećmi pacyfistów i żarliwych socjaldemokratów, dlatego gestapo ich także wciągnęło do kartoteki. Podzielali poglądy rodziców, a policja odnotowała ich częstą obecność w zakazanych klubach jazzowych i swingowych, gdzie grano muzykę amerykańskich Murzynów, pito poncz wzmocniony rosyjską wódką i pozwalano dziewczętom palić tytoń. Wśród ich przyjaciół było wielu działaczy politycznych.

Daleko im było do wywrotowców. Ale lada chwila mogli zostać aresztowani. Albo mogli umrzeć z głodu. Kurta zwolniono z pracy. Hans wrócił do domu, spędziwszy obowiązkowe pół roku w Służbie Pracy. Z uniwersytetu wyrzucono go z hukiem – o to także postarało się gestapo – i teraz podobnie jak brat był bezrobotny. W niedalekiej przyszłości mogli zostać żebrakami wysiadującymi na Alexanderplatz lub Oranienburger Platz.

I tak stanęli wobec pytania o zaufanie. Albrecht Fischer zdołał się skontaktować z byłym kolegą z Uniwersytetu Berlińskiego, Gerhardem Ungerem, także pacyfistą i socjaldemokratą. Unger rzucił posadę nauczycielską krótko po dojściu do władzy narodowych socjalistów i wrócił do rodzinnej firmy cukierniczej. Często jeździł za granicę i jako zdeklarowany antyhitlerowiec chętnie zgodził się przemycić chłopców w jednej ze swoich ciężarówek. W każdą niedzielę rano Unger kursował do Holandii ze słodyczami, a do kraju przywoził składniki. Bracia uznali, że w związku z dużą liczbą gości zjeżdżających do Niemiec na olimpiadę straż graniczna będzie zajęta i nie zwróci uwagi na samochód dostawczy odbywający regularny kurs.

Ale czy mogli mu powierzyć własne życie?

Właściwie nie mieli powodów mu nie ufać. Unger i Albrecht byli przyjaciółmi – Myśleli podobnie. Obaj nienawidzili narodowych socjalistów.

W dzisiejszych czasach zdradzić można było pod byle pretekstem.

Mógłby nas wydać, bo jest niedziela…

Kurt Fischer wahał się z jeszcze jednej przyczyny. Młodzieniec został pacyfistą i socjaldemokratą głównie pod wpływem rodziców i przyjaciół; nigdy nie przejawiał szczególnej aktywności politycznej. Jego życie obracało się wokół pieszych wędrówek, dziewcząt, podróżowania i narciarstwa. Lecz teraz, gdy władzę przejęli narodowi socjaliści, z zaskoczeniem odnalazł w sobie przemożne pragnienie, by ich zwalczać i uświadamiać ludziom ich nietolerancję i zło. Zastanawiał się, czy nie lepiej będzie zostać i pomóc w ich obaleniu.

Nowi władcy byli jednak potężni i podstępni. I śmiertelnie niebezpieczni.

Kurt spojrzał na zegar nad kominkiem. Przestał chodzić. Zawsze zapominali go nakręcić. Ten obowiązek należał do ojca i na widok nieruchomych wskazówek Kurtowi ścisnęło się serce. Wyciągnął zegarek kieszonkowy i zerknął na cyferblat.

– Musimy albo zaraz wyjść, albo do niego zadzwonić i powiedzieć, że nie jedziemy.

Dzyń, dzyń, dzyń… Nóż znów zaczął dzwonić o talerz. Potem nastąpiła długa cisza.

– Zostajemy – rzekł Hans, ale popatrzył wyczekująco na brata; mimo panującej między nimi rywalizacji młodszy brat zwykle podporządkowywał się decyzjom starszego.

Ale czy potrafię podjąć słuszną decyzję? Przetrwanie…

Wreszcie Kurt Fischer oświadczył:

– Jedziemy. Bierz plecak.

Kurt zarzucił na plecy swój bagaż i posłał bratu wyzywające spojrzenie. Lecz nastrój Hansa zmieniał się jak wiosenna pogoda. Chłopak nagle wybuchnął śmiechem, wskazując na ich ubranie. Mieli na sobie szorty, koszule z długim rękawem i buty turystyczne.

– Tylko popatrz. Gdyby nas pomalować na brązowo, wyglądalibyśmy jak Hitlerjugend!

Kurt uśmiechnął się wbrew woli.

– Chodźmy, towarzyszu – powiedział sarkastycznie, używając formy, jaką zwracali się do swoich kolegów członkowie SA i Hitlerjugend.

Kurt Fischer, nie spojrzawszy ostatni raz na mieszkanie w obawie, że mógłby się rozpłakać, otworzył drzwi i obaj z bratem wyszli na korytarz.

Naprzeciw pulchna i rumiana pani Lutz, wdowa wojenna, szorowała wycieraczkę pod swoimi drzwiami. Zwykle trzymała się z dala od innych, lecz czasem odwiedzała niektórych lokatorów – tylko tych, którzy spełniali jej surowe normy życzliwości sąsiedzkiej – i zostawiała im wspaniałe, przyrządzone własnoręcznie dania. Fischerów uważała za przyjaciół i w ciągu wielu lat pozwoliła im skosztować gotowanych płucek, knedli ze śliwkami, salcesonu, korniszonów, kiełbasy czosnkowej i flaczków. Na sam widok sąsiadki Kurtowi zaczęła lecieć ślinka.

– Ach, bracia Fischerowie!

– Dzień dobry, pani Lutz. Tak wcześnie pani zabiera się do pracy?

– Później podobno będzie za gorąco. Ach, gdyby trochę popadało.- Lepiej, żeby deszcz popsuł olimpiadę – rzekł Hans z nutką ironii w głosie. – Nie możemy się doczekać igrzysk.

Zaśmiała się.

– Mówicie o tych niemądrych ludziach, którzy biegają i skaczą ubrani w samą bieliznę! Co komu po nich, kiedy moje kwiatki więdną z pragnienia? Spójrzcie na moje salsefie pod drzwiami. I begonie! Powiedzcie no mi, gdzie wasi rodzice? Jeszcze nie wrócili z tej swojej podróży?

– Nie, ciągle są w Londynie. – Nie wszystkim było wiadomo o politycznych kłopotach ich rodziców, a bracia oczywiście niechętnie o nich wspominali.

– To już kilka miesięcy. Niech lepiej wrócą, bo inaczej was nie poznają. Dokąd to się wybieracie?

– Na wycieczkę. Do Griinewaldu.

– Och, tam jest pięknie. I o wiele chłodniej niż w mieście. – Pani Lutz wróciła do sprzątania.

Schodząc po schodach, Kurt zerknął na brata i zauważył, że Hans znów spochmurniał.

– O co chodzi?

– Wydaje ci się, że to miasto opętał diabeł. Ale wcale tak nie jest. Mieszka tu mnóstwo ludzi takich jak ona. – Wskazał za siebie. – Dobrych, miłych ludzi. A my od wszystkich uciekamy. I co nas czeka? Nie mamy tam żadnych znajomych, ledwie znamy język, nie mamy pracy, poza tym zaledwie dwadzieścia lat temu byliśmy z tym krajem w stanie wojny. Jak nas tam przyjmą?

Kurt nie potrafił zaprzeczyć słuszności jego wywodów. Brat miał rację w stu procentach. Przeciwko wyjazdowi można było znaleźć jeszcze kilkanaście innych argumentów.

Gdy znaleźli się na rozgrzanej w słońcu ulicy, rozejrzeli się na boki. Żaden z nielicznych o tej porze przechodniów nie zwrócił na nich uwagi.

– Idziemy – rzekł Kurt i ruszył przed siebie, myśląc, że mimo wszystko powiedział pani Lutz prawdę. Wybierali się na wędrówkę – tylko nie do sielskiego schroniska w pachnącym lesie na zachód od Berlina, lecz na zupełnie obcą ziemię, ku niewiadomemu nowemu życiu.

Drgnął zaskoczony, kiedy zaterkotał telefon. W nadziei, że dzwoni lekarz sądowy w sprawie ofiary zabójstwa w Dresden Allee, chwycił słuchawkę.

– Kohl, słucham.

– Wpadnij do mnie, Willi. Trzask i cisza.

Chwilę później z mocno bijącym sercem kroczył do gabinetu Friedricha Horchera.

O co znowu chodzi? Nadinspektor przyszedł do biura w niedzielę rano? Czyżby Peter Krauss dowiedział się, że Kohl zmyślił historyjkę o Reinhardzie Heydrichu i Góttburgu (szef SD pochodził z Halle) tylko po to, by ocalić świadka, żydowskiego piekarza Rosenbauma? Może ktoś podsłuchał, gdy lekkomyślnie dzielił się z Janssenem jakąś uwagą? Albo z góry przyszedł rozkaz, by udzielić nagany inspektorowi zajmującemu się sprawą zabójstwa Żydów w Gatow?

Kohl stanął w progu gabinetu Horchera.

– Panie nadinspektorze?

– Wejdź, Willi. – Wstał, zaniknął drzwi i wskazał Kohlowi krzesło.

Inspektor usiadł, patrząc Horcherowi prosto w oczy; uczył synów, by tak postępowali, ilekroć mieli do czynienia z ludźmi, którzy mogli przysporzyć im kłopotów.

Zapadła cisza. Horcher usiadł za biurkiem i przez chwilę kiwał się na swym imponującym skórzanym krześle, bawiąc się z roztargnieniem jaskrawoczerwoną opaską na lewym ramieniu. Był jednym z niewielu starszych oficerów kripo w Alex, którzy nosili narodowosocjalistyczny symbol.

– Ta sprawa Dresden Allee… masz z nią dużo pracy, co?

– Jest ciekawa.

– Tęsknię za prowadzeniem śledztw, Willi.

– Tak jest.

Horcher pedantycznie układał na biurku papiery.

– Wybierasz się na igrzyska?

– Kupiłem bilety już rok temu.

– Tak? Dzieci też pewnie nie mogą się doczekać.

– To prawda. I żona.

– Ach, tak, dobrze. – Horcher w ogóle nie słuchał Kohla. Znów zamilkł. Pogładził wypomadowany wąs, jak miał w zwyczaju, gdy nie bawił się karmazynowa opaską. Po chwili zaczął: – Widzisz, Willi, czasem trzeba zrobić coś trudnego. Zwłaszcza w naszym fachu, zgodzisz się ze mną? – Mówiąc to, Horcher unikał jego wzroku. Mimo obawy o to, co zaraz może usłyszeć, Kohl pomyślał: Dlatego właśnie nadinspektor nie zajdzie wysoko w partii; ma kłopoty z przekazaniem złych wiadomości.

– Tak jest.- Ludzie z naszej powszechnie szanowanej organizacji od pewnego czasu się tobą interesują.

Podobnie jak Janssen, Horcher nie był zdolny do ironii. Być może zupełnie serio nazwał organizację „powszechnie szanowaną”, ale zważywszy na niezrozumiałą hierarchię policji, nie wiadomo, którą instytucję miał na myśli. Po chwili jednak Kohl otrzymał odpowiedź, która przeszyła go lodowatym dreszczem.

– SD, zupełnie niezależnie od gestapo, zgromadziła na twój temat pokaźną teczkę – ciągnął Horcher.

Każdy współpracownik rządu musiał się liczyć z tym, że gestapo zbiera o nim informacje. Brak teczki można było uznać wręcz za zniewagę. Ale SD, elitarny wywiad SS? Szefem tej organizacji był nie kto inny, jak Reinhard Heydrich. A więc Kohl miał ponieść konsekwencje wyssanej z palca opowieści o rodzinnym mieście Heydricha, którą poczęstował Kraussa tylko po to, by uratować żydowskiego piekarza.

Ciężko oddychając i ocierając spocone dłonie o spodnie, Willi Kohl skinął głową, uświadamiając sobie w odrętwieniu, że oto nadszedł kres jego kariery – a może i życia.

– Podobno rozmawiano o tobie na najwyższych szczeblach.

– Tak jest. – Miał nadzieję, że nie drży mu głos. Utkwił wzrok w oczach Horchera, które po kilku pełnych napięcia sekundach skierowały się w stronę bakelitowego popiersia Hitlera stojącego na stoliku przy drzwiach.

– Pojawiła się pewna sprawa. Niestety, nic tu nie mogę poradzić.

Oczywiście, że nie było co liczyć na pomoc Friedricha Horchera, który był tylko funkcjonariuszem kripo, najniższego szczebla sipo, a na dodatek tchórzem.

– Tak jest, jaka to sprawa?

– Jest wniosek… właściwie rozkaz, żebyś reprezentował nas w lutym na konferencji MKPK w Londynie.

Kohl wolno pokiwał głową, czekając na więcej. Ale nie, okazało się, że nie będzie więcej złych wiadomości.

Założona w Wiedniu w latach dwudziestych Międzynarodowa Komisja Policji Kryminalnych była organizacją współpracy sił policyjnych z całego świata. Służyła do wymiany informacji o przestępstwach, przestępcach i metodach śledczych za pomocą publikacji, telegrafu i radia. Należały do niej Niemcy, a Kohl bardzo się ucieszył na wieść, że choć Ameryka nie należała do organizacji, na konferencji mieli się także zjawić reprezentanci FBI, być może z zamiarem zgłoszenia akcesu.

Horcher patrzył w blat biurka, na który spoglądali też z drewnianych ram na ścianie Hitler, Góring i Himmler. Kohl kilka razy odetchnął, aby się uspokoić.

– To dla mnie zaszczyt – powiedział.

– Zaszczyt? – Horcher spojrzał na niego spode łba i nachylając się nad biurkiem, dodał: – Bardzo to szlachetne z twojej strony.

Kohl rozumiał pogardę swego zwierzchnika. Obecność na konferencji oznaczałaby dla niego stratę czasu. Narodowy socjalizm głosił wszem wobec samowystarczalność Niemiec, dlatego sojusz z międzynarodową organizacją policyjną służącą wymianie informacji był ostatnią rzeczą, jakiej pragnął Hitler. Nie bez powodu skrót gestapo oznaczał „tajną policję państwową”.

Kohla wysyłano jako figuranta, wyłącznie dla zachowania pozorów. Nikt z szefostwa nie odważyłby się jechać – opuszczanie kraju na dwa tygodnie dla dygnitarza narodowych socjalistów mogłoby się wiązać z ryzykiem, że po powrocie nie miałby już stanowiska. Ale Kohl, bądź co bądź tylko mały trybik bez żadnych ambicji partyjnych, mógł zniknąć na czternaście dni i wrócić bez żadnych nieprzyjemnych następstw – jeśli oczywiście nie liczyć kilkunastu zaległych spraw i cieszących się wolnością gwałcicieli i morderców.

Ale tym naturalnie nikt się nie przejmował.

Reakcja inspektora sprawiła Horcherowi widoczną ulgę.

– Kiedy ostatni raz byłeś na wakacjach, Willi? – spytał z ożywieniem.

– Często jeździmy z Heidi do Wannsee i do Schwarzwaldu.

– Pytam o zagranicę.

– A… to było kilka lat temu. We Francji. I raz pojechaliśmy do Brighton w Anglii.

– Powinieneś zabrać żonę do Londynu.

Składając tę propozycję, Horcher pragnął widocznie odpokutować winę; po chwili namysłu dodał:

– Podobno bilety na prom i pociąg są niezbyt drogie o tej porze roku. – Znów na moment zamilkł. – Oczywiście jeśli chodzi o ciebie, pokryjemy wszystkie koszty przejazdu i zakwaterowania.

– To bardzo miło.

– Przykro mi, że to cię spotkało, Willi. Ale za to będziesz mógł dobrze zjeść i wypić. Brytyjskie piwo jest o wiele lepsze, niż mówią. No i zobaczysz twierdzę Tower!

– Tak, na pewno mi się spodoba.- Pomyśl tylko, Tower – powtórzył z entuzjazmem nadinspektor. – Cóż, do widzenia, Willi.

– Do widzenia, panie nadinspektorze.

Kohl wracał do siebie przez korytarze, mroczne i ponure mimo padających na drewno i marmury promieni słonecznych, i powoli odzyskiwał spokój.

Opadł ciężko na krzesło, spoglądając na pudełko z dowodami i notatki z wydarzenia w Dresden Allee.

Po chwili jego wzrok zatrzymał się na leżącej obok teczce. Inspektor podniósł słuchawkę, zadzwonił do centrali w Gatow i poprosił o połączenie z pewnym prywatnym mieszkaniem.

– Tak? – odezwał się niepewnie męski głos, być może nieprzyzwyczajony do telefonów w niedzielne poranki.

– Żandarm Raul? – zapytał Kohl. Chwila ciszy.

– Tak.

– Mówi inspektor Willi Kohl.

– Ach, tak. Heil Hitler, panie inspektorze. Dzwoni pan do mnie do domu. W niedzielę.

Kohl zaśmiał się pod nosem.

– Rzeczywiście. Proszę wybaczyć, że przeszkadzam. Dzwonię w sprawie raportu z oględzin miejsca zbrodni z Gatow i zabójstwa tych polskich robotników.

– Proszę mi wybaczyć, panie inspektorze, mam mało doświadczenia. Raport jest pewnie zrobiony byle jak w porównaniu z tym, do czego jest pan przyzwyczajony. Pan na pewno sporządziłby go znacznie lepiej. Ale bardzo się starałem.

– To znaczy, że raport jest gotowy? Chwila wahania, dłuższa niż poprzednio.

– Tak jest. I złożony u komendanta żandarmerii Meyerhoffa.

– Rozumiem. Kiedy?

– Chyba w zeszłą środę. Tak, na pewno.

– Komendant czytał raport?

– W piątek wieczorem miał go na biurku, panie inspektorze. Poprosiłem też, żeby przesłał panu kopię. Dziwne, że pan go jeszcze nie dostał.

– Wobec tego wyjaśnię tę sprawę z pana przełożonym… Raul, jest pan zadowolony ze swoich oględzin miejsca zbrodni?

– Wydaje mi się, że zrobiłem to dość dokładnie.

– Wyciągnął pan jakieś wnioski? – zapytał Kohl. – No…

– Na tym etapie śledztwa dopuszczalne są hipotezy.

– Motywem nie był chyba rabunek? – rzekł młody człowiek.

– To jest pytanie?

– Nie, panie inspektorze. Wniosek, to znaczy hipoteza.

– Dobrze. Czy ofiary miały przy sobie swoje rzeczy?

– Nie miały pieniędzy. Ale nie zabrano im biżuterii i innych przedmiotów osobistych. Niektóre wyglądały na wartościowe. Chociaż…

– Niech pan mówi dalej.

– Rzeczy były, kiedy przywieziono ciała do kostnicy. Przykro mi to mówić, ale później wszystkie przedmioty zniknęły.

– To mnie nie interesuje ani szczególnie nie dziwi. Udało się panu ustalić, czy ofiary miały wrogów? Którakolwiek?

– Nie, panie inspektorze, przynajmniej jeśli chodzi o rodziny z Gatow. Spokojni, pracowici, porządni ludzie. Owszem, byli Żydami, ale niepraktykującymi. Nie należeli oczywiście do partii, ale nie byli dysydentami. Natomiast polscy robotnicy przyjechali z Warszawy zaledwie trzy dni wcześniej. Mieli sadzić drzewa przed olimpiadą. Nikt nie potwierdził, żeby byli komunistami czy agitatorami.

– Jakieś inne sugestie?

– Zabójców było co najmniej dwóch albo trzech. Zwróciłem uwagę na ślady stóp, zgodnie z pana instrukcjami. W obu wypadkach to samo.

– Rodzaj użytej broni?

– Nie mam pojęcia, panie inspektorze. Kiedy przyjechałem na miejsce, łusek pocisków już nie było.

– Nie było? – Wyglądało to na plagę skrupulatnych morderców. – Cóż, może ustalimy coś na podstawie kul. Zdobył pan jakieś całe pociski?

– Dokładnie przeszukałem cały teren. Nie znalazłem.

– Ale musieli wyciągnąć podczas sekcji.

– Pytałem lekarzy sądowych, kul nie znaleziono.

– Ani jednej?

– Przykro mi, panie inspektorze.

– Nie irytuję się na pana, Raul. Pan przynosi chlubę naszej profesji. I proszę wybaczyć, że niepokoję pana w domu. Ma pan dzieci? Chyba usłyszałem głos niemowlęcia. Obudziłem je?

– To córeczka. Ale gdy dorośnie, opowiem jej, że kiedyś miała zaszczyt zostać obudzona przez tak znanego śledczego.

– Do widzenia.- Heil Hitler.

Kohl odłożył słuchawkę. Miał mętlik w głowie. Fakty wskazywały, że morderstw dokonało SS, gestapo albo szturmowcy. Gdyby tak jednak było, Kohl i żandarm Raul dostaliby rozkaz natychmiastowego wstrzymania dochodzenia – podobnie jak w niedawnej sprawie czarnorynkowego handlu żywnością, którą detektywi kripo musieli przerwać, kiedy w śledztwie pojawiły się tropy prowadzące do dowódcy marynarki admirała Raedera i wysokiego oficera armii Waltera von Brauchitscha.

Nikt nie zabraniał im badać sprawy, lecz napotykali zagadkowe przeszkody. Co mogły oznaczać te niejasności?

Kohl odnosił wrażenie, jak gdyby zabójstwa, bez względu na ich motyw, miały być dla niego próbą lojalności. Komendant Meyerhoff z polecenia SD skontaktował się z kripo, aby sprawdzić, czy inspektor odmówi prowadzenia śledztwa w sprawie zabójstwa Żydów i Polaków. Czyżby o to chodziło?

Nie, nie, to paranoja. Snuł takie myśli tylko dlatego, że dowiedział się o swojej kartotece w SD.

Nie znajdując odpowiedzi na żadne z pytań, Kohl wstał i ruszył cichymi korytarzami do sali dalekopisów, aby sprawdzić, czy zdarzył się kolejny cud i jego amerykańscy koledzy uznali za stosowne odpowiedzieć na pilną depeszę.

Na Wilhelmstrasse wjechała poobijana furgonetka i zaparkowała w alei. Wewnątrz było gorąco jak w rozpalonym piecu.

– Jak mam się zwracać do ludzi w kancelarii? – zapytał Paul.

– „Proszę pana” – odrzekł Webber. – Zawsze „proszę pana”.

– Są tam jakieś kobiety?

– Ach, dobre pytanie, Johnie Dillinger. Tak, możesz spotkać kilka. Ale oczywiście nie zajmują żadnych stanowisk. Tak jak ty pracują w obsłudze. Sekretarki, sprzątaczki, maszynistki, pracownice biurowe. Możesz się do nich zwracać w trzeciej osobie – per panna. Mężatek nie ma – nie mogą pracować. I poflirtuj, jeśli będziesz miał ochotę. Robotnikowi to wypada, chociaż zrozumieją, jeśli je zignorujesz i będziesz chciał jak najprędzej skończyć robotę, żeby wrócić do domu na niedzielny obiad.

– Mam pukać czy od razu wchodzić?

– Zawsze pukaj – poradził Morgan. Webber przytaknął skinieniem głowy.

– I mam mówić: Heil Hitler?

– Kiedy tylko będziesz miał ochotę – odparł drwiącym tonem Webber. – Za to jeszcze nikt nie poszedł do więzienia.

– Salutować tak jak wy? Ręką do góry?

– Niekoniecznie – rzekł Morgan. – Robotnik nie musi. I pamiętaj, żeby miękko wymawiać „g”. Mów jak berlińczyk. Lepiej uśpić podejrzenia.

Paul rozebrał się w części bagażowej dusznej furgonetki i nałożył kombinezon dostarczony przez Webbera.

– Pasuje jak ulał – zauważył Niemiec. – Mogę ci go sprzedać, jeżeli chciałbyś go na własność.

– Otto – powiedział Paul, wzdychając. Obejrzał sfatygowany dowód ze zdjęciem człowieka, który był do niego bardzo podobny. – Kto to jest?

– Jest taki mało używany magazyn, gdzie za czasów Weimaru przechowywano akta żołnierzy, którzy walczyli na wojnie. Oczywiście są ich tam tysiące. Od czasu do czasu korzystam z nich, żeby podrobić przepustki i inne dokumenty. Szukam zdjęcia kogoś podobnego do osoby, która kupuje dokumenty. Fotografie są stare i zniszczone, ale nasze dowody też, bo zawsze musimy je mieć przy sobie. – Popatrzył na zdjęcie, potem na Paula. – Ten zginął w Argonnach. Z papierów wynika, że przed śmiercią zdobył kilka orderów. Zastanawiali się, czy dać mu Żelazny Krzyż. Nieźle wyglądasz jak na nieboszczyka.

Webber wręczył mu dwa zezwolenia, dzięki którym mógł się dostać do kancelarii. Paul zostawił w pensjonacie własny paszport i fałszywy rosyjski, kupił też paczkę niemieckich papierosów i miał w kieszeni tanie zapałki z „Klubu Aryjskiego”; Webber zapewnił go, że przed budynkiem zostanie poddany dokładnej rewizji.

– Proszę. – Otto podał mu notatnik, ołówek i zniszczoną miarę metrową. Dał mu także krótki stalowy pręt, którym mógłby wyłamać zamek w drzwiach gabinetu Ernsta, gdyby zaszła taka potrzeba.

Paul obejrzał swój rynsztunek.

– Naprawdę dadzą się na to nabrać? – spytał Webbera.

– Ach, Johnie Dillinger, jeżeli chcesz wiedzieć coś na pewno, to chyba wybrałeś złą branżę. – Wyciągnął swoje kapuściane cygaro.

– Chyba nie będzie pan tu palić? – powiedział Morgan.

– A gdzie? Na schodach przed siedzibą Fiihrera, pocierając zapałkę o tyłek wartownika z SS? – Zapalił i skinął głową Paulowi. – Zaczekamy tu na ciebie.Hermann Góring kroczył przez budynek kancelarii, jak gdyby był jej właścicielem.

Którym, jak sądził, stanie się pewnego dnia.

Minister kochał Adolfa Hitlera tak, jak Piotr kochał Chrystusa.

Ale Jezusa w końcu przybito do krzyża i kierowanie akcją przejął Piotr.

Góring wiedział, że to samo zdarzy się w Niemczech. Hitler był postacią nadprzyrodzoną, niespotykaną w historii świata. Hipnotyzującą, wybitną, której wielkości nie sposób wyrazić słowami. Dlatego właśnie nie było mu pisane dożyć starości. Świat nie akceptuje wizjonerów i mesjaszów. Wilk umrze najdalej za pięć lat, a Góring będzie szlochał i bił się w piersi, pogrążony w autentycznej przejmującej rozpaczy. Podczas długiej żałoby będzie pełnił obowiązki gospodarza, a potem stanie na czele narodu i uczyni Niemcy najpotężniejszym państwem świata. Hitler mówił, że jego Rzesza będzie trwała tysiąc lat. Ale Hermann Góring zamierzał zapewnić swemu mocarstwu żywot wieczny.

Na razie jednak stawiał sobie skromniejsze cele: planował posunięcia taktyczne, dzięki którym to on, nie kto inny, zasiądzie na fotelu Fiihrera.

Dokończywszy jajecznicę z kiełbasą, minister przywdział nowy strój (zwykle przebierał się cztery i pięć razy dziennie). Miał teraz na sobie ekstrawagancki zielony mundur wojskowy ozdobiony galonami, baretkami i odznaczeniami, zdobytymi i kupionymi. Przebrał się, ponieważ był przekonany, że ma do wykonania ważną misję. Jaką? Przybić do ściany głowę Reinharda Ernsta (w końcu Góring był Wielkim Łowczym Rzeszy).

Ściskając pod pachą niczym szpicrutę teczkę z dokumentami demaskującymi żydowskie pochodzenie Keitla, maszerował mrocznymi korytarzami. Skręciwszy za róg, skrzywił się z bólu – podczas „puczu piwiarnianego” w listopadzie 1923 roku kula trafiła go w pachwinę. Zaledwie przed godziną połknął pigułki – zawsze miał je przy sobie – ale odrętwienie wywołane lekami zaczęło mijać. Ach, aptekarz musiał źle odmierzyć dawkę. Później zrobi mu porządną awanturę. Skinął głową wartownikom z SS i wszedł do sekretariatu, uśmiechając się do sekretarki.

– Prosił, żeby wszedł pan do niego natychmiast, panie ministrze.

Góring przeszedł po dywanie i wkroczył do gabinetu Fiihrera. Hitler, jak miał w zwyczaju, opierał się o blat biurka. Wilk nigdy nie potrafił spokojnie usiedzieć na miejscu. Spacerował, przysiadał na meblach, kołysał się w przód i w tył, wyglądał przez okna. Teraz pociągnął łyk czekolady, odstawił na biurko filiżankę na spodku i poważnie kiwał głową komuś, kto siedział w fotelu z wysokim oparciem. Uniósł głowę.

– Ach, pan minister lotnictwa, zapraszam.

Hitler uniósł arkusz z notatką, którą napisał do niego Góring.

– Muszę dowiedzieć się o tym czegoś więcej. Ciekawe, że wspomniałeś o spisku… Nasz towarzysz przyniósł mi wieści o podobnej sprawie.

Góring przystanął osłupiały pośrodku gabinetu, ujrzawszy gościa Fiihrera, który podniósł się z fotela. Był to Reinhard Ernst. Powitał go skinieniem głowy i uśmiechem.

– Dzień dobry, panie ministrze.

Nie zwracając na niego uwagi, Góring spytał Hitlera:

– Spisek?

– Tak jest – odparł Hitler. – Omawialiśmy projekt pułkownika, Badania Waltham. Zdaje się, że jacyś wrogowie sfałszowali informacje na temat jego współpracownika, profesora Ludwiga Keitla. Wyobrażasz sobie? Mieli czelność zasugerować, że w żyłach profesora płynie żydowska krew. Usiądź, Hermannie, i powiedz, jaki spisek tobie udało się odkryć.

Reinhard Ernst przypuszczał, że do końca życia nie zapomni miny, jaką ujrzał w tym momencie na obrzmiałej twarzy Hermanna Góringa.

Na rumianym i krągłym jak księżyc obliczu igrał jeszcze uśmiech, ale w oczach odbiło się bezbrzeżne zdumienie. Despota rozłożony na obie łopatki.

Wyczyn ten nie sprawił jednak Ernstowi szczególnej przyjemności, ponieważ gdy tylko minął szok, twarz Góringa zmieniła się w maskę nienawiści.

Fiihrer zdawał się nie zauważać wymiany wymownych spojrzeń. Postukał palcem w kilka dokumentów leżących na biurku.

– Poprosiłem pułkownika o raport na temat badań naszego wojska, które obecnie prowadzi. Dostarczy mi go jutro… – Rzucił ostre spojrzenie Ernstowi, który skinął głową, zapewniając go:

– Oczywiście, Fiihrerze.

– Przygotowując raport, spostrzegł, że ktoś zmienił akta krewnych profesora Keitla i innych osób pracujących dla rządu. Ludzi z zakładów Kruppa, Farben, Siemensa.- Byłem wstrząśnięty – dorzucił Ernst – kiedy się zorientowałem, że sprawa sięga o wiele dalej. Zmieniono nawet akta krewnych i przodków wielu znaczących funkcjonariuszy partii. Fabrykowano informacje głównie w Hamburgu i okolicach. Uznałem za stosowne zniszczyć większość tych kłamliwych materiałów. – Ernst zlustrował Góringa od stóp do głów. – Niektóre dotyczyły bardzo wysoko postawionych osób. Były tam sugestie o romansach z żydowskimi włóczęgami, bękartami i tak dalej.

Góring zmarszczył brwi.

– To straszne. – Zaciskał mocno zęby. Był wściekły nie tylko z powodu porażki, ale także aluzji Ernsta, że w dokumentach ministra również mogła się pojawić wzmianka o żydowskim rodowodzie. – Kto mógł zrobić coś takiego? – Zaczął się nerwowo bawić teczką trzymaną pod pachą.

– Kto? – mruknął Hitler. – Komuniści, Żydzi, socjaldemokraci. Ostatnio zacząłem myśleć o katolikach. Nie wolno nam zapominać, że oni także są przeciw nam. Można łatwo dać się zwieść, gdy skupimy się tylko na powszechnie znienawidzonych Żydach. Ale kto wie? Mamy wielu wrogów.

– To prawda. – Góring znów popatrzył na Ernsta, który spytał, czy może nalać ministrowi kawy lub czekolady.

– Nie, dziękuję, Reinhardzie – padła chłodna odpowiedź. Jako żołnierz Ernst przekonał się już dość dawno, że z całego arsenału najskuteczniejszą bronią jest dobry wywiad. Przede wszystkim pragnął dokładnie poznać plany wroga. Popełnił błąd, zakładając, że budka telefoniczna oddalona o kilka ulic od kancelarii nie jest podsłuchiwana przez szpiegów Góringa. Przez jego nieostrożność minister lotnictwa poznał nazwisko współautora Badań Waltham. Ale na szczęście Ernst – choć wydawał się niezbyt biegły w sztuce intrygi – miał zaufanych ludzi ulokowanych w ważnych miejscach. Człowiek, który regularnie informował Ernsta o tym, co się dzieje w ministerstwie lotnictwa, zameldował mu wczoraj wieczorem – kiedy tylko posprzątał rozbity talerz ze spaghetti i przyniósł ministrowi czystą koszulę – że Góring wydobył na światło dzienne informację o babce Keitla.

Konieczność uczestniczenia w takiej grze napawała go niesmakiem, lecz świadomość ryzyka kazała Ernstowi natychmiast iść do Keitla. Profesor przypuszczał, że babka istotnie może mieć żydowskie pochodzenie, ale od lat nie miał żadnych kontaktów z tą gałęzią rodziny. Przez cały wieczór Ernst i Keitel preparowali dokumenty o żydowskich korzeniach przedsiębiorców i funkcjonariuszy państwowych – czystej krwi Aryjczyków.

Aby wygrać tę bitwę, Ernst musiał tylko dotrzeć do Hitlera przed Góringiem. W sztuce wojennej polegał na pewnym manewrze, który nazywał „uderzeniem błyskawicy”. Było to działanie tak szybkie, by wróg nie miał czasu przygotować obrony, nawet gdyby dysponował większą siłą. I tak pułkownik wczesnym rankiem niemal wdarł się do gabinetu Fiihrera i zdemaskował „spisek”, przedstawiając falsyfikaty akt.

– Dotrzemy do sprawców – rzekł Hitler, odchodząc od biurka, by dolać sobie gorącego kakao i wziąć z talerza kilka sucharków. – Teraz twoja wiadomość, Hermannie. Co takiego odkryłeś?

Zwalisty mężczyzna uśmiechnął się przelotnie do Ernsta, nie chcąc przyjąć do wiadomości porażki. Pokręcił głową i z marsową miną oświadczył:

– Dowiedziałem się o zamieszkach w Oranienburgu. Więźniowie okazują strażnikom wyjątkowy brak szacunku. Obawiam się, czy nie dojdzie do buntów. Radziłbym represje. Surowe represje.

Był to absurd. Obóz koncentracyjny, przebudowany dzięki niewolniczej sile roboczej i przemianowany na Sachsenhausen, był stuprocentowo bezpieczny; nie istniało żadne ryzyko buntu. Więźniowie przypominali trzymane w zagrodzie i pozbawione pazurów zwierzęta. Góring wygłosił to z mściwości, tylko po to, aby złożyć u stóp Ernsta ofiary z niewinnych ludzi.

Hitler zaczął rozważać nowinę, tymczasem Ernst rzucił mimochodem:

– Niewiele wiem o tym obozie, Fiihrerze, ale pan minister ma słuszność. Musimy zrobić absolutnie wszystko, by zapobiec protestom, i

– Ale… wyczuwam jakieś wahanie, pułkowniku – powiedział Hitler.

Ernst wzruszył ramionami.

– Zastanawiam się po prostu, czy nie lepiej będzie zastosować represje dopiero po olimpiadzie. Przecież obóz jest niedaleko wioski olimpijskiej. W mieście są zagraniczni dziennikarze i wyciek takich wiadomości postawiłby nas w niezręcznej sytuacji. Wydaje mi się, że najlepiej będzie na razie utrzymywać istnienie obozu w tajemnicy.

Ernst od razu spostrzegł, że pomysł nie spodobał się Hitlerowi. Zanim jednak Góring zdążył zaprotestować, Fiihrer powiedział:- Zgadzam się, prawdopodobnie to najlepsze wyjście. Zajmiemy się sprawą za miesiąc lub dwa.

Ernst miał nadzieję, że wówczas i on, i Góring zapomną o sprawie.

– Hermannie, pułkownik ma też dla nas lepsze wiadomości. Brytyjczycy bez zastrzeżeń zaakceptowali liczbę naszych okrętów nawodnych i podwodnych, zgodnie z zapisami zeszłorocznego traktatu. Plan Reinharda się powiódł.

– Co za pomyślna wieść – mruknął Góring.

– Ministrze, czy to dokumenty do mojej wiadomości? – Fiihrer, którego uwadze niewiele uchodziło, zerknął na teczkę.

– Nie, Fiihrerze. To nic ważnego.

Hitler znów dolał sobie czekolady i podszedł do modelu stadionu olimpijskiego.

– Panowie, spójrzcie na nowe elementy. Całkiem ładne, nie sądzicie? Powiedziałbym, że eleganckie. Uwielbiam nowoczesne projektowanie. Mussolini jest przekonany, że to on je wymyślił. Ale to oczywiście złodziej, jak nam wszystkim wiadomo.

– Rzeczywiście, Fiihrerze – przytaknął Góring.

Ernst także mruknął coś z aprobatą. Rozradowane oczy Hitlera przywodziły mu na myśl Rudiego, kiedy w zeszłym roku chłopiec z dumą pokazywał dziadkowi skomplikowany zamek z piasku, jaki zbudował na plaży.

– Słyszałem, że wreszcie mają się skończyć upały. Miejmy nadzieję, że tak będzie, przecież mamy dziś sesję fotograficzną. Pułkowniku, włoży pan mundur?

– Chyba nie, Fiihrerze. Jestem teraz przecież tylko cywilnym urzędnikiem. Nie chciałbym wyglądać zbyt ostentacyjnie w towarzystwie moich znakomitych kolegów. – Ernst patrzył na makietę stadionu, powstrzymując się, by nie zerknąć na wymyślny mundur Góringa.

Gabinet pełnomocnika do spraw stabilności wewnętrznej – jak głosiła wypisana surowym gotykiem tabliczka – znajdował się na trzecim piętrze kancelarii. Remont w tej części już się prawie zakończył, a w powietrzu unosił się jeszcze zapach farby, tynku i lakieru.

Paul bez żadnych trudności wszedł do budynku, choć został dokładnie zrewidowany przez dwóch wartowników w czarnych mundurach, uzbrojonych w karabiny z bagnetami. Dokumenty dostarczone przez Webbera przeszły próbę, lecz jeszcze raz zatrzymano go i zrewidowano na trzecim piętrze.

Zaczekał, aż patrol zniknie w korytarzu, po czym z szacunkiem zapukał w matową szybę w drzwiach gabinetu.

Odpowiedziała mu cisza.

Nacisnąwszy klamkę, przekonał się, że drzwi są otwarte. Przeszedł przez ciemny sekretariat i stanął pod drzwiami prowadzącymi do prywatnego gabinetu Ernsta. Zastygł w pół kroku, zauważywszy ostre światło przebijające przez szparę pod drzwiami, co mogło oznaczać, że pułkownik jest w środku. Ponownie zapukał i znów nic nie usłyszał. Otworzywszy drzwi, zobaczył, że gabinet tonie w słonecznym blasku – okno wychodziło na wschód. Wahał się przez chwilę, czy zamykać drzwi, ale postanowił zostawić je otwarte; tak zapewne nakazywały przepisy, a zamknięty gabinet mógłby wzbudzić podejrzenia strażników podczas obchodu.

Na początku zwrócił uwagę na panujący w gabinecie bałagan: pełno tu było papierów, broszur, sprawozdań finansowych, oprawionych raportów, map, listów, które piętrzyły się na biurku Ernsta i dużym stole w rogu. Półki uginały się od książek, głównie o historii wojskowości, ustawionych chyba chronologicznie, poczynając od „Wojny galijskiej” Cezara. Pamiętając, co Kathe mówiła o niemieckiej cenzurze, Paul ze zdziwieniem dostrzegł książki, których autorami i bohaterami byli Anglicy i Amerykanie: Pershing, Theodore Roosevelt, lord Cornwallis, Ulysses S. Grant, Abraham Lincoln, lord Nelson.

Kominek, oczywiście zimny i pusty, lśnił czystością. Na czarno-białym gzymsie stały wyeksponowane odznaczenia wojenne, bagnet, sztandary bojowe, zdjęcia młodszego Ernsta w mundurze w towarzystwie tęgiego mężczyzny z sumiastym wąsem i w spiczastym hełmie.

Paul otworzył notes, w którym narysował plany kilkunastu pomieszczeń, następnie odmierzył krokami obwód gabinetu, naszkicował go i naniósł wymiary. Nie zawracał sobie głowy drewnianą miarą; nie potrzebował dokładności, ale wiarygodności. Potem podszedł do biurka. Na blacie stało kilka zdjęć oprawionych w ramki. Był na nich pułkownik z rodziną. Z jednego spoglądała jakaś ładna brunetka, chyba żona, na innym było troje ludzi: młody mężczyzna w mundurze z równie młodą kobietą, prawdopodobnie swoją żoną, oraz niemowlęciem. Dalej stały fotografie tej samej młodej kobiety i dziecka zrobione kilka lat później.Paul odwrócił wzrok od zdjęć i zaczął szybko przeglądać dokumenty na biurku. Właśnie miał sięgnąć po następny plik, lecz znieruchomiał, dosłyszawszy jakiś dźwięk – a ściśle mówiąc brak dźwięku. Zdawało mu się, że dobiegające z oddali hałasy nagle przycichły. Paul błyskawicznie rzucił się na kolana i położył na podłodze drewnianą miarę, a potem wolnym krokiem ruszył na drugą stronę gabinetu. Kiedy uniósł głowę, do pokoju wszedł wysoki mężczyzna, spoglądając na niego ze zdziwieniem.

Fotografie na kominku i te, które pokazał mu informator Morgana, Max, pochodziły sprzed kilku lat, lecz Paul nie miał wątpliwości, że stoi przed nim Reinhard Ernst.

22

Heil Hitler - powiedział Paul. – Proszę wybaczyć, że przeszkadzam.

– Heil - odrzekł apatycznie mężczyzna. – Pan jest…?

– Fleischman. Biorę miarę na dywany.

– Ach, dywany.

Do gabinetu zajrzał ktoś jeszcze – wysoki strażnik w czarnym mundurze. Zażądał od Paula dokumentów, uważnie je obejrzał, a potem wycofał się do sekretariatu, stawiając sobie krzesło tuż pod drzwiami.

– Jak duży mam gabinet? – spytał Paula Ernst.

– Osiem na dziewięć i pół metra. – Czuł, jak mocno wali mu serce; o mało nie powiedział „jarda”.

– Sądziłem, że jest większy.

– Och, rzeczywiście jest większy. Podałem panu wymiary dywanu. Zwykle na takich ładnych podłogach klient życzy sobie zostawić pasek drewna na widoku.

Ernst rzucił okiem na podłogę, jak gdyby nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi na dębowy parkiet. Zdjął marynarkę i zawiesił na wieszaku stojącym obok biurka. Usiadł na krześle, a potem zamknął oczy i potarł. Później się wyprostował, nałożył okulary w drucianych oprawkach i zaczął czytać dokumenty.

– Pracuje pan w niedzielę? – zapytał Paul.

– Pan też – odparł ze śmiechem Ernst, nie unosząc wzroku.

– Fiihrer pilnie chce zakończyć remont.

– Tak, z pewnością.

Pochylając się, by zmierzyć niewielką wnękę, Paul zerknął z ukosa na Ernsta, dostrzegając bliznę na ręce, zmarszczki wokół ust i zaczerwienione oczy. Pułkownik wyglądał na osobę, która rozmyśla o tysiącach rzeczy jednocześnie i dźwiga na barkach straszne brzemię.

Krzesło cicho skrzypnęło, gdy Ernst odwrócił się w stronę okna, zdejmując okulary. Zdawał się chciwie chłonąć słoneczny blask, jak gdyby z żalem, że praca przy biurku nie pozwala mu się rozkoszować przebywaniem na świeżym powietrzu.

– Jak długo pan to robi, Fleischman? – spytał, nie odwracając głowy.

Paul wstał, przyciskając do siebie notes.

– Całe życie, proszę pana. Od wojny.

Ernst nadal wygrzewał się w słonecznej plamie, lekko odchylony, z zamkniętymi oczami. Paul podszedł do gzymsu kominka. Bagnet był długi i matowy. Dawno go nie ostrzono, ale mógł bez trudu zadać śmierć.

– I podoba się panu ta praca?

– Nie narzekam.

Mógłby chwycić tę okropną broń, w jednej sekundzie zajść Ernsta od tyłu i go zabić. Zabijał już w ten sposób. Nóż nie służy do fechtunku jak w filmach z Douglasem Fairbanksem. Jest po prostu śmiercionośnym przedłużeniem pięści. Każdy dobry bokser to dobry nożownik.

Dotknąć lodu…

A co ze strażnikiem pod drzwiami? Też będzie musiał zginąć. Ale Paul nigdy nie zabijał ochrony swojego celu, nigdy nie dopuszczał do sytuacji, w której byłby zmuszony to zrobić. Mógłby zabić Ernsta bagnetem, a potem ogłuszyć strażnika. W budynku było jednak tylu żołnierzy, że ktoś mógłby usłyszeć raban i przyjść go aresztować. Poza tym dostał polecenie, by śmierć nastąpiła przy świadkach.

– Nie narzeka pan – powtórzył Ernst. – Proste życie bez konfliktów i trudnych decyzji.

Zadzwonił telefon i Ernst odebrał.

– Tak?… Tak, Ludwigu, spotkanie przebiegło pomyślnie… Tak, tak… Znalazłeś ochotników?… Ach, dobrze… Ale może jeszcze dwóch czy trzech… Tak, tam się spotkamy. Do zobaczenia.

Odkładając słuchawkę, Ernst zerknął na Paula, a potem na gzyms.

– Część mojej kolekcji. Całe życie obracam się wokół żołnierzy i wszyscy są zbieraczami takich rupieci. W domu mam ich o wiele więcej. Czy to nie dziwne, że trzymamy pamiątki tak straszliwych wydarzeń? Czasem odnoszę wrażenie, że to jakiś obłęd. – Spojrzał na stojący na biurku zegar. – Skończył pan, Fleischman?

– Tak, skończyłem.

– Muszę trochę popracować w spokoju.

– Dziękuję i przepraszam za kłopot. Heil Hitler.

– Fleischman?

Paul odwrócił się w drzwiach.

– Ma pan szczęście, że pańskie zajęcie odpowiada pana sytuacji i naturze. To rzadkość.

– Przypuszczam, że ma pan rację. Do widzenia.

– Heil.

Znalazł się w korytarzu.

Mając w pamięci twarz i głos Ernsta, Paul zszedł po schodach, patrząc prosto przed siebie, poruszając się niespiesznie, mijając niezauważenie mężczyzn ubranych w czarne lub szare mundury, garnitury i robocze kombinezony. Śledziły go surowe, dwuwymiarowe oczy spoglądające z rozwieszonych wszędzie portretów trójcy, której nazwiska wyryto w mosiężnych tabliczkach. A. Hitler, H. Góring i P. J. Goebbels.

Na parterze skręcił do otwartych drzwi wychodzących na zalaną słońcem Wilhelmstrasse. Każdy jego krok odbijał się echem w korytarzach. Webber wyposażył go w używane buty, które dobrze uzupełniały kostium, tylko ćwiek przetarł skórzaną podeszwę i głośno stukał, choć Paul starał się stąpać jak najdelikatniej, wykręcając stopę.

Od drzwi, zza których buchał oślepiający blask otoczony aureolą, dzieliło go piętnaście metrów.

Dwanaście.

Stuk, stuk, stuk.

Sześć.

Widział już samochody mknące ulicą. Trzy metry… Stuk… stuk…

– Stać!

Paul zamarł. Odwróciwszy się, zobaczył odzianego w szary mundur mężczyznę w średnim wieku, który zmierzał prosto w jego stronę.

– Zszedł pan po schodach. Gdzie pan był?

– Ja tylko…

– Proszę pokazać dokumenty.- Brałem miarę na dywany – rzekł Paul, wyciągając z kieszeni papiery od Webbera.

Esesman przejrzał je szybko, porównał twarz Paula ze zdjęciem i przeczytał zlecenie. Wyjął mu z ręki drewnianą miarę, jak gdyby była to niebezpieczna broń.

Następnie zwrócił mu zlecenie i spojrzał mu w twarz.

– Gdzie specjalne zezwolenie?

– Specjalne zezwolenie? Nikt mi nie powiedział, że będzie potrzebne.

– Żeby dostać się na górę, należy mieć zezwolenie.

– Mój szef nic mi takiego nie mówił.

– To nas nie interesuje. Każdy, kto chce wejść na piętra powyżej parteru, musi mieć specjalne zezwolenie. Legitymacja partyjna?

– Nie… nie mam przy sobie.

– Nie należy pan do partii?

– Oczywiście, że należę. Proszę mi wierzyć, że jestem lojalnym narodowym socjalistą.

– Nie jest pan lojalnym narodowym socjalistą, jeżeli nie nosi pan legitymacji. – Funkcjonariusz obszukał go, przekartkował notes, zatrzymując wzrok na szkicach pomieszczeń i zapisanych wymiarach. Pokręcił głową.

– Mam tu wrócić w przyszłym tygodniu – powiedział Paul. – Przyniosę wtedy specjalne zezwolenie i legitymację partyjną. I zmierzę pański gabinet – dodał.

– Mój gabinet jest na parterze w głębi budynku – ta część nie będzie remontowana – odparł kwaśno esesman.

– Tym bardziej powinien pan mieć piękny perski dywan. Tak się szczęśliwie składa, że mamy kilka dodatkowych sztuk powyżej przydziału. I będą musiały zgnić w magazynie.

Funkcjonariusz zastanawiał się przez chwilę. Potem zerknął na zegarek.

– Nie mam czasu zajmować się tą sprawą. Jestem Untersturmfiihrer Schechter. Znajdzie pan mój gabinet za schodami po prawej. Tabliczka z nazwiskiem jest na drzwiach. Proszę iść. Ale niech pan tu nie wraca bez specjalnego zezwolenia, bo pojedziemy na Prinz Albrecht Strasse.

Kiedy trzej mężczyźni odjeżdżali z Wilhelmstrasse, niedaleko rozjazgotała się syrena. Paul i Reggie Morgan wyjrzeli zaniepokojeni przez okna furgonetki, która cuchnęła palonymi liśćmi kapusty i potem.

Webber parsknął śmiechem.

– To pogotowie. Nie ma się co denerwować. – Po chwili zza rogu wyłonił się ambulans. – Znam odgłosy wszystkich publicznych pojazdów. Ta wiedza przydaje się w dzisiejszym Berlinie.

Po dłuższej chwili Paul rzekł cicho:

– Spotkałem go.

– Kogo? – spytał Morgan.

– Ernsta.

Oczy Morgana otworzyły się szeroko ze zdumienia.

– Był tam?

– Wszedł do gabinetu zaraz po mnie.

– Ach, co teraz zrobimy? – odezwał się Webber. – Nie możemy wrócić do kancelarii. Jak się dowiemy, gdzie będzie?

– Och, to udało mi się ustalić – rzekł Paul.

– Jak to? – zdziwił się Morgan.

– Zanim wszedł, zdążyłem przejrzeć rzeczy na jego biurku. Będzie dzisiaj na stadionie.

– Na którym? – spytał Morgan. – W mieście jest kilkadziesiąt.

– Na olimpijskim. Widziałem notatkę. Hitler kazał dziś po południu zrobić zdjęcia wyższym funkcjonariuszom partyjnym. – Spojrzał na zegar na wieży, która właśnie mijali. – Ale mamy tylko kilka godzin, żebym dotarł na miejsce. Chyba znów będziemy cię musieli prosić o pomoc, Ottonie.

– Ach, zabiorę cię, gdzie sobie życzysz, panie Johnie Dillinger. Potrafię dokonywać cudów… a wy za nie płacicie. A propos, jeśli wolno prosić o moją należność w walucie amerykańskiej. – Silnik wył na drugim biegu, lecz Webber, nie zważając na to, wyciągnął rękę i opuścił ją dopiero wtedy, gdy Morgan położył na niej kopertę.

Po chwili Paul zorientował się, że Morgan uważnie mu się przypatruje.

– Jak wygląda Ernst? – zapytał Reggie. – Naprawdę jak najniebezpieczniejszy człowiek w Europie?

– Był uprzejmy, zamyślony, zmęczony. I przygnębiony.

– Przygnębiony? – odezwał się Webber.

Paul skinął głową, wspominając bystre, lecz udręczone oczy Ernsta, spojrzenie osoby, która z utęsknieniem czeka na koniec męczarni.

Słońce w końcu zachodzi…

Morgan patrzył na sklepy, budynki i flagi na szerokiej alei Unter den Linden.- Czy to ci nie przeszkadza? – zapytał.

– Co?

– No, czy po spotkaniu z nim nie zaczniesz się wahać i czy… zrobisz to, po co tu przyjechałeś. Czy to coś zmienia?

Paul Schumann szczerze pragnął powiedzieć, że tak, to wiele zmienia. Że spotkanie i rozmowa z człowiekiem, którego miał pozbawić życia, mogą stopić lód i wzbudzić w nim rozterki. Odpowiedział jednak zgodnie z prawdą:

– Nie, to niczego nie zmienia.

Pocili się od upału, ale Kurt Fischer pocił się przede wszystkim ze strachu.

Bracia byli dwie ulice od placu, gdzie mieli się spotkać z Ungerem, człowiekiem, który obiecał niepostrzeżenie wywieźć ich z tego walącego się kraju i połączyć z rodzicami.

Człowiekiem, któremu powierzali własne życie.

Hans schylił się po kamień i puścił kaczkę po Landwehrkanal.

– Przestań! – upomniał go Kurt ostrym szeptem. – Nie zwracajmy na siebie uwagi.

– Powinieneś się odprężyć, bracie. Puszczanie kaczek nie zwraca niczyjej uwagi. Wszyscy to robią. Boże, ale gorąco. Możemy gdzieś wstąpić na oranżadę?

– Ach, wydaje ci się, że jesteśmy na wakacjach? – Kurt rozejrzał się po ulicy. Przechodniów było niewielu. Mimo wczesnej pory, upał dawał się już we znaki.

– Zauważyłeś, że ktoś nas śledzi? – zapytał brat z nutką ironii w głosie.

– Chcesz zostać w Berlinie? Chociaż wiesz, czym to grozi?

– Wiem tylko, że kiedy porzucimy dom, już go nigdy nie zobaczymy.

– A jeżeli nie porzucimy, nigdy nie zobaczymy mamy i taty. Prawdopodobnie nikogo już nie zobaczymy.

Hans spojrzał na niego spode łba, podniósł drugi kamień i rzucił. Ten odbił się od powierzchni wody trzy razy.

– Patrz! Widziałeś?

– Pospiesz się.

Skręcili w uliczkę targową, gdzie przekupnie ustawiali swoje stragany. Na jezdni i chodnikach stało wiele ciężarówek pełnych rzep, buraków, jabłek, ziemniaków, pstrągów, karpi, tranu. Oczywiście nie sposób było tu znaleźć towarów najbardziej pożądanych, takich jak mięso, oliwa, masło i cukier. Mimo to ludzie zaczynali ustawiać się w kolejki, by zdobyć najlepsze – czy raczej najmniej nieapetyczne – produkty.

– Patrz, jest – powiedział Kurt, przechodząc przez ulicę w kierunku starej ciężarówki zaparkowanej z boku placu. O maskę opierał się mężczyzna o ciemnych kręconych włosach, który przeglądał gazetę, paląc papierosa. Uniósł wzrok, dostrzegł chłopców i niezauważalnie skinął im głową. Wrzucił gazetę do szoferki.

Wszystko sprowadza się do zaufania…

I czasem się zdarza, że ktoś nie zawiedzie. A Kurt miał wątpliwości, czy ich przewoźnik w ogóle się pojawi.

– Pan Unger! – rzekł Kurt, kiedy do niego podeszli. Uścisnęli sobie serdecznie dłonie. – To mój brat, Hans.

– Ach, wygląda zupełnie jak ojciec.

– Sprzedaje pan czekoladki? – zapytał chłopiec, spoglądając na ciężarówkę.

– Produkuję i sprzedaję słodycze. Byłem profesorem, ale ta praca przestała być dochodowa. Nauka jest zajęciem sporadycznym, a spożycie słodyczy to constans, nie mówiąc o bezpieczeństwie politycznym. Porozmawiamy później. Musimy wyjechać z Berlina. Do granicy możecie jechać ze mną w szoferce, ale potem wsiądziecie na pakę. W takie gorące dni jak dziś muszę chłodzić czekoladę, żeby się nie roztopiła, dlatego będziecie leżeć pod deskami przykrytymi lodem. Nie bójcie się, nie zamarzniecie. Wyciąłem otwory z boku, żeby ciepłe powietrze miało którędy wpadać. Przekroczę granicę, tak jak co tydzień. Znam strażników, daję im czekoladę. Nigdy nie zaglądają do auta.

Unger podszedł do tyłu ciężarówki i zamknął klapę.

Hans wsiadł do szoferki, wziął gazetę i zaczął czytać. Kurt odwrócił się, otarł pot z czoła i ostatni raz popatrzył na stolicę, w której spędził całe życie. Otulony lekką mgiełką i prażony słońcem Berlin wyglądał jak włoskie miasto; przypominał mu Bolonię, dokąd kiedyś pojechał z rodzicami, kiedy ojciec przez dwa tygodnie wykładał na tamtejszym starym uniwersytecie.

Już miał usiąść w aucie obok brata, gdy nagle tłum jak jeden mąż wstrzymał ze zgrozą oddech.

Kurt zamarł sparaliżowany strachem.

Obok ciężarówki Ungera zahamowały z piskiem opon trzy czarne samochody, z których wyskoczyło sześciu ludzi w czarnych mundurach SS.

Nie!

– Hans, uciekaj! – krzyknął Kurt.Ale dwaj esesmani podbiegli do drzwiczek od strony pasażera, otworzyli je jednym szarpnięciem i wywlekli młodszego z braci na ulicę. Hans szamotał się z nimi, dopóki jeden nie uderzył go pałką w żołądek. Chłopiec wrzasnął i zwinął się na ziemi, trzymając się za brzuch. Żołnierze siłą postawili go z powrotem.

– Nie, nie, nie! – wołał Unger. On i Kurt zostali rozpłaszczeni o bok ciężarówki.

– Papiery! Opróżnić kieszenie. Trzej zatrzymani wypełnili rozkaz.

– Fischerowie – powiedział dowódca SS, oglądając ich dokumenty i kiwając głową, jak gdyby ich rozpoznał.

Unger zwrócił w stronę Kurta zalaną łzami twarz.

– Nie zdradziłem was. Przysięgam, nie zdradziłem.

– Rzeczywiście, on was nie zdradził – rzekł funkcjonariusz SS, wyciągając z kabury lugera. Odciągnął kurek i strzelił Ungerowi w głowę. Mężczyzna padł na chodnik. Kurt wydał stłumiony okrzyk przerażenia. – To ona – dodał esesman, wskazując tęgą kobietę w średnim wieku, która wychyliła się przez okno czarnego samochodu.

– Zdrajcy! Świnie! – ryknęła wściekle na chłopców.

Była to pani Lutz, wdowa wojenna, która mieszkała w tej samej kamienicy i przed chwilą życzyła im miłego dnia!

Wstrząśnięty Kurt, patrząc na bezwładne, obficie krwawiące ciało Ungera, słyszał jej wrzaski:

– Niewdzięczne bydlaki. Obserwowałam was, wiem, co robiliście, wiem, kto do was przychodził. Wszystko zapisuję. Zdradziliście naszego Fiihrera!

Dowódca SS skrzywił się zirytowany. Dał znak jednemu z funkcjonariuszy, który wepchnął kobietę z powrotem do auta.

– Od jakiegoś czasu mamy was na swojej liście.

– Nic nie zrobiliśmy – szepnął Kurt, nie mogąc oderwać oczu od coraz większej karmazynowej kałuży wokół ciała Ungera. – Nic, przysięgam. Chcieliśmy tylko być z rodzicami.

– Nielegalna ucieczka z kraju, pacyfizm, działalność antypartyjna… same przestępstwa zagrożone karą śmierci. – Przyciągnął bliżej Hansa i wycelował pistolet w jego głowę.

– Nie, proszę… – załkał chłopiec.

Kurt szybko zrobił krok naprzód. Jeden z esesmanów wymierzył mu cios w brzuch, po którym chłopak zgiął się wpół. Zobaczył, jak dowódca przykłada lufę do tyłu głowy brata.

– Nie!

Dowódca odchylił się, mrużąc oczy w oczekiwaniu na strumień krwi i kawałków ciała.

– Błagam!

Ale jeden z funkcjonariuszy szepnął:

– Mamy rozkaz, żeby podczas olimpiady zachować umiar. – Ruchem głowy wskazał targ, gdzie zgromadził się tłum gapiów. – Mogą tam być obcokrajowcy, może i dziennikarze.

Po dłuższej chwili wahania dowódca mruknął zniecierpliwiony:

– No dobrze. Zabrać ich do Kolumbia-Haus.

Mimo że więzienie traciło znaczenie na rzecz sprawniej działającego i mniej rzucającego się w oczy obozu w Oranienburgu, Kolumbia-Haus nadal cieszył się jak najgorszą sławą w Berlinie.

– I wyrzucić to gdzieś – dodał, wskazując zwłoki Ungera. – Dowiedzcie się, czy był żonaty, i jeżeli tak, wyślijcie żonie zakrwawioną koszulę.

– Tak jest. Z jaką wiadomością?

– Koszula wystarczy za wiadomość. – Dowódca schował pistolet i wrócił do samochodu. Zerknął przelotnie na braci Fischerów, ale zdawał się ich nie zauważać; jak gdyby już byli martwi.

– Gdzie jesteś, Paulu Schumannie?

Podobnie jak wczoraj, gdy pytał bezimiennego jeszcze podejrzanego – kim jesteś? – Willi Kohl zadał to pytanie głośno i z poczuciem bezsilności, nie spodziewając się rychłej odpowiedzi. Inspektor sądził, że gdy pozna jego nazwisko, śledztwo ruszy z kopyta. Było jednak inaczej.

Kohl nie otrzymał odpowiedzi na telegramy do FBI i Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. Departament Policji Nowego Jorku przysłał krótką wiadomość, że zajmą się sprawą, kiedy będzie to „wykonalne”.

Kohl nie znał tego słowa, ale gdy sprawdził jego znaczenie w słowniku niemiecko-angielskim, twarz wykrzywił mu grymas złości. W minionym roku wyczuwał u Amerykanów pewną niechęć do współpracy z kripo. Jedną z przyczyn były panujące w Stanach Zjednoczonych nastroje antynarodowosocjalistyczne. Inna, jak sądził, mogła mieć związek z porwaniem syna Lindbergha; Bruno Hauptmann uciekł z aresztu policyjnego w Niemczech i dostał się do Ameryki, gdzie zamordował dziecko.

Kohl napisał swą kulawą angielszczyzną jeszcze jeden telegram, dziękując nowojorskim policjantom i przypominając im, że sprawa jest bardzo pilna. Zaalarmował także straż graniczną, by aresztowała Schumanna, gdyby próbował opuścić kraj, ale wiadomość mogła dotrzeć tylko do większych przejść granicznych.

Druga wyprawa Janssena do wioski olimpijskiej okazała się bezowocna. Paul Schumann nie był oficjalnie związany z amerykańską ekipą. Przyjechał do Berlina jako dziennikarz, choć nie było wiadomo, kogo reprezentuje. Poprzedniego dnia opuścił wioskę olimpijską i nikt go od tego czasu nie widział, nikt też nie miał pojęcia, dokąd mógł się udać. Nazwisko Schumanna nie figurowało na liście nabywców amunicji Largo ani modelo A, lecz to akurat nie było zaskoczeniem, ponieważ przyjechał zaledwie w piątek.

Kołysał się na krześle, przeglądając dowody i czytając spisane ołówkiem notatki… Kohl uniósł wzrok i ujrzał Janssena, który przystanął w drzwiach, gawędząc z kilkoma innymi ubranymi po cywilnemu asystentami i kandydatami na inspektorów.

Kohl zareagował na ich beztroskie pogaduszki zmarszczeniem brwi.

Młodzi funkcjonariusze przywitali go z szacunkiem.

– Heil Hitler.

– Heil, panie inspektorze.

– Tak, tak.

– Idziemy na wykład. Wybiera się pan?

– Nie – mruknął Kohl. – Pracuję.

Od 1933 roku co tydzień w głównej sali konferencyjnej Alex organizowano godzinne prelekcje na temat narodowego socjalizmu. Obecność funkcjonariuszy kripo była obowiązkowa. Willi Kohl, jako osoba politycznie mało zaangażowana, rzadko na nie chodził. Ostatni raz był dwa lata temu, kiedy wygłaszano prelekcję pod tytułem „Hitler, pangermanizm i podstawy zasadniczej przemiany społecznej”. Zasnął w jej trakcie.

– Być może zjawi się sam dowódca SD Heydrich.

– Nie jesteśmy pewni – dorzucił inny. – Ale całkiem możliwe. Wyobraża pan sobie? Będziemy mogli uścisnąć mu dłoń.

– Mówiłem już, że pracuję. – Kohl odwrócił wzrok od przejętych młodzieńców. – Masz coś, Janssen?

– Dzień dobry, panie inspektorze – rzekł z entuzjazmem młody funkcjonariusz. Jego koledzy oddalili się, hałasując w korytarzu.

Kohl utkwił surowe spojrzenie w Janssenie, który skrzywił się nieco.

– Przepraszam, panie inspektorze. Towarzyszą mi, dlatego że ja towarzyszę…

– Mnie?

– No, tak.

Wskazując w stronę, w którą odeszli, Kohl spytał:

– Są członkami?

– Partii? Kilku tak.

Przed dojściem Hitlera do władzy funkcjonariuszowi policji nie wolno było należeć do żadnej partii politycznej.

– Niech cię nic nie skusi, żeby wstąpić, Janssen – ostrzegł Kohl. – Może ci się wydawać, że to pomoże ci w karierze, ale nie pomoże. Ugrzęźniesz tylko jeszcze bardziej w tej pajęczej sieci.

– W moralnym bagnie – zacytował szefa Janssen.

– Otóż to.

– Jak mógłbym wstąpić do partii? – spytał poważnie, a po chwili inspektor ujrzał rzadko goszczący na twarzy młodzieńca uśmiech. – Pracując z panem, nie miałbym czasu chodzić na wiece.

Kohl także się uśmiechnął.

– No, co tam masz?

– Protokół z sekcji z Dresden Allee.

– Najwyższy czas. – Potrzebowali dwudziestu czterech godzin na przeprowadzenie autopsji. Karygodne.

Kandydat na inspektora podał szefowi cienką teczkę, w której znajdowały się tylko dwie kartki.

– Co to jest? Lekarz przeprowadzał sekcję przez sen? – No…

– Nieważne – mruknął Kohl i zaczął czytać dokument. W protokole, przy użyciu skomplikowanych pojęć fizjologicznych i morfologicznych, stwierdzano na początku rzecz oczywistą: przyczyną zgonu był poważny uraz mózgu spowodowany przejściem pocisku. Denat nie cierpiał na żadne choroby przenoszone drogą płciową, odnotowano początki podagry i artretyzmu, brak ran wojennych. Podobnie jak Kohl miał haluksy, a odciski na stopach wskazywały, że istotnie był miłośnikiem spacerów.

Janssen zajrzał Kohlowi przez ramię.

– Niech pan popatrzy, miał złamany i źle zrośnięty palec.

– Ten fakt nas nie interesuje, Janssen. Mały palec bywa narażony na złamania w wielu sytuacjach, w przeciwieństwie do nietypowych obrażeń, które pomogłyby nam dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Gdyby na przykład coś złamał sobie niedawno, moglibyśmy poprosić lekarzy z północno-zachodniego Berlina o dane pacjentów – ale tu mamy stare złamanie. – Wrócił do lektury dokumentu.Poziom alkoholu we krwi świadczył, że badany pił go niedługo przed śmiercią. W treści żołądka zidentyfikowano kurczaka, czosnek, zioła, cebulę, marchew, ziemniaki, jakiś czerwonawy sos oraz kawę, natomiast stopień strawienia wskazywał, że posiłek został spożyty około pół godziny przed śmiercią.

– Ach. – Kohl rozpromienił się, zapisując wszystkie fakty ołówkiem w swoim sfatygowanym notatniku.

– Co takiego, panie inspektorze?

– Mamy coś, co powinno nas zainteresować, Janssen. Choć nie możemy mieć pewności, wydaje się, że na ostatni posiłek ofiara zjadła niezwykle wykwintne danie. Prawdopodobnie coq au vin. To francuski przysmak, który łączy kurczaka w niespotykany duet z czerwonym winem. Zwykle burgundem, na przykład chambertinem. Ta potrawa jest u nas rzadkością, Janssen. Wiesz dlaczego? Bo my, Niemcy, produkujemy kiepskie czerwone wino, a Austriacy, którzy robią doskonałe, raczej nam go skąpią. O tak, to bardzo ważna informacja. – Zastanawiał się przez chwilę, po czym wstał i podszedł do zawieszonego na ścianie planu Berlina. Znalazł pinezkę i wbił w Dresden Allee. – Zginął tu w południe, a pół godziny wcześniej zjadł obiad w restauracji. Pamiętajmy, że był dobrym piechurem: wyjątkowo dobrze rozwinięte mięśnie nóg, odciski na stopach. Wprawdzie mógł pojechać na miejsce fatalnego spotkania taksówką albo tramwajem, ale przyjmijmy, że poszedł tam pieszo. Dajmy mu kilka minut na papierosa… pamiętasz żółte plamy na jego palcach?

– Nie za bardzo, panie inspektorze.

– Bądź na przyszłość bardziej spostrzegawczy. No więc jeśli damy mu kilka minut na papierosa, filiżankę kawy i zapłacenie rachunku, możemy założyć, że zanim dotarł do Dresden Allee, maszerował przez dwadzieścia minut. Jaką odległość może w tym czasie pokonać doświadczony piechur?

– Przypuszczam, że około półtora kilometra. Kohl zmarszczył brwi.

– Też tak sądzę.

Zerknął na legendę planu i zakreślił okręg wokół miejsca zbrodni.

Janssen przyglądał się temu z powątpiewaniem.

– To spory teren. Trzeba będzie pokazać zdjęcie ofiary we wszystkich restauracjach w tym kółku?

– Nie, tylko w tych, gdzie podaje się coq au vin, a dokładniej – gdzie można zamówić to danie na obiad w sobotę. Wystarczy spojrzeć na godziny otwarcia i menu przed wejściem i będziemy wiedzieć, czy warto wchodzić. Ale to poważne zadanie, które nie może czekać ani chwili.

Młody funkcjonariusz patrzył na mapę.

– I mamy to zrobić sami, panie inspektorze? Sprawdzić wszystkie restauracje? Jak? – Pokręcił zrezygnowany głową.

– Oczywiście, że nie.

– No więc jak?

Willi Kohl odchylił się na krześle, omiatając spojrzeniem gabinet. Jego wzrok na moment zatrzymał się na biurku.

– Janssen, czekaj tu na telegramy i inne wiadomości o sprawie. – Inspektor zdjął z wieszaka stojącego w rogu panamę. – Mam pewną myśL

– Dokąd pan idzie?

– Tropić kurczaka po francusku.

23

Atmosfera napięcia w pensjonacie spowijała trzech mężczyzn jak lodowaty dym.

Paul Schumann dobrze znał to uczucie – z tych chwil, gdy czekał przed wejściem na ring, starając się sobie przypomnieć wszystko, co wiedział o przeciwniku, wyobrażając sobie, jak może wyglądać jego obrona, planując, kiedy najlepiej będzie uskoczyć, a kiedy wspiąć się na palce i wyprowadzić sierpowy lub prosty, jak wykorzystać jego słabości – i jak zrównoważyć własne.

Znał je także z innych doświadczeń: żołnierza mafii planującego zdjęcie celu. Oglądał wówczas własnoręcznie narysowane mapy, kilkakrotnie sprawdzał colta i zapasową broń, czytał notatki o rozkładzie zajęć ofiary, o jej upodobaniach, zwyczajach, znajomych.

Był to czas Przed.

Niezwykle trudny czas Przed. Cisza poprzedzająca zabicie. Chwila, gdy chłodna analiza faktów mieszała się z niecierpliwością i niepokojem. I oczywiście strachem. Przed nim nie dało się uciec. W każdym razie dobry żołnierz mafii nie próbował go unikać.

I zawsze postępujące odrętwienie, zamieranie serca.

Wtedy zaczynał czuć dotyk lodu.

W ciemnym pokoju, przy zamkniętych oknach i opuszczonych roletach – i oczywiście wyłączonym telefonie – Paul i Morgan przeglądali mapę i dwa tuziny reklamowych zdjęć stadionu olimpijskiego zdobytych przez Webbera. Otto przyniósł także parę zaprasowanych w kant szarych flanelowych spodni dla Morgana, które Amerykanin z początku obejrzał sceptycznie, lecz później postanowił zatrzymać.

Morgan pokazał jedną z fotografii.

– Gdzie jest…

– Chwileczkę – wtrącił Webber. Wstał i ruszył w głąb pokoju, pogwizdując. Był w radosnym nastroju, mając w kieszeni tysiąc dolarów, dzięki którym przez pewien czas nie musiał się przejmować smalcem i żółtym barwnikiem.

Morgan i Paul wymienili podejrzliwe spojrzenia. Niemiec przyklęknął i z szafki pod starym gramofonem zaczął wyciągać płyty. Skrzywił się, oglądając okładki.

– Ach, nie ma Johna Philipa Sousy. Wszędzie go szukam, ale tak trudno znaleźć. – Zerknął na Morgana. – Pański przyjaciel John Dillinger twierdzi, że Sousa to Amerykanin, ale mnie się wydaje, że żartuje. Proszę mi z łaski swojej powiedzieć, ten słynny dyrygent jest Anglikiem, prawda?

– Nie, Amerykaninem – odrzekł Morgan.

– Słyszałem co innego. Morgan uniósł brew.

– Niewykluczone, że ma pan rację. Może warto się założyć. Sto marek?

Webber rozważył propozycję, po czym oświadczył:

– Zbadam tę sprawę dokładniej.

– Nie mamy czasu słuchać muzyki – dodał Morgan, przyglądając się, jak Webber przerzuca płyty.

– Ale chyba czas pozwala nam zagłuszyć naszą rozmowę? – odezwał się Paul.

– Otóż to – przytaknął Webber. – I w tym celu wybierzemy sobie… – Odczytał napis na okładce. – Zbiór naszych spokojnych niemieckich piosenek myśliwskich. – Włączył gramofon i położył igłę na rowku płyty. Pokój wypełniła skoczna, zgrzytliwa melodia. – Ta nosi tytuł „Łowca jeleni”. – Zaśmiał się. – Adekwatny do naszego zadania.

Gangsterzy Luciano i Lansky robili dokładnie to samo – zazwyczaj włączali radio, by zagłuszyć rozmowę na wypadek, gdyby chłopcy Deweya lub Hoovera zainstalowali w pomieszczeniu mikrofon.

– O czym mówiliśmy?

– Gdzie ma być ta sesja zdjęciowa? – zapytał Morgan.

– W notatce Ernsta była mowa o loży prasowej.

– To tu – pokazał im Webber.

Paul uważnie obejrzał szkic. Nie był zadowolony. Stadion był ogromny, a loża prasowa musiała mieć sześćdziesiąt metrów długości. Znajdowała się blisko korony z południowej strony budynku. Mógłby zająć stanowisko na trybunie od północnej strony, ale to by oznaczało konieczność oddania strzału przez całą szerokość stadionu.

– Za daleko. Lekki wietrzyk, dystorsja celownika… Nie. Nie mogę zagwarantować pewnego strzału. Poza tym mógłbym trafić kogoś innego.

– No i co z tego? – spytał apatycznie Webber. – Może zastrzelisz Hitlera. Albo Góringa… jest wielki jak sterowiec. Ślepy by trafił. – Ponownie spojrzał na plan stadionu. – Mógłbyś dopaść Ernsta, kiedy wysiądzie z samochodu. Co pan o tym sądzi, panie Morgan? – Dzięki temu, że Webber umożliwił Paulowi bezpieczne wejście do kancelarii i wyjście z niej, były gangster stał się osobą na tyle wiarygodną, że wyjawiono mu nazwisko Morgana.

– Ale nie wiemy, gdzie i kiedy dokładnie przyjedzie – zauważył Morgan. Mógł dotrzeć na miejsce jedną z kilkunastu różnych dróg. – Być może nie skorzystają z głównego wejścia. Tego nie potrafimy przewidzieć, a ty powinieneś czekać na niego, zanim się zjawi. Na stadionie zgromadzi się cały panteon narodowych socjalistów; można się spodziewać potężnej ochrony.

Paul dalej studiował mapę. Morgan miał rację. Na planie widać było podziemny podjazd, który biegł wokół całego stadionu – prawdopodobnie dla przywódców, aby bezpiecznie mogli się dostać na teren igrzysk. Możliwe, że Ernst w ogóle nie pokaże się na zewnątrz.

Zapadło milczenie. Nagle Paulowi zaświtała pewna myśl, o której zaraz opowiedział, pokazując zdjęcia: łączniki na tyłach stadionu były otwarte. Wychodząc z loży prasowej, można było pójść na zachód albo wschód jednym z tych korytarzy, potem schodami zejść na najniższy poziom, gdzie znajdował się parking, szeroki podjazd i chodniki prowadzące na stację kolejową. Trzydzieści metrów od stadionu, przy parkingu i podjeździe stało kilka niskich budynków oznaczonych na planie jako „Zaplecze magazynowe”.

– Gdyby Ernst wyszedł tym łącznikiem i zszedł po schodach, mógłbym strzelić z tego magazynu.

– Trafiłbyś? Paul skinął głową.

– Bez trudu.

– Ale przecież nie wiemy, czy Ernst przyjdzie i wyjdzie właśnie tędy.

– Może udałoby się go zmusić, żeby wyszedł. Wypłoszyć jak ptaka.

– Jak? – zapytał Morgan.

– Poprosimy go, żeby wyszedł – rzekł Paul.

– Poprosimy? – zdziwił się Morgan.

– Przekażemy mu wiadomość do loży prasowej, że jest pilnie potrzebny. Ze ktoś chce się z nim koniecznie zobaczyć w jakiejś ważnej sprawie. Wyjdzie korytarzem prosto pod lufę.

Webber zapalił kapuściane cygaro.

– Ale jaka pilna wiadomość mogłaby mu przerwać spotkanie z Fiihrerem, Góringiem i Goebbelsem?

– Zauważyłem, że praca jest jego obsesją. Powiemy mu, że jest jakiś kłopot z armią czy marynarką. Na pewno się tym zainteresuje. Może Krupp, ten producent broni, o którym mówił Max? Czy wiadomość od Kruppa może być pilna?

Morgan pokiwał głową.

– Tak, od Kruppa chyba tak. Ale jak przekażemy Ernstowi wiadomość, kiedy będzie na sesji fotograficznej?

– Ach, to łatwe – rzekł Webber. – Zadzwonię do niego.

– Jak?

Niemiec zaciągnął się erzacem cygara.

– Dowiem się, jaki jest numer do loży prasowej i zatelefonuję. Zrobię to osobiście. Poproszę, żeby przekazano słuchawkę Ernstowi i powiem mu, że na dole czeka kierowca z wiadomością. Przyjechał specjalnie do niego. Od samego Gustava Kruppa von Bohlena. Zadzwonię z poczty, żeby gestapo nie mogło trafić na mój ślad.

– Jak zdobędzie pan ten numer? – zapytał Morgan.

– Kontakty.

– Naprawdę trzeba kupić ten numer za łapówkę, Otto? – spytał cynicznie Paul. – Podejrzewam, że zna go połowa dziennikarzy sportowych w Berlinie.

Webber rozpromienił się w uśmiechu.

– Trafiasz w dziesiątkę sedna – powiedział po angielsku i przechodząc na swój ojczysty język, ciągnął: – Oczywiście, że masz rację. Ale powodzenie każdego przedsięwzięcia zależy od tego, czy wiesz, do kogo należy się zwrócić i jaka jest cena.

– No dobrze – powiedział rozdrażniony Morgan. – Tle? Niech pan pamięta, że nie jesteśmy studnią bez dna.

– Jeszcze dwieście. Mogą być marki. Za tę samą cenę dorzucę też sposób, jak się dostać na stadion i bezpiecznie go opuścić, Johnie Dillinger. Postaram się o mundur esesmana. Zarzucisz karabin na ramię i wmaszerujesz na stadion jak sam Himmler. Nikt cię nie zatrzyma. Poćwicz sobie Heil Hitler, wymachując sflaczałą ręką jak nasz pożal się Boże Fiihrer.Morgan zmarszczył brwi.

– Ale jeśli go złapią przebranego za żołnierza, zastrzelą go za szpiegostwo.

Paul zerknął na Webbera i obaj wybuchnęli śmiechem.

– Panie Morgan – rzekł były szef gangu. – Nasz przyjaciel zamierza zabić wojskowego cara narodu. Nawet gdyby go złapali ubranego jak Jerzy Waszyngton i pogwizdującego „Stars and Stripes Forever”, zastrzeliliby go na miejscu, nie uważa pan?

– Zastanawiam się tylko, co zrobić, żeby się mniej rzucał w oczy – odburknął Morgan.

– Nie, to dobry plan, Reggie – rzekł Paul. – Po strzale jak najszybciej odwiozą wszystkich oficjeli do Berlina. Pojadę razem z ich ochroną. W mieście zgubię się w tłumie. – Potem przedostanie się do budynku ambasady przy Bramie Brandenburskiej, skontaktuje przez radio z Andrew Averym i Vince’em Maniellim w Amsterdamie, którzy przyślą po niego samolot.

Gdy wrócili do oglądania planów stadionu, Paul uznał, że nadszedł właściwy moment.

– Chcę ci coś powiedzieć – rzekł. – Ktoś ze mną pojedzie. Morgan zerknął na Webbera, który się zaśmiał.

– Ach, co panu przychodzi do głowy? Że mógłbym się wyprowadzić z mojego pruskiego edenu? Nie, nie, opuszczę Niemcy dopiero wtedy, gdy będę szedł do nieba.

– Kobieta – dodał Paul. Morgan zacisnął usta.

– Ta z pensjonatu. – Wskazał drzwi prowadzące na korytarz.

– Zgadza się. Kathe. Sprawdzałeś ją – ciągnął Paul. – Wiesz, że jest w porządku.

– Co jej powiedziałeś? – spytał z niepokojem Amerykanin.

– Gestapo odebrało jej paszport i lada chwila mogą ją aresztować.

– Lada chwila mogą aresztować wielu ludzi. Co jej powiedziałeś, Paul? – powtórzył Morgan.

– Że jestem dziennikarzem. Nic więcej. – Ale…

– Kathe wyjedzie ze mną – oznajmił stanowczo.

– Powinienem zadzwonić do Waszyngtonu albo do senatora.

– Dzwoń, do kogo chcesz. Ona musi jechać ze mną. Morgan spojrzał na Webbera.

– Ach, byłem żonaty trzy, może cztery razy – powiedział beztrosko Niemiec. – A teraz mam… skomplikowany układ. Niech pan nie oczekuje ode mnie porad sercowych. Morgan pokręcił głową.

– Jezu, nie prowadzimy linii lotniczych. Paul utkwił wzrok w jego twarzy.

– Jeszcze jedno: na stadionie będę miał przy sobie tylko mój rosyjski paszport. Jeżeli mi się nie uda, Kathe nigdy się nie dowie, co się stało. Powiesz jej, że musiałem wyjechać? Nie chcę, żeby myślała, że ją porzuciłem. I zrób wszystko, żeby ją stąd wyciągnąć.

– Oczywiście.

– Ach, uda ci się, Johnie Dillinger. Jesteś przecież amerykańskim kowbojem z jajami, prawda? – Webber otarł spocone czoło. Wstał i wyciągnął z szafki trzy kieliszki. Z piersiówki nalał jakiegoś przezroczystego płynu i podał Amerykanom. – Austriacki obstler. Słyszeliście o nim? Najlepszy trunek, dobry na krew i na duszę. Wypijcie, panowie, a potem ruszymy odmienić los mojego biednego narodu.

– Będę potrzebował wszystkich, jakich uda się panu znaleźć – powiedział Willi Kohl.

Mężczyzna niepewnie skinął głową.

– Z tym nie będzie kłopotu. Zawsze łatwo ich znaleźć. Chodzi o niecodzienność sprawy. Taka akcja nie ma precedensu.

– Rzeczywiście, sprawa jest niecodzienna – przytaknął Kohl. – Ale sam szef policji Himmler uznał ją za wyjątkową i niezwykle ważną. Inni funkcjonariusze są zajęci równie pilnymi zadaniami w całym mieście, a ja musiałem wymyślić, co począć z moim. Dlatego właśnie przychodzę do pana.

– Himmler? – upewnił się Johann Muntz. Stał w drzwiach małego domu na Griinstrasse w Charlottenburgu. Ogolony, ostrzyżony i w garniturze wyglądał, jak gdyby właśnie wrócił z niedzielnej mszy – wizyta w kościele była niewątpliwie ryzykowna, jeśli chciał utrzymać stanowisko dyrektora w jednej z najlepszych szkół w Berlinie.

– Jak panu zapewne wiadomo, to niezależna organizacja. I w pełni samorządna. Nie mogę im niczego nakazywać. Mogą się nie zgodzić, a ja nic na to nie poradzę.

– Ach, doktorze Muntz, proszę tylko o możliwość zaapelowania do nich w nadziei, że sami zaofiarują pomoc.

– Ależ dziś jest niedziela. Jak się z nimi skontaktuję?- Przypuszczam, że wystarczy zadzwonić do ich przywódcy, a on już zorganizuje zbiórkę.

– Zgoda. Zrobię to, inspektorze.

Trzy kwadranse później Willi Kohl stal w ogrodzie za domem Muntza, patrząc na twarze ponad dwudziestu chłopców, wielu było ubranych w brunatne koszule, szorty i białe skarpety, a na szyjach miało czarne krawaty spięte plecionymi skórzanymi klamrami. Większość należała do drużyny Hitlerjugend w Szkole Hindenburga. Dyrektor szkoły przypomniał Kohlowi, że organizacja jest zupełnie samodzielna i pozbawiona nadzoru dorosłych. Członkowie sami wybierali sobie przywódców i to oni określali zajęcia grupy, decydując, czy będą chodzić na wycieczki, grać w piłkę czy donosić na wbijających nóż w plecy zdrajców.

– Heil Hitler – zaczął Kohl i odpowiedział mu las wyciągniętych rąk i zaskakująco głośne echo pozdrowienia. – Jestem starszy inspektor Kohl z kripo.

Na niektórych twarzach odmalował się podziw. Inne pozostały nieporuszone jak twarz człowieka zastrzelonego w Dresden Allee.

– Potrzebuję waszej pomocy w dziele na rzecz narodowego socjalizmu. Jest to sprawa najwyższej wagi. – Spojrzał na jasnowłosego chłopca, którego przedstawiono mu jako Helmuta Grubera, przywódcę brygady z Hindenburga. Był niższy od pozostałych, ale w pewności siebie, jaką okazywał, wyczuwało się dojrzałość. Utkwił stalowe spojrzenie w twarzy człowieka starszego o trzydzieści lat i rzekł:

– Zrobimy wszystko, co trzeba, aby pomóc Fuhrerowi i Rzeszy, panie inspektorze.

– Dobrze, Helmut. Posłuchajcie. Może się wam wydawać, że to dziwna prośba. Mam tu dwa pliki dokumentów. Pierwszy to mapy terenu niedaleko Tiergarten. Drugi to zdjęcia człowieka, którego staramy się zidentyfikować. U dołu zdjęcia jest zapisana nazwa potrawy, którą można zamówić w restauracji. Coq au vin to po francusku, ale nie musicie wiedzieć, jak to się wymawia. Chcę tylko, żebyście poszli do wszystkich restauracji w zaznaczonym na mapie obszarze i sprawdzili, czy wczoraj lokal był otwarty i czy to danie jest w menu. Jeżeli tak, zapytacie kierownika, czy zna człowieka na zdjęciu i pamięta, czy ostatnio odwiedzał restaurację. Jeśli tak, natychmiast skontaktujcie się ze mną na komendzie kripo. Zrobicie to?

– Tak, panie inspektorze, zrobimy – oznajmił dowódca brygady Gruber, nie pytając o zdanie swojego oddziału.

– Dobrze. Fiihrer będzie z was dumny. Rozdam teraz te materiały. – Zastygł jednak w pół ruchu, pochwyciwszy spojrzenie ucznia stojącego z tyłu, który jako jeden z niewielu nie miał munduru. – Aha, musicie koniecznie zachować dyskrecję w pewnej sprawie.

– Dyskrecję? – spytał chłopiec, marszcząc brwi.

– Tak. To znaczy, że nie wolno wam mówić o tym, co teraz usłyszycie. Zwróciłem się o pomoc do was z powodu mojego syna Guntera, który stoi tam, z tyłu. – Kilkanaście par oczu zwróciło się w stronę chłopca, do którego Kohl zadzwonił wcześniej i któremu kazał przyjść do domu dyrektora. Gunter zarumienił się i opuścił wzrok. Jego ojciec ciągnął: – Nie wiecie, jak przypuszczam, że mój syn będzie mi w przyszłości pomagał w ważnych sprawach związanych z bezpieczeństwem państwa. Nawiasem mówiąc, dlatego nie mogę mu pozwolić wstąpić do waszej znakomitej organizacji; wolę, żeby trzymał się trochę w cieniu, by tak rzec. W ten sposób będzie mógł pomagać mi w pracy dla chwały naszej ojczyzny. Proszę, żebyście zachowali tę informację dla siebie, zgoda?

Helmut zatrzymał wzrok na Gunterze, myśląc zapewne o niedawnych zabawach w Żydów i Aryjczyków, w które być może nie powinni się bawić.

– Oczywiście, panie inspektorze – powiedział.

Kohl spojrzał na twarz syna, który tłumił radość, a potem rzekł:

– Ustawcie się w jednym rzędzie, żebym mógł wam rozdać papiery. Mój syn i przywódca brygady Gruber zdecydują, jak rozdzielicie pracę.

– Tak jest, panie inspektorze. Heil Hitler.

– Heil Hitler. – Kohl zmusił się, by energicznie wyciągnąć w górę rękę. Dał mapy i kopie zdjęcia chłopcom, po czym dodał: – Panowie?

– Tak? – odezwał się Helmut, stając na baczność.

– Uważajcie na samochody. Ostrożnie przechodźcie przez ulice.

24

Zapukał do drzwi i Kathe wpuściła go do pokoju.

Wydawała się zawstydzona skromnością swojego lokum w pensjonacie. Nagie ściany, żadnych kwiatów, koślawe meble; razem z właścicielem przenieśli wszystkie lepsze sprzęty do pokojów gości. Nie miała tu także rzeczy osobistych. Może musiała je oddać w zastaw. Na wypłowiały, niewielki dywan padały słoneczne promienie, ale był to niewielki samotny trapezoid światła; słońce odbijało się od okna po drugiej stronie alei.

Kathe zaśmiała się jak młoda dziewczyna i zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałowała go mocno.

– Pachniesz czymś innym. Podoba mi się.

– Mydło do golenia?

– Tak, chyba tak.

Użył dziś niemieckiego mydła znalezionego w łazience zamiast swojego burma shave, ponieważ się obawiał, że nieznana woń amerykańskiego mydła mogłaby wzbudzić podejrzenia w jakimś strażniku na stadionie.

– Ładne.

Zobaczył leżącą na łóżku walizkę. Tomik wierszy Goethego spoczywał na pustym stoliku obok filiżanki słabej kawy. Na powierzchni pływały białe grudki. Paul spytał ją, czy istnieje coś takiego jak hitlerowskie mleko od hitlerowskich krów.

Odparła ze śmiechem, że wśród narodowych socjalistów jest sporo osłów, ale o ile wie, nie stworzyli jeszcze erzacu krowy.

– Prawdziwe mleko też się zsiada, kiedy jest stare.

– Wyjeżdżamy dziś wieczorem – powiedział. Skinęła głową, poważniejąc.

– Dziś? A więc nie żartowałeś, kiedy mówiłeś „natychmiast”.

– Spotkamy się tu o piątej.

– Dokąd się wybierasz? – spytała Kathe.

– Zrobić ostatni wywiad.

– Powodzenia, Paul. Będę czekała na twój artykuł, nawet gdyby nie był o sporcie, ale o… na przykład czarnym rynku. – Spojrzała na niego porozumiewawczo. Kathe była inteligentną kobietą; podejrzewała, że jego zajęcie nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem i że prawdopodobnie, jak pół miasta, prowadzi jakieś półlegalne interesy. Może już zaakceptowała ciemniejszą stronę jego życia i nie będzie wstrząśnięta, kiedy w końcu Paul powie jej prawdę. W końcu mieli wspólnych wrogów.

Pocałował ją jeszcze raz, czując zapach bzu i dotyk jej skóry. Nie był jednak wcale tak poruszony jak wczorajszej nocy; i tak musiało być. Niepodzielnie zawładnął nim lód.

– Jak mogła nas zdradzić?

W odpowiedzi na pytanie brata Kurt Fischer potrząsnął w rozpaczy głową.

On też nie mógł uwierzyć w to, co zrobiła sąsiadka. I to kto, pani Lutz! Ta sama, której w każdą Wigilię zanosili upieczoną przez matkę jeszcze ciepłą, krzywą struclę z kandyzowanymi owocami; którą ich rodzice pocieszali, kiedy w każdą rocznicę niemieckiej kapitulacji wybuchała płaczem – traktowała ten dzień jako rocznicę śmierci męża, ponieważ nikt nie wiedział, kiedy dokładnie poległ.

– Jak mogła? – powtórzył szeptem Hans. Kurt Fischer nie potrafił tego wyjaśnić.

Gdyby na nich doniosła dlatego, że nosili się z zamiarem rozlepiania opozycyjnych plakatów albo zaatakowania członków Hitlerjugend, może potrafiłby ją zrozumieć. Ale przecież oni chcieli tylko wyjechać z kraju, którego wódz powiedział: „Pacyfizm to wróg narodowego socjalizmu”. Kurt przypuszczał, że podobnie jak wielu Niemców pani Lutz została zahipnotyzowana przez Hitlera.

Cela w więzieniu Kolumbia-Haus miała wymiary jakieś trzy na trzy metry i ściany z nierównych kamieni. Nie było okien, a zamiast drzwi na korytarz prowadziła okratowana furta. Bracia słyszeli kapanie wody i chrobot szczurzych łap. Celę oświetlała jedna goła żarówka, lecz w korytarzu panował mrok i widzieli jedynie zarys ciemnych sylwetek, które przechodziły tamtędy od czasu do czasu. Czasem szli tylko strażnicy, innym razem eskortowali więźniów, którzy zawsze byli boso i nie wydawali żadnych odgłosów poza urywanym szlochem czy bezsilnie szeptanymi błaganiami. Niekiedy przeraźliwa cisza była straszniejsza od dźwięków.

W celi panował nieznośny upał, od którego swędziała skóra. Kurt nie rozumiał dlaczego – siedzieli pod ziemią i powinno być chłodno. Dopiero potem zauważył rurę w rogu. Buchało z niej gorące powietrze. Strażnicy tłoczyli je tu prosto z pieca, aby więźniowie nie mieli ani chwili ulgi w cierpieniu.

– Mówiłem, że nie powinniśmy wyjeżdżać – mruknął Hans.

– Tak, powinniśmy zostać w mieszkaniu, to by nas ocaliło. – Kurt mówił z wyraźną drwiną w głosie. – Na jak długo? Tydzień? Dzień? Nie rozumiesz, że nas obserwowała? Słyszała, o czym mówiliśmy.

– Jak długo tu będziemy?

Jak można odpowiedzieć na takie pytanie? – pomyślał Kurt. Tkwili w miejscu, gdzie każda chwila trwała wieczność. Siedział na podłodze – nie było tu żadnych sprzętów – wpatrując się nieobecnym wzrokiem w ciemną i pustą celę po drugiej stronie korytarza.

Otworzyły się drzwi i rozbrzmiał stukot butów na betonie.

Kurt zaczął liczyć kroki – jeden, dwa trzy…

Po dwudziestu ośmiu strażnik dochodził do ich celi. Kurt zdążył się już przekonać, że liczenie kroków to czynność, od której więzień nie potrafi się powstrzymać; siedząc w zamknięciu, człowiek rozpaczliwie szuka jakiejkolwiek informacji, jakiejkolwiek pewności.

Dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa… Bracia spojrzeli po sobie. Hans zacisnął dłonie w pięści.

– Dostaną za swoje. Posmakują krwi – mruknął.

– Nie – powiedział Kurt. – Nie rób głupstw. Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć… Stukot kroków stawał się wolniejszy.

Mrużąc oczy przed blaskiem żarówki, Kurt zobaczył dwóch wysokich mężczyzn w brunatnych mundurach. Spojrzeli na braci. A potem się odwrócili.

Jeden z nich otworzył celę naprzeciwko i ostrym głosem krzyknął:

– Grossman, wychodź.

Ciemność w celi poruszyła się, a Kurt uświadomił sobie ze zgrozą, że cały czas wpatrywał się w żywego człowieka. Mężczyzna dźwignął się na nogi i postąpił naprzód, opierając się o kraty. Był brudny. Jeśli w chwili aresztowania był świeżo ogolony, zarost na jego twarzy świadczył, że przesiedział w celi co najmniej tydzień.

Więzień zmrużył oczy, popatrzył na wysokich strażników, potem na Kurta po drugiej stronie korytarza. Jeden ze strażników rzucił okiem na kartkę.

– Ali Grossman, zostałeś skazany na pięć lat w Oranienburgu za zbrodnie przeciw państwu. Wyjdź.

– Ale ja…

– Milcz. Masz się przygotować do drogi do obozu.

– Już mnie odwszawili. Co pan ma na myśli?

– Powiedziałem, milczeć!

Strażnik szepnął coś do kolegi, który spytał:

– Nie masz swoich? – Nie.

– No dobrze, weź moje.

Podał mu jasne skórzane rękawiczki. Strażnik nałożył je i stękając z wysiłku jak tenisista wykonujący potężny serwis, uderzył chudego mężczyznę pięścią w brzuch. Grossman krzyknął i dostał torsji.

Kostki palców strażnika z głuchym stukiem trafiły go w podbródek.

– Nie, nie, nie.

Posypały się ciosy wymierzane w pachwinę, twarz, żołądek. Z nosa i ust biedaka ciekła krew, z oczu płynęły łzy. Krztusił się, charcząc:

– Nie, błagam!

Bracia w niemym przerażeniu przyglądali się, jak człowiek zmienia się w połamaną kukłę. Strażnik, który go bił, zerknął na towarzysza i powiedział:

– Przepraszam cię za rękawiczki. Moja żona je naprawi i wyczyści.

– Jeśli byłaby tak miła.

Podnieśli mężczyznę i zaczęli wlec korytarzem. Po chwili głośno trzasnęły drzwi.

Kurt i Hans wpatrywali się w opuszczoną celę. Kurt nie mógł wykrztusić słowa. Chyba nigdy w życiu się tak nie bał. Wreszcie Hans rzekł:

– Musiał zrobić coś okropnego. Tak go potraktowali…

– Pewnie sabotażysta – odrzekł drżącym głosem Kurt.

– Podobno był pożar w budynku rządowym. W Ministerstwie Transportu. Słyszałeś o tym? Założę się, że to jego dzieło.

– Tak. Pożar. To na pewno był podpalacz.

Usiedli sparaliżowani strachem. W mikroskopijnej celi było duszno od parzącego powietrza, które bez przerwy płynęło z rury.Niecałą minutę później znów usłyszeli, jak drzwi otwierają się i zamykają. Popatrzyli na siebie.

W korytarzu rozległo się echo stukotu skórzanych podeszew o beton.

…sześć, siedem, osiem…

– Zabiję tego, który stał z prawej – szepnął Hans. – Tego wyższego. Poradzę sobie. Zabierzemy mu klucze i…

Kurt nachylił się nad bratem i ku jego zaskoczeniu ujął jego twarz w dłonie i zbliżył do swojej.

– Nie! – szepnął tak groźnie, że chłopiec drgnął z lękiem. – Nic nie zrobisz. Nie będziesz się z nimi bił, nie będziesz pyskował. Zrobisz dokładnie to, co ci każą, a jeżeli cię uderzą, będziesz milczał. – Kurt nie myślał już o zwalczaniu narodowych socjalistów. Plany, by jakoś wpłynąć na odmianę losu Niemiec, należały do przeszłości.

– Ale…

Palce Kurta wpiły się w twarz brata.

– Zrobisz, co mówię!…trzynaście, czternaście…

Kroki waliły jak dzwon olimpijski, a każdy przenikał duszę Kurta Fischera dreszczem przerażenia…siedemnaście, osiemnaście…

Przy dwudziestu sześciu ich rytm zacznie zwalniać. Przy dwudziestu ośmiu ustanie. I wtedy popłynie krew.

– Boli! – Ale nawet silny Hans nie potrafił się wyrwać z żelaznego uścisku brata.

– Jeżeli wybiją ci zęby, nie piśniesz ani słowa. Jeżeli połamią ci palce, możesz krzyczeć i płakać, ale nie piśniesz ani słowa. Przeżyjemy. Rozumiesz? Żeby przeżyć, nie możemy stawiać oporu.

Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery… Na posadzkę przed kratami padł cień.

– Rozumiesz?

– Tak – szepnął Hans.

Kurt otoczył brata ramieniem i spojrzeli na drzwi. Przed celą zatrzymali się dwaj ludzie.

Ale nie byli to strażnicy. Jeden był szczupły, szpakowaty i miał na sobie garnitur. Drugi, tęższy i łysiejący, był ubrany w brązową tweedową marynarkę i kamizelkę. Obaj zmierzyli braci badawczym spojrzeniem.

– To wy jesteście Fischerowie? – zapytał szpakowaty. Hans zerknął na Kurta, który skinął głową.

Mężczyzna wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i przeczytał:

– Kurt. – Uniósł wzrok. – Ty musisz być Kurt. A ty Hans. – Tak.

O co tu chodziło? Mężczyzna odwrócił głowę.

– Otworzyć celę.

Znów rozległy się kroki. Zjawił się strażnik, otworzył kratę i odsunął się, kładąc dłoń na wiszącej u pasa pałce.

Obaj mężczyźni weszli do środka. Szpakowaty mężczyzna rzekł:

– Jestem pułkownik Reinhard Ernst.

Kurt znał to nazwisko. Pułkownik zajmował jakieś stanowisko w rządzie Hitlera, ale chłopak nie bardzo wiedział, jakie. Drugi mężczyzna przedstawił się jako profesor Keitel z jakiejś szkoły wojskowej pod Berlinem.

– W protokole aresztowania napisano „przestępstwa przeciw państwu” – rzekł pułkownik. – Ale zawsze tak piszą. Na czym dokładnie polega wasze przestępstwo?

Kurt wyjaśnił, że próbowali nielegalnie wyjechać z kraju do rodziców.

Ernst przechylił głowę, uważnie przyglądając się chłopcom.

– Pacyfizm – mruknął i odwrócił się do Keitla, który spytał:

– Prowadziliście działalność antypartyjną?

– Nie, panie profesorze.

– Należycie do Edelweisspiraten?

Były to nieformalne kluby antynarodowosocjalistyczne, uważane przez niektórych za bandy skupiające młodych ludzi, powstałe w odpowiedzi na bezmyślny rygor Hitlerjugend. Ich członkowie spotykali się potajemnie i dyskutowali o polityce i sztuce – a także próbowali pewnych przyjemności, które partia potępiała, przynajmniej publicznie: alkoholu, tytoniu i seksu. Bracia znali kilka takich osób, ale sami nie należeli do Edelweisspiraten. Kurt powiedział o tym mężczyznom.

– Może się wydawać, że to drobne wykroczenie, ale… – Ernst pokazał im jakąś kartkę. – Zostaliście skazani na trzy lata w obozie Oranienburg.

Hans wlepił w niego zdumione spojrzenie. Kurt także osłupiał, myśląc o biednym Grossmanie, którego zmuszono do posłuszeństwa bezlitosnym biciem. Wiedział, że ludzie szli do Oranienburga lub Dachau odsiedzieć krótki wyrok, a potem słuch o nich ginął.

– Przecież nie było procesu! – wyjąkał. – Aresztowano nas godzinę temu! Dziś jest niedziela. Jak mogliśmy zostać skazani?Pułkownik wzruszył ramionami.

– Jak widzicie, proces jednak się odbył. – Ernst podał mu dokument zawierający listę nazwisk kilkudziesięciu więźniów, wśród nich Kurta i Hansa. Obok każdego zapisano wysokość wyroku. Nagłówek brzmiał „Sąd ludowy”. Był to niesławny trybunał, w którego skład wchodzili dwaj prawdziwi sędziowie i pięć osób z partii, SS lub gestapo. Od jego wyroku nie było żadnej apelacji.

Kurt patrzył tępo w papier.

– Obaj jesteście raczej zdrowi? – odezwał się profesor. Bracia spojrzeli po sobie, po czym przytaknęli.

– Domieszka krwi żydowskiej?

– Nie.

– Byliście w Służbie Pracy?

– Mój brat był – powiedział Kurt. – Ja przekroczyłem limit wieku.

– A jeżeli chodzi o bieżącą sprawę – rzekł profesor Keitel – przyszliśmy złożyć wam pewną propozycję. – Wydawał się zniecierpliwiony.

– Propozycję?

Zniżywszy głos, Ernst wyjaśnił:

– Niektóre osoby w naszym rządzie uważają, że pewne jednostki nie powinny służyć w wojsku. Może dlatego, że są szczególnej rasy czy narodowości, może dlatego, że są intelektualistami albo kwestionują decyzje rządu. Ja jednak jestem przekonany, że wielkość narodu zależy od wielkości armii, a armia osiągnie wielkość tylko wówczas, gdy będzie reprezentatywna dla ogółu obywateli. Profesor Keitel i ja prowadzimy badania, które naszym zdaniem pomogą zmienić poglądy rządu na niemieckie siły zbrojne. – Obejrzał się i rzekł do funkcjonariusza SA: – Może pan odejść.

– Ale, panie pułkowniku…

– Może pan odejść – powtórzył Ernst spokojnym głosem, który jednak zadźwięczał mocno niczym stal od Kruppa.

Strażnik zerknął jeszcze raz na Kurta i Hansa, po czym wycofał się w głąb korytarza.

– Badania mogą się też ostatecznie przyczynić do ustalenia ogólnej oceny obywateli przez rząd. W tym celu szukamy ludzi znajdujących się w waszej sytuacji.

– Potrzebujemy zdrowych młodych mężczyzn – dodał profesor – którzy w innych okolicznościach zostaliby wyłączeni ze służby wojskowej z powodów politycznych czy innych.

– Co mielibyśmy robić? Ernst zaśmiał się krótko.

– Oczywiście zostalibyście żołnierzami. Przez rok służylibyście czynnie w wojsku lądowym, marynarce albo lotnictwie.

Spojrzał na profesora, który ciągnął:

– Odbędziecie normalną służbę jak wszyscy żołnierze. Jedyna różnica będzie polegać na tym, że będziemy obserwować, jak wypełniacie obowiązki. Wasi dowódcy będą notować swoje spostrzeżenia, a następnie zbierzemy i przeanalizujemy wszystkie informacje.

– Jeżeli odsłużycie ten rok – dodał Ernst – wasza przeszłość kryminalna zostanie wymazana. – Wskazał na listę skazańców. – Jeżeli będziecie chcieli wyemigrować, otrzymacie pozwolenie. Ale będą was obowiązywać przepisy dewizowe. Będziecie mogli wywieźć ograniczoną kwotę i dostaniecie zakaz powrotu do kraju.

Kurt myślał o tym, co przed chwilą usłyszał od pułkownika. Może dlatego, że są szczególnej rasy czy narodowości… Czyżby Ernst przewidywał, że do armii niemieckiej będą kiedyś przyjmowani Żydzi i inni nie-Aryjczycy?

A jeżeli tak, co to mogło oznaczać dla kraju? O jakich zmianach oni mówili?

– Jesteście pacyfistami – mówił Ernst. – Pozostali ochotnicy, którzy zgodzili się nam pomóc, mieli znacznie łatwiejszy wybór. Czy względy moralne pozwalają pacyfiście wstąpić do organizacji militarnej? To trudna decyzja. Chcielibyśmy jednak, abyście wzięli udział w badaniach. Macie nordycki wygląd i postawę żołnierzy, cieszycie się doskonałym zdrowiem. Sądzę, że udział takich osób jak wy pomoże przekonać niektóre środowiska rządowe do zaakceptowania naszych teorii.

– Wracając do waszych poglądów – rzekł Keitel – powiem tak: jako profesor uczelni wojskowej i historyk wojskowości uważam je za naiwne. Ale weźmiemy pod uwagę wasze zapatrywania i dostosujemy do nich rodzaj służby. Trudno wyszkolić osobę z lękiem wysokości na dobrego pilota albo kazać komuś cierpiącemu na klaustrofobię pływać okrętem podwodnym. W wojsku jest wiele zadań, które można przydzielić pacyfistom. Na przykład służba medyczna.

– Po pewnym czasie wasza opinia na temat wojny i pokoju może się stać bardziej realistyczna – powiedział Ernst. – Moim zdaniem nie ma lepszej próby dla mężczyzny niż wojsko.

Niemożliwe, pomyślał Kurt. Ale nic nie powiedział.- Jeśli jednak światopogląd nie pozwala wam służyć w armii – ciągnął Ernst – macie wybór. – Znów pokazał dokument z wyrokiem.

Kurt zerknął na brata.

– Czy możemy się zastanowić?

– Oczywiście – odparł Ernst. – Ale macie tylko kilka godzin. Dziś po południu zostaje wcielona grupa, która już jutro zaczyna podstawowe szkolenie. – Spojrzał na zegarek. – Idę teraz na spotkanie. Wrócę około drugiej lub trzeciej, żeby poznać waszą decyzję.

Kurt wyciągnął dokument w stronę Ernsta, pułkownik pokręcił jednak głową.

– Zostawiam wam to. Wyrok może wam pomóc w wyborze.

25

Dwadzieścia minut drogi od centrum Berlina, tuż za Charlottenburgiem, przy Adolf Hitler Platz biała furgonetka skręciła na północ. Za kierownicą siedział Reggie Morgan, a obok niego Paul Schumann. Obaj spoglądali w lewo na stadion. Wznosiły się przed nim dwie masywne kanciaste kolumny, między którymi rozpięto pięć olimpijskich kół.

Kiedy skręcali w lewo w Olympische Strasse, Paul znów zwrócił uwagę na ogromne rozmiary kompleksu sportowego. Według tablic informacyjnych, poza samym stadionem znajdowała się tu pływalnia, boisko, lodowisko, amfiteatr oraz wiele budynków gospodarczych i parkingów. Stadion był biały i bardzo długi, górował nad okolicą; Paulowi przypominał niezwyciężony pancernik.

Teren kompleksu był niezwykle zatłoczony: w większości krzątali się tu robotnicy i dostawcy, ale widać było też wielu żołnierzy i strażników w szarych i czarnych mundurach – ochronę przywódców narodowych socjalistów, którzy urządzili sobie sesję zdjęciową na stadionie. Jeżeli „Byk” Gordon i senator chcieli, by Ernst zginął w miejscu publicznym, nie mogli dokonać lepszego wyboru.

Okazało się, że można dojechać do samego placu przed główną bramą stadionu. Ale porucznik SS (Otto Webber dorzucił szarżę oficerską gratis) wzbudziłby podejrzenia, wysiadając z prywatnej furgonetki. Postanowili więc objechać stadion. Paul zamierzał wysiąść obok zacienionego drzewami parkingu, który miał potem „patrolować”, sprawdzając ciężarówki i robotników, zmierzając wolno do magazynu wychodzącego na pomieszczenia prasowe od południowej strony stadionu.

Furgonetka skręciła z ulicy na trawiastą ścieżkę i zatrzymała się w miejscu, którego nie można było dostrzec ze stadionu. Paul wysiadł i złożył mauzera. Zdjął z karabinu celownik optyczny – który nie należał do typowego wyposażenia strażnika – i wsunął do kieszeni. Zarzucił broń na ramię i nacisnął na głowę czarny hełm.

– Jak wyglądam? – spytał.

– Tak prawdziwie, że mógłbym się przestraszyć. Powodzenia. Będzie mi potrzebne, pomyślał ponuro Paul, widząc zza drzew dziesiątki robotników gotowych wskazać intruza i setki strażników, którzy z radością wpakowaliby mu kulkę. Szansa jak pięć do sześciu…

Rany. Zerknął na Morgana i pod wpływem impulsu zapragnął zasalutować mu po amerykańsku, jak weteran weteranowi, ale Paul Schumann był w pełni świadomy swej nowej roli.

– Heil. - Wyciągnął rękę. Morgan powstrzymał uśmiech i odwzajemnił nazistowskie pozdrowienie.

Kiedy Paul już się odwracał, by odejść, Morgan rzekł cicho:

– Zaczekaj, Paul. Kiedy dzisiaj rano rozmawiałem z „Bykiem” Gordonem i senatorem, życzyli ci powodzenia. Komandor kazał ci przekazać, że złoży ci pierwsze zamówienie – na wydrukowanie zaproszeń na ślub córki. Wiesz, co to znaczy?

Paul skinął głową i zaciskając dłoń na pasku mauzera, ruszył w kierunku stadionu. Wyszedł spomiędzy drzew na duży parking, na którym mogło się pomieścić ze dwadzieścia tysięcy samochodów. Kroczył zdecydowanie, wpatrując się z uwagą w zaparkowane pojazdy jak wzorowy czujny strażnik.

Dziesięć minut później Paul znalazł się pod strzelistą bramą stadionu. Pilnowali jej żołnierze, dokładnie sprawdzając papiery i rewidując każdego, kto chciał wejść, ale na placu przed stadionem Paul był po prostu jednym z wielu żołnierzy i nikt nie zwracał na niego uwagi. Rzucając od czasu do czasu Heil Hitler, okrążył budowlę, kierując się w stronę magazynu. Minął ogromny żelazny dzwon z napisem „Zwołuję młodzież świata”.

Zbliżając się do magazynu, zauważył, że budynek nie ma okien ani tylnego wyjścia; ucieczka po strzale będzie trudna. Będzie musiał wyjść od frontu, widoczny ze stadionu jak na dłoni. Przypuszczał jednak, że akustyka znacznie utrudni ustalenie, skąd padł strzał. Poza tym huk zagłuszą zapewne hałasy dobiegające z budowy – łomot kafarów, ryk pił, nitownic i tak dalej. Paul mógłby bez pośpiechu opuścić magazyn, zatrzymać się i rozejrzeć, a nawet zawołać o pomoc, nie wzbudzając żadnych podejrzeń.

Było wpół do drugiej. Otto Webber, który pojechał na pocztę przy Potsdamer Platz, miał zadzwonić piętnaście po drugiej. Mnóstwo czasu.

Paul szedł powoli, lustrując teren, zaglądając do aut.

– Heil Hitler - powiedział do kilku robotników, którzy rozebrani do pasa malowali ogrodzenie. – Gorąco jak na taką pracę.

– Ach, wcale nie – odrzekł jeden. – A nawet gdyby było gorąco, to co? Pracujemy dla dobra ojczyzny.

– Fiihrer jest z was dumny – powiedział Paul i ruszył dalej do swego stanowiska strzeleckiego.

Zerknął nieufnie na magazyn, jak gdyby się zastanawiał, czy nie czyha tam jakieś niebezpieczeństwo. Naciągnąwszy czarne skórzane rękawiczki, które stanowiły element umundurowania, otworzył drzwi i wszedł. W środku ujrzał kartonowe pudła związane szpagatem. Od razu poznał zapach, który towarzyszył mu w dawnych czasach: gorzkawą woń papieru i słodką farby drukarskiej. W magazynie trzymano programy igrzysk albo broszurki pamiątkowe. Paul ustawił kilka kartonów, przygotowując sobie stanowisko strzeleckie. Następnie rozłożył kurtkę munduru z prawej strony miejsca, w którym zamierzał się położyć, aby zgarnąć w nią łuski pocisków wyrzucane z zamka karabinu. Zapewne nie musiał się przejmować zbieraniem łusek ani uważać na odciski palców. Nie miał tu kartoteki i przed zmierzchem nie będzie go już w kraju. Mimo to pamiętał o tych szczegółach, ponieważ należało to do jego rzemiosła.

Wszystko musiało grać.

Trzeba uważać na „p” i „q”.

Stojąc w głębi niskiego budynku, oglądał stadion przez celownik optyczny. Dostrzegł otwarty korytarz za lożą prasową, którym Ernst miał się dostać na schody, aby zejść na spotkanie z posłańcem czy kierowcą zapowiedzianym przez Webbera. Kiedy tylko pułkownik pojawi się w drzwiach, Paul będzie miał doskonały cel. Mógł go także trafić przez duże okna, gdyby Ernst przy którymś przystanął.

Za dziesięć druga.

Paul usiadł po turecku, kładąc sobie karabin na kolanach. Po czole spływały mu strużki potu, łaskocząc skórę. Otarł twarz rękawem koszuli i zaczął montować celownik.

– Jak ci się podoba, Rudi?

Reinhard Ernst nie oczekiwał jednak od wnuka odpowiedzi. Chłopiec wpatrywał się jak urzeczony w ogromną przestrzeń stadionu olimpijskiego. Znajdowali się w długim pomieszczeniu dla prasy od południowej strony budynku, nad lożą Fiihrera. Ernst podniósł Rudiego na wysokość okna i chłopiec niemal podskakiwał z przejęcia.

– Ach, któż to? – odezwał się czyjś głos.

Ernst odwrócił się i ujrzał Adolfa Hitlera, który wszedł do loży prasowej w towarzystwie dwóch funkcjonariuszy SS.

– Witam pana, Fiihrerze.

Hitler podszedł bliżej, uśmiechając się do chłopca.

– To jest Rudi, dziecko mojego syna.

Cień współczucia na twarzy Fiihrera powiedział Ernstowi, że wódz pomyślał o śmierci Marka w wypadku podczas morskich manewrów. Pułkownik był przez chwilę zaskoczony, że Hitler o tym pamięta, ale przecież jego umysł był równie rozległy jak stadion, działał przerażająco szybko i zachowywał wszystko, co chciał zachować.

– Przywitaj się z naszym Fuhrerem, Rudi. Zasalutuj tak, jak cię uczyłem.

Chłopiec z zapałem wyprężył rękę w narodowosocjalistycznym pozdrowieniu, a Hitler zaśmiał się i zmierzwił mu włosy. Fiihrer podszedł do okna i zaczął pokazywać różne elementy stadionu, opowiadając o nich z entuzjazmem. Rozmawiał z chłopcem o szkole, wypytując, jakie przedmioty lubi najbardziej i jaki sport najbardziej mu się podoba.

Z korytarza dobiegły nowe głosy. Dwaj rywale, Goebbels i Góring, przyjechali razem. Ale to musiała być podróż, pomyślał Ernst, uśmiechając się w duchu.

Po swojej porannej klęsce w kancelarii Góring był przygaszony. Ernst dostrzegał to wyraźnie, mimo uśmiechu ministra. Dwaj najpotężniejsi ludzie w Niemczech tak bardzo się od siebie różnili… Wybuchy wściekłości Hitlera, choć gwałtowne, rzadko dotyczyły spraw osobistych: kiedy nie było jego ulubionego kakao albo kiedy uderzył się golenią o stół, po prostu wzruszał ramionami. Ale gdy jakieś niepowodzenia spotykały kraj, o tak, jego gniewu mogliby się przelęknąć najbliżsi przyjaciele. Kiedy jednak problem znikał, Fiihrer przechodził do innych spraw. Natomiast Góring przypominał zachłanne dziecko. Jeżeli cokolwiek szło nie po jego myśli, złościł się i rozpamiętywał nieszczęście, dopóki nie zaspokoił pragnienia zemsty.

Hitler tłumaczył chłopcu, jakie konkurencje będą rozgrywane w poszczególnych częściach stadionu. Ernst z rozbawieniem zauważył, że Góring maskuje szerokim uśmiechem złość, iż Fiihrer poświęca tyle uwagi wnukowi jego rywala.

W ciągu następnych dziesięciu minut zaczęli się zjawiać inni notable: minister obrony von Blomberg z Hjalmarem Schachtem, prezesem Banku Rzeszy, z którym Ernst opracował skomplikowany system finansowania programu zbrojeniowego za pomocą niewykrywalnych środków zwanych „wekslami Mefo”. Pozostałe imiona Schachta brzmiały Horace Greeley, po amerykańskich przodkach, i Ernst żartował z błyskotliwym ekonomistą, że jest potomkiem kowbojów. Przybyli także Himmler, Rudolf Hess o płaskiej twarzy i Reinhard Heydrich o oczach węża, który przywitał Ernsta z roztargnieniem, ale tak witał się z każdym.

Fotograf pieczołowicie ustawiał leicę i pozostały sprzęt, aby jak najlepiej ująć portretowane osoby i stadion w tle, unikając odbłysku światła w szybach. Ernst zainteresował się kiedyś fotografią. Sam miał kilka aparatów Leica i zamierzał kupić Rudiemu kodaka, które sprowadzano z Ameryki i łatwiej się obsługiwało niż precyzyjne niemieckie aparaty. Pułkownik utrwalił na zdjęciach niektóre z rodzinnych wycieczek. Szczególnie dobrze udokumentowane były wyjazdy do Paryża i Budapesztu, a także wyprawa do Schwarzwaldu i rejs po Dunaju.

– Dobrze – zawołał fotograf. – Możemy zaczynać.

Hitler koniecznie chciał mieć zdjęcie z Rudim. Posadził sobie chłopca na kolanach, śmiejąc się i gawędząc z nim jak dobry wujaszek. Dopiero potem rozpoczęła się właściwa sesja.

Ernst cieszył się, że Rudi dobrze się bawi, ale zaczynał odczuwać zniecierpliwienie. Uważał reklamę za absurd. Co więcej, był to poważny błąd taktyczny – podobnie zresztą jak pomysł zorganizowania igrzysk olimpijskich w Niemczech. Należało utrzymać w tajemnicy wiele spraw związanych z remilitaryzacją. Jak zagraniczny gość miał nie zauważyć, że odwiedza kraj, który zbroi się w błyskawicznym tempie i z każdym dniem rośnie w siłę?

Błyskały flesze i osobistości Trzeciej Rzeszy spoglądały w obiektyw, przybierając wesoły, zamyślony lub groźny wyraz twarzy. W przerwach między pozowaniem Ernst rozmawiał z Rudim albo stał na uboczu, układając w myślach list do Fiihrera na temat Badań Waltham i zastanawiając się, co ujawnić, a co zataić.

Czasem nie można informować o wszystkim…

W drzwiach stanął funkcjonariusz SS. Dostrzegłszy Ernsta, zawołał:

– Panie ministrze!

Odwróciło się wiele głów.

– Panie ministrze Ernst.

Pułkownika rozbawiła wyraźna irytacja Góringa; Ernst formalnie nie był sekretarzem stanu.

– Słucham?

– Jest do pana telefon z sekretariatu Gustava Kruppa von Bohlena. Z jakąś niezwykle pilną informacją. Bardzo ważną. W sprawie ostatniego spotkania panów.

Która z omawianych spraw mogła być aż tak pilna? Pierwsza dotyczyła uzbrojenia okrętów. Nie wydawała się mieć aż tak wielkiego znaczenia. Ale teraz, gdy Anglia zaakceptowała nowe limity niemieckiej marynarki, może Krupp miał trudności z realizacją takiego kontyngentu. Ale po chwili zdał sobie sprawę, że przecież baron nie został jeszcze poinformowany o sukcesie w negocjacjach traktatowych. Krupp, wybitny kapitalista i technik, był niestety tchórzem, który unikał partii jak ognia, a gdy Hitler doszedł do władzy, stał się fanatycznym neofitą narodowego socjalizmu. Ernst przypuszczał, że w najgorszym razie chodzi o jakiś drobny kłopot. Ale Krupp wraz synem byli tak ważnym elementem programu zbrojeń, że nie można ich było lekceważyć.

– Może pan rozmawiać z jednego z tych aparatów. Zaraz przełączę.

– Przepraszam na chwilę, Fiihrerze.

Hitler skinął głową i wrócił do rozmowy z fotografem o kącie obrazu.

Po chwili zabrzęczał jeden z ustawionych pod ścianą telefonów. Ernst podniósł słuchawkę aparatu, w którym zapaliła się lampka.

– Tak? Tu pułkownik Ernst.

– Witam, pułkowniku. Mówi Stroud, asystent barona von Bohlena. Przepraszam, że pana niepokoję. Baron wysyła panu pewne dokumenty do przejrzenia. Są u kierowcy, który przyjechał właśnie na stadion.

– Co to za dokumenty? Chwila ciszy.

– Baron polecił mi, żebym nie mówił o szczegółach przez telefon.

– Tak, tak, dobrze. Gdzie jest ten kierowca?

– Na podjeździe z południowej strony stadionu. Tam go pan znajdzie. Lepiej zachować dyskrecję. Proszę wyjść do niego osobiście, panie pułkowniku. Tak polecono mi przekazać.

– Tak, oczywiście.

– Heil Hitler.

– Heil.

Ernst odłożył słuchawkę. Góring obserwował go jak otyły sokół.

– Kłopoty, ministrze?

Pułkownik zignorował fałszywe współczucie i ironię, jaka zabrzmiała w użytym przez Góringa tytule. Zamiast skłamać, przyznał:

– Krupp ma jakiś kłopot. Właśnie przysłał mi wiadomość.

Jako producent uzbrojenia, artylerii i amunicji, Krupp częściej kontaktował się z Ernstem i dowódcami marynarki niż z Góringiem, którego domeną było lotnictwo.

– Ach. – Zwalisty mężczyzna odwrócił się do lustra, które przyniósł fotograf, i palcem poprawił makijaż.

Ernst ruszył do drzwi.

– Opa, mogę iść z tobą?

– Oczywiście, Rudi. Chodź.

Chłopiec pobiegł za dziadkiem. Wyszli do zewnętrznego korytarza łączącego wszystkie pomieszczenia prasowe. Ernst objął wnuka ramieniem. Odnalazł właściwą drogę i obaj skierowali się do drzwi wiodących na schody. Pułkownik z początku bagatelizował całą sprawę, lecz zaczynał się niepokoić. Stal produkowaną przez Kruppa uważano za najlepszą na świecie: ze słynnej Enduro KA-2 wykonano iglicę imponującego budynku Chryslera w Nowym Jorku. Oznaczało to jednak też, że autorzy planów zbrojeniowych obcych armii bardzo uważnie przyglądają się zakładom Kruppa. Ciekawe, czy Brytyjczycy albo Francuzi wiedzieli, jaką część jego stali zamiast do produkcji torów kolejowych, pralek czy samochodów przeznacza się na uzbrojenie.

Dziadek z wnukiem mijali licznych robotników i brygadzistów, którzy dwoili się i troili, kończąc prace budowlane na piętrze loży prasowej, montując urządzenia, szlifując i malując ściany. Przemykając obok stanowiska stolarzy, Ernst zerknął na rękaw marynarki i skrzywił się z niesmakiem.

– Co się stało, Opa? - zawołał Rudi, przekrzykując wizg piły.

– Popatrz tylko. Popatrz, jak się ubrudziłem. – Miał na ubraniu odrobinę gipsu.

Ernst otrzepał rękaw, ale trochę jasnego pyłu pozostało. Pomyślał, czy spróbować usunąć go na mokro, ale gips mógłby przywrzeć do tkaniny na dobre. Gertruda nie byłaby zadowolona. Postanowił zająć się tym później. Położył dłoń na klamce drzwi prowadzących do łącznika na schody.

– Panie pułkowniku! – usłyszał za plecami.

Odwróciwszy się, zobaczył esesmana, który za nimi wybiegł. Żołnierz musiał do nich wołać, żeby przekrzyczeć hałas narzędzi.

– Panie pułkowniku, są tu psy Fiihrera. Może pański wnuk chciałby zrobić sobie z nimi zdjęcie.

– Psy? – Oczy Rudiego rozbłysły.

Hitler lubił owczarki niemieckie i miał kilka. Były to przyjazne, domowe zwierzęta.

– Chcesz, Rudi? – spytał Ernst.

– Och, tak, Opa.

– Tylko ich nie drażnij.

– Nie będę.

Ernst odprowadził chłopca do korytarza i patrzył, jak malec biegnie do owczarków, które węszyły po loży prasowej. Hitler roześmiał się, kiedy Rudi objął większego psa i pocałował go w łeb. Zwierzę polizało go szerokim jęzorem. Góring pochylił się nie bez trudu i pogłaskał psy z dziecinnym uśmiechem na okrągłej twarzy. Choć minister był na ogół nieczułym człowiekiem, szczerze kochał zwierzęta.

Pułkownik wrócił do drzwi na końcu korytarza. Próbując zdmuchnąć gips z rękawa, przystanął przed jednym z dużych okien wychodzących na południe i wyjrzał na zewnątrz. Oślepiło go słońce. Zostawił kapelusz w loży prasowej. Zastanawiał się, czy po niego wrócić.

Nie, to by…

Poczuł potężne uderzenie, które pozbawiło go tchu i cisnęło na płachtę, którą była przykryta marmurowa posadzka. Rozpaczliwie łapał powietrze, zdezorientowany, przerażony… Padając na podłogę, zdążył pomyśleć: teraz jeszcze zapaskudzę sobie garnitur farbą! Co na to powie Gertruda?

26

Dom Monachijski” był małą restauracją oddaloną dziesięć przecznic na północny zachód od Tiergarten i pięć od Dresden Allee.

Willi Kohl jadał tu kilka razy i pamiętał świetny węgierski gulasz, do którego dodawano tu ni mniej, nie więcej tylko kminek i rodzynki. Do obiadu podano wówczas wyśmienite austriackie wino Blaufrankisch.

Zaparkowali samochód przed samym lokalem i Kohl zostawił nad deską rozdzielczą legitymację kripo, aby ostudzić zapał gorliwych funkcjonariuszy szupo uzbrojonych w bloczek mandatów.

Wytrząsając popiół z fajki, Kohl ruszył szybkim krokiem do restauracji, a w ślad za nim podążał Konrad Janssen. Wnętrze było utrzymane w stylu bawarskim: brązowe drewno i pożółkłe sztukaterie ozdobione niezdarnie rzeźbionymi i malowanymi drewnianymi gardeniami. W sali unosił się aromat kwaśnych przypraw i pieczonego mięsa. Inspektor natychmiast poczuł głód; jadł tylko skromne śniadanie złożone z ciastka i kawy. Było gęsto od dymu, ponieważ kończyła się pora obiadowa i klienci zamienili puste już talerze na kawę i papierosy.

Kohl ujrzał swojego syna Guntera w towarzystwie dowódcy drużyny Hitlerjugend i dwóch innych nastolatków w mundurach. Członkowie Hitlerjugend nawet w restauracji nie zdejmowali swych czapek w wojskowym stylu – albo z braku szacunku dla obyczajów, albo z powodu ich nieznajomości.

– Dostałem wiadomość, chłopcy. Wyprężając ramię, dowódca Hitlerjugend rzekł:

– Heil Hitler, panie inspektorze. Zidentyfikowaliśmy człowieka, którego pan szuka. – Wyciągnął zdjęcie ofiary znalezionej w Dresden Allee.

– Naprawdę?

– Tak jest.

Kohl zerknął na Guntera, którego mina wskazywała, że chłopcem targają sprzeczne uczucia. Z jednej strony był dumny z nowego statusu, jaki zyskał wśród członków Hitlerjugend, z drugiej miał za złe Helmutowi, że ten na własną rękę postanowił zbadać restaurację, nie czekając na policję. Inspektorowi przyszło na myśl, że to wydarzenie może im przynieść podwójną korzyść – on zidentyfikuje ofiarę, a jego syn dostanie praktyczną lekcję życia między narodowymi socjalistami.

Kierownik sali albo właściciel restauracji, krępy, łysiejący mężczyzna w ciemnoszarym garniturze i wytartej kamizelce w złote paski, zasalutował Kohlowi. W jego głosie wyraźnie słychać było niepokój. Hitlerjugend należeli do najbardziej skwapliwych denuncjatorów.

– Panie inspektorze, pański syn i jego koledzy pytali mnie o tę osobę.

– Tak, tak. Panie…

– Gerhard Klemp. Jestem kierownikiem tego lokalu od szesnastu lat.

– Czy ten człowiek jadł tu wczoraj obiad?

– Owszem, jadł. Przychodził mniej więcej trzy razy w tygodniu. Pierwszy raz zjawił się kilka miesięcy temu. Mówił, że podoba mu się u nas, bo przygotowujemy nie tylko niemieckie jedzenie.

Kohl wolał, by chłopcy wiedzieli jak najmniej o morderstwie, dlatego powiedział do syna i członków Hitlerjugend:

– Dziękuję, synu. Dziękuję, Helmut. Zajmiemy się resztą. Jesteście chlubą naszego narodu.

– Jestem gotów zrobić wszystko dla naszego Fiihrera, panie inspektorze – oświadczył Gruber tonem stosownym do wzniosłości swojej deklaracji. – Do widzenia. – Znów uniósł wyprostowane ramię. Gunter zrobił to samo, na co inspektor odpowiedział równie energicznym salutem.

– Heil. - Inspektor starał się nie zwracać uwagi na nieco rozbawioną minę Janssena.

Chłopcy wyszli z restauracji, śmiejąc się i wesoło przekrzykując. Wyglądali teraz na zupełnie normalnych, szczęśliwych młodych ludzi, w ogóle nieprzypominających bezmyślnych automatów z filmu „Metropolis” Fritza Langa, do jakich na co dzień byli podobni. Kohl pochwycił spojrzenie syna, który pomachał do niego z uśmiechem. Inspektor modlił się w duchu, by decyzja, którą podjął w interesie chłopca, nie okazała się błędem; Gunter tak łatwo mógł ulec wpływowi grupy.

Odwrócił się do Klempa i pokazał zdjęcie.

– O której jadł tu wczoraj obiad?

– Przyszedł wcześnie, zaraz po otwarciu, około jedenastej. Wyszedł trzydzieści, czterdzieści minut później.

Kohl dostrzegł, że Klemp zmartwił się wiadomością o śmierci swego klienta, ale stara się nie okazywać żalu, na wypadek gdyby ten okazał się wrogiem państwa. Widać było, że umiera z ciekawości, ale jak większość obywateli boi się pytać o wyniki śledztwa i dobrowolnie nie udzieli żadnych informacji, jeśli nie zostanie spytany. Przynajmniej nie chorował na ogólnonarodową ślepotę.

– Był sam?

– Tak.

– Nie zauważył pan przypadkiem, czy ktoś towarzyszył mu na ulicy, kiedy szedł do restauracji? – zapytał Janssen, wskazując duże, nieosłonięte okna. – Albo może spotkał się z kimś po wyjściu?

– Nie, nikogo nie widziałem.

– Czy był ktoś, kto często siedział z nim przy stole?

– Nie, zwykle jadał sam.

– W którą stronę poszedł wczoraj po obiedzie? – zapytał Kohl, skrzętnie zapisując wszystko w notatniku, zwilżywszy przedtem językiem czubek ołówka.

– Chyba na południe. Czyli w lewo. W kierunku Dresden Allee.

– Co pan o nim wie?

– Ach, kilka rzeczy. Na przykład znam jego adres, jeżeli to panów interesuje.

– Owszem, interesuje – odrzekł podekscytowany Kohl.

– Kiedy zaczął się u nas regularnie stołować, zaproponowałem mu otwarcie rachunku. – Kierownik zajrzał do skrzynki wypełnionej starannie zapisanymi kartami i zanotował na kartce adres. Janssen zerknął na nazwę i numer ulicy.

– Dwie przecznice stąd, panie inspektorze.

– Wie pan o nim coś jeszcze?

– Obawiam się, że niewiele. Był dość tajemniczy. Rzadko rozmawialiśmy. Nie chodziło o język. Ale zazwyczaj był zajęty. Czytał gazetę, książkę albo jakieś służbowe dokumenty i nie miał ochoty na pogawędkę.- Co pan ma na myśli, mówiąc „nie chodziło o język”?

– Och, był Amerykaninem.

Kohl uniósł brew, spoglądając na Janssena.

– Doprawdy?

– Tak, panie inspektorze – odparł Klemp, jeszcze raz zerkając na zdjęcie martwego mężczyzny.

– Jak się nazywał?

– Reginald Morgan.

– Kim pan jest?

W odpowiedzi na pytanie Reinharda Ernsta, Robert Taggert uniósł ostrzegawczo palec, po czym ostrożnie wyjrzał przez okno, przed którym pułkownik stał przed chwilą, zanim Taggert nie zwalił go z nóg, aby Ernst zniknął z pola widzenia Paula Schumanna ukrywającego się w magazynie.

Taggert zatrzymał wzrok na czarnych drzwiach magazynu i zdawało mu się, że dojrzał lufę mauzera poruszającą się nieznacznie w przód i w tył.

– Niech nikt nie wychodzi! – zawołał do robotników. – Nie podchodzić do okien ani drzwi!

Ernst usiadł na pudle z puszkami farb. Kilku robotników pomogło mu się wcześniej podnieść z podłogi.

Taggert spóźnił się na stadion. Musiał objechać białą furgonetką budowlę od północy i zachodu, aby Schumann nie zobaczył samochodu. Potem pokazał wartownikom legitymację i popędził schodami do loży prasowej, gdy nagle ujrzał Ernsta stojącego przed oknem. W korytarzu panował taki hałas, że pułkownik nie usłyszał jego wołania przez warkot pił. Amerykanin rzucił się więc sprintem w jego stronę, mijając kilkunastu zdumionych robotników, i odepchnął Ernsta od okna.

Pułkownik rozcierał sobie głowę, którą uderzył o zasłoniętą brezentem posadzkę. Nie widział krwi i chyba nie odniósł poważnych obrażeń, choć szarża Taggerta mocno go zaskoczyła i na chwilę pozbawiła tchu.

Odpowiadając na pytanie Ernsta, Taggert rzekł:

– Pracuję w amerykańskiej służbie dyplomatycznej w Waszyngtonie. – Podał mu dokumenty: legitymację rządową i autentyczny paszport amerykański wystawiony na jego własne nazwisko, nie fałszywkę z nazwiskiem Reginalda Morgana – agenta Biura Wywiadu Marynarki Wojennej, którego zastrzelił w Dresden Allee na oczach Paula Schumanna i za którego od wczoraj się podawał. – Przyszedłem ostrzec pana o spisku na pańskie życie. Pod stadionem jest zamachowiec.

– Ale Krupp… czy jest w to zamieszany baron von Bohlen?

– Krupp? – udał zdziwienie Taggert. Ernst opowiedział mu o telefonie.

– Nie, to pewnie dzwonił inny konspirator, chcąc pana wywabić. – Wskazał drzwi. – Zabójca zaczaił się w jednym z magazynów od południowej strony stadionu. To podobno Rosjanin przebrany w mundur SS.

– Rosjanin? Tak, tak, mieliśmy alarm w sprawie takiego człowieka.

W rzeczywistości Ernstowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Mógł spokojnie wystawać pod oknami i wyjść na zewnątrz. Schumann miał ten sam karabin, który wczoraj wypróbowywał przy placu Listopada 1923, ale wieczorem Taggert zaczopował broń ołowiem i gdyby Schumann nawet strzelił, kula w ogóle nie opuściłaby lufy. Gangster mógłby się jednak zorientować, że wpadł w zasadzkę i uciec, nawet gdyby został ranny przy eksplozji karabinu.

– Naszemu Fuhrerowi może grozić niebezpieczeństwo!

– Nie – odrzekł Taggert. – Zamachowcowi chodzi tylko o pana.

– O mnie? – Ernst raptownie podniósł wzrok. – Mój wnuk! – Zerwał się z miejsca. – Tu jest mój wnuk. On też może być celem.

– Musimy wszystkim powiedzieć, żeby nie zbliżali się do okien – powiedział Taggert. – I ewakuować cały stadion.

Obaj ruszyli biegiem w głąb korytarza.

– Czy w loży prasowej jest Hitler? – zapytał Taggert.

– Kilka minut temu jeszcze był.

Och, było lepiej, niż mógł się spodziewać. Kiedy w pensjonacie Schumann powiedział, że zgromadzi się tu prawie całe dowództwo razem z Hitlerem, Taggert wpadł w zachwyt, choć oczywiście nie dał tego po sobie poznać.

– Muszę mu powiedzieć, czego się dowiedzieliśmy. Trzeba działać szybko, zanim zamachowiec zdąży uciec.

Weszli do loży prasowej. Amerykanin osłupiał na widok najpotężniejszych ludzi w Niemczech, którzy jak jeden mąż odwrócili się, spoglądając na niego ciekawie. Taggert nie wzbudził żadnego zainteresowania jedynie w dwóch rozbrykanych owczarkach niemieckich i uroczym chłopczyku w wieku sześciu albo siedmiu lat.

Adolf Hitler spojrzał na Ernsta, który wciąż trzymał się za głowę, zauważył plamy z farby i gipsu na jego garniturze.- Reinhardzie, jesteś ranny? – spytał zaniepokojony.

– Opa! – Chłopiec podbiegł do dziadka.

Ernst objął wnuka i szybko odciągnął go na środek sali, z dala od okien i drzwi.

– Wszystko w porządku, Rudi. Po prostu się przewróciłem… Niech nikt nie podchodzi do okien! – Dał znak funkcjonariuszowi SS. – Proszę zabrać mojego wnuka na korytarz. I zostać tam z nim.

– Tak jest. – Mężczyzna w czarnym mundurze spełnił polecenie.

– Co się stało? – spytał podniesionym głosem Hitler.

– Ten człowiek jest amerykańskim dyplomatą – powiedział Ernst. – Mówi, że na zewnątrz jest jakiś Rosjanin z karabinem. W jednym z magazynów na południe od stadionu.

Himmler skinął głową jednemu z esesmanów.

– Wezwij ludzi! Zbierz oddział na dole.

– Tak jest.

Ernst opowiedział o ostrzeżeniu, jakie przyniósł mu Taggert. Niemiecki przywódca podszedł do Amerykanina, któremu z wrażenia odjęło mowę. Hitler był niewysoki, prawie tego samego wzrostu co Taggert, lecz miał masywniej szą sylwetkę i grubsze rysy twarzy. Jego blade oblicze przybrało surowy wyraz, kiedy z uwagą oglądał papiery Amerykanina. Dyktator Niemiec miał worki pod oczami i lekko opadające powieki, ale jego wzrok był dokładnie tak przenikliwy, jak opowiadano. Ten człowiek mógł zahipnotyzować każdego, pomyślał Taggert, czując, że sam ulega jego mocy.

– Fiihrerze, mogę spojrzeć? – zapytał Himmler. Hitler podał mu dokumenty. Szef policji przejrzał je i spytał:

– Mówi pan po niemiecku?

– Tak.

– Z całym szacunkiem, czy jest pan uzbrojony?

– Jestem – odrzekł Taggert.

– Z uwagi na obecność Fiihrera i innych osób, odbiorę panu broń, dopóki nie ustalimy, o co chodzi w tej sprawie.

– Oczywiście. – Taggert uniósł marynarkę, pozwalając jednemu z esesmanów zabrać pistolet. Spodziewał się tego. Himmler był przecież dowódcą SS, którego najważniejszym zadaniem była ochrona Hitlera i dygnitarzy rządowych.

Himmler rozkazał innemu funkcjonariuszowi obserwować magazyny i meldować, gdyby zauważył zamachowca.

– Pospiesz się.

– Tak jest.

Kiedy wychodził z loży prasowej, do sali wkroczyło kilkunastu uzbrojonych esesmanów i ustawiło się wokół zgromadzonych. Taggert odwrócił się do Hitlera i z szacunkiem skłonił głowę.

– Panie kanclerzu, kilka dni temu dowiedzieliśmy się o prawdopodobnym spisku przygotowywanym przez Rosjan.

Himmler pokiwał głową.

– Dostaliśmy na ten temat sygnał z Hamburga – o Rosjaninie, który zamierzał wyrządzić jakieś „szkody”.

Hitler uciszył go gestem i dał znak Taggertowi, by mówił dalej.

– Nie przywiązywaliśmy dużej wagi do tej informacji. Od tych przeklętych Rosjan ciągle docierają do nas podobne wiadomości. Ale kilka godzin temu poznaliśmy pewne szczegóły: że celem ma być pułkownik Ernst i zamachowiec być może zjawi się po południu na stadionie. Przypuszczałem, że będzie chciał obejrzeć stadion, zamierzając zastrzelić pułkownika w trakcie igrzysk. Przyjechałem to sprawdzić i zauważyłem jakiegoś człowieka, który wśliznął się do magazynu od południowej strony stadionu. Potem z przerażeniem dowiedziałem się, że jest tu pułkownik i wszyscy panowie.

– Jak on się dostał na teren obiektu? – krzyknął ze złością Hitler.

– Podobno w mundurze SS i z fałszywymi dokumentami – odrzekł Taggert.

– Właśnie miałem wyjść na parking – wtrącił Ernst. – Ten człowiek uratował mi życie.

– A Krupp? – odezwał się Góring. – Dzwonili z jego sekretariatu.

– Jestem pewien, że Krupp nie ma z tą sprawą nic wspólnego – powiedział Taggert. – Telefon był niewątpliwie od wspólnika zamachowca, by wywabić pułkownika na zewnątrz.

Himmler dał znak Heydrichowi, który podszedł do telefonu, wykręcił numer i przez chwilę z kimś rozmawiał. Potem uniósł wzrok.

– Nie, to nie był Krupp. Chyba że zwykle dzwoni z poczty przy Potsdamer Platz.

– Dlaczego nic o tym nie wiedzieliśmy? – mruknął Hitler, spoglądając groźnie na Himmlera.

Taggert słyszał o dręczącej Hitlera paranoi, która kazała mu wszędzie szukać spisku. Pospieszył Himmlerowi z pomocą, mówiąc:

– Rosjanie byli bardzo sprytni. Dowiedzieliśmy się o tym z naszych moskiewskich źródeł tylko dzięki zbiegowi okoliczności… Nie mamy jednak czasu do stracenia. Jeżeli się zorientuje, że go wytropiliśmy, ucieknie i jeszcze raz spróbuje.- Dlaczego Ernst? – zapytał Góring.

Taggert przypuszczał, że minister ma na myśli: Dlaczego nie ja? Odpowiedział, zwracając się do Hitlera:

– Fiihrerze, o ile nam wiadomo, pułkownik Ernst jest zaangażowany w program remilitaryzacji. Ten fakt nie wzbudza u nas niepokoju – w Ameryce uważamy Niemcy za naszego największego sojusznika europejskiego i chcemy, aby kraj dysponował silną armią.

– Pańscy rodacy tak uważają? – zapytał Hitler. W kręgach dyplomatycznych dobrze wiedziano, że niemieckiego przywódcę martwią antyniemieckie nastroje w Ameryce.

Mogąc nareszcie porzucić łagodny sposób bycia Reggiego Morgana, Taggert powiedział ostrym tonem:

– Nie zawsze docierają do pana wszystkie sygnały. Najgłośniej mówią Żydzi – w pańskim kraju i moim – bez przerwy narzekają też elementy lewicowe, prasa, komuniści, socjaliści. Ale to tylko znikomy ułamek społeczeństwa. Nie, nasz rząd i zdecydowana większość Amerykanów szczerze pragną sojuszu z Niemcami i życzą wam, abyście zrzucili jarzmo Wersalu. To Rosjan drażni wasz program zbrojeniowy. Teraz jednak… proszę, liczy się każda minuta. Zamachowiec.

W tym momencie wrócił funkcjonariusz SS.

– Melduję, że to prawda. Drzwi jednego z magazynów obok parkingu są otwarte i rzeczywiście widać w nich lufę karabinu skierowaną w stronę stadionu.

Kilku z mężczyzn zebranych w loży prasowej wydało stłumione okrzyki oburzenia. Joseph Goebbels nerwowo skubał ucho. Góring wyciągnął z kabury lugera i wymachiwał nim komicznie jak dziecko bawiące się drewnianym pistoletem.

– Komunistyczne żydowskie bydlaki! – wrzasnął w furii Hitler. Drżały mu ręce i głos. – Bezczelnie przyjeżdżają do mojego kraju i wbijają mi nóż w plecy! I to przed samą olimpiadą! Co za… – Był zbyt wściekły, aby kontynuować swoją diatrybę.

– Znam rosyjski – powiedział do Himmlera Taggert. – Niech pan rozkaże otoczyć magazyn i pozwoli mi go przekonać, żeby się poddał. Jestem pewien, że gestapo lub SS potrafią go nakłonić do wyjawienia, kim są pozostali konspiratorzy i gdzie się ukrywają.

Himmler skinął głową i zwrócił się do Hitlera:

– Fiihrerze, musi pan niezwłocznie z wszystkimi opuścić stadion. Podziemnym korytarzem. Być może jest tylko jeden zamachowiec, ale możliwe, że są inni, o których ten Amerykanin nie wie.

Jak każdy, kto czytał raporty wywiadu na temat Heinricha Himmlera, Taggert uważał byłego handlarza nawozów za na wpół obłąkanego, nieuleczalnego pochlebcę. Miał tu jednak do odegrania swoją rolę, przytaknął więc skwapliwie:

– Reichsfuhrer Himmler ma rację. Nie jestem pewien, czy nasze informacje są pełne. Należy się udać w bezpieczne miejsce. Pomogę waszym ludziom schwytać tego człowieka.

Ernst uścisnął Taggertowi rękę.

– Serdecznie panu dziękuję.

Taggert skinął głową. Patrzył, jak Ernst zabiera z korytarza wnuka i dołącza do pozostałych, którzy schodzili wewnętrznymi schodami do podziemnego wyjazdu ze stadionu, otoczeni oddziałem straży przybocznej.

Dopiero gdy Hitler i jego świta wyszli, Himmler oddał Taggertowi pistolet. Następnie szef policji zwrócił się do funkcjonariusza SS, który miał zebrać na dole oddział:

– Gdzie twoi ludzie?

Esesman wyjaśnił, że dwudziestu ludzi zajęło stanowiska od wschodniej strony, w miejscu niewidocznym z magazynu.

– Dowódca SD Heydrich i ja zostaniemy tu i zarządzimy alarm dla okolicy. Przyprowadźcie tu tego Rosjanina.

– Heil Hitler. – Funkcjonariusz wykonał w tył zwrot i zbiegł po schodach, a Taggert podążył za nim. Popędzili na wschodnią stronę stadionu, dołączając do oddziału, który szerokim łukiem ruszył w stronę magazynu.

Otoczony beznamiętnymi twarzami esesmanów, wśród szczęku ładowanej broni, Robert Taggert, mimo wyczuwalnego dramatyzmu sytuacji, po raz pierwszy od wielu dni czuł się naprawdę swobodnie. Podobnie jak człowiek, którego zabił w Dresden Allee – Reggie Morgan – Taggert należał do osób, które żyły w cieniu środowisk rządowych, dyplomatycznych i biznesowych i wykonywały polecenia zwierzchników, uciekając się do legalnych, a często nielegalnych sposobów. Jedną z niewielu prawd, jakie zdradził Paulowi Schumannowi, było jego pragnienie objęcia posady na placówce w Niemczech lub gdzie indziej (Hiszpania istotnie byłaby mile widziana). Na taki smakowity kąsek trzeba sobie jednak było zasłużyć, nierzadko decydując się na szalone i ryzykowne przedsięwzięcia. Takie jak plan z udziałem tego biednego naiwniaka Schumanna.

Instrukcje z kraju były proste: dla dobra sprawy należało poświęcić Reggiego Morgana. Taggert miał go zabić i przejąć jegotożsamość. Następnie miał pomóc Paulowi Schumannowi w zaplanowaniu zamachu na Ernsta, a potem w ostatniej chwili „ocalić” niemieckiego pułkownika w dowód poparcia Stanów Zjednoczonych dla narodowych socjalistów. Wiadomość o uratowaniu Ernsta i zapewnienia Taggerta o amerykańskim poparciu miały dotrzeć do Hitlera. Rzeczywistość okazała się jednak znacznie łaskawsza: Taggert miał możliwość poinformowania o wszystkim Hitlera i Góringa osobiście.

Los Schumanna nie miał żadnego znaczenia: nieważne, czy umrze, do byłoby o wiele wygodniejsze, czy zostanie złapany i poddany torturom. W tym drugim wypadku Schumann mógł zacząć mówić… i opowiedzieć zupełnie niewiarygodną historyjkę o tym, że wynajęło go Biuro Wywiadu Marynarki Wojennej, aby zabił Ernsta. Niemcy natychmiast odrzuciliby tę niedorzeczność, ponieważ wydał go nie kto inny jak Taggert i Amerykanie. A gdyby wyszło na jaw, że nie jest Rosjaninem, tylko amerykańsko-niemieckim gangsterem? Cóż, w takim razie na pewno został przez Rosjan zwerbowany.

Prosty plan.

Ale od początku napotykał trudności. Taggert zamierzał zabić Morgana kilka dni wcześniej, aby wystąpić w jego roli podczas wczorajszego spotkania z Schumannem. Morgan był jednak bardzo ostrożny i umiejętnie prowadził życie tajnego agenta. Taggertowi udało się go dopaść dopiero w Dresden Allee. Tak niewiele brakowało…

Reggie Morgan znał tylko stare hasło – nie to o tramwaju na Alexanderplatz – kiedy więc spotkał się z Schumannem w alei, obaj doszli do wniosku, że mają do czynienia z wrogiem. Taggert zabił Morgana w ostatniej chwili i zdołał przekonać Schumanna, że to on jest prawdziwym agentem – dzięki właściwemu hasłu, fałszywemu paszportowi i dokładnemu opisowi senatora. Postarał się także o to, by pierwszy przeszukać kieszenie trupa. Udał, że znalazł dowód na przynależność Morgana do SA, choć dokument, który, pokazał Schumannowi, był w istocie kartą potwierdzającą wpłatę darowizny na fundusz pomocy dla weteranów wojennych. Podobne karty nosiła połowa mieszkańców Berlina, ponieważ brunatne koszule z niezwykłą zręcznością zabiegały o „datki”.

Sam Schumann także okazał się trudną przeszkodą. Och, facet był niezwykle sprytny i w ogóle nie przypominał zwykłego bandyty, jakiego spodziewał się ujrzeć Taggert. Był podejrzliwy i nie zdradzał swoich myśli. Taggert musiał bardzo uważać na to, co mówi i robi, stale powtarzając sobie w duchu, że jest Reginaldem Morganem, upartym i nijakim urzędnikiem. Na przykład kiedy Schumann uparł się, aby sprawdzili, czy na zwłokach są jakieś tatuaże, Taggert był przerażony. Bał się, że mogą znaleźć wytatuowany napis „Marynarka USA” albo nazwę statku, na którym Morgan służył podczas wojny. Ale los się do niego uśmiechnął: nieboszczyk nie miał na skórze żadnych znaków.

Taggert wraz z oddziałem ludzi w czarnych mundurach dotarł do magazynu. Zobaczył koniec lufy mauzera: Paul Schumann nadal czekał na swój cel. Na znak dowódcy esesmani bezszelestnie zajęli stanowiska. Doskonałe umiejętności taktyczne Niemców jak zwykle wzbudziły podziw Taggerta.

Byli coraz bliżej.

Schumann był zajęty obserwacją balkonu za lożą prasową. Zastanawiał się pewnie, co się stało. Dlaczego Ernst zwleka? Czyżby telefon Webbera nie poskutkował?

Kiedy oddział SS okrążał magazyn, odcinając Schumannowi drogę ucieczki, Taggert powtórzył sobie w myśli, że kiedy to się skończy, będzie musiał wrócić do Berlina, odnaleźć Ottona Webbera i go zabić. I Kathe Richter.

Żołnierze zajęli pozycje wokół magazynu, a Taggert szepnął:

– Porozmawiam z nim po rosyjsku i nakłonię go, żeby się poddał.

Dowódca skinął głową. Amerykanin wyciągnął z kieszeni pistolet. Oczywiście nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo, ponieważ unieszkodliwił mauzera. Mimo to poruszał się wolno i niepewnie, udając ostrożność.

Niemcy przyglądali się, pełni uznania dla jego odwagi.

Taggert uniósł pistolet i podszedł do drzwi. Lufa karabinu poruszała się tam i z powrotem, wyraźnie świadcząc o frustracji Schumanna z powodu przedłużającego się oczekiwania.

Błyskawicznym ruchem Taggert szarpnął skrzydło drzwi i uniósł pistolet, kładąc palec na spuście.

Wszedł do środka.

I stanął jak wryty. Po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz.

Mauzer nadal był skierowany w stronę stadionu, poruszając się wolno w przód i w tył. Broń nie spoczywała jednak w rękach niedoszłego zamachowca, ale wisiała na szpagacie zdartym z kartonów i przywiązanym do belki u dachu.

Paul Schumann zniknął.

27

Biegł.

Nie była to bynajmniej jego ulubiona forma gimnastyki, choć Paul często robił parę okrążeń sali albo biegał w miejscu, aby utrzymać nogi w formie i oczyścić organizm z tytoniu, piwa i whisky. Ale teraz pędził jak Jesse Owens.

Biegł ile tchu w piersiach, uciekając przed zagrożeniem.

W przeciwieństwie do biednego Maksa zastrzelonego na ulicy, gdy usiłował się wymknąć patrolowi SS, Paul nie zwracał na siebie szczególnej uwagi; był ubrany w strój gimnastyczny i sportowe buty, które ukradł z szatni pływalni znajdującej się w budynku stadionu olimpijskiego, i wyglądał jak jeden z tysięcy sportowców trenujących w Charlottenburgu i okolicach przed igrzyskami. Był już pięć kilometrów na wschód od stadionu i zmierzał w stronę Berlina, wytężając wszystkie siły i oddalając się od zdrady, której sensu jeszcze nie rozumiał.

Dziwił się, że Reggie Morgan – jeśli to w ogóle był Morgan – po ułożeniu tak misternego planu, by zwabić go w pułapkę, popełnił banalny błąd. Niektórzy żołnierze mafii zapewne nie sprawdzali sprzętu przed każdą robotą. Ale to byli szaleńcy. Kiedy staje się naprzeciw bezwzględnych i uzbrojonych ludzi, należy się zawsze upewnić, czy broń sprawuje się nienagannie i czy wszystko gra.

W dusznym magazynie Paul zamontował celownik optyczny, sprawdzając, czy jest ustawiony tak samo jak na strzelnicy w lombardzie. Na koniec wyciągnął z mauzera zamek i spojrzał w lufę. Nie było prześwitu. Najpierw przyszło mu na myśl, że to jakieś zanieczyszczenie albo odrobina kreozotu z drewnianego futerału. Ale znalazł kawałek drutu i pogrzebał w środku. Uważnie obejrzał to, co udało mu się wydrapać. Ktoś nalał do lufy płynny ołów. Gdyby Paul strzelił, broń eksplodowałaby mu w rękach albo zamek rozorałby mu policzek.

Karabin był przez noc u Morgana i Paul nie miał wątpliwości, że to ta sama broń; kiedy ją wypróbowywał, zwrócił uwagę na charakterystyczny wzór drewna. Czyli Morgan lub ten, który udawał Morgana, celowo uszkodził mauzera.

Szybko zerwał szpagat z kartonowych pudeł i zawiesił karabin u sufitu, by z zewnątrz było widać koniec lufy, a następnie wymknął się z magazynu, dołączając do grupy żołnierzy maszerujących na północ. Skręcił przy kompleksie pływackim, znalazł w szatni dres i buty, wyrzucił mundur SS, a rosyjski paszport podarł i spuścił w toalecie.

A teraz był już pół godziny drogi od stadionu i biegł, biegł…

Pocąc się pod grubym dresem, Paul skręcił z szosy do małego miasteczka. Znalazł fontannę zrobioną z końskiego żłobu dla koni i nachylił się nad kranem, wypijając kwartę rdzawej wody. Potem przemył twarz.

Jak daleko było do miasta? Przypuszczał, że około siedmiu kilometrów. Zobaczył dwóch ludzi w zielonych mundurach i wysokich zielono-czarnych czapkach, którzy zatrzymali wysokiego mężczyznę, żądając okazania dokumentów.

Odwrócił się do nich plecami i jak gdyby nigdy nic skręcił w boczną uliczkę, uznając, że ryzykowne byłoby kontynuowanie podróży do Berlina pieszo. Zauważył parking przy stacji kolejowej. W rzędzie aut znalazł otwarte DKW i upewniwszy się, że nikt go nie widzi, za pomocą ułamanej gałęzi i kamienia wepchnął stacyjkę w deskę rozdzielczą. Namacał przewody, zębami ściągnął z miedzianych drucików izolację z tkaniny i skręcił ich końcówki. Wcisnął guzik startera. Silnik zgrzytnął, ale nie zaskoczył. Paul zorientował się, że zapomniał włączyć ssanie. Ustawił gałkę i spróbował jeszcze raz. Silnik ożył, strzelając z hukiem i dopiero gdy Paul wyregulował ssanie, zaczął równo pracować. Chwilę zajęło mu poznanie układu biegów, a potem ostrożnie ruszył wąskimi uliczkami miasteczka, kierując się na wschód i zastanawiając się, kto go oszukał.

I dlaczego? Chodziło o pieniądze? O politykę? Z innego powodu?

Nie przychodziła mu na myśl odpowiedź na żadne z tych pytań. Całą uwagę skupiał tylko na ucieczce.Wcisnął do oporu pedał gazu i wyjechał na szeroką, równiutką szosę, mijając tablicę informującą go, że od centrum Berlina dzieli go odległość sześciu kilometrów.

Był to skromny budynek w bok od Bremer Strasse w północno-zachodniej części miasta. Reginald Morgan mieszkał w typowym dla dzielnicy ponurym domu – kamienicy z czterema mieszkaniami pochodzącej z czasów II Rzeszy, choć jej widok w najmniejszym stopniu nie przywodził na myśl pruskiej chwały.

Willi Kohl i jego młody asystent wysiedli z dekawki. Usłyszeli jazgot syreny i po chwili ulicą przemknęła ciężarówka z oddziałem SS – zapewne kolejna akcja w ramach tajnego alarmu, na znacznie większą skalę, ponieważ towarzyszyły jej blokady ulic w różnych częściach miasta. Kohl i Janssen też zostali zatrzymani. Esesman z pogardą rzucił okiem na legitymację kripo i przepuścił ich machnięciem ręki. Nie odpowiedział na pytanie inspektora, co się dzieje, rzucając tylko krótkie: „Jechać”.

Kohl nacisnął przycisk przy masywnych drzwiach i czekał, przytupując niecierpliwie. Dopiero po dwóch następnych długich dzwonkach drzwi otworzyła niewysoka kobieta w ciemnej sukience i fartuchu, zaskoczona widokiem dwóch surowych mężczyzn w garniturach.

– Heil Hitler. Przepraszam panów, że tak długo nie otwierałam, ale moje nogi…

– Inspektor Kohl z kripo. – Pokazał legitymację, aby trochę uspokoić gospodynię; przynajmniej nie byli z gestapo.

– Zna pani tego człowieka? – Janssen pokazał jej zdjęcie zrobione w Dresden Allee.

– Ach, to pan Morgan, który tu mieszka! Nie wygląda zbyt… Nie żyje?

– Owszem.

– Boże wiel… – Politycznie kontrowersyjny zwrot uwiązł jej w gardle.

– Chcielibyśmy zobaczyć jego pokój.

– Tak, oczywiście, panie inspektorze. Proszę za mną.

Weszli na smętne i ponure podwórze, którego widok przygnębiłby nawet wiecznie pogodnego Papagena z „Czarodziejskiego fletu”. Kobieta szła, kołysząc się z boku na bok.

– Prawdę mówiąc, zawsze wydawał mi się trochę dziwny – powiedziała, łapiąc oddech. Zerkała na Kohla, jak gdyby chciała go zapewnić, że nie była wspólniczką Morgana, gdyby się okazało, że zabili go narodowi socjaliści, ale jego zachowanie nie było aż tak podejrzane, by sama zdecydowała się na niego donieść.

– Nie widzieliśmy go cały dzień. Wyszedł wczoraj przed obiadem i już nie wrócił.

Minęli kolejne drzwi po drugiej stronie podwórza i weszli po schodach korytarzem, w którym unosił się zapach cebuli i marynaty.

– Jak długo tu mieszkał? – zapytał Kohl.

– Trzy miesiące. Zapłacił z góry za sześć. I dał mi napiwek… – Urwała. – Ale nieduży.

– Pokoje były umeblowane? – Tak.

– Przypomina pani sobie, kto go odwiedzał?

– Nikogo nie widziałam. To znaczy, nigdy nie otwierałam żadnym jego gościom.

– Janssen, pokaż rysunek.

Kandydat na inspektora wyciągnął portret Paula Schumanna.

– Widziała pani tego człowieka?

– Nie, panie inspektorze. On też nie żyje? – Zreflektowała się, dodając szybko. – Nie, nigdy go nie widziałam.

Kohl spojrzał jej w oczy. Unikała jego wzroku, ale nie dlatego, że kłamała, lecz ze strachu. Wierzył jej. Po dalszych pytaniach powiedziała mu, że Morgan był biznesmenem, nie przyjmował w domu telefonów, a listy odbierał na poczcie. Nie wiedziała, czy miał biuro gdzieś w mieście. Nigdy nie mówił nic konkretnego na temat swojej pracy.

– Proszę nas teraz zostawić.

– Heil Hitler – powiedziała i wycofała się cichutko jak mysz. Kohl rozejrzał się po pokoju.

– Widzisz, Janssen, doszedłem do fałszywych wniosków.

– Jak to, panie inspektorze?

– Założyłem, że Morgan jest Niemcem, bo miał na sobie rzeczy z hitlerowskich materiałów. Ale nie wszyscy obcokrajowcy są tak bogaci, żeby mieszkać przy Unter den Linden i kupować najwytworniejsze ubrania w KaDeWe, chociaż tak się wszystkim wydaje.

Janssen zastanawiał się przez chwilę.

– To prawda, panie inspektorze. Ale możliwe, że nosił erzace z innego powodu.

– Dlatego że chciał uchodzić za Niemca?

– Tak jest.- Bardzo dobrze, Janssen. Może jednak nie chodziło mu o udawanie Niemca, ale po prostu nie chciał zwracać na siebie uwagi. Tak czy inaczej, wydaje się to podejrzane. Sprawdźmy, czy uda się nam choć trochę zgłębić tę tajemnicę. Najpierw szafy.

Kandydat na inspektora otworzył drzwi i zaczął przeglądać zawartość.

Kohl wybrał mniej męczące zadanie i zasiadł na skrzypiącym krześle, by przejrzeć dokumenty na biurku Morgana. Wyglądało na to, że Amerykanin był jakimś pośrednikiem świadczącym w Niemczech usługi wielu firmom ze Stanów Zjednoczonych. Pobierał prowizję za kontaktowanie amerykańskiego nabywcy z niemieckim sprzedawcą i na odwrót. Gdy do miasta przyjeżdżali biznesmeni z Ameryki, zatrudniali Morgana jako swego opiekuna i przewodnika, który organizował spotkania z przedstawicielami takich przedsiębiorstw jak Borsig, Bata, Siemens, I.G. Farben, Opel i wielu innych.

Inspektor znalazł kilka zdjęć Morgana i dokumentów potwierdzających jego tożsamość. Wydało mu się jednak dziwne, że nie było tu jego rzeczy osobistych. Żadnych zdjęć, żadnych pamiątek.

…może był czyimś bratem. I czyimś mężem albo kochankiem. Jeśli miał szczęście, możliwe, że był też ojcem synów i córek. Być może także byłe kochanki od czasu do czasu go wspominają…

Kohl zastanawiał się, o czym może świadczyć brak takich przedmiotów. Czyżby był samotnikiem? A może miał inne powody, by trzymać w tajemnicy swoje życie osobiste?

Janssen nadal grzebał w szafie.

– Czy mam szukać jakichś konkretnych rzeczy, panie inspektorze?

Zdefraudowanych pieniędzy, chusteczki jakiejś mężatki, listu od szantażysty, od nastolatki w ciąży… jakiegokolwiek śladu motywu, który mógłby wyjaśnić, dlaczego biedny pan Morgan zginął na nieskazitelnie czystym bruku Dresden Allee.

– Szukaj czegoś, co mogłoby nas oświecić. Nie potrafię tego lepiej określić. To najtrudniejsze zadanie każdego detektywa. Kieruj się instynktem, wyobraźnią.

– Tak jest.

Kohl kontynuował przeszukiwanie papierów na biurku. Po chwili Janssen zawołał:

– Niech pan spojrzy, panie inspektorze. Morgan ma zdjęcia nagich kobiet. Trzymał je tu, w pudełku.

– Kupione czy zrobione prywatnie?

– Nie, to pocztówki. Pewnie je gdzieś kupił.

– Tak, tak, wobec tego nas nie interesują. Janssen, musisz umieć ocenić, kiedy czyjeś słabostki są istotne dla sprawy, a kiedy nie. Zaręczam ci, że w tej chwili pocztówki erotyczne nie mają dla nas żadnego znaczenia. Proszę cię, szukaj dalej.

Niektórzy nie poddają się rozpaczy i potrafią odzyskać jako taki spokój. Takich ludzi spotyka się rzadko i są szczególnie niebezpieczni, ponieważ, działając z całą bezwzględnością, nie popełniają żadnej nieostrożności.

Do takich ludzi należał Robert Taggert. Był wściekły, że przechytrzył go jakiś gangster z Brooklynu, zagrażając jego planom, mimo to nie zamierzał pozwolić emocjom zagłuszyć głosu rozsądku.

Wiedział, jak Schumann wszystkiego się domyślił. Na podłodze magazynu leżał kawałek drutu i drobiny ołowiu. Oczywiście zajrzał do lufy i zobaczył, że jest zatkana. Dlaczego, do diabła, nie wysypałem prochu z nabojów i nie nasadziłem pustych łusek, pomyślał ze złością Taggert. Ernstowi nie groziłoby żadne niebezpieczeństwo, a Schumann zorientowałby się, że został zdradzony dopiero wówczas, gdy oddział SS otoczyłby magazyn.

Mimo to nie wszystko jeszcze stracone.

Po drugim spotkaniu z Himmlerem i Heydrichem w loży prasowej, w trakcie którego poinformował ich, że wie o spisku nie więcej, niż wcześniej powiedział, opuścił stadion, tłumacząc, że chce się natychmiast skontaktować z Waszyngtonem, by poznać nowe szczegóły. Obaj Niemcy zostali, mrucząc coś o żydowsko-rosyjskich spiskach. Taggert zdziwił się, że go nie zatrzymano, pozwalając mu odjechać ze stadionu – aresztowanie byłoby wprawdzie pozbawione logiki, lecz w kraju, gdzie królowała paranoja i podejrzliwość, zawsze należało się liczyć z takim ryzykiem.

Taggert rozmyślał o swojej ofierze. Naturalnie Paul Schumann nie był głupi. Wiedział, że będą szukać Rosjanina i na pewno zdążył już porzucić fałszywą tożsamość, zostając z powrotem Amerykaninem. Ale Taggert wolał nie mówić o tym Niemcom; lepiej będzie pokazać im martwego „Rosjanina” wraz ze wspólnikami, dawnym hersztem gangu i kobietą z kręgów dysydenckich – Kathe Richter na pewno miała znajomych sympatyzujących z komunistami, co doda wiarygodności wersji o rosyjskim zamachowcu.

Sytuacja rzeczywiście była rozpaczliwa.Ale Taggert, jadąc białą furgonetką nad kanałem brunatnym jak mundury SA i kierując się na wschód, zachował niewzruszony spokój. Zaparkował na ruchliwej ulicy i wysiadł. Nie miał wątpliwości, że Schumann wróci do pensjonatu po Kathe Richter. Twardo upierał się, żeby mogła polecieć z nim do Ameryki. Oznaczało to, że nawet teraz nie zamierzał jej zostawiać. Taggert wiedział, że Schumann zjawi się tu osobiście; nie zadzwoni, gdyż zdaje sobie sprawę z wszechobecnych podsłuchów.

Maszerując ulicami i czując miły ciężar obijającego się o biodro pistoletu, skręcił za róg i znalazł się na Magdeburger Allee. Przystanął, rozglądając się uważnie po nagrzanej słońcem zakurzonej uliczce. Wyglądała na wyludnioną. Minął pensjonat Kathe Richter, a potem, nie zauważywszy żadnego niebezpieczeństwa, szybkim krokiem zawrócił i zszedł po schodkach prowadzących do sutereny. Otworzył ramieniem drzwi i znalazł się w zatęchłej piwniczce.

Następnie wszedł po drewnianych schodach, trzymając się blisko ściany, by jak najmniej skrzypiały. Na górze uchylił drzwi i wyciągnąwszy pistolet z kieszeni, wkroczył do korytarza na parterze. Pusto. Żadnego dźwięku ani ruchu, poza głośnym brzęczeniem muchy uwięzionej między dwiema szybami okna.

Przeszedł korytarzem, nasłuchując pod każdymi drzwiami. Cisza. Wreszcie wrócił pod drzwi, na których wisiała prosta tabliczka z napisem „Gospodyni”.

Zapukał.

– Panno Richter? – Zastanawiał się, jak mogła wyglądać. Pokój dla Schumanna rezerwował prawdziwy Reginald Morgan, ale chyba nigdy się nie spotkali; rozmawiali z Morganem przez telefon i wymienili umowę i gotówkę za pomocą systemu poczty pneumatycznej, której sieć przecinała Berlin wzdłuż i wszerz.

Zastukał jeszcze raz.

– Przyszedłem w sprawie pokoju. Drzwi były otwarte. Nikt nie odpowiadał.

Nacisnął klamkę. Ustąpiła. Wśliznął się do środka i zobaczył otwartą walizkę leżącą na łóżku, a wokół niej rozrzucone ubrania i książki. Ten widok go uspokoił; Schumann jeszcze nie wrócił. Ale gdzie była Kathe Richter? Może chciała odebrać pieniądze, jakie byli jej winni lokatorzy, albo, co bardziej prawdopodobne, pożyczyć, ile się da, od przyjaciół i rodziny. Emigrując z Niemiec oficjalnie, można było zabrać tylko ubrania i skromne kieszonkowe; ale Richter chciała wziąć jak najwięcej gotówki, gdyż zamierzała opuścić kraj nielegalnie z Schumannem. Radio i światła były włączone. Pewnie niedługo wróci.

Taggert dostrzegł przy drzwiach wieszak z kluczami do wszystkich pokoi. Odnalazł ten do pokoju Schumanna i wycofał się na korytarz. Cicho podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku i wpadł do pokoju, unosząc broń.

Salon był pusty. Taggert zamknął drzwi i bezszelestnie wszedł do sypialni. Schumanna nie było, ale leżała jego walizka. Taggert stał pośrodku pokoju, zastanawiając się, co począć. W swej trosce o kobietę Schumann zdradzał pewien sentymentalizm, lecz nie przestał być stuprocentowym zawodowcem. Zanim wejdzie do pokoju, zajrzy przez okna od frontu i od tyłu, sprawdzając, czy ktoś jest w środku.

Taggert postanowił się na niego zaczaić. Wybrał jedyne możliwe miejsce: szafę. Uchyli drzwi najwyżej na parę centymetrów, aby usłyszeć wejście Schumanna. Gdy gangster będzie pochłonięty pakowaniem walizki, Taggert wysunie się niepostrzeżenie z szafy i go zabije. Jeśli dopisze mu szczęście i w pokoju będzie Kathe Richter, ją też zamorduje. Jeżeli nie, zaczeka na nią w jej pokoju. Mogło się oczywiście zdarzyć, że wróci pierwsza, wówczas zabije najpierw ją albo będzie czekał do powrotu Schumanna. Musiał rozważyć, które rozwiązanie jest lepsze. Następnie przeszuka pokoje, aby się upewnić, że nie pozostał tu żaden ślad prawdziwej tożsamości Schumanna, a potem zadzwoni do SS i gestapo i zawiadomi ich, że Rosjanin został unieszkodliwiony.

Taggert wszedł do dużej szafy, przymknął za sobą drzwi, pozostawiając wąską szparę, po czym rozpiął górne guziki koszuli, by nieco złagodzić dokuczliwy upał. Oddychał głęboko, wciągając do płuc gorące powietrze. Pot perlił mu się no czole i łaskotał skórę pod pachami, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Jedynym źródłem energii, a raczej narkotykiem Roberta Taggerta był pierwiastek znacznie lepszy od tlenu: euforia władzy. Chłopiec z marnego, szarego Hartford, którego poszturchiwano tylko dlatego, że myślał szybciej i biegał wolniej od innych chłopaków z szarej, marnej dzielnicy, właśnie poznał samego Adolfa Hitlera, najzręczniejszego polityka pod słońcem. W jego przeszywających niebieskich oczach ujrzał podziw i szacunek, szacunek, o którym niebawem zrobi się głośno w Ameryce, gdy Taggert wróci do domu i opowie o powodzeniu swej misji.Ambasador w Anglii, w Hiszpanii. Tak, może nawet tu, w kraju, który pokochał. Będzie mógł pojechać, dokąd sobie zażyczy.

Ocierając twarz, myślał, jak długo będzie musiał czekać na powrót Schumanna.

Już po chwili uzyskał odpowiedź. Otworzyły się frontowe drzwi pensjonatu, a potem w korytarzu rozległy się ciężkie kroki. Minęły pokój. Potem rozległo się pukanie.

– Kathe? – dobiegł z oddali głos.

Należał do Paula Schumanna.

Wejdzie do jej mieszkania, by tam na nią zaczekać?

Nie… Znów kroki, tym razem zbliżające się do pokoju.

Taggert usłyszał chrobot klucza, skrzypnięcie starych zawiasów, potem szczęk zamykanych drzwi. Paul Schumann wszedł do pokoju, w którym miał zginąć.

28

Robert Taggert nasłuchiwał, a serce waliło mu jak myśliwemu podchodzącemu zwierzynę. – Kathe? – zawołał Schumann.

Taggert usłyszał skrzypnięcie deski, szum wody w umywalce, odgłos łapczywego picia.

Uniósł pistolet. Lepiej będzie strzelić do niego z przodu, w pierś, jak gdyby Schumann go zaatakował. SS oczywiście chciałoby go dostać żywego i przesłuchać. Nie byliby zadowoleni, gdyby Taggert strzelił mu w plecy. Mimo to nie mógł ryzykować. Schumann był zbyt silny i niebezpieczny, aby stanąć z nim oko w oko. Powie Himmlerowi, że nie miał wyjścia; że zamachowiec próbował uciekać albo chwycił za nóż. Taggert po prostu musiał go zastrzelić.

Usłyszał, jak gangster wchodzi do sypialni i zaczyna szperać w szufladach, wrzucając rzeczy do walizki.

Teraz, pomyślał.

Lekko popchnął skrzydło drzwi szafy. Zobaczył kawałek sypialni. Zacisnął dłoń na pistolecie.

Ale Schumana nie było widać. Taggert dostrzegł tylko walizkę na łóżku. Wokół niej leżały porozrzucane książki i inne przedmioty. Zmarszczył brwi, zauważywszy buty stojące w drzwiach sypialni. Wcześniej ich tam nie było.

O nie…

Taggert uświadomił sobie, że Schumann wszedł do sypialni, ale zaraz zdjął buty i w samych skarpetach wycofał się do salonu. Potem zaczął rzucać książki przez drzwi, aby Taggert myślał, że nadal tam jest! To znaczyło ni mniej, ni więcej…

Potężna pięść przebiła drzwi szafy, jakby były zrobione z waty cukrowej, trafiając Taggerta w szyję i szczękę. Przed oczami zawirowały mu czerwone kręgi; zachwiał się i wypadł z szafy. Upuścił pistolet, chwytając się za pulsujące bólem gardło.

Schumann złapał go za klapy i cisnął nim przez cały pokój. Taggert wylądował z trzaskiem na stole i osunął się na podłogę bezwładny jak lalka z matowej porcelany, która upadła obok niego i leżała, wpatrując się w sufit upiornymi fioletowymi oczami.

– Jesteś oszustem, zgadza się? Nie jesteś Reggiem Morganem.

Paul nie miał ochoty tłumaczyć, że zrobił to, co każdy szanujący się żołnierz mafii powinien uczynić – zapamiętał wygląd pokoju, gdy go opuszczał, a po powrocie zwrócił uwagę na zmiany, jakie w nim zaszły. Zauważył, że drzwi szafy, które zostawił zamknięte, są uchylone. Wiedząc, że Taggert będzie go musiał odnaleźć i zabić, domyślił się, że tam się właśnie ukrył.

– Ja…

– Kim jesteś? – warknął Paul.

Gdy intruz nie odpowiadał, Paul ujął go jedną ręką za kołnierz, a drugą opróżnił mu kieszenie marynarki; znalazł portfel, kilka amerykańskich paszportów, legitymację dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych wystawioną na nazwisko Roberta Taggerta i kartę SA, którą pokazał Paulowi w alei, gdy spotkali się po raz pierwszy.

– Nie ruszaj się – mruknął Paul i obejrzał znalezisko. Portfel należał do Reginalda Morgana; zawierał dowód, parę wizytówek z jego nazwiskiem i adresem berlińskim na Bremer Strasse oraz adresem w Waszyngtonie. A także kilka zdjęć, na których był mężczyzna zabity w Dresden Allee. Na jednej fotografii zrobionej na jakiejś uroczystości stał między dwojgiem starszych ludzi, którzy uśmiechali się do obiektywu.

Jeden z paszportów, dość sfatygowany i pełen pieczęci straży granicznej, był wystawiony na nazwisko Morgana. Ze zdjęcia spoglądał mężczyzna z alei.

W innym paszporcie – tym, który Paul wczoraj oglądał – również figurowało nazwisko Reginalda Morgana, ale zdjęcie przedstawiało człowieka, który stał teraz przed nim. Paul obejrzał paszport pod światło. Dokument wyglądał na fałszywkę. W drugim paszporcie, prawdopodobnie autentycznym, w którym było mnóstwo pieczęci i wiz, widniało nazwisko Taggert, podobnie jak w papierach dyplomatycznych. Był jeszcze jeden paszport amerykański wystawiony na Roberta Gardnera i jeden niemiecki na Arthura Schmidta, obydwa ze zdjęciem człowieka, który zaczaił się w pokoju.

Czyli facet leżący na podłodze zabił jego łącznika w Berlinie i przejął jego tożsamość.

– Dobra, co tu jest grane?

– Spokojnie. Tylko nie rób głupstw. – Mężczyzna przestał udawać sztywnego Reggiego Morgana i przypominał teraz jednego z cwaniaczków Lucky Luciana ubierających się w garnitury ze sztucznego jedwabiu.

Paul pokazał paszport, który uznał za autentyczny.

– To ty, Taggert, tak?

Mężczyzna rozcierał poczerwieniałą skórę na szyi i szczęce.

– Zgadłeś.

– Jak to wyglądało? – Spojrzał na niego, marszcząc brwi. – Przechwyciłeś hasło o tramwaju, tak? Dlatego wczoraj w alei Morgan nie zareagował od razu. Myślał, że to ja jestem oszustem, bo sypnąłem się w haśle o tramwaju, a ja pomyślałem to samo o nim. Potem zamieniłeś dokumenty, kiedy przeszukiwałeś mu kieszenie. – Paul rzucił okiem na kartę z nadrukiem SA. – „Pomoc dla weteranów”. Co za kit – warknął zły na siebie, że nie przyjrzał się karcie dokładniej, gdy Taggert mu ją pokazał. – Kim ty, u diabła, jesteś?

– Biznesmenem. Świadczę ludziom różne usługi.

– I wybrali cię, bo byłeś trochę podobny do prawdziwego Reggiego Morgana? Obruszył się.

– Wybrali mnie, bo jestem dobry.

– A Max?

– Był czysty. Morgan zapłacił mu sto marek za informacje o Ernście. Ja dałem mu dwieście, żeby udawał, że jestem Morganem.

Paul skinął głową.

– Dlatego facet był taki nerwowy. Nie bał się SS, bał się mnie. Historia własnego oszustwa zdawała się nudzić Taggerta.

– Przyjacielu, musimy ubić pewien interes – przerwał mu zniecierpliwiony. – Posłuchaj…

– Po co był ten numer?

– Nie mamy czasu na pogawędki, nie sądzisz? Szuka cię połowa gestapo.

– Nie, Taggert. Jeżeli wszystko dobrze zrozumiałem, dzięki tobie zresztą, szukają jakiegoś Rosjanina. Nawet nie wiedzą, jak wyglądam. Nie sprowadziłbyś ich tutaj – przynajmniej dopóki byś mnie nie zabił. Tak więc mamy mnóstwo czasu. Gadaj.- Stary, w grę wchodzą o wiele poważniejsze rzeczy niz sprawa między nami. – Taggert kolistym ruchem poruszył szczęką. – Jasny gwint, obluzowałeś mi zęby.

– Mów.

– Nie ma…

Paul podszedł bliżej, zaciskając dłoń w pięść.

– Dobra, dobra, spokojnie, bokserze. Chcesz znać prawdę? No to słuchaj: u nas w kraju jest wielu ludzi, którzy nie chcą następnej bijatyki w Europie.

– Po to przecież przyjechałem, na litość boską. Żeby powstrzymać zbrojenia.

– Prawdę mówiąc, nic nas nie obchodzą zbrojenia Szwabów. Zależy nam tylko na tym, żeby Hitler był zadowolony. Kapujesz? Chcemy mu pokazać, że Stany są po jego stronie.

Wreszcie Paul zrozumiał.

– Czyli miałem być złożonym w ofierze barankiem. Zrobiłeś ze mnie rosyjskiego mordercę, żeby potem mnie sypnąć i przekonać Hitlera, że Stany to jego dobry kumpel, tak?

Taggert skinął głową.

– Mniej więcej.

– Do cholery, czy ty jesteś ślepy? Nie widzisz, co on tu wyrabia? Jak można być po jego stronie?

– Chryste, Schumann, o co ci chodzi? Być może Hitler zajmie część Polski, Austrii, Sudety. – Zaśmiał się. – Do diabła, może nawet zdobyć Francję. Ale to nie nasz problem.

– On morduje ludzi. Nikt tego nie widzi?

– Tylko paru Żydów…

– Co? Słyszysz, co mówisz? Taggert uniósł ręce.

– Nie to miałem na myśli. Sytuacja jest tymczasowa. Naziści bawią się krajem jak dzieci nową zabawką. Zanim minie rok, zmęczą ich te aryjskie bzdury. Hitler tylko dużo gada. Uspokoi się i w końcu zda sobie sprawę, że potrzebuje Żydów.

– Nie – rzekł stanowczo Paul. – Tu się mylisz. Hitler jest stuknięty. Tysiąc razy gorszy od Bugsy Siegela.

– W porządku, nie ty i nie ja będziemy o tym decydować. Przyznaję, że nas przyłapałeś. Próbowaliśmy wykręcić numer, zorientowałeś się, gratulacje. Ale jestem ci potrzebny, stary. Bez mojej pomocy nie wydostaniesz się z kraju. Moja propozycja brzmi tak: znajdziemy jakiegoś frajera o rosyjskim wyglądzie, zabijemy go i podamy na tacy gestapo. Nikt z nich cię nie widział. Pozwolę ci nawet wystąpić w roli bohatera. Poznasz Hitlera i Góringa. Dostaniesz jakiś cholerny medal. Potem zabierzesz kobitkę i wrócisz do domu. Dołożę coś ekstra: podrzucę twojemu przyjacielowi Webberowi jakiś interes. Czarnorynkowe dolary. Będzie zachwycony. Co ty na to? Mogę to załatwić. Wszyscy skorzystają. Albo… zginiesz.

– Jedno pytanie – powiedział Paul. – To „Byk” Gordon? On za tym stał?

– On? Nie. On w tym nie brał udziału.To… inne kręgi.

– Kto to, do diabła, są „inne kręgi”? Mów.

– Przykro mi. Nie byłbym dzisiaj tym, kim jestem, gdybym nie umiał trzymać języka za zębami. Rozumiesz, tak to już jest w tej branży.

– Nie jesteś lepszy od nazistów.

– Tak? – mruknął Taggert. – A kim ty jesteś, gangsterze? – Wstał, otrzepując marynarkę. – Co powiesz na moją propozycję? Chodźmy znaleźć jakiegoś słowiańskiego włóczęgę, poderżnijmy mu gardło i Szwaby będą miały swojego bolszewika.

Wszyscy skorzystają…

Nie zmieniając pozycji ciała, nie mrużąc oczu, bez żadnego sygnału ostrzegawczego, Paul ugodził go pięścią prosto w pierś. Taggert stracił oddech i oczy wyszły mu na wierzch. Nawet nie spojrzał, gdy lewa dłoń Paula świsnęła w powietrzu, miażdżąc mu gardło. Taggert, charcząc przez szeroko otwarte usta, padł na podłogę, wctrząsany drgawkami. Skonał w ciągu trzydziestu sekund, choć nie wiadomo, czy przyczyną śmierci było pęknięcie serca, czy złamany kark.

Paul przez dłuższą chwilę patrzył na ciało. Drżały mu ręce – nie z wysiłku po zadanych ciosach, ale z wściekłości z powodu zdrady. I usłyszanych słów.

Może nawet zdobyć Francję… Tylko paru Żydów…

Paul wbiegł do sypialni, zdjął dres ukradziony na stadionie, spłukał się wodą z umywalki i przebrał. Usłyszał pukanie do drzwi. Nareszcie wróciła Kathe. Nagle zorientował się, że ciało Taggerta nadal leży w salonie. Rzucił się tam, by ukryć zwłoki w sypialni.

Kiedy się schylał, by zaciągnąć je do szafy, drzwi się otworzyły. Paul uniósł wzrok. To nie była Kathe. Na progu stało dwóch mężczyzn. Tęższy z wąsem był ubrany w pognieciony kremowy garnitur z kamizelką. W dłoni trzymał kapelusz panama. Obok niego stał młodszy, szczuplejszy, ściskając w ręce czarny pistolet automatyczny.Nie! To ci sami gliniarze, którzy łazili za nim od wczoraj. Westchnął, prostując się.

– Ach, nareszcie, pan Paul Schumann – powiedział po angielsku starszy z mężczyzn z twardym niemieckim akcentem, spoglądając na niego ze zdziwieniem. – Jestem inspektor Kohl. Jest pan aresztowany za zamordowanie Reginalda Morgana w Dresden Allee. – Rzuciwszy okiem na ciało Taggerta, dodał: – I wygląda na to, że za drugie morderstwo.

29

Niech pan nie rusza rękami, panie Schumann. Tak, tak, trzymać w górze.

Kohl zauważył, że Amerykanin jest dość wysoki. Co najmniej dziesięć centymetrów wyższy od niego i znacznie szerszy w ramionach. Portret narysowany przez ulicznego malarza był dość wierny, lecz na twarzy mężczyzny było więcej blizn niż na rysunku, a oczy… oczy miał jasnoniebieskie, czujne, ale spokojne.

– Janssen, sprawdź, czy ten człowiek rzeczywiście nie żyje – powiedział Kohl, przechodząc na niemiecki. Trzymał Schumanna na muszce pistoletu.

Młody detektyw schylił się i obejrzał leżącą postać, choć Kohl nie miał prawie żadnych wątpliwości, że patrzy na zwłoki. Janssen kiwnął głową.

Willi Kohl był równie zaskoczony, jak zadowolony z faktu, że zastali w pensjonacie Schumanna. W ogóle się tego nie spodziewał. Ledwie dwadzieścia minut wcześniej inspektor znalazł w pokoju Reginalda Morgana przy Bremer Strasse list z potwierdzeniem rezerwacji lokum dla Paula Schumanna. Kohl był jednak pewien, że po zabiciu Morgana Schumann nie będzie tak lekkomyślny, by pozostać w pokoju wynajętym dla niego przez ofiarę. Przyjechali tu z Janssenem, chcąc porozmawiać ze świadkami, w nadziei znalezienia dowodów, które pomogłyby im trafić na ślad Schumanna, ale nie sądzili, że spotkają samego sprawcę.

– Jesteście panowie z gestapo? – spytał po niemiecku Schumann. Zgodnie z tym, co twierdzili świadkowie, mówił z ledwie słyszalnym akcentem. „G” wymawiał jak rodowity berlińczyk.

– Nie, z policji kryminalnej. – Kohl pokazał legitymację. – Janssen, przeszukaj go.Młody funkcjonariusz fachowo zrewidował Paula, sprawdzając miejsca, gdzie mogły być ukryte kieszenie. Znalazł paszport amerykański, grzebień i paczkę papierosów.

Janssen podał wszystkie przedmioty Kohlowi, który polecił mu nałożyć Schumannowi kajdanki. Następnie inspektor otworzył paszport i uważnie obejrzał. Dokument wyglądał na autentyczny. Paul John Schumann.

– Nie zabiłem Reggiego Morgana. On to zrobił. – Amerykanin wskazał ciało. – Nazywa się Taggert. Robert Taggert. Mnie też próbował zabić. Dlatego doszło do bójki.

Kohl nie sądził, by słowo „bójka” najlepiej określało konfrontację tego zwalistego Amerykanina o potężnych ramionach i pokrytych odciskami zaczerwienionych kostkach dłoni z ofiarą, która posturą przypominała Josepha Goebbelsa.

– Bójki?

– Wyciągnął broń. – Schumann wskazał ruchem głowy pistolet leżący na podłodze. – Musiałem się bronić.

– To nasz hiszpański modelo A, panie inspektorze – powiedział przejęty Janssen. – Broń mordercy!

Ten sam rodzaj broni, pomyślał Kohl. Porównanie pocisków powie im, czy to ten sam pistolet, czy nie. Lepiej jednak nie poprawiać kolegi policjanta, nawet niższego rangą, w obecności podejrzanego. Janssen wziął pistolet przez chustkę, obejrzał i podał inspektorowi numer seryjny.

Kohl polizał ołówek, zapisał numer w notesie i poprosił Janssena o listę nabywców pistoletów tego typu, którą dostali od komisariatów z całego miasta. Młodzieniec wyciągnął ją z teczki.

– Teraz idź do samochodu po zestaw i zabezpiecz odciski palców na broni, a potem pobierz od naszych przyjaciół. Od żywego i martwego.

– Tak jest. – Janssen wyszedł z pensjonatu.

Inspektor przejrzał listę nazwisk, nie zauważając wśród nich Schumanna.

– Niech pan spróbuje znaleźć Taggerta – poradził Amerykanin. – Albo jedno z tych nazwisk. – Wskazał plik paszportów leżących na stole. – Miał je wszystkie przy sobie.

– Proszę, niech pan usiądzie. – Kohl pomógł skutemu Schumannowi siąść na kanapie. Nigdy wcześniej żaden podejrzany nie pomagał mu w dochodzeniu, mimo to inspektor wziął paszporty.

I rzeczywiście wskazówka okazała się cenna. Jeden paszport należał do Reginalda Morgana, człowieka zabitego w Dresden Allee. Bez wątpienia był autentyczny. W innych były zdjęcia mężczyzny leżącego na podłodze, ale wystawiono je na różne nazwiska. W narodowosocjalistycznych Niemczech trudno byłoby pracować w policji kryminalnej i nie znać się na fałszywych dokumentach. Spośród paszportów tylko ten wystawiony na Roberta Taggerta wydawał się prawdziwy i tylko w tym były legalne wizy i pieczęcie. Kohl porównał wszystkie nazwiska z listą nabywców broni. Zatrzymał się przy jednym.

W drzwiach zjawił się Janssen z zestawem do zabezpieczania odcisków palców i aparatem Leica. Kohl pokazał mu listę.

– Wygląda na to, że w zeszłym miesiącu modelo A kupił ten człowiek. Jako Artur Schmidt.

Co nie wykluczało możliwości, że Morgana zabił Schumann; Taggert mógł mu po prostu dać lub sprzedać broń.

– Zacznij zdejmować odciski – polecił Kohl. Młody funkcjonariusz otworzył neseser i przystąpił do dzieła.

– Powtarzam, nie zabiłem Reggiego Morgana. To on.

– Proszę na razie nic nie mówić, panie Schumann.

Na stole leżał też portfel Reginalda Morgana. Kohl zajrzał do środka. Zatrzymał wzrok na zdjęciu z jakiegoś przyjęcia przedstawiającym Morgana w towarzystwie dwojga starszych ludzi.

Wiemy o nim coś jeszcze… że był czyimś synem… Może czyimś bratem. I czyimś mężem albo kochankiem…

Kandydat na inspektora nałożył proszek na pistolet, a potem pobrał odciski palców od Taggerta. Następnie powiedział do Schumanna:

– Zechce pan usiąść prosto.

Kohl z zadowoleniem odnotował uprzejmy ton swego podopiecznego.

Schumann pomógł Janssenowi, który sprawnie pobrał mu odciski, a następnie usunął tusz z palców za pomocą płynu czyszczącego z zestawu. Młodzieniec położył na stole przed swoim zwierzchnikiem pistolet i dwie karty z odciskami palców.

– Panie inspektorze?

Kohl wyciągnął monokl. Przyjrzał się uważnie broni i liniom papilarnym obu mężczyzn. Nie był ekspertem od daktyloskopii, ale jego zdaniem na pistolecie były tylko odciski Taggerta.

Janssen zmrużył oczy, wskazując na podłogę.

Kohl podążył za jego spojrzeniem. Leżała tam sfatygowana skórzana teczka. Ach, charakterystyczna torba! Inspektor podszedł, otworzył ją i przejrzał zawartość. Czytając z pewnym trudem angielskie słowa, przekonał się, że są w niej tylko notatki na temat Berlina, sportu i olimpiady, przepustka prasowa wystawiona dla Paula Schumanna i mnóstwo niewinnych wycinków z amerykańskich gazet.

Czyli kłamał, pomyślał Kohl. Torba zdradziła, że był na miejscu zbrodni.

Przyglądając się jednak bliżej, zauważył, że choć torba jest stara, to skóra jest miękka i się nie łuszczy.

Zerknąwszy na zwłoki, Kohl odstawił teczkę i kucnął nad butami ofiary. Były brązowe i zniszczone, i odpadały z nich płatki skóry. Kolor i połysk pasował do drobin znalezionych na bruku Dresden Allee i na podłodze restauracji „Ogród Letni”. Skóra butów Schumanna wyglądała solidnie. Inspektor skrzywił się, zły na samego siebie. Kolejny fałszywy wniosek. Schumann jednak mówił prawdę. Prawdopodobnie.

– Teraz przeszukaj tego, Janssen – rzekł Kohl, prostując się i wskazując zwłoki.

Kandydat na inspektora posłusznie ukląkł przy ofierze i zaczął skrupulatnie przetrząsać jej kieszenie.

Kohl patrzył pytająco na swego asystenta, który wyciągał kolejno pieniądze, scyzoryk, paczkę papierosów, zegarek kieszonkowy na grubym łańcuszku. Nagle młodzieniec zmarszczył brwi.

– Niech pan popatrzy.

Podał inspektorowi kilka jedwabnych metek odciętych z ubrań, pochodzących niewątpliwie z rzeczy, które miał na sobie Reginald Morgan w Dresden Allee. Widniały na nich nazwy niemieckich producentów odzieży lub sklepów.

– Opowiem panom, co się stało – odezwał się Schumann.

– Tak, tak, za chwilę będzie pan mógł mówić. Janssen, skontaktuj się z komendą, niech ktoś zadzwoni do ambasady amerykańskiej i dowie się czegoś o tym Robercie Taggercie. Powiedz, że miał przy sobie papiery dyplomatyczne. Na razie nie mów, że nie żyje.

– Tak jest. – Janssen znalazł telefon, który, jak spostrzegł Kohl, odłączono od gniazdka. Był to często spotykany widok. Olimpijska flaga powiewająca na budynku i brak sztandaru narodowych socjalistów wymownie świadczyły, że właścicielem lub zarządcą pensjonatu jest Żyd albo ktoś inny będący w niełasce rządzących; telefony mogły mieć założony podsłuch.

– Połącz się przez radio w samochodzie.

Kandydat na inspektora skinął głową i ponownie wyszedł z pokoju.

– Teraz proszę mnie oświecić. I niech pan nie pomija żadnych szczegółów.

– Przyjechałem tu z ekipą olimpijską – zaczął po niemiecku Schumann. – Jestem dziennikarzem sportowym. Wolnym strzelcem. Nie wiem, czy pan…

– Tak, tak, wiem, co to znaczy.

– Zamierzałem się spotkać z Reggiem Morganem, który miał mi przedstawić pewnych ludzi w związku z moją pracą. Chciałem poznać, jak to nazywamy, „koloryt lokalny”. Zobaczyć barwniejsze części miasta, kluby bokserskie, miejsca odwiedzane przez hazardzistów i kanciarzy.

– Tym właśnie zajmował się Reggie Morgan? Zawodowo?

– Był amerykańskim biznesmenem, o którym ktoś mi powiedział. Mieszkał tu już od kilku lat i dość dobrze znał miasto.

– Przyjechał pan z ekipą olimpijską, a jednak sportowcy nie mieli ochoty nic mi o panu powiedzieć – zauważył Kohl. – Nie sądzi pan, że to trochę dziwne?

Schumann zaśmiał się gorzko.

– Mieszka pan w tym kraju i dziwi się pan, że ludzie niechętnie odpowiadają na pytania policji?

Chodzi o bezpieczeństwo państwa…

Słuszność tego spostrzeżenia wywołała u Williego Kohla chwilowe zakłopotanie, lecz nie dał tego po sobie poznać. Przyjrzał się uważniej Schumannowi. Amerykanin wydawał się całkiem spokojny. Kohl nie dostrzegał żadnych oznak fantazjowania, a był na nie szczególnie wyczulony.

– Proszę mówić dalej.

– Wczoraj miałem się spotkać z Morganem.

– Kiedy dokładnie? I gdzie?

– Około południa. Pod piwiarnią na Spenerstrasse.

Tuż obok Dresden Allee, pomyślał Kohl. I o tej samej porze, gdy doszło do strzelaniny. Gdyby miał coś do ukrycia, z pewnością nie zdradziłby, że przebywał w pobliżu miejsca zbrodni. A może tak? Przestępcy w narodowosocjalistycznych Niemczech na ogół byli głupi i przewidywalni. Teraz Kohl czuł, że ma do czynienia z bardzo inteligentnym człowiekiem, choć nie potrafił zdecydować, czy to przestępca, czy nie.

– Ale, jak pan utrzymuje, prawdziwy Reginald Morgan nie przyszedł. Zamiast niego zjawił się Taggert.

– Zgadza się. Tylko że wówczas o tym nie wiedziałem. Przedstawił mi się jako Morgan.- I co się zdarzyło na tym spotkaniu?

– Było bardzo krótkie. Taggert był czymś poruszony. Zaciągnął mnie do alei, powiedział, że ma coś do załatwienia i że spotkamy się później. W restauracji…

– Jakiej?

– „Ogrodzie Letnim”.

– Tam gdzie nie smakowało panu pszenne piwo. Schumann spojrzał na niego zdumiony.

– A komuś w ogóle smakuje? Kohl powstrzymał się od uśmiechu.

– Spotkał pan Taggerta w umówionym miejscu?

– Tak. Dołączył do nas jego znajomy. Nie pamiętam, jak się nazywał.

Ach, tamten robotnik.

– Szepnął coś Taggertowi, który nagle się zaniepokoił i powiedział, że powinniśmy się ulotnić. – Wyraz twarzy inspektora powiedział mu, że przetłumaczył angielski zwrot zbyt dosłownie. – To znaczy, że musieliśmy szybko stamtąd wyjść. Jego znajomy sądził, że w okolicy kręcą się jacyś ludzie z gestapo i Taggert przyznał mu rację. Wymknęliśmy się bocznymi drzwiami. Powinienem się już wtedy domyślić, że coś jest nie tak. Ale rozumie pan, potraktowałem to jako przygodę. Właśnie tego szukałem do swoich tekstów.

– Lokalny koloryt – rzekł wolno Kohl, myśląc, jak łatwo uczynić duże kłamstwo bardziej wiarygodnym, jeśli wplecie się w nie kilka małych prawd. – Spotkał pan jeszcze później Taggerta? Oczywiście nie licząc dzisiejszego razu – dodał, wskazując ciało. Zastanawiał się, czy Schumann wspomni o placu Listopada 1923.

– Tak – odparł Amerykanin. – Tego samego dnia na jakimś placu. W podłej dzielnicy. Niedaleko stacji Oranienburg. Pod dużym pomnikiem Hitlera. Mieliśmy spotkać innego informatora. Ale w ogóle się nie pokazał.

– I stamtąd też musieliście się „ulotnić”.

– Owszem. Taggert znów się czegoś przestraszył. W jego zachowaniu wyraźnie było coś podejrzanego. Postanowiłem, że lepiej będzie, jeśli przestanę się z nim zadawać.

– A co się stało z pańskim stetsonem? – spytał szybko Kohl. Posłał mu niespokojne spojrzenie.

– Będę z panem szczery, inspektorze. Szedłem ulicą i zobaczyłem kilku młodych… – Zawahał się, szukając właściwego słowa. – Opryszków… zbirów?

– Tak, bandytów.

– W brązowych mundurach.

– Szturmowców.

– Bandytów – rzekł z obrzydzeniem Schumann. – Bili księgarza i jego żonę. Wydawało się, że chcieli ich zatłuc na śmierć. Powstrzymałem ich. A potem się zorientowałem, że goni mnie kilkunastu w takich samych mundurach. Wyrzuciłem do kratki ściekowej część moich rzeczy, żeby nie mogli mnie rozpoznać.

Silny człowiek, przemknęło przez myśl Kohlowi. I inteligentny.

– Aresztuje mnie pan za pobicie kilku nazistowskich bandytów?

– Ta sprawa mnie nie interesuje, panie Schumann. Bardzo mnie natomiast interesuje cel całej maskarady zaaranżowanej przez pana Taggerta.

– Próbował ustawić niektóre konkurencje olimpijskie.

– Ustawić?

Amerykanin zastanowił się przez chwilę.

– Namówić zawodnika, żeby celowo przegrał. Właśnie to robił w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Przygotowywał zakłady w Berlinie. Wspólnicy Taggerta mieli obstawiać przegrane niektórych amerykańskich faworytów. Mam przepustkę prasową i mogę się dostać blisko sportowców. Miałem ich przekupić, żeby świadomie przegrali. Dlatego chyba Taggert tak się denerwował przez ostatnie dni. Był winien sporo pieniędzy jakimś waszym Ringvereine, jak je nazywał.

– A więc Morgan zginął dlatego, że Taggert chciał go udawać?

– Zgadza się.

– Dość skomplikowana intryga – zauważył Kohl.

– W grę wchodziło dość dużo pieniędzy. Setki tysięcy dolarów. Inspektor znów zerknął na bezwładne ciało na podłodze.

– Powiedział pan, że postanowił wczoraj przerwać kontakty z Taggertem. Mimo to zjawił się dzisiaj u pana. Jak doszło do tej, jak pan określił, „bójki”?

– Nie chciał przyjąć odmowy do wiadomości. Zależało mu na pieniądzach – żeby zawrzeć te zakłady, poważnie się zapożyczył. Przyszedł mnie zastraszyć. Powiedział, że się postarają, żeby wszystko wyglądało, jakbym to ja zabił Morgana.

– Chciał zmusić pana do pomocy.

– Zgadza się. Ale powiedziałem, że mnie to nie obchodzi. I tak chciałem go wydać policji. Wtedy wyciągnął broń. Zaczęliśmy się szamotać i upadł. Chyba złamał sobie kark.

Kohl instynktownie porównywał informacje podawane przez Schumanna z faktami i swoją znajomością ludzkiej natury. Niektóre szczegóły pasowały, inne nie bardzo. Inspektor zawsze pamiętał, aby na miejscu zbrodni zachować otwarty umysł, by powstrzymać się od pochopnego wyciągania wniosków. Teraz ów proces przebiegał automatycznie; jego myśli utknęły w martwym punkcie. Jak gdyby karta perforowana zacięła się w maszynie sortującej DeHoMag.

– Bronił się pan, a on zginął w wyniku upadku.

– Tak właśnie było – powiedział kobiecy głos.

Kohl odwrócił się do postaci stojącej w drzwiach. Kobieta miała około czterdziestu lat, była szczupła i atrakcyjna, choć na jej twarzy malowała się troska i zmęczenie.

– Jak się pani nazywa?

– Kathe Richter. – Odruchowo podała mu dokumenty. – Zarządzam pensjonatem podczas nieobecności właściciela.

Dokument potwierdzał jej tożsamość i inspektor zwrócił jej papiery.

– Była pani świadkiem tego zdarzenia?

– Byłam tu. W korytarzu. Usłyszałam jakiś hałas i uchyliłam drzwi. Wszystko widziałam.

– Ale kiedy weszliśmy, pani tu nie było.

– Bałam się. Zobaczyłam samochód. Nie chciałam się w to mieszać.

Czyli kobieta była na liście gestapo lub SD.

– A jednak w końcu się pani zjawiła.

– Wahałam się przez chwilę. Postanowiłam zaryzykować w nadziei, że są jeszcze w tym mieście policjanci, których interesuje prawda. – W jej głosie zabrzmiał wyzywający ton.

Wrócił Janssen i spojrzał na kobietę, lecz Kohl nie zamierzając jej przedstawiać, zwrócił się do asystenta:

– Ico?

– Panie inspektorze, w ambasadzie amerykańskiej nic nie wiedzą o żadnym Robercie Taggercie.

Kohl skinął głową, zastanawiając się nad najnowszą informacją. Podszedł do zwłok Taggerta i rzekł:

– Dość szczęśliwy upadek. Oczywiście szczęśliwy z pańskiego punktu widzenia. Pani Richter, proszę mi powiedzieć jeszcze raz – widziała pani tę walkę bezpośrednio? Proszę o szczerość.

– Tak, tak. Ten człowiek miał pistolet. Chciał zabić pana Schumanna.

– Zna pani ofiarę?

– Nie. Nigdy go nie widziałam.

Kohl jeszcze raz rzucił okiem na ciało, po czym wsunął kciuk do kieszeni kamizelki.

– Detektyw to ciekawy zawód, panie Schumann. Staramy się odczytywać wskazówki i podążać za nimi. Przy tej sprawie wskazówki zaprowadziły mnie do pana – i to do pana osobiście – a teraz te same wskazówki świadczą, że cały czas szukałem tego człowieka.

– Życie jest czasem zabawne.

Zdanie to wypowiedziane po niemiecku nie miało sensu. Kohl przypuszczał, że było to dosłowne tłumaczenie jakiegoś amerykańskiego wyrażenia, ale uchwycił jego sens, którego nie zamierzał kwestionować.

Wyciągnął z kieszeni fajkę i nie zapalając jej, wsunął do ust, gryząc przez chwilę cybuch.

– Panie Schumann, postanowiłem, że pana nie aresztuję, przynajmniej na razie. Jest pan wolny, ale zatrzymam pański paszport, dopóki gruntownie nie zbadam tej sprawy. Proszę nie wyjeżdżać z Berlina. Jak się pan zapewne przekonał, nasze służby potrafią dość szybko ustalić czyjeś miejsce pobytu w kraju. Obawiam się, że będzie pan musiał także opuścić pensjonat. To miejsce zbrodni. Ma pan się gdzie zatrzymać, żebym mógł się z panem skontaktować?

Schumann pomyślał przez chwilę.

– Wezmę pokój w hotelu Metropol.

Kohl zapisał to w notesie, po czym wsunął do kieszeni paszport.

– Doskonale. Chciałby pan coś jeszcze powiedzieć?

– Nie, panie inspektorze. Pomogę panu, jeśli tylko będę mógł.

– Może pan iść. Proszę zabrać najniezbędniejsze rzeczy. Janssen, zdejmij kajdanki.

Kandydat na inspektora spełnił polecenie. Schumann podszedł do walizki. Kohl przyglądał się z uwagą, jak pakuje przybory do golenia, mydło, szczoteczkę do zębów i pastę. Inspektor zwrócił mu papierosy, zapałki, pieniądze i grzebień.

Schumann spojrzał na kobietę.

– Odprowadzi mnie pani do tramwaju?

– Tak, oczywiście.

– Pani Richter, mieszka pani w tym budynku? – spytał Kohl.

– Tak, w głębi, na tym piętrze.

– Doskonale. Z panią też się skontaktuję. Kathe Richter i Schumann wyszli z pokoju.Janssen zapytał z zatroskaną miną:

– Panie inspektorze, dlaczego pozwolił mu pan odejść? Wierzy pan w jego historyjkę?

– Częściowo. W wystarczającym stopniu, żeby go tymczasowo zwolnić. – Kohl wyjaśnił podopiecznemu swoje wątpliwości: wierzył, że zabójstwo popełniono w obronie własnej. Poza tym ślady wskazywały, że to istotnie Taggert był mordercą Reginalda Morgana. Pewne pytania pozostawały jednak bez odpowiedzi. Gdyby byli w innym kraju, Kohl zatrzymałby Schumanna do czasu ich wyjaśnienia. Ale wiedział, że gdyby to teraz zrobił i dalej prowadził dochodzenie, gestapo natychmiast i kategorycznie wskazałoby na Amerykanina jako na winnego „obcokrajowca”, którego chciał dostać Himmler, i Schumann jeszcze dziś trafiłby do więzienia Moabit albo do obozu w Oranienburgu. – Zginąłby za zbrodnię, której prawdopodobnie nie popełnił, a na dodatek sprawa zostałaby uznana za zamkniętą i nigdy nie poznalibyśmy całej prawdy, co oczywiście jest głównym celem naszej pracy.

– Może przynajmniej powinienem go śledzić? Kohl westchnął.

– Janssen, ilu przestępców udało nam się zatrzymać, śledząc ich? Tak jak w amerykańskich kryminałach?

– No, chyba żadnego, ale…

– Zostawmy to więc detektywom z powieści. Wiemy, gdzie go znaleźć.

– Ale Metropol to duży hotel z mnóstwem wyjść. Z łatwością będzie mógł uciec.

– To nas nie interesuje, Janssen. Niebawem wrócimy do zbadania roli pana Schumanna w tym dramacie. Na razie musimy przede wszystkim dokładnie obejrzeć ten pokój… Ach, gratuluję, kandydacie na inspektora.

– Czego, panie inspektorze?

– Rozwiązałeś sprawę morderstwa w Dresden Allee. – Wskazał na zwłoki ofiary. – W dodatku sprawca nie żyje; nie będziemy się musieli fatygować na proces.

30

Pod ochroną funkcjonariusza SS pułkownik Reinhard Ernst jechał z Rudim do Charlottenburga. Cieszył się w duchu, że chłopiec jest jeszcze taki mały; wnuk nie do końca rozumiał, co groziło dziadkowi na stadionie. Zaniepokoiły go srogie miny mężczyzn, poruszenie w loży prasowej i pospieszny powrót do domu, lecz nie potrafił pojąć znaczenia tych wydarzeń. Wiedział tylko, że jego Opa upadł i trochę się potłukł, mimo że sam pułkownik dość lekceważąco opowiadał o swojej „przygodzie”, jak ją określił.

Największego wrażenia na chłopcu nie wywarł jednak ani olbrzymi stadion, ani spotkanie z najważniejszymi ludźmi na świecie, ani alarm o planowanym zamachu. Najbardziej podobały mu się psy; Rudi chciał mieć własnego, a najlepiej dwa. Mówił o nich przez całą drogę do domu.

– Wszędzie budowa – mruknął do żony Ernst. – Zniszczyłem sobie garnitur.

Rzeczywiście Gertruda nie była zadowolona, ale bardziej zaniepokoiła się jego upadkiem. Dokładnie obejrzała jego głowę.

– Masz guza. Musisz bardziej uważać, Reinie. Przyniosę ci lodu. Przykro mu było, że nie jest szczery wobec Gertrudy. Ale po prostu nie mógł jej powiedzieć, że stał się celem zamachowca. Gdyby się o tym dowiedziała, błagałaby go, a nawet nalegałaby, żeby został w domu. Wówczas musiałby się żonie przeciwstawić, co czynił rzadko. Podczas puczu w listopadzie 1923 roku Hitler uratował się, znajdując schronienie pod ciałami towarzyszy, ale Ernst nigdy nie ukrywał się przed wrogiem, gdy wzywały go obowiązki.

W innych okolicznościach być może nie wychodziłby z domu przez dzień czy dwa, dopóki by nie odnaleziono zamachowca – co niedługo powinno nastąpić, skoro zostały uruchomione potężne machiny gestapo, SD i SS. Dziś jednak Ernsta czekały ważne sprawy: miał przeprowadzić próby w szkole Waltham z profesorem Keitlem i sporządzić dla Fiihrera notatkę o badaniach.

Poprosił, by gospodyni przyniosła mu do pokoju kawę, chleb i kiełbasę.

– Ależ Reinie – obruszyła się Gertruda. – Jest niedziela. Gęś…

Obiady ostatniego dnia tygodnia były w domu Ernstów pielęgnowaną od lat tradycją, której pod żadnym pozorem nie należało łamać.

– Przepraszam, kochanie. Nie mam innego wyjścia. W przyszłym tygodniu spędzę z wami całą sobotę i niedzielę.

Poszedł do siebie, usiadł za biurkiem i zaczął pisać. Dziesięć minut później zjawiła się sama Gertruda, niosąc dużą tacę.

– Nie pozwolę, żebyś jadł byle co – oświadczyła, zdejmując z tacy serwetkę.

Pułkownik uśmiechnął się na widok wielkiego talerza z pieczoną gęsią w pomarańczach, kapustą, gotowanymi ziemniakami i fasolką z kardamonem. Wstał i pocałował żonę w policzek. Kiedy wyszła, zaczął wystukiwać na maszynie szkic notatki, skubiąc bez apetytu posiłek.


ŚCIŚLE TAJNE Adolf Hitler

Fiihrer, Kanclerz Rzeszy i Prezydent Narodu Niemieckiego, Zwierzchnik Sił Zbrojnych Feldmarszałek Werner von Blomberg Minister Obrony Rzeszy

Fiihrerze i Ministrze

W odpowiedzi na prośbę o szczegóły badań prowadzonych przeze mnie oraz profesora Ludwiga Keitla w Szkole Wojskowej Waltham, z przyjemnością informuję o charakterze i dotychczasowych rezultatach badań.

Badania rozpoczęto na podstawie otrzymanych od Panów poleceń dotyczących przygotowania niemieckich sił zbrojnych do sprawnej realizacji dążeń naszego wielkiego narodu.

Przerwał, zbierając myśli. Co ujawnić, a co przemilczeć?

Pół godziny później miał już półtorastronicowy dokument, na który naniósł ołówkiem kilka poprawek. Szkic na razie musiał wystarczyć. Później da dokument do przeczytania Keitlowi, który wprowadzi swoje poprawki, a wieczorem Ernst przepisze ostateczną wersję na maszynie i jutro osobiście doręczy Fuhrerowi. Napisał wiadomość do Keitla z prośbą o uwagi i przypiął spinaczem do maszynopisu.

Zaniósł tacę na dół, pożegnał się z Gertrudą i wyszedł. Hitler nalegał, żeby wokół domu rozstawić straże, przynajmniej dopóki zamachowiec nie zostanie odnaleziony. Ernst się nie sprzeciwił, ale poprosił strażników, aby się nie pokazywali, bo mogliby zaniepokoić rodzinę. Przystał także na żądanie Fiihrera, by nie jeździł swoim odkrytym mercedesem, ale skorzystał z zamkniętego samochodu prowadzonego przez uzbrojonego funkcjonariusza SS.

Najpierw pojechali do Kolumbia-Haus w Tempelhofie. Kierowca wysiadł pierwszy i upewnił się, czy przed wejściem jest bezpiecznie. Podszedł do dwóch wartowników pilnujących bramy, zamienił z nimi kilka słów i zaczęli się bacznie rozglądać, choć Ernst nie wyobrażał sobie, żeby ktoś był tak głupi, by próbować zamachu przed aresztem SS. Po chwili dali mu znak i pułkownik wysiadł. Wszedł do budynku, a potem poprowadzono go schodami w dół. Minął kilka zamykanych furt i wkroczył do korytarza, gdzie mieściły się cele.

Znów szedł długim korytarzem, gorącym i wilgotnym, cuchnącym moczem i kałem. Jak obrzydliwie traktuje się tu ludzi, pomyślał. Brytyjskich, francuskich i amerykańskich żołnierzy, których podczas wojny brał do niewoli, traktowano z należytym szacunkiem. Ernst salutował oficerom, gawędził z szeregowcami, dbał, aby było im ciepło i sucho, żeby mieli co jeść. Poczuł pogardę wobec strażnika w brunatnym mundurze, który mu towarzyszył, pogwizdując „Pieśń o Horście Wesselu” i od czasu do czasu walił pałką w pręty krat tylko po to, żeby przestraszyć więźniów.

Gdy dotarli do celi znajdującej się w trzech czwartych długości korytarza, Ernst zatrzymał się, czując mrowienie na skórze od panującego tu żaru.

Bracia Fischerowie byli zlani potem. Oczywiście byli przerażeni – każdego ogarniało przerażenie w tym okropnym miejscu – ale w ich oczach dostrzegł coś jeszcze – młodzieńczy bunt.

Ernst poczuł zawód. Wyraz ich twarzy powiedział mu, że bracia postanowili odrzucić jego propozycję. Woleli wyrok w Ora-nienburgu? Był niemal pewny, że Kurt i Hans zgodzą się uczestniczyć w Badaniach Waltham. Byli doskonałymi kandydatami.

– Dzień dobry.

Starszy skinął głową. Ernsta przebiegł dziwny dreszcz. Chłopiec przypominał mu syna. Dlaczego nie zauważył tego wcześniej? Może to pewność siebie i spokój, których rano jeszcze nie zdradzali. Może miał jeszcze w pamięci oczy Rudiego, kiedy zawiązywał mu buty. W każdym razie to podobieństwo nieco wytrąciło go z równowagi.

– Przyszedłem po odpowiedź w sprawie waszego uczestnictwa w badaniach.

Bracia spojrzeli po sobie. Kurt otworzył usta, ale młodszy go ubiegł, mówiąc:

– Zgadzamy się.

A więc jednak się mylił. Ernst z uśmiechem kiwnął głową, szczerze zadowolony.

– Pod warunkiem że pozwoli nam pan wysłać list do Anglii – dodał starszy z braci.

– List?

– Chcielibyśmy dać znać rodzicom.

– Obawiam się, że to zabronione.

– Przecież jest pan pułkownikiem, prawda? To nie pan decyduje, co jest zabronione, a co nie? – zapytał Hans.

Ernst przechylił głowę, przypatrując się chłopcu. Ale zaraz skierował uwagę na starszego z braci. Podobieństwo do Marka było doprawdy uderzające. Po chwili wahania rzekł:

– Jeden list. Ale musicie go wysłać w ciągu najbliższych dwóch dni, kiedy będziecie pod moim nadzorem. Sierżanci wam nie pozwolą pisać do Londynu. Oni na pewno nie decydują, co jest zabronione, a co nie.

Chłopcy znów wymienili spojrzenia. Kurt kiwnął głową. Pułkownik także. A potem zasalutował – tak jak przy pożegnaniu syna. Nie faszystowskim wyciągnięciem ręki, ale tradycyjnym gestem, unosząc wyprostowaną dłoń do czoła. Strażnik w mundurze SA udał, że tego nie widzi.

– Witajcie w nowych Niemczech – powiedział Ernst głosem zbliżonym do szeptu, który zupełnie nie pasował do energicznego salutu.

Skręcili za róg i skierowali się w stronę Liitzowplatz, by znaleźć taksówkę jak najdalej od pensjonatu. Paul co chwilę oglądał się za siebie, sprawdzając, czy nikt ich nie śledzi.

– Nie zatrzymamy się w Metropolu – powiedział, rozglądając się po ulicy. – Znajdę jakieś bezpieczniejsze miejsce. Mój przyjaciel Otto nam pomoże. Przykro mi, ale będziesz musiała zostawić rzeczy. Nie możesz tam wrócić.

Przystanęli na rogu ruchliwej ulicy. Patrząc na samochody, Paul bezwiednie objął Kathe w pasie, ale poczuł, że zesztywniała. Potem odsunęła się od niego. Spojrzał spod zmarszczonych brwi.

– Ja wracam, Paul – rzekła bezbarwnym głosem.

– Kathe, co się stało?

– Powiedziałam inspektorowi prawdę.

– Powiedziałaś…

– Naprawdę stałam za drzwiami i wszystko widziałam. To ty kłamałeś. Zamordowałeś tego człowieka. Nie było żadnej bójki. Nie miał broni. Stałam bezradnie, a ty uderzyłeś go i zabiłeś. To było okropne. Nie widziałam czegoś tak okropnego od… od…

Od czwartego kwadratu, licząc od trawy… Paul milczał.

Minęła ich otwarta ciężarówka. Siedziało w niej sześciu szturmowców. Krzyknęli coś do grupki ludzi na ulicy, śmiejąc się. Kilku przechodniów pomachało do nich. Samochód szybko zniknął za rogiem.

Paul zaprowadził Kathe do ławki w niewielkim parku, ale nie chciała usiąść.

– Nie – szepnęła. Patrzyła na niego chłodno, skrzyżowawszy ramiona na piersi.

– To nie takie proste, jak ci się wydaje – wyszeptał.

– Proste?

– Rzeczywiście, nie wiesz o mnie wszystkiego, po co naprawdę przyjechałem. Nie mówiłem ci, żebyś nie była w to zamieszana.

Kathe wybuchnęła długo powstrzymywanym gniewem.

– Och, to dopiero usprawiedliwienie kłamstwa! Żebym nie była zamieszana. Paul, poprosiłeś, żebym pojechała z tobą do Ameryki. Jak mogę być bardziej zamieszana?

– Miałem na myśli moje dawne życie. Ta podróż miała je zakończyć.

– Dawne życie? Jesteś żołnierzem?

– W pewnym sensie. – Zawahał się. – Nie, to nieprawda. W Ameryce byłem przestępcą. Przyjechałem tu, żeby ich powstrzymać.

– Ich?

– Twoich wrogów. – Wskazał jedną z setek czerwono-biało-czarnych flag, które powiewały w pobliżu. – Miałem zabić kogoś z rządu, żeby go powstrzymać przed rozpętaniem następnej wojny. Potem rozpocząłbym nowe życie. Z czystym kontem. Usunęliby…- I kiedy zamierzałeś mi wyjawić tę tajemnicę, Paul? Kiedy dotarlibyśmy do Londynu? Do Nowego Jorku?

– Uwierz mi. To się skończyło raz na zawsze.

– Wykorzystałeś mnie.

– Nigdy nie…

– Wczoraj wieczorem – w ten cudowny wieczór – poprosiłeś, żebym ci pokazała Wilhelmstrasse. Wykorzystałeś mnie, bo chciałeś znaleźć miejsce, w którym mógłbyś zamordować tego człowieka, prawda?

Popatrzył na jeden z łopoczących sztandarów, ale nie odpowiedział.

– A gdybym w Ameryce zrobiła coś, co by cię rozgniewało? Uderzyłbyś mnie? Zabił?

– Kathe! Oczywiście, że nie.

– Ach, tak mówisz. Ale wcześniej skłamałeś. – Kathe wyciągnęła z torebki chusteczkę. Paul poczuł przez chwilę woń bzu i ścisnęło mu się serce, jak gdyby był to zapach kadzidła palonego przy trumnie ukochanej osoby. Otarła oczy i schowała chustkę. – Powiedz mi jedno, Paul. Czym się od nich różnisz. Powiedz. Czym?… Nie, nie, jesteś jednak inny. Jesteś okrutniejszy. Wiesz dlaczego? – wykrztusiła przez łzy. – Dałeś mi nadzieję, a potem odebrałeś. A oni, bestie w ogrodzie, nigdy nie dają żadnej nadziei. Ale przynajmniej nie oszukują jak ty. Nie, Paul. Leć sam do swojego doskonałego kraju. Ja zostanę. Zostanę i będę czekała, aż zapukają do drzwi. A potem odejdę. Jak mój Michael.

– Kathe, nie byłem z tobą szczery. Ale musisz ze mną jechać. Proszę…

– Wiesz, co napisał nasz filozof Nietzsche? „Ten, który walczy z potworami, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich”. Ileż w tym prawdy, Paul. Ile prawdy.

– Proszę cię, jedź ze mną. – Chwycił ją mocno za ramiona. Ale Kathe Richter też była silna. Wyrwała się i odsunęła. Patrząc mu prosto w oczy, szepnęła jadowicie:

– Wolę zostać w kraju z dziesięcioma tysiącami morderców, niż dzielić łóżko z jednym.

Obracając się na pięcie, po chwili wahania odeszła szybkim krokiem, przyciągając spojrzenia przechodniów, którzy zachodzili w głowę, co mogło wywołać tak gwałtowną sprzeczkę kochanków.

31

Willi, Willi, Willi…

Nadinspektor Friedrich Horcher powtarzał jego imię bardzo wolno.

Kohl wrócił do Alex i był już przy drzwiach swojego biura, gdy dogonił go szef.

– Tak, panie nadinspektorze?

– Szukałem cię.

– Tak?

– Chodzi o sprawę Gatow. Strzelaniny. Przypominasz sobie? Jak mógł zapomnieć? Zdjęcia na zawsze zapadły mu w pamięć.

Kobiety… dzieci… Ale znów ogarnął go lodowaty lęk. Czyżby istotnie ta sprawa miała być dla niego próbą, jak się wcześniej obawiał? Chłopcy Heydricha czekali, żeby dał sobie z nią spokój, tymczasem on zrobił coś znacznie gorszego: w tajemnicy zadzwonił do domu młodego żandarma, który rozpoczął dochodzenie. Horcher skubnął krwistoczerwoną opaskę.

– Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Sprawa została wyjaśniona. Zabójstwo w Charlottenburgu też – tych polskich robotników. Obie zbrodnie popełnił ten sam sprawca.

Ulga, jaką odczuł Kohl na wieść, że nie zostanie aresztowany, ustąpiła miejsca konsternacji.

– Kto zamknął sprawę? Ktoś z kripo?

– Nie, nie. Sam szef żandarmerii. Meyerhoff. Dasz wiarę? Ach… wszystko stawało się jasne – ku obrzydzeniu Williego Kohla. Wcale się nie zdziwił, słysząc dalszy ciąg.

– Zabójcą jest czeski Żyd. Niespełna rozumu. Prawie jak Wład Palownik. Ale czy to był Czech? Może Rumun albo Węgier. Ha, z historią zawsze w szkole miałem kłopoty. W każdym razie zatrzymano podejrzanego, który się przyznał. Przekazano go SS. – Horcher zaśmiał się. – Mimo swojego ważnego i tajemniczego alarmu poświęcili trochę cennego czasu na policyjną robotę.

– Miał jednego wspólnika czy kilku? – spytał Kohl.

– Wspólnika? Nie, Czech był sam.

– Sam? Ależ żandarm w Gatow doszedł do wniosku, że było co najmniej dwóch lub trzech sprawców, prawdopodobnie więcej. Zdjęcia potwierdzają tę hipotezę. I logika, jeśli weźmie się pod uwagę liczbę ofiar.

– Ach, Willi, jako doświadczeni policjanci dobrze wiemy, że oko łatwo zwieść. A młody żandarm z przedmieścia? Oględziny miejsca zbrodni to dla niego nowość. Zresztą ten Żyd się przyznał. Działał sam. Sprawa wyjaśniona. A sprawca jest już w drodze do obozu.

– Chciałbym go przesłuchać.

Chwila wahania. Potem, wciąż się uśmiechając, Horcher znowu poprawił opaskę na ramieniu.

– Zobaczę, co da się zrobić. Chociaż możliwe, że już jest w Dachau.

– W Dachau? Dlaczego mieliby go wysyłać do Monachium? Czemu nie do Oranienburga?

– Może z powodu przepełnienia. Tak czy inaczej sprawa zamknięta, nie ma więc sensu z nim rozmawiać.

Czyli ten człowiek już nie żył.

– Poza tym musisz się skupić na sprawie Dresden Allee. Jak idzie?

– Ruszyliśmy z miejsca – oświadczył szefowi Kohl, starając się ukryć wzburzenie. – Za dzień czy dwa będziemy znać chyba wszystkie odpowiedzi.

– Doskonale. – Horcher zmarszczył brwi. – Na Prinz Albrecht Strasse zrobiło się jeszcze większe zamieszanie. Słyszałeś? Znowu alarmy, więcej środków bezpieczeństwa. Podobno nawet mobilizują oddziały SS. Ciągle nie wiem, co się dzieje. Może tobie przypadkiem obiło się coś o uszy?

– Nie, panie nadinspektorze. – Biedny Horcher. Bał się, że wszyscy są lepiej poinformowani od niego. – Niedługo dostanie pan raport w sprawie zabójstwa – dodał Kohl.

– To dobrze. Dowody wskazują na tego cudzoziemca, prawda? Tak chyba wspominałeś.

Nie, to ty o tym wspominałeś, pomyślał Kohl.

– Sprawa posuwa się dość szybko.

– Doskonale. Popatrz no, do czego to doszło, Willi. Pracujemy w niedzielę. Kto by pomyślał? Pamiętasz czasy, kiedy mieliśmy wolne sobotnie popołudnie i całą niedzielę? – Nadinspektor oddalił się cichym korytarzem.

Kohl wszedł do gabinetu i zobaczył puste miejsce tam, gdzie wcześniej trzymał notatki i zdjęcia z Gatow. Horcher pewnie już je „wciągnął do akt” – czyli dokumenty spotkał ten sam los co biednego czeskiego Żyda. Pewnie spalono je jak listę pasażerów „Manhattanu” i unosiły się nad miastem jako drobiny popiołu w alkalicznym berlińskim wietrze. Inspektor oparł się znużony o futrynę, patrząc na puste miejsce na biurku i myśląc: w morderstwie jedno jest pewne – nie da się go cofnąć. Skradzione pieniądze można zwrócić, sińce się zagoją, spalony dom się odbuduje, porwaną ofiarę odnajdzie żywą, choć przerażoną. Ale dzieci, które zginęły, ich rodzice, polscy robotnicy… ich śmierć pozostanie na wieczność.

Teraz jednak Willi Kohl usłyszał, że jest inaczej. Że na tej ziemi panują nieco inne prawa niż w reszcie świata: śmierć rodzin i robotników została wymazana. W przeciwnym razie uczciwi ludzie nie spoczęliby, dopóki by tej straty nie zrozumieli, nie opłakali i nie pomścili – to ostatnie zadanie należało do Kohla.

Inspektor powiesił kapelusz na wieszaku i ciężko usiadł na skrzypiącym krześle. Przejrzał pocztę i telegramy. Nie przyszło nic na temat Schumanna. Kohl obejrzał przez monokl powiększający odciski palców pobrane przez Janssena od Taggerta i porównał z fotografiami śladów znalezionych na bruku Dresden Allee. Jego zdaniem były takie same. Odczuł pewną ulgę: znaczyło to, że rzeczywiście mordercą Reginalda Morgana był Taggert, a inspektor nie wypuścił na wolność zabójcy.

Dobrze się złożyło, że mógł osobiście przeprowadzić porównanie. Z wydziału identyfikacji przyszła wiadomość, że wszystkim technikom i analitykom rozkazano przerwać badania dla kripo i być do dyspozycji gestapo i SS z powodu „nowych wydarzeń zaistniałych w związku z alarmem”.

Podszedł do biurka Janssena i dowiedział się, że zakład medycyny sądowej nie zabrał jeszcze ciała Taggerta z pensjonatu. Kohl westchnął i pokręcił głową.

– Zrobimy sami, co się da. Każ technikom balistycznym zbadać ten hiszpański pistolet i sprawdzić, czy to naprawdę ta sama broń, z której zastrzelono Morgana.

– Tak jest.- I gdyby się okazało, że analityków broni też przydzielono do poszukiwań tego Rosjanina, sam przeprowadź testy. Poradzisz sobie, prawda?

– Tak jest, panie inspektorze.

Po wyjściu Janssena Kohl zasiadł do spisania listy pytań na temat Morgana i tajemniczego Taggerta, które potem zamierzał przetłumaczyć i wysłać służbom amerykańskim.

Drzwi przesłonił jakiś cień.

– Telegram, panie inspektorze – powiedział goniec, młody człowiek w szarej marynarce. Podał Kohlowi papier.

– Tak, tak, dziękuję.

Przypuszczając, że to wiadomość z United States Lines w sprawie listy pasażerów albo z nowojorskiego sklepu Manny z lakoniczną informacją, że nie potrafią mu pomóc, inspektor rozerwał kopertę.

Ale się mylił. Telegram był z Departamentu Policji Nowego Jorku. Napisano go po angielsku, ale Kohl mniej więcej zrozumiał treść.

DO INSPEKTORA W KOHLA KRIMIN ALP O LIZEI ALEXANDERPLATZ BERLIN W ODPOWIEDZI NA DZISIEJSZĄ PROŚBĘ ZAWIADAMIAM ŻE KARTOTEKA P SCHUMANNA ZOSTAŁA ANULOWANA ŚLEDZTWO W SPRAWIE WW OSOBY ZAWIESZONO NA CZAS NIEOKREŚLONY STOP BRAK INNYCH INFORMACJI STOP POZDROWIENIA KPT G 0’MALLEY DEPT POL NJ

Kohl zasępił się i poszukał słownika angielsko-niemieckiego. „Anulować” oznaczało „skasować”. Przeczytał telegram jeszcze kilkakrotnie, czując, jak za każdym razem robi mu się coraz bardziej gorąco.

A więc policja kryminalna prowadziła jakieś dochodzenie przeciw Schumannowi. Za co? I dlaczego zniszczyli kartotekę i przerwali śledztwo?

Jakie wnioski z tego płynęły? Przede wszystkim oznaczało to, że choć Schumann być może nie był winien zabójstwa Reginalda Morgana, to prawdopodobnie zjawił się w mieście w celu popełnienia jakiegoś przestępstwa.

Drugi wniosek był taki, że Kohl osobiście wypuścił na wolność potencjalnie niebezpiecznego człowieka.

Musiał go odnaleźć lub przynajmniej zdobyć więcej informacji na jego temat, i to szybko. Nie czekając na powrót Janssena, Willi Kohl złapał kapelusz i ruszył ciemnym korytarzem, kierując się w stronę schodów. W zamyśleniu zszedł aż na zakazany parter. Ledwie otworzył drzwi, gdy jak spod ziemi wyrósł przed nim żołnierz SS. Poprzez terkot maszyn sortujących DeHoMag powiedział:

– Wstęp tutaj jest wzbro…

– Pozwólcie mi przejść – warknął Kohl tak gniewnie, że esesman drgnął zaskoczony.

Spojrzał w ich stronę inny funkcjonariusz uzbrojony w pistolet maszynowy Erma.

– Chcę wyjść z budynku drzwiami na końcu tego korytarza. Nie mam czasu wracać do głównego wejścia.

Młody żołnierz rozejrzał się niespokojnie. Nikt nie powiedział ani słowa. Wreszcie kiwnął głową.

Kohl ruszył sztywnym krokiem przez korytarz, nie zwracając uwagi na ból w stopach. Po chwili wyszedł wprost w oślepiający blask popołudnia. Oparł stopę na ławce i poprawił wełnę w bucie. Odnalazł właściwy kierunek, po czym ruszył na północ w stronę hotelu Metropol.

– Ach, John Dillinger! – Otto Webber z zatroskaną miną wskazał mu krzesło w ciemnym rogu „Klubu Aryjskiego”. Chwycił mocno ramię Paula i szepnął: – Martwiłem się o ciebie. Żadnej wiadomości! Mój telefon na stadion poskutkował? Radio nic nie podawało. Chociaż nie spodziewałem się, żeby nasz szczurek Goebbels puścił farbę o zamachu w państwowym radiu.

Uśmiech zaraz jednak spełzł z twarzy byłego gangstera.

– O co chodzi, przyjacielu? Nie wyglądasz na zadowolonego. Zanim Paul zdążył odpowiedzieć, zauważyła go kelnerka Liesl i szybko zbliżyła się do ich stolika.

– Witaj, kochany – powiedziała i zrobiła nadąsaną minę. – Wstydź się. Ostatnim razem wyszedłeś bez pocałunku na do widzenia. Co podać?

– Pschorra.

– Tak, tak. Już biegnę. Brakowało mi ciebie.

Webber, na którego kelnerka w ogóle nie zwracała uwagi, powiedział zirytowany:

– Przepraszam, ach, przepraszam, dla mnie jasne berlińskie. Liesl pochyliła się i pocałowała Paula w policzek. Poczuł silny zapach perfum, który utrzymywał się jeszcze po jej odejściu. Pomyślał o bzie, o Kathe. Zdecydowanie odsunął jednak od siebie wspomnienia i opowiedział, co się stało na stadionie i potem.- Nie! Nasz przyjaciel Morgan? – Webber był w szoku.

– Człowiek, który udawał Morgana. Kripo zna moje nazwisko i ma mój paszport, ale myślą, że go nie zabiłem. Nie skojarzyli mnie też z Ernstem i stadionem.

Liesl przyniosła piwa. Prostując się, ścisnęła ramię Paula i otarła się o niego zalotnie, znów roztaczając intensywną woń perfum. Paul odsunął się nieco. Uśmiechnęła się lubieżnie i odeszła tanecznym krokiem.

– Czy ona nie potrafi zrozumieć, że nie jestem nią zainteresowany? – mruknął. Drażniło go to tym bardziej, że nie mógł przestać myśleć o Kathe.

– Kto? – spytał Webber, pociągając kilka potężnych łyków z kufla.

– Ona. Liesl.

Webber zmarszczył brwi.

– Nie, nie, nie, Johnie Dillinger. Nie „ona”. On. – Co?

Webber spojrzał na niego z troską.

– Sądziłeś, że Liesl jest kobietą? Paul osłupiał.

– Ona…

– Ależ oczywiście. – Znów napił się piwa i otarł wąsy wierzchem dłoni. – Myślałem, że wiesz. Przecież to oczywiste.

– Chryste panie. – Paul mocno potarł policzek, gdzie… pocałował go kelner. Obejrzał się za siebie. – Oczywiste? Może dla ciebie.

– Jak na człowieka twojej profesji, przypominasz dziecko we mgle.

– Kiedy pytałeś mnie o salę, powiedziałem, że wolę kobiety.

– Ach, na scenie występują kobiety. Ale połowa kelnerek to mężczyźni. Nie miej mi za złe, że jesteś atrakcyjny dla obu płci. Poza tym to twoja wina – dałeś jej napiwek jak książę z Addis Abeby.

Paul zapalił papierosa, aby stłumić zapach perfum, który wydał mu się ohydny.

– A więc, Johnie Dillinger, chyba wpadłeś w kłopoty. Czy zdrajcy to ci sami ludzie, którzy mieli cię wydostać z Berlina?

– Jeszcze nie wiem. – Rozejrzał się po prawie pustej sali, lecz mimo wszystko nachylił się bliżej, by szepnąć: – Znów potrzebuję twojej pomocy, Otto.

– Ach, zawsze do usług. Ja, który ratuję z rąk gnojowych koszul, produkuję masło, sprzedaję szampana i udaję Kruppa.

– Ale nie mam już pieniędzy.

Webber uśmiechnął się drwiąco.

– Pieniądze… to przecież źródło wszelkiego zła. Czego ci potrzeba, przyjacielu?

– Samochodu. Nowego munduru. I broni. Karabinu. Webber zamilkł.

– Nie rezygnujesz z polowania.

– Owszem.

– Ach, czego mógłbym dokonać, gdybym miał w swoim gangu tuzin takich jak ty… Ale Ernst będzie miał znacznie silniejszą ochronę niż dotąd. Być może nawet wyjedzie na jakiś czas z miasta.

– To prawda. Ale może nie od razu. Kiedy byłem w jego gabinecie, zobaczyłem, że ma na dziś zaplanowane dwa spotkania. Pierwsze było na stadionie. Drugie w jakiejś szkole Waltham. Gdzie to jest?

– Waltham? To…

– Masz ochotę na jeszcze jedno piwo, skarbie? A może na mnie? Paul aż podskoczył, gdy w ucho wionął mu gorący szept, a szyję oplotły czyjeś ramiona. Liesl podeszła do niego od tyłu.

– Pierwszy raz będzie gratis – szepnęła kelnerka. – Kto wie, może drugi też.

– Przestań – warknął. Twarz kelnerki skamieniała.

Nawet nie znając prawdy, można było zauważyć, że piękne oblicze Liesl miało wyraźnie męskie rysy.

– Nie musisz być niegrzeczny, skarbie.

– Przepraszam – rzekł Paul, uchylając się. – Mężczyźni mnie nie interesują.

– Nie jestem mężczyzną – odparła chłodno Liesl.

– Wiesz, co mam na myśli.

– Wobec tego nie trzeba było flirtować – odparowała. – Jesteś mi winien cztery marki za piwo. Nie, pięć. Pomyliłam się w rachunku.

Paul zapłacił i kelnerka odwróciła się wyniośle, mrucząc pod nosem i hałaśliwie sprzątając sąsiednie stoliki.

– Moje dziewczęta też czasem napada coś takiego – powiedział z lekceważeniem w głosie Webber. – Potrafią zaleźć za skórę.

Wrócili do rozmowy i Paul powtórzył:

– No więc co wiesz o szkole Waltham?

– To szkoła wojskowa niedaleko stąd. Przy drodze do Oranienburga; nawiasem mówiąc, mieści się tam piękny obóz koncentracyjny. Może tam zapukasz i sam oddasz się w ich ręce. Zaoszczędzisz kłopotu SS, które nie będzie cię musiało szukać.

– Samochód i mundur – powtórzył Paul. – Chcę być członkiem jakiejś służby, ale nie żołnierzem. Mogą się tego spodziewać, bo tak zrobiliśmy na stadionie. Może…

– Ach, wiem! Będziesz dowódcą RAD.

– Czego?

– Służby Pracy Rzeszy. Zostaniesz szpadel-kapralem. Każdy młody człowiek w tym kraju musi odsłużyć swoje jako robotnik. Pewnie wymyślił to sam Ernst jako kolejną formę szkolenia żołnierzy. Noszą łopaty jak karabiny i kiedy nie kopią, maszerują. Jesteś za stary na szeregowego członka, ale mógłbyś być oficerem. Mają swoje ciężarówki, którymi wożą robotników do pracy i na defilady, często się je widuje na wsi. Nikt nie zwróci na ciebie uwagi. Wiem, gdzie znaleźć ładną ciężarówkę. I mundur. Noszą gustowne, niebieskoszare uniformy. Twarzowy kolor.

– A karabin? – spytał szeptem Paul.

– Z tym będzie trudniej. Ale mam pewien pomysł. – Dokończył piwo. – Kiedy chcesz to zrobić?

– Powinienem być w szkole Waltham przed wpół do szóstej. Nie później.

Webber skinął głową.

– Wobec tego trzeba szybko zmienić się w funkcjonariusza służby narodowych socjalistów. – Parsknął śmiechem. – Ale nie potrzebujesz szkolenia. Bóg świadkiem, że ci prawdziwi żadnego nie przechodzą.

32

Z początku słyszał tylko zakłócenia. Potem trzaski uformowały się w głos:

– Gordon?

– Nie używamy nazwisk – przypomniał komandor, przyciskając do ucha bakelitową słuchawkę, by lepiej słyszeć słowa z Berlina. Dzwonił Paul Schumann, połączywszy się drogą radiową przez Londyn. W Waszyngtonie była niedziela, dziesiąta rano, lecz Gordon siedział przy swoim biurku w Biurze Wywiadu Marynarki Wojennej, gdzie spędził całą noc, z niepokojem wyczekując wiadomości, czy udało się zabić Ernsta. – Nic ci nie jest? Sprawdzaliśmy w prasie, nasłuchiwaliśmy komunikatów radiowych i nic…

– Niech się pan zamknie – rzucił ostro Schumann. – Nie mam czasu na „przyjaciół z północy” ani „przyjaciół z południa”. Niech pan słucha.

Gordon wyprostował się na krześle.

– Mów.

– Morgan nie żyje.

– Och, nie. – Gordon na moment zamknął oczy, poruszony stratą. Nie znał osobiście tego człowieka, ale informacje od niego zawsze były rzetelne, a każdy, kto ryzykował dla kraju własne życie, miał u Gordona dobre notowania.

Po chwili usłyszał od Schumanna sensację.

– Zamordował go niejaki Robert Taggert, Amerykanin. Zna go pan?

– Co? Amerykanin?

– Zna go pan?

– Nie, nigdy o nim nie słyszałem.- Mnie też próbował zabić. Zanim zrobiłem to, po co tu przyjechałem. Facet, z którym rozmawiał pan przez ostatnie dwa dni, to był Taggert, nie Morgan.

– Podaj mi jeszcze raz to nazwisko.

Schumann przeliterował je, dodając, że nie jest pewien, ale wspomniany człowiek mógł mieć związki ze służbą dyplomatyczną Stanów Zjednoczonych. Komandor zapisał nazwisko na kartce i krzyknął:

– Willets!

W drzwiach zjawiła się kobieta w mundurze. Gordon wcisnął jej do ręki notatkę.

– Znajdź mi wszystko, co się da, o tym człowieku. Natychmiast zniknęła.

– Nic ci się nie stało? – powiedział do słuchawki.

– Stał pan za tym? – Mimo złej jakości połączenia Gordon wyraźnie słyszał w głosie Schumanna wściekłość.

– Co?

– To była pułapka. Od samego początku. Stał pan za tym? Gordon poczuł na skórze lepki dotyk lipcowego powietrza, które wpadało do gabinetu przez otwarte okno.

– Nie wiem, o czym mówisz.

Po chwili usłyszał całą historię – o morderstwie Morgana, maskaradzie Taggerta i próbie wydania Schumanna nazistom. Gordon był wstrząśnięty.

– Boże, nie. Przysięgam, nigdy nie zrobiłbym czegoś żadnemu ze swoich ludzi. Ciebie także uważam za jednego z nich. Naprawdę.

Znów zapadła cisza.

– Taggert twierdził, że pan nie był w to zamieszany. Ale chciałem to usłyszeć od pana.

– Przysięgam…

– W takim razie macie u siebie zdrajcę, komandorze. Musi się pan dowiedzieć, kto to jest.

Gordon opadł na krzesło, zdruzgotany wiadomością. Wpatrywał się odrętwiały w przeciwległą ścianę, na której wisiało kilka listów pochwalnych, jego dyplom z Yale i dwa portrety: prezydenta Roosevelta i Theodorusa B.M. Masona, porucznika marynarki o wydatnej szczęce, który był pierwszym szefem Biura Wywiadu Marynarki Wojennej.

Zdrajca…

– Co mówi ten Taggert?

– Powiedział tylko, że stoją za tym „inne kręgi”. Nie wchodził w szczegóły. Zależało im na tym, żeby tutejszy szef był zadowolony. Mam na myśli głównego szefa.

– Możesz z nim jeszcze porozmawiać, dowiedzieć się czegoś więcej?

Chwila wahania.

– Nie.

Gordon zrozumiał, co to znaczy; Taggert nie żył.

– Dostałem hasło o tramwaju na pokładzie statku – ciągnął Schumann. – Taggert znał to samo hasło, ale Morgan nie. Jak to możliwe?

– Wysłałem hasło swoim ludziom na statku. Równocześnie zostało przekazane tam, gdzie teraz jesteś. Miał je odebrać Morgan.

– Czyli wiadomość przejął Taggert, a Morganowi wysłał inną. Temu szpiegowi z Ligi Niemiecko-Amerykańskiej nie udało się nic nadać. To nie on. Kto więc mógł to zrobić? Kto jeszcze znał hasło?

Gordonowi natychmiast przyszły na myśl dwa nazwiska. Będąc przede wszystkim żołnierzem, wiedział, że dowódca musi brać pod uwagę wszystkie możliwości. Ale młodego Andrew Avery’ego traktował jak syna. Vincenta Maniellego znał mniej, lecz nie znalazł w przeszłości młodego oficera niczego, co kazałoby wątpić w jego lojalność.

Jak gdyby czytając w myślach Gordona, Schumann spytał:

– Jak długo pracuje pan z tymi chłopcami?

– To prawie niemożliwe.

– Ostatnio „niemożliwe” ma zupełnie inne znaczenie. Kto, do diabła, znał jeszcze hasło? Tatuś Warbucks?

Gordon zastanowił się nad tym. Ale krezus Cyrus Clayborn znał plan tylko w zarysie.

– Nie wiedział nawet, że jest jakiekolwiek hasło.

– Kto więc je wymyślił?

– My, senator i ja.

Znów szum zakłóceń. Schumann milczał.

– Nie, to na pewno nie on – dodał szybko Gordon.

– Był z panem, kiedy wysyłał pan hasło?

– Nie, był w Waszyngtonie.

Gordon myślał: kiedy senator odłożył słuchawkę, mógł wysłać do Taggerta wiadomość z właściwym hasłem, polecając mu przekazać Morganowi fałszywe.

– Niemożliwe.

– Ciągle słyszę to słowo, Gordon. Jakoś do mnie nie trafia.- Posłuchaj, po pierwsze cała sprawa to był pomysł senatora. Rozmawiał z ludźmi w administracji i przyszedł do mnie.

– To znaczy, że od początku chciał mnie wrobić. Razem z tymi „ludźmi” – dodał złowrogim tonem Schumann.

Fakty przelatywały kaskadą przez głowę Gordona. Czy to możliwe? Dokąd prowadzi trop zdrady? Wreszcie Schumann rzekł:

– Niech pan rozwiąże sytuację, jak pan chce. Zamierza pan jeszcze przysłać po mnie samolot?

– Oczywiście. Masz moje słowo. Osobiście skontaktuję się ze swoimi ludźmi w Amsterdamie. Samolot będzie za jakieś trzy i pół godziny.

– Nie, musi być później. O dziesiątej wieczorem.

– Nie możemy lądować po zmroku. Korzystamy z nieużywanego pasa. Nie ma tam świateł. Ale powinno być jeszcze dość jasno wpół do dziewiątej. Może być?

– Nie. Wobec tego jutro o świcie.

– Dlaczego? Chwila ciszy.

– Tym razem go dostanę.

– Kogo?

– Zrobię to, po co przyjechałem – warknął Schumann.

– Nie, nie… nie możesz. Teraz to zbyt niebezpieczne. Wracaj do domu. Dostaniesz pracę, o której rozmawialiśmy. Zasłużyłeś sobie.

– Komandorze… słucha pan?

– Mów.

– Widzi pan, ja jestem tu, a pan tam. I nic nie może pan zrobić, żeby mnie powstrzymać, więc ta cała gadanina na nic. Niech pan załatwi samolot na jutro rano.

W drzwiach zjawiła się Ruth Willets.

– Zaczekaj – rzucił do słuchawki Gordon.

– Na razie nie ma nic o Taggercie, panie komandorze. Zadzwonią z archiwum, kiedy tylko coś znajdą.

– Gdzie jest senator?

– W Nowym Jorku.

– Jadę do niego. Zarezerwuj mi miejsce w jakimś samolocie. Wojskowym, prywatnym, wszystko jedno.

– Tak jest.

Gordon wrócił do telefonu.

– Paul, zabierzemy cię stamtąd, ale posłuchaj głosu rozsądku. Wszystko się teraz zmieniło. Zdajesz sobie sprawę z ryzyka?

Szum narastał, zagłuszając większość słów Schumanna, ale „Bykowi” Gordonowi zdawało się, że słyszy śmiech, a potem zdołał zrozumieć fragment zdania, który brzmiał „pięć do sześciu”.

Później nastała cisza, o wiele głośniejsza od zakłóceń.

W magazynie we wschodniej części Berlina (który Webber nazywał swoim, mimo że musieli wybić okno, żeby dostać się do środka) znaleźli zapas mundurów Służby Pracy Rzeszy. Webber zdjął jeden z wieszaka.

– Ach, tak jak mówiłem, do twarzy ci w niebieskoszarym. Być może miał rację, ale kolor zanadto rzucał się w oczy, zwłaszcza że z opisu Webbera wynikało, iż jego stanowisko strzeleckie w szkole Waltham będzie musiało się znaleźć w szczerym polu albo w lesie. Mundur był obcisły, gruby i ciepły. Miał mu pomóc dostać się do szkoły, ale Paul zabrał też praktyczniejszy strój: drelichowy kombinezon, ciemną koszulę i wysokie buty, w które zamierzał się przebrać przed samą robotą.

Jeden ze wspólników Webbera miał dostęp do parku samochodowego rządowych ciężarówek i uzyskawszy zapewnienie, że Webber zwróci auto tego samego dnia (nie usiłując odsprzedać go rządowi), przekazał mu kluczyki w zamian za parę kubańskich cygar produkowanych w Rumunii.

Teraz trzeba było tylko zdobyć karabin.

Paul pomyślał z początku o lombardzie niedaleko placu Listopada 1923, gdzie dostał mauzera. Nie był jednak pewien, czy właściciel nie brał udziału w intrydze Taggerta, a jeśli nawet nie był w nią zamieszany, mógł zostać aresztowany przez kripo lub gestapo, gdyby policji udało się namierzyć sklep.

Ale Webber powiedział mu, że karabiny często można znaleźć w niedużym magazynie nad Sprewą, dokąd czasem jeździł z dostawami wojskowymi.

Pojechali na północ, przedostali się na drugi brzeg rzeki przy Wullenweberstrasse, a potem skręcili na zachód w część miasta, gdzie przeważała niska zabudowa fabryk i magazynów. Webber trącił Paula w ramię, pokazując mu ciemny budynek po lewej.

– To tu, przyjacielu.

Tak jak się spodziewali, wyglądało na to, że w niedzielę nie ma tu żywego ducha. („Nawet bezbożne gnojowe koszule chcą mieć jeden dzień odpoczynku” – wyjaśnił Webber). Niestety, budynek był odsunięty od drogi i otoczony wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego, a przed nim rozciągał się duży parking, wskutek czego był doskonale widoczny od strony ruchliwej ulicy.

– Jak się tam…

– Spokojnie, Johnie Dillinger – odparł Webber. – Wiem, co robię. Z tyłu jest drugie wejście przy nabrzeżu dla łodzi i barek. Z ulicy go nie widać, a z tamtej strony nic nie wskazuje, że to magazyn narodowych socjalistów – nie ma żadnych orłów ani swastyk – dlatego nikogo nie zastanowi nasza wizyta.

Zaparkowali kawałek za magazynem i Webber poprowadził go aleją na południe, w kierunku rzeki. Wyszli przy kamiennym murze wznoszącym się nad brązową wodą, gdzie powietrze przesycał ostry zapach gnijących ryb. Zeszli po wykutych w kamieniu schodach na betonowe nabrzeże. Stało tu kilka przycumowanych łodzi wiosłowych. Webber wsiadł do jednej, a Paul dołączył do niego.

Odbili od brzegu i po kilku minutach dopłynęli do podobnej kei za wojskowym magazynem.

Webber przywiązał łódź, po czym ostrożnie zszedł na kamienną płytę śliską od ptasich odchodów. Paul podążył za nim. Obejrzawszy się przez ramię, dostrzegł na rzece łodzie, głównie wycieczkowe. Webber miał jednak rację; nikt nie zwracał na nich uwagi. Wspięli się po kilku stopniach i Paul zajrzał do środka przez okno. Wewnątrz nie paliły się żadne światła, tylko przez matowe świetliki sączył się przytłumiony blask słońca, ale pomieszczenie wyglądało na opuszczone. Webber wyciągnął z kieszeni kółko z kluczami i wypróbował kilka wytrychów, zanim znalazł odpowiedni. Paul usłyszał cichy szczęk. Webber zerknął na niego i skinął głową. Paul pchnął drzwi.

Weszli do nagrzanego zatęchłego pomieszczenia, które wypełniały szczypiące w oczy opary kreozotu. Paul ujrzał setki skrzyń. Pod ścianą znajdowały się stojaki z karabinami. Wojsko albo SS urządziło sobie w magazynie montownię – wyciągano broń ze skrzyń, odwijano z impregnowanego papieru i oczyszczano z kreozotu, których chronił ją przed rdzewieniem. Były to mauzery, podobne do karabinu, który załatwił Taggert, tyle że miały dłuższe lufy. To dobrze, bo oznaczało, że są celniejsze, a w Waltham Paul mógł być w znacznej odległości od Ernsta. Nie było lunety. Ale na swoim springfieldzie pod Saint Mihiel i w Argonnach Paul Schumann nie miał lunety, mimo to jego broń odznaczała się śmiertelną celnością.

Podszedł do stojaka, wybrał jeden karabin, obejrzał, a potem sprawdził zamek. Działał gładko, wydając miły dla ucha szczęk dobrze dopasowanych metalowych elementów. Paul wycelował i kilkakrotnie strzelił na sucho, starając się wyczuć spust. Znaleźli skrzynki z etykietą „7,92 mm”, w których znajdowała się amunicja właściwego kalibru. Wewnątrz były szare kartonowe pudełka z nadrukowanymi orłami i swastykami. Otworzył jedno, wyciągnął pięć kul, napełnił magazynek, a potem załadował komorę i wyciągnął pocisk, by mieć pewność, że to odpowiednia amunicja.

– Dobrze, możemy iść – powiedział, wpychając do kieszeni dwa pudełka naboi. – Da się…

Urwał, ponieważ w tym momencie otworzyło się główne wejście i padły na nich oślepiające promienie słońca. Zanim Paul zdążył unieść karabin, młody mężczyzna w czarnym mundurze SS wycelował w nich pistolet.

– Ty! Rzuć to natychmiast. Ręce do góry!

Paul kucnął, położył mauzera na podłodze i wolno się wyprostował.

33

Co ty wyprawiasz? – burknął Webber. – Jesteśmy z zakładów Kruppa. Przysłali nas, żebyśmy się upewnili, czy dostarczono właściwą amuni…

– Milczeć.

Młody żołnierz rozejrzał się nerwowo, sprawdzając, czy jest tu ktoś jeszcze.

– Był jakiś problem z towarem. Dostaliśmy telefon od…

– Jest niedziela. Dlaczego pracujecie w niedzielę? Webber zaśmiał się.

– Młody przyjacielu, kiedy dostarczymy złą partię towaru SS, musimy poprawić błąd bez względu na dzień tygodnia i godzinę. Mój kierownik…

– Milczeć! – Żołnierz dostrzegł telefon na zakurzonym blacie warsztatu i ruszył w jego stronę, cały czas mierząc do nich z pistoletu. Kiedy był już prawie przy stole, Webber opuścił ręce i zaczął iść w kierunku esesmana.

– Ach, to niedorzeczne. – Był wyraźnie zirytowany. – Mam dokumenty.

– Ani kroku dalej! – Żołnierz ostrzegawczo uniósł broń.

– Chcę pokazać papier od kierownika. – Webber szedł dalej. Esesman nacisnął spust. Od ścian odbił się metaliczny huk. Nie wiedząc, czy Webber dostał, czy nie, Paul porwał mauzera i rzucił się na podłogę za stos skrzynek z karabinami, przeładowując broń.

Żołnierz przypadł do aparatu, porwał słuchawkę i odskoczył.

– Halo – krzyknął do telefonu. Paul zerwał się na nogi. Nie widział esesmana, ale strzelił do telefonu, który rozprysnął się na kilkanaście bakelitowych kawałków. Żołnierz wrzasnął.

Paul ukrył się z powrotem za skrzyniami. Ułamek sekundy wcześniej ujrzał jednak Ottona Webbera, który leżał na podłodze, wijąc się z bólu i trzymając za zakrwawiony brzuch.

Nie…

– Ty Żydzie! – krzyknął wściekle esesman. – Natychmiast rzuć broń. Zaraz tu będzie setka ludzi.

Paul przekradł się do frontowej części budynku, skąd mógł osłaniać główne i tylne wejście. Zerknąwszy przez okno, zobaczył zaparkowany przed magazynem motocykl. Odgadł, że żołnierz był tylko na rutynowym obchodzie i nikt więcej tu się nie zjawi. Ale być może ktoś usłyszał strzał. A esesman mógł po prostu zostać tu, gdzie był, trzymając Paula w szachu, dopóki przełożony by się nie zorientował, że żołnierz się nie zameldował. Dopiero wtedy przysłałby do magazynu jakiś oddział.

Wyjrzał zza sterty skrzyń. Nie miał pojęcia, gdzie jest żołnierz. Może…

Huknął kolejny strzał. Brzęknęła szyba we frontowym oknie, daleko od Paula.

Esesman wypalił w okno, żeby zwrócić czyjąś uwagę; strzelił prosto na ulicę, nie przejmując się, że mógł kogoś trafić.

– Żydowska świnio! – ryknął Niemiec. – Pokaż się i ręce do góry albo zgnijesz w Kolumbia-Haus! – Tym razem głos dobiegł z innego miejsca, bliżej frontu budynku. Paul poczołgał się naprzód, by więcej skrzyń dzieliło go od wroga.

Padł drugi strzał w okno. Na ulicy zatrąbiło auto.

Paul przesunął się do drugiego rzędu, trzymając karabin w pogotowiu, z palcem na spuście. Mauzer był nieporęczny – dobry na duże odległości, zły w takich sytuacjach jak ta. Wyjrzał do przejścia między skrzyniami – nikogo. Podskoczył, kiedy w oknie zagrzechotał kolejny pocisk. Teraz na pewno ktoś usłyszał. Albo zobaczył, jak kula trafia w mur lub dom po drugiej stronie ulicy. Może nawet został trafiony jakiś samochód albo przechodzień.

Ruszył do następnego przejścia. Poruszał się szybko, trzymając przed sobą broń.

Przez chwilę mignął mu znikający czarny mundur. Esesman usłyszał Paula albo przewidział jego ruch, ponieważ schował się za kolejną ścianą skrzyń.

Paul uznał, że nie może dłużej czekać. Musiał powstrzymać żołnierza. Jedynym wyjściem było uderzenie przez środkowy rząd skrzyń, podobnie jak podczas ataku na okopy wroga, w nadziei, że uniknie śmiertelnej kuli, gdy przeciwnik pośle w niego serię z półautomatu.

Dobra, powiedział sobie Paul. Głęboko nabrał powietrza.

Jeszcze jeden…

Naprzód!

Poderwał się na nogi i skoczył na skrzynię, unosząc broń. Kiedy jego stopa dotknęła drugiej skrzyni, usłyszał jakiś dźwięk za plecami z prawej. Żołnierz zaszedł go z boku! Ale gdy się odwracał, brudnymi oknami znów wstrząsnął huk wystrzału. Paul zamarł.

Esesman pojawił się sześć metrów przed nim. Paul błyskawicznie uniósł mauzera, lecz zanim zdążył strzelić, żołnierz kaszlnął. Z ust buchnęła mu krew, luger wysunął się z ręki. Niemiec poruszył głową, runął na podłogę i znieruchomiał, a mundur zaczął ciemnieć od krwi.

Paul zobaczył leżącego Webbera, który przyciskał jedną rękę do rany na brzuchu, a w drugiej trzymał mauzera. A więc zdołał podpełznąć do stojaka, załadować karabin i strzelić. Broń osunęła się na podłogę.

– Oszalałeś? – szepnął ze złością Paul. – Po co zacząłeś do niego iść? Nie pomyślałeś, że strzeli?

– Nie – powiedział pobladły i spocony Webber, śmiejąc się słabo. – Nie pomyślałem. – Syknął z bólu. – Idź zobacz, czy ktoś zareagował na jego subtelne wołanie o pomoc.

Paul pobiegł do okna. Przed magazynem nadal nikogo nie było. Po drugiej stronie ulicy stał wysoki budynek bez okien – jakaś fabryka albo magazyn, nieczynne w niedzielę. Prawdopodobnie kule utkwiły w murze i nikt tego nie zauważył.

– Pusto – powiedział, wracając do Webbera, który usiadł, wpatrując się w ogromną czerwoną plamę na brzuchu.

– Ach.

– Musimy znaleźć lekarza. – Paul zarzucił karabin na ramię. Pomógł Webberowi wstać. Wyszli tylnymi drzwiami i wsiedli do łodzi. Blady i mokry Niemiec leżał z głową na dziobie, a Paul wiosłował gorączkowo w stronę nabrzeża niedaleko zaparkowanej ciężarówki.

– Dokąd cię zabrać? Do jakiego lekarza?

– Lekarza? – powtórzył kpiąco Webber. – Na to już za późno, Johnie Dillinger. Zostaw mnie. Ruszaj dalej. Wiem, co mówię. Już za późno.

– Nie, trzeba ci pomóc – powtórzył stanowczo Paul. – Powiedz, gdzie mogę znaleźć kogoś, kto nie poleci do SS albo gestapo. – Przyciągnął łódź do nabrzeża, przycumował i wyskoczył na ląd. Położył mauzera na trawie i odwrócił się, by pomóc mu wysiąść.

– Nie! – szepnął.

Webber odwiązał cumę i resztką sił odepchnął się od brzegu. Unoszona prądem łódź oddaliła się już o trzy metry.

– Otto! Nie!

– Mówię, że za późno – zawołał zdyszany Webber. Zaśmiał się z goryczą. – Patrz, mam pogrzeb jak wiking! Ach, kiedy wrócisz do domu, puść sobie płytę Johna Philipa Sousy i pomyśl o mnie… Chociaż moim zdaniem to Anglik. Wy, Amerykanie, przypisujecie sobie za dużo zasług. Ruszaj, Johnie Dillinger. Zrób to, po co przyjechałeś.

Paul Schumann po raz ostatni zobaczył swojego przyjaciela, gdy ten zamknął oczy i opadł bezwładnie na dno łodzi, która coraz szybciej oddalała się po mętnej wodzie Sprewy.

Było ich dwunastu – młodych ludzi, którzy woleli życie i wolność od honoru. Czy do takiego wyboru skłoniło ich tchórzostwo, czy inteligencja?

Kurt Fischer zastanawiał się, czy tylko jego dręczy to pytanie.

Wieziono ich przez wiejską okolicę na północny zachód od Berlina podobnym autobusem, jakim jeździli w szkole na wycieczki. Brzuchaty kierowca zręcznie prowadził pojazd krętą drogą, bezskutecznie próbując ich namówić do wspólnego śpiewania piosenek myśliwskich lub turystycznych.

Kurt i siedzący obok brat rozmawiali z pozostałymi pasażerami. Stopniowo dowiadywał się czegoś o każdym z nich. W większości byli to Aryjczycy z rodzin z klasy średniej, wszyscy z ukończoną szkołą; niektórzy studiowali na uniwersytecie, inni wybierali się na studia po przeszkoleniu w Służbie Pracy. Połowa z nich, podobnie jak Kurt i Hans, nie należała do entuzjastów partii z powodów politycznych i intelektualnych; byli socjalistami, pacyfistami, kontestatorami. Druga połowa pochodziła z kręgów znanych jako „dzieci swingu”, bogatszych i także zbuntowanych, ale mniej zainteresowanych polityką; ich zarzuty wobec narodowych socjalistów dotyczyły przede wszystkim kultury: cenzurowania filmów, tańca i muzyki.

Oczywiście w autobusie nie było Żydów, Słowian ani Cyganów. Ani komunistów. Mimo postępowych poglądów pułkownika Ernsta, Kurt uważał, że upłynie jeszcze wiele lat, zanim te grupy etniczne i polityczne trafią do niemieckiej armii i urzędów. Byłprzekonany, że na pewno do tego nie dojdzie, dopóki u władzy będzie triumwirat: Hitler, Góring i Goebbels.

I tak znaleźli się tu razem, młodzi ludzie, których połączyła konieczność niełatwego wyboru między obozem koncentracyjnym i groźbą śmierci a organizacją uznawaną przez nich za moralnie naganną.

Czy postąpiłem jak tchórz? – zastanawiał się znowu Kurt. Przypomniał sobie wezwanie Goebbelsa do ogólnonarodowego bojkotu sklepów żydowskich w kwietniu 1933 roku. Narodowi socjaliści sądzili, że apel spotka się z powszechnym poparciem. Tymczasem akcja partii zakończyła się niepowodzeniem i wielu Niemców – między innymi jego rodzice – otwarcie przeciwstawiło się bojkotowi. Tysiące ludzi wybrało się nawet do sklepów, których nigdy dotąd nie odwiedziło, tylko po to, by zamanifestować poparcie dla żydowskich współobywateli.

To był prawdziwy akt odwagi. Czyżby jemu brakowało podobnego męstwa?

– Kurt?

Uniósł wzrok. Odezwał się do niego brat.

– Nie słuchasz mnie.

– Co mówiłeś?

– Kiedy będziemy jeść kolację? Jestem głodny.

– Nie mam pojęcia. Skąd miałbym wiedzieć?

– Czy w wojsku mają znośne jedzenie? Słyszałem, że dobrze tam karmią, ale to chyba zależy. Inaczej jest w polu, inaczej w bazie. Ciekawe, jak będzie.

– Pytasz o jedzenie?

– Nie, o to, jak będzie w okopach. Kiedy…

– Nie będziemy w żadnych okopach. Nie będzie nowej wojny. A gdyby nawet wybuchła, słyszałeś, co mówił pułkownik Ernst – nie będziemy musieli walczyć. Przydzielą nas do innej służby.

Brat nie wyglądał na przekonanego. Na domiar złego wydawało się, że perspektywa uczestniczenia w walce nie robi na nim większego wrażenia. Była to nowa i niepokojąca strona natury jego brata.

Ciekawe, jak będzie…

W autobusie dalej rozmawiano o sporcie, o krajobrazie za oknami, o olimpiadzie, o filmach amerykańskich. I naturalnie o dziewczynach.

Wreszcie dojechali, skręcając z szosy w ocienioną klonami boczną drogę, która prowadziła do Szkoły Wojskowej Waltham.

Co by powiedzieli ich rodzice pacyfiści, widząc synów w takim miejscu!

Autobus zatrzymał się z piskiem hamulców przed jednym z budynków z czerwonej cegły. Kurta zaskoczyła osobliwość tego miejsca: instytucja zajmująca się filozofią i rzemiosłem wojennym urządziła sobie siedzibę w idyllicznej dolinie tonącej w gęstej zieleni, w zabytkowych budynkach, które oplatał bluszcz, wśród wzgórz i lasów.

Chłopcy wzięli plecaki i wysiedli z autobusu. Powitał ich młody żołnierz, niewiele starszy od nich, który przedstawił się jako podoficer do spraw rekrutacji i uścisnął każdemu dłoń. Wyjaśnił, że niedługo przyjedzie profesor Keitel. Uniósł piłkę, którą kopał z innym żołnierzem, i rzucił do Hansa, który zręcznie podał ją do jednego z rekrutów.

I jak zawsze, gdy na trawiastym polu znajdą się młodzi ludzie z piłką, po kilku minutach powstały dwie drużyny i rozpoczął się mecz.

34

O wpół do szóstej po południu gładką i równiutką szosą, która wiła się między wysokimi sosnami i choinami, sunęła ciężarówka Służby Pracy. W powietrzu unosiły się drobiny pyłków, a leniwe owady ginęły na przedniej szybie.

Paul Schumann usiłował myśleć wyłącznie o swoim celu, Reinhardzie Ernście. Czekał na dotyk lodu.

Byle nie myśleć o Ottonie Wilhelmie Friedrichu Georgu Webberze.

Okazało się to jednak niemożliwe. Wciąż tłoczyły mu się w głowie wspomnienia o człowieku, którego znał zaledwie jeden dzień. Teraz Paul myślał, że Otto doskonale odnalazłby się na nowojorskim West Side. Mógłby pić z Runyonem, Jacobsem i ekipą bokserów. Może nawet sam nabrałby ochoty na sparing. Ale najbardziej Webberowi spodobałyby się możliwości, jakie otworzyłaby przed nim Ameryka: miałby mnóstwo sposobności do prowadzenia swoich podejrzanych interesów.

Kiedyś opowiem ci o swoich lepszych kantach…

Ale wszystkie myśli uleciały, gdy minął łagodny zakręt i skręcił w boczną drogę. Kilometr dalej ujrzał starannie wymalowaną tablicę „Szkoła Wojskowa Waltham”. Na trawie przy resztkach niedzielnego obiadu wylegiwało się kilku młodych mężczyzn ubranych jak turyści z plecakami i koszami. Drogowskaz obok nich informował, że szeroki podjazd prowadzi do głównego budynku. Druga droga wiodła na stadion, do sali gimnastycznej i budynków akademickich od numeru 5 do 8. Ernst miał mieć spotkanie za pół godziny w budynku numer 5. Paul minął jednak zjazd, przejechał jeszcze sto metrów i zatrzymał ciężarówkę na nieużywanej, zarosłej trawą bocznej dróżce. Samochód stał ukryty między drzewami, aby nie można go było zobaczyć z głównej drogi.

Głęboki oddech. Paul przetarł oczy i osuszył spoconą twarz.

Zastanawiał się, czy Ernst rzeczywiście się tu pojawi. A może zachowa się tak jak Dutch Schultz, który zwiał ze spotkania w Jersey City, bo wyczuł – instynktownie albo, jak mówią inni, szóstym zmysłem – że urządzono tam na niego zasadzkę?

Ale Paul nie miał innego wyjścia. Musiał wierzyć, że pułkownik nie odwoła spotkania. Jeżeli jednak jego ocena była trafna, Ernst powinien przyjechać, ponieważ sprawiał wrażenie osoby, która nie ma zwyczaju wymigiwać się od obowiązków. Paul wysiadł z ciężarówki, zdjął ciężki, niebieskoszary mundur i czapkę, starannie je złożył i umieścił na przednim siedzeniu, pod którym wcześniej ukrył jeszcze jedno ubranie na wypadek, gdyby podczas ucieczki musiał znów zmienić tożsamość. Następnie przebrał się w strój roboczy skradziony z magazynu. Wziął karabin i amunicję, po czym zanurzył się w największą gęstwinę, starając się nie robić hałasu.

Wolno posuwał się przez pachnący i cichy las, z początku ostrożnie, spodziewając się, że po dzisiejszej próbie zamachu w pobliżu Ernsta będzie się kręcić więcej strażników lub żołnierzy, ale przekonał się ze zdziwieniem, że nie ma nikogo. Kiedy zbliżał się do zabudowań, przedzierając się przez zarośla, ujrzał kilku ludzi i parę samochodów przed budynkiem oznaczonym tabliczką z numerem 5, tym, którego szukał. Trzydzieści metrów przed nim na podjeździe zaparkowano czarnego mercedesa sedana. Obok auta stał mężczyzna w czarnym mundurze SS z pistoletem maszynowym na ramieniu, rozglądając się czujnie dookoła. Czyżby samochód Ernsta? Paul nie widział wnętrza, ponieważ od szyb odbijało się słońce.

Poza mercedesem stała tu także mała furgonetka i autobus, a niedaleko grało w piłkę kilkunastu młodych ludzi w cywilnych ubraniach i jeden żołnierz w szarym mundurze. Drugi żołnierz, oparty o autobus, przyglądał się grze, dopingując obie drużyny.

Po co osoba tej rangi co Ernst miałaby się spotykać z grupką uczniów? Może to starannie wybrani przyszli oficerowie: chłopcy wyglądali jak modelowi narodowi socjaliści – jasnowłosi i wysportowani. Kimkolwiek jednak byli, Paul przypuszczał, że Ernst spotka się z nimi w klasie, czyli będzie musiał przejść mniej więcej piętnaście metrów z mercedesa do budynku numer 5. Będzie dużo czasu, żeby go zdjąć. Ale z miejsca, gdzie Paul się przyczaił, miałby trudny kąt strzału. Drzewa i krzewy poruszane gorącym wiatrem nie tylko przesłaniały widok, ale mogły też zmienić tor pocisku.

Otworzyły się drzwi mercedesa i wysiadł łysiejący mężczyzna w brązowym garniturze. Paul spojrzał na tylne siedzenie. Tak! W środku był Ernst. Potem drzwi się zamknęły i stracił z oczu pułkownika, który pozostał w samochodzie. Mężczyzna w brązowym ubraniu zaniósł dużą teczkę do drugiego samochodu, szarego opla, zaparkowanego niedaleko Paula w miejscu, gdzie teren się obniżał. Rzucił teczkę na tylne siedzenie, po czym wrócił na drugi koniec polany przed budynkiem.

Paul skupił uwagę na oplu; był pusty. Samochód mógł być świetnym stanowiskiem strzeleckim, osłoniłby go przed żołnierzami i ułatwił ucieczkę przez las do ciężarówki.

Tak, postanowił, że zainstaluje się w aucie. Przytrzymując mauzera w zgięciu łokcia, Paul wolno ruszył naprzód, słysząc ciche brzęczenie owadów, szelest suchych roślin, które poruszał i wesołe okrzyki młodych ludzi grających w piłkę.

Wierne cztery kółka produkcji Auto Union toczyły się drogą z prędkością marnych sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, turkocząc głośno, mimo że szosa była gładka jak stół. Strzelił gaźnik i silnik zakaszlał, domagając się powietrza. Willi Kohl wyregulował ssanie i znów wdusił pedał gazu. Samochód zadygotał, ale w końcu nabrał trochę szybkości.

Po wyjściu z komendy kripo przez zakazane tylne drzwi – co było czynem przekornym i rzeczywiście niemądrym – inspektor ruszył w kierunku hotelu Metropol. Zbliżając się do budynku, usłyszał dźwięki muzyki dobiegające ze wspaniałego holu; spod smyczków kwartetu płynęły nuty napisane wiele lat temu przez Mozarta.

Kohl spojrzał przez okna na lśniące żyrandole, freski przedstawiające sceny z wagnerowskiego „Pierścienia Nibelunga”, kelnerów ubranych w nieskazitelne czarne spodnie i białe marynarki, krążących po sali ze srebrnymi tacami. Minął hotel, w ogóle się nie zatrzymując. Inspektor wiedział od początku, że Paul Schumann kłamał i nie zamierzał się tu zatrzymywać. Śledztwo wykazało, że Amerykanin nie jest człowiekiem przywykłym do szampana, limuzyn i Mozarta, ale do piwa Pschorr i kiełbasek. Chodził w znoszonych butach i uwielbiał boks. Znał kogoś z peryferyjnej dzielnicy w okolicach placu Listopada 1923. Jeżeli ktoś nie boi się rzucić z pięściami na czterech szturmowców, na pewno nie będzie wynajmował pokoju w tak dekadenckim miejscu jak Metropol, na który zresztą nie byłoby go stać.

Mimo to na pytanie Kohla o nowe miejsce pobytu Schumann bez namysłu podał nazwę hotelu – co oznaczało, że zapewne niedawno go widział. Pensjonat panny Richter znajdował się na drugim końcu miasta, było więc logiczne, że Amerykanin mijał hotel w drodze do Berlina Północnego, szemranej dzielnicy, która zaczynała się tuż za Metropolem. Ta okolica z pewnością odpowiadała temperamentowi i upodobaniom Paula Schumanna.

Był to duży obszar; w zwykłych okolicznościach trzeba by sprowadzić pół tuzina śledczych, aby przesłuchali mieszkańców i zebrali informacje o podejrzanym. Ale Kohl miał dowód, który, jak sądził, pozwoli mu znacznie zawęzić pole poszukiwań. W pensjonacie w kieszeni Schumanna znalazł wygniecione pudełko zapałek wsunięte do paczki niemieckich papierosów. Kohl wiedział, skąd pochodziły zapałki. Często mieli je przy sobie podejrzani, którzy brali pudełka z lokali w gorszych częściach miasta, takich jak Berlin Północny.

Może Amerykanin nikogo tu nie znał, ale było to dobre miejsce na rozpoczęcie poszukiwań. Uzbrojony w paszport Schumanna Kohl obszedł południową część dzielnicy, najpierw oglądając zapałki, jakie oferowano w lokalu, a jeśli były takie same, pokazywał zdjęcie Amerykanina kelnerom i barmanom.

– Nie, panie inspektorze… przykro mi. Dobry Boże, nie, nigdy nie widziałem nikogo takiego. Heil Hitler. Tak, będę uważał… Heil Hitler, Heil Hitler…

Zajrzał do restauracji na Dragonerstrasse. Nic. Następnie wszedł do klubu na tej samej ulicy kilka numerów dalej. Pokazał człowiekowi przy drzwiach legitymację i wkroczył do baru. Tak, mieli tu takie same zapałki, jakie nosił w kieszeni Schumann. Kohl krążył po salach z otwartym paszportem Amerykanina, pytając, czy ktoś go widział. Cywile wykazywali typową dla siebie ślepotę, a funkcjonariusze SS typową dla siebie niechęć do współpracy. Jeden warknął: „Zasłaniasz mi widok, kripo. Rusz tyłek!”.

Ale kiedy pokazał zdjęcie kelnerce, w jej oczach błysnął gniew.

– Zna go pani? – spytał Kohl.

– Ach, czy go znam? Tak, tak.

– Jak się pani nazywa?- Liesl. Przedstawił mi się jako Hermann, ale widzę, że kłamał. – Ruchem głowy wskazała paszport. – Wcale się nie dziwię. Był tu niecałą godzinę temu. Siedziała z nim ta kanalia, Otto Webber.

– Kim jest Otto Webber?

– Mówię, że kanalią.

– Co robili?

– A co mogliby robić? Pili, rozmawiali. Ach, i flirtowali… Mężczyzna najpierw z dziewczyną flirtuje, a potem bezdusznie odtrąca… To takie okrutne. – Grdyka Liesl zadrżała i Kohl odgadł całą historię. – Aresztuje go pan?

– Proszę mi powiedzieć, co pani o nim wie? Gdzie się zatrzymał, czym się zajmuje?

Liesl niewiele wiedziała. Ale podała mu jedną cenną informację. Schumann i Webber podobno zamierzali się po południu z kimś skontaktować. Zdaniem wzgardzonej przez Schumanna kelnerki musiało chodzić o jakieś potajemne spotkanie.

– Pewnie jakieś interesy tej kanalii. W jakiejś szkole Waltham.

Kohl wypadł z „Klubu Aryjskiego”, wsiadł do dekawki i popędził do Waltham. Teraz ujrzał przed sobą szkołę wojskową i zatrzymał auto na żwirowym poboczu przy dwóch ceglanych kolumnach zwieńczonymi rzeźbami cesarskich orłów. Kilku uczniów leżących na trawie obok plecaków i piknikowego kosza zerknęło na zakurzony czarny samochód.

Kohl przywołał ich gestem, a jasnowłosi chłopcy, wyczuwając, że mają do czynienia z urzędową osobą, szybko do niego pobiegli.

– Heil Hitler.

– Heil - odrzekł Kohl. – Szkoła jeszcze pracuje? Latem?

– Cały czas są zajęcia. Ale dzisiaj mamy wolne, więc poszliśmy na wycieczkę.

Podobnie jak jego synów, uczniów Waltham ogarnęła gorączka edukacyjna Trzeciej Rzeszy, tylko w większym stopniu, ponieważ celem działalności szkoły było produkowanie żołnierzy.

Fiihrer i jego kompani to wyjątkowo utalentowani przestępcy. Porywają cały naród, kaptując nasze dzieci…

Otworzył paszport Schumanna i pokazał im zdjęcie.

– Widzieliście tego człowieka?

– Nie, panie inspektorze – powiedział jeden z chłopców i spojrzał na kolegów, którzy przecząco pokręcili głowami.

– Jak długo tu siedzicie?

– Może od godziny.

– Czy ktoś w tym czasie przyjechał do szkoły?

– Tak. Niedawno przyjechał autobus, a z nim opel i mercedes. Czarny. Pięciolitrowy. Całkiem nowy.

– Nie, to był siedem siedem – poprawił kolega.

– Ślepy jesteś! Ten był mniejszy.

– No i ciężarówka Służby Pracy – odezwał się trzeci. – Ale nie wjechała do szkoły.

– Minęła bramę i skręciła z drogi w bok. – Chłopiec wskazał to miejsce. – Niedaleko wjazdu do innych budynków.

– Służba Pracy?

– Tak, panie inspektorze.

– Przyjechali nią robotnicy?

– Nie zaglądaliśmy do tyłu.

– Widzieliście może kierowcę?

– Nie.

– Ja też nie.

Służba Pracy… Kohl zamyślił się. Robotników z RAD wykorzystywano głównie do prac polowych i robót publicznych. Rzadko się zdarzało, by przyjeżdżali na teren szkoły, zwłaszcza w niedzielę.

– Czy służba prowadzi tu jakieś prace? Chłopiec wzruszył ramionami.

– Chyba nie, panie inspektorze.

– Ja też nic nie słyszałem.

– Nie mówcie o naszej rozmowie – powiedział Kohl. – Nikomu.

– Chodzi o bezpieczeństwo partii? – spytał z zaintrygowanym uśmiechem jeden z chłopców.

Kohl położył palec na ustach.

I odszedł, a uczniowie zaczęli szeptać podekscytowani, zastanawiając się, co miał na myśli tajemniczy policjant.

35

Powoli skradał się do szarego opla.

Przeczołgał się kawałek i znieruchomiał.

Po chwili znów zaczął pełznąć. Tak samo jak pod Saint Mihiel w gęstym starym lesie Argonnów.

Paul Schumann czuł zapach rozgrzanej trawy i nawozu, którym ją użyźniano. Zapach oleju i kreozotu mauzera. Zapach własnego potu.

Znowu dwa metry. I przerwa.

Musiał się poruszać wolno; był tu zbyt widoczny. Każda z osób stojących przed budynkiem numer 5 mogła spojrzeć w tym kierunku i zauważyć nienaturalny ruch traw albo dojrzeć odbicie promieni słonecznych od lufy karabinu.

Przerwa.

Jeszcze raz spojrzał na polanę. Mężczyzna w brązowym garniturze wyciągał z furgonetki gruby plik dokumentów. Słońce odbijające się od szyb mercedesa nadal ukrywało Ernsta przed wzrokiem Paula. Esesman wciąż obserwował teren.

Spoglądając w stronę budynku szkolnego, Paul zobaczył, jak mężczyzna z łysiną zwołuje piłkarzy. Niechętnie zakończyli mecz i weszli do sali.

Korzystając z tego, że uwaga wszystkich skupiła się gdzie indziej, Paul przyspieszył, otworzył tylne drzwi opla i wsiadł do rozgrzanego samochodu, czując, jak skóra cierpnie mu od gorąca. Wyglądając przez lewe tylne okno, skonstatował, że to doskonały punkt do oddania strzału. Miał świetny widok na teren wokół samochodu Ernsta – dwanaście, co najwyżej piętnaście metrów do celu. Strażnik i żołnierze będą potrzebowali trochę czasu, aby się zorientować, skąd padł strzał.

Paul Schumann wyraźnie czuł dotyk lodu. Odbezpieczył mauzera i utkwił wzrok w samochodzie Ernsta.

– Witam was w Szkole Wojskowej Waltham, przyszli żołnierze. Kurt Fischer i pozostali odpowiedzieli profesorowi Keitlowi w różny sposób; większość krzyknęła: Heil Hitler.

Kurt zwrócił uwagę, że sam Keitel nie użył narodowosocjalistycznego pozdrowienia.

Żołnierz do spraw rekrutacji, który grał z nimi w piłkę, stał z przodu sali obok profesora, trzymając plik dużych kopert. Mrugnął do Kurta, któremu tuż przed końcem meczu strzelił bramkę.

Ochotnicy zasiedli w dębowych ławkach. Na ścianach klasy wisiały mapy i flagi, których Kurt nie znał. Hans, który także rozglądał się po sali, nachylił się i szepnął do brata:

– Sztandary bojowe armii Drugiej Rzeszy.

Kurt uciszył go. Zirytowało go, że brat przeszkadza i że wie coś, na czym on zupełnie się nie zna. Swoją drogą ciekawe, pomyślał zaniepokojony, skąd syn pacyfistów w ogóle wie, co to jest sztandar bojowy.

– Chcę wam powiedzieć o planach na najbliższe dni – ciągnął niemodnie ubrany profesor. – Słuchajcie uważnie.

W ławkach rozległo się „tak jest” w różnych odmianach.

– Najpierw wypełnicie formularz z danymi osobowymi i zgłoszenie do służby w siłach zbrojnych. Następnie odpowiecie na pytania w kwestionariuszu dotyczącym waszych cech charakteru i uzdolnień. Po zebraniu i przeanalizowaniu odpowiedzi będziemy mogli ocenić wasze predyspozycje i przydatność do określonych obowiązków. Niektórzy na przykład będą się bardziej nadawać do działań bojowych, inni do służby przy radiostacji albo w biurze. Dlatego należy odpowiadać szczerze.

Kurt zerknął na brata, który nie zareagował. Uzgodnili wcześniej, że na wszystkie pytania będą odpowiadać w taki sposób, aby przydzielono ich do pracy biurowej albo nawet fizycznej – czegokolwiek, co pozwoliłoby uniknąć zabijania ludzi. Ale Kurt martwił się, że Hans mógł zmienić zdanie. Czyżby uwiodła go wizja walki z bronią w ręku?

– Po wypełnieniu formularzy przemówi do was pułkownik Ernst. Potem zostaniecie zaprowadzeni do swoich sypialni i dostaniecie kolację. Jutro rozpoczniecie szkolenie i przez najbliższy miesiąc będziecie maszerować i dbać o tężyznę fizyczną, a potem zaczną się zajęcia lekcyjne.

Keitel skinął głową żołnierzowi, który zaczął rozdawać koperty. Podoficer przystanął przy ławce Kurta. Umówili się na dokończenie meczu po kolacji, dopóki będzie jasno. Następnie żołnierz wyszedł za profesorem, żeby przynieść rekrutom ołówki.

Machinalnie wygładzając leżące na blacie dokumenty, Kurt odkrył, że mimo okropności, jakie przyniósł ten straszny dzień, ogarnęło go niewytłumaczalne zadowolenie. Oczywiście jedną z przyczyn było uczucie wdzięczności – dla pułkownika Ernsta i profesora Keitla – za cudowne ocalenie. Rodziło się w nim jednak przekonanie, że mimo wszystko dostał szansę dokonania czegoś ważnego, czynu zgodnego ze swym postanowieniem. Gdyby Kurt trafił do Oranienburga, jego niewola lub śmierć byłyby może aktem odwagi, lecz bezsensownym. Teraz jednak uznał, że niedorzeczny krok, jakim było zgłoszenie się do wojska, może się okazać właśnie gestem sprzeciwu, którego pragnął, drobną, ale konkretną próbą pomocy w ratowaniu kraju przed brunatną zarazą.

Uśmiechając się do brata, Kurt wziął kopertę z formularzami, uświadamiając sobie, że po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuł prawdziwy spokój.

36

Willi Kohl zatrzymał dekawkę niedaleko ciężarówki Służby Pracy zaparkowanej około pięćdziesięciu metrów od głównej drogi w taki sposób, jakby kierowca chciał, aby nikt jej nie zauważył.

Nasunąwszy panamę na oczy, żeby osłonić je przed blaskiem słońca, bezszelestnie ruszył do samochodu, wyciągając pistolet i nasłuchując kroków albo głosów. Las wypełniał tylko ptasi śpiew i cykanie świerszczy. Inspektor wolno podszedł do ciężarówki. Zajrzał do budy i zobaczył jutowe worki, łopaty i motyki -”broń” Służby Pracy. Ale w szoferce znalazł przedmioty, które uznał za znacznie ciekawsze. Na siedzeniu leżał mundur dowódcy RAD – starannie złożony, jak gdyby ktoś chciał go wkrótce nałożyć i obawiał się, by zagniecenia nie wyglądały podejrzanie. Ważniejsze znalezisko tkwiło opakowane w papier pod siedzeniem: niebieski dwurzędowy garnitur i biała koszula, jedno i drugie w dużym rozmiarze. Koszula była marki Arrow, uszyta w Stanach Zjednoczonych. A garnitur? Spojrzawszy na metkę, Kohl poczuł, że mocniej zabiło mu serce. „Manny, odzież męska, Nowy Jork”. Ulubiony sklep Paula Schumanna.

Kohl odłożył ubrania na miejsce i rozejrzał się, szukając znaków obecności Amerykanina, kanalii Webbera czy kogokolwiek innego.

Nie było nikogo.

Ślady w kurzu obok drzwi ciężarówki wskazywały, że Schumann poszedł przez las w stronę szkoły. Prowadzący w tym kierunku dawny podjazd zarosła trawa, ale był mniej więcej równy. A także odkryty; krzewy i zarośla po obu stronach mogły stanowić idealną kryjówkę dla Schumanna. Pozostawała jedynie droga przez pagórkowaty las najeżony kamieniami i gałęziami.Ach… na sam widok stopy paliły żywym ogniem. Willi Kohl nie miał jednak wyboru. Rad nierad ruszył na ten tor przeszkód.

Proszę, modlił się Paul Schumann. Proszę, wysiądź, pułkowniku Ernst, pokaż mi się. W kraju, który zdelegalizował Boga, gdzie niewielu się jeszcze modliło, może Najwyższy wysłucha tej jednej.

Widocznie jednak nie nadeszła jeszcze pora boskiej pomocy. Ernst nadal siedział w mercedesie. Przez rozświetlone słońcem okna Paul nie widział, gdzie dokładnie siedzi pułkownik. Gdyby strzelił przez szybę i chybił, szansa już by się nie powtórzyła.

Znów zlustrował polanę, myśląc: Nie ma wiatru. Jest dobre światło – z boku, nie w oczy. Idealne warunki do strzału.

Paul otarł pot z czoła i zdenerwowany oparł się o siedzenie. Coś uwierało go w udo. Zobaczył, że to teczka z papierami, którą dziesięć minut temu położył tu mężczyzna z łysiną. Zepchnął ją na podłogę, ale jego wzrok padł na dokument leżący na wierzchu. Podniósł go i spoglądając to na mercedesa, to na list, zaczął czytać:

Ludwigu

Przekazuję ci szkic listu do Fiihrera na temat naszych badań. Zwróć uwagę, że wspominam o dzisiejszym teście w Waltham. Wyniki możemy dołączyć wieczorem.

Wydaje mi się, że w tak wczesnej fazie badań najlepiej będzie określić osoby zabite przez badanych żołnierzy jako sprawców przestępstw przeciwko państwu. Dlatego, jak zobaczysz w liście, dwie żydowskie rodziny zabite w Gatow przedstawiłem jako żydowskich wywrotowców, polscy robotnicy zabici w Charlottenburgu to zagraniczni dywersanci, Cyganie to dewianci seksualni, a tych młodych Aryjczyków z Waltham nazwiemy dysydentami. Sądzę, że później będziemy mogli bardziej otwarcie mówić o niewinności zlikwidowanych osób, ale w tym momencie nie ma jeszcze sprzyjającej atmosfery.

Nie wspominam też o ankietach, jakie przeprowadzasz z żołnierzami w ramach „testów psychologicznych”. W moim przekonaniu to także zostałoby przyjęte nieprzychylnie.

Proszę, przejrzyj to i daj mi znać, jeśli będą konieczne jakieś poprawki. Zgodnie z prośbą Fiihrera, zamierzam przedstawić list w poniedziałek, 27 lipca.

Reinhard


Paul zmarszczył brwi. O co tu chodziło? Przerzucił kartkę i czytał dalej.


ŚCIŚLE TAJNE Adolf Hitler

Fiihrer, Kanclerz Rzeszy i Prezydent Narodu Niemieckiego, Zwierzchnik Sił Zbrojnych Feldmarszałek Werner von Blomberg Minister Obrony Rzeszy


Fiihrerze i Ministrze

W odpowiedzi na prośbę o szczegóły badań prowadzonych przeze mnie oraz profesora Ludwiga Keitla w Szkole Wojskowej Waltham z przyjemnością informuję o charakterze i dotychczasowych rezultatach badań.

Badania rozpoczęto na podstawie otrzymanych od Panów poleceń dotyczących przygotowania niemieckich sił zbrojnych do sprawnej realizacji dążeń naszego wielkiego narodu.

Dowodząc naszymi dzielnymi oddziałami podczas wojny, wiele się nauczyłem o ludzkim zachowaniu w czasie walki. Mimo że każdy dobry żołnierz posłusznie wypełnia rozkazy, zaobserwowałem, iż ludzie w różny sposób reagują na sprawę zabijania. W moim przekonaniu różnica ta jest uzależniona od ich charakteru.

W zarysie nasze badania polegają na zadawaniu pytań żołnierzom przed wykonaniem egzekucji skazanych wrogów państwa i po niej, a następnie analizowaniu odpowiedzi. Okoliczności egzekucji są zróżnicowane: różnice dotyczą metod wykonania egze-. kucji, kategorii więźniów, relacji żołnierza z więźniami, pochodzenia i doświadczeń żołnierza itd. Zebrane do chwili obecnej przykłady przedstawiają się jak następuje:

18 lipca br. w Gatow żołnierz (Badany A) szczegółowo przesłuchał dwie grupy Żydów uznanych za winnych działalności wywrotowej. Następnie otrzymał rozkaz wykonania egzekucji za pomocą broni automatycznej.

19 lipca żołnierz w Charlottenburgu (Badany B) w podobny sposób dokonał egzekucji kilku polskich dywersantów. Mimo iż Badany B był bezpośrednim sprawcą ich śmierci, nie komunikował się ze skazanymi przed straceniem, inaczej niż w Gatow.

21 lipca żołnierz (Badany C) dokonał egzekucji grupy Cyganów oddających się dewiacyjnym praktykom seksualnym w specjalnym obiekcie zbudowanym na terenie szkoły Waltham. Uśmiercono ich za pomocą tlenku węgla zawartego w spalinach samochodowych. Tak jak w przypadku Badanego B, żołnierz nie rozmawiał z ofiarami, ale w przeciwieństwie do niego, nie był świadkiem ich śmierci.


Paul Schumann wstrzymał oddech w szoku. Jeszcze raz spojrzał na pierwszy list. Przecież ci zabijani ludzie byli niewinni, sam Ernst to przyznawał. Żydowskie rodziny, polscy robotnicy… Przeczytał jeszcze raz, aby się upewnić, że wzrok go nie myli. Przyszło mu na myśl, że coś źle przetłumaczył. Ale nie, nie było wątpliwości. Popatrzył na czarnego mercedesa, który nadal osłaniał Ernsta przed jego wzrokiem. Potem wrócił do lektury listu do Hitlera.

26 lipca żołnierz (Badany D) dokonał egzekucji dwunastu dysydentów w obiekcie na terenie szkoły Waltham. Odmienność sytuacji polegała na tym, że grupa skazańców była pochodzenia aryjskiego, a Badany D bezpośrednio przed egzekucją przez ponad godzinę rozmawiał z nimi i grał w piłkę, poznając imiona niektórych z nich. Następnie otrzymał rozkaz, by obserwować ich śmierć.

Chryste… to tutaj, to dziś!

Paul pochylił się, zerkając na polanę. Niemiecki żołnierz w szarym mundurze, który grał z chłopcami w piłkę, zasalutował uniesionym ramieniem mężczyźnie z łysiną, a potem przymocował koniec grubego węża nasadzonego na rurę wydechową autobusu do jakiegoś elementu instalacji na zewnętrznej ścianie budynku szkolnego.

Obecnie opracowujemy odpowiedzi, jakich udzielili wszyscy Badani. Planuje się jeszcze kilkadziesiąt egzekucji w zróżnicowanych okolicznościach, aby zebrać jak najwięcej użytecznych danych. Do listu załączam wyniki czterech pierwszych testów.

Pragnę zapewnić, że z góry odrzucamy szkodliwe teorie żydowskich zdrajców w rodzaju doktora Freuda, lecz jesteśmy przekonani, że rzetelna nauka i filozofia narodowosocjalistyczna pozwolą nam ustalić związek typu osobowości żołnierzy z rodzajem egzekucji, charakterem ofiar i relacjami między nimi a wykonawcami egzekucji, aby skuteczniej osiągnąć cele, jakie wytyczył Pan naszemu wielkiemu narodowi.

Pełny raport zostanie przedłożony w ciągu dwóch miesięcy.

Z wyrazami najwyższego szacunku, Płk Reinhard Ernst

Pełnomocnik ds.

Stabilności Wewnętrznej

Paul uniósł głowę i zobaczył, jak żołnierz zagląda do sali pełnej młodych ludzi, a potem spokojnie wsiada do autobusu i uruchamia silnik.

37

Kiedy zamknęły się drzwi klasy, uczniowie rozejrzeli się po sali. Kurt Fischer wstał, podszedł do okna i zastukał w szybę.

– Zapomnieliście o ołówkach – zawołał.

– Są tu, z tyłu – odpowiedział ktoś.

Kurt znalazł trzy krótkie ołówki w rynience pod tablicą.

– Nie wystarczy dla wszystkich.

– Jak mamy wypełnić testy bez ołówków?

– Otwórzcie okno! – zawołał ktoś inny. – Boże, ależ gorąco.

Wysoki jasnowłosy chłopiec, którego aresztowano za napisanie wiersza wyśmiewającego Hitlerjugend, podszedł do okien i zaczął się mocować z zasuwką.

Kurt wrócił na miejsce i rozerwał kopertę. Wyciągnął arkusze, chcąc sprawdzić, jakie informacje chcieli od nich uzyskać i czy są jakieś pytania o pacyfizm rodziców. Zaśmiał się zdziwiony.

– Popatrz – powiedział. – Na moich formularzach nic się nie wydrukowało.

– Na moich też nie.

– Na żadnym! Same czyste kartki!

– To jakiś absurd.

Wysoki blondyn przy oknie zawołał:

– Nie otwierają się. – Obejrzał się na pozostałych stłoczonych w dusznej sali. – Te okna się nie otwierają. Ani jedno.

– Ja otworzę – rzekł inny rosły młodzieniec. Ale i on sobie nie poradził. – Zabite na głucho. Ale po co? – Spojrzał przez szybę. – To nie jest zwykłe szkło. Jakieś grube.

W tym momencie Kurt poczuł słodkawą, ostrą woń benzynowych spalin płynącą z otworu wentylacyjnego nad drzwiami.

– Co to? Coś tu jest nie tak!- Zabijają nas! – wrzasnął jeden z chłopców. – Patrzcie!

– Wąż. Zobaczcie!

– Wybić, wybić szybę!

Wysoki chłopak, który usiłował otworzyć okno, rozejrzał się po klasie.

– Dajcie mi krzesło, stół, wszystko jedno!

Ale stoły i ławki były przyśrubowane do podłogi. I choć pomieszczenie wyglądało jak zwykła klasa, nie było tu żadnych wskaźników do map, globusów, nawet kałamarzy, którymi mogliby spróbować stłuc szybę. Kilku rekrutów próbowało wyważyć drzwi, ale były z solidnego dębowego drewna i zaryglowano je od zewnątrz. Do sali wciąż napływały błękitnawe smugi spalin.

Kurt z dwoma innymi chłopcami kopali w szyby, próbując je wybić. Ale szkło było rzeczywiście grube – zbyt wytrzymałe, by dało się je rozbić bez ciężkich narzędzi. Były tu drugie drzwi, ale one także zostały szczelnie zamknięte.

– Zatkajcie czymś te otwory!

Dwaj chłopcy zerwali z siebie koszule, a Kurt z drugim rekrutem podsadzili ich. Ale ich mordercy, Ernst i Keitel, przewidzieli wszystko. Otwory wentylacyjne były obudowane grubą siatką o wymiarach pół metra na metr. Gładkiej powierzchni nie sposób było zasłonić.

Chłopcy zaczynali się krztusić. Wszyscy odsunęli się od kratki i kryli się w kątach sali. Niektórzy płakali, inni się modlili.

Kurt Fischer wyjrzał przez okno. Żołnierz „do spraw rekrutacji”, który parę minut wcześniej strzelił mu gola, stał ze skrzyżowanymi ramionami, przypatrując się im spokojnie, jak gdyby oglądał harce niedźwiedzi na wybiegu w ogrodzie zoologicznym przy Budapester Strasse.

Paul Schumann miał przed oczami czarnego mercedesa, który chronił jego ofiarę.

Widział funkcjonariusza SS, który czujnie się rozglądał.

Widział, jak mężczyzna z łysiną podszedł do żołnierza, który podłączył rurę do budynku, i zaczął z nim rozmawiać, a potem zanotował coś na kartce.

Widział puste boisko, gdzie kilkunastu młodych ludzi grało w piłkę przez ostatnie minuty swojego życia.

A ponad tymi na pozór oderwanymi obrazami ujrzał coś, co je łączyło: upiorne widmo obojętnego zła. Reinhard Ernst nie był architektem wojennym Hitlera, ale mordercą niewinnych ludzi. Kierował nim prosty motyw: zebranie przydatnych informacji. Nic nie grało w tym cholernym miejscu.

Paul przesunął mauzera w prawo, w stronę mężczyzny z łysiną i żołnierza. Drugi żołnierz w szarym mundurze opierał się o furgonetkę, paląc papierosa. Dzieliła ich spora odległość, ale Paulowi zapewne udałoby się zdjąć obu. Mężczyzna z łysiną – może profesor wspomniany w liście do Hitlera – prawdopodobnie nie był uzbrojony i zapewnie wziąłby nogi za pas po pierwszym strzale. Paul mógłby potem pobiec do budynku, otworzyć drzwi klasy i osłaniać chłopców ogniem, żeby ewakuowali się w bezpieczne miejsce.

Ernst i jego strażnik pewnie by uciekli albo skryli się za samochodem i czekali tam na nadejście pomocy. Ale jak Paul mógł pozwolić, aby chłopcy zginęli?

Celownik mauzera spoczął na piersi żołnierza. Paul zaczął wolno naciskać spust.

Po chwili westchnął ze złością i obrócił lufę karabinu z powrotem w kierunku mercedesa.

Nie, przyjechał tu w jednym celu. Zabić Reinharda Ernsta. Młodzi ludzie w klasie to nie jego sprawa. Trzeba było ich poświęcić. Kiedy zastrzeli Ernsta, żołnierze ukryją się i odpowiedzą ogniem, zmuszając Paula do odwrotu do lasu, a tymczasem chłopcy się uduszą.

Starając się nie myśleć o przerażających scenach w sali lekcyjnej, Paul Schumann znów dotknął lodu. Uspokoił oddech.

I w tym momencie jego modlitwa się spełniła. Otworzyły się tylne drzwi mercedesa.

38

Kiedyś potrafiłem godzinami pływać albo wędrować całymi dniami, pomyślał ze złością Willi Kohl, opierając się o drzewo i łapiąc oddech. To niesprawiedliwe, kiedy człowiek ma równocześnie dobry apetyt i smykałkę do siedzącej pracy. Ach, no i dochodziła jeszcze kwestia wieku. Nie wspominając o stopach.

Pruska policja zapewniała swoim funkcjonariuszom najlepsze szkolenie na świecie, ale w programie nie zostało uwzględnione tropienie podejrzanego w lesie wzorem Góringa polującego na niedźwiedzie. Kohl nie widział żadnych śladów pozostawionych przez Paula Schumanna ani kogokolwiek innego. Sam posuwał się przez las bardzo wolno. Od czasu do czasu przystawał przed szczególnie gęstymi zaroślami i sprawdzał, czy nikt nie mierzy do niego z broni. Potem ostrożnie ruszał dalej.

Wreszcie przez krzak zobaczył skoszony trawnik wokół szkolnego budynku. Niedaleko zaparkowano mercedesa, autobus i furgonetkę, a po drugiej stronie polany szarego opla. Między samochodami stało kilku mężczyzn, wśród nich dwaj żołnierze, a obok mercedesa funkcjonariusz SS.

Czyżby chodziło o jakieś potajemne czarnorynkowe interesy, które prowadził z Webberem Schumann? Jeżeli tak, to o jakie?

Same pytania.

Nagle Kohl spostrzegł coś dziwnego. Podszedł bliżej, rozgarniając gałęzie. Strząsając pot z oczu, przyjrzał się dokładniej. Do rury wydechowej autobusu był podłączony wąż, który biegł do wnętrza szkoły. Po co? Może zabijają robactwo.

Zaraz jednak zapomniał o tej zagadce. Skupił uwagę na mercedesie, w którym otwarto drzwi. Z auta wysiadał jakiś mężczyzna. Zdumiony Kohl uzmysłowił sobie, że to minister Reinhard Ernst, który w rządzie odpowiadał za „stabilność wewnętrzną”, choć wszyscy wiedzieli, że to geniusz militarny sterujący programem remilitaryzacji kraju. Co on tu robił? Czyżby…

– Och, nie – wyszeptał głośno Kohl. – Wielki Boże…

W jednej chwili zrozumiał, czego dotyczył alarm ogłoszony w SS, co łączy Morgana, Taggerta i Schumanna i na czym polegała misja Amerykanina.

Chwyciwszy pistolet, inspektor puścił się biegiem w stronę szkoły, przeklinając w myślach gestapo, SS i Petera Kraussa za to, że nie podzielili się z nim swoją wiedzą. Przeklinał też dwadzieścia lat i dwadzieścia kilogramów, jakie przybyły mu od rozpoczęcia służby w policji. Natomiast zupełnie zapomniał o bólu stóp, kiedy pędził co tchu, aby za wszelką cenę zapobiec śmierci Ernsta.

Same kłamstwa!

Wszystko, co im powiedzieli, było kłamstwem. Żeby nas zwabić do komory śmierci! Kurt sądził, że postąpił jak tchórz, zgadzając się wstąpić do wojska, a teraz za swoją decyzję miał zapłacić życiem. Gdyby zamknięto ich z Hansem w obozie koncentracyjnym, mogliby uniknąć śmierci.

Kurt Fischer siedział apatycznie obok brata w rogu budynku akademickiego numer 5 i kręciło mu się w głowie. Był nie mniej przerażony i zrozpaczony niż inni, ale nie próbował odrywać od podłogi żelaznych ławek ani wyważać ramieniem drzwi. Wiedział, że Ernst i Keitel starannie wszystko przygotowali i skonstruowali pancerny, hermetyczny budynek, który miał się stać ich trumną. Narodowi socjaliści byli równie sprawni jak demoniczni.

Odkrył inne narzędzie. Znalezioną w klasie resztką ołówka pisał rozchwiane słowa na czystej kartce wyrwanej z tyłu książki. Zważywszy na fakt, że trafił tu przez swój pacyfizm, tytuł tomu brzmiał jak kpina: „Taktyka kawalerii podczas wojny francusko-pruskiej, 1870-1871”.

Wokół niego rozbrzmiewał płacz wystraszonych chłopców, krzyki złości i łkania.

Kurt prawie ich nie słyszał.

– Nie bój się – powiedział do brata.

– Nie – odrzekł Hans głosem łamiącym się z przerażenia. – Nie boję się.Zamiast pokrzepiającego listu, jaki zamierzał napisać do rodziców, a Ernst obiecał, że pozwoli im wysłać, Kurt napisał zupełnie inną wiadomość.

Albrecht i Lotte Fischer Prince George Street nr 14 Swiss Cottage Londyn, Anglia

Jeżeli jakimś cudem dostaniecie ten list, wiedzcie, że myślimy o was w ostatnich minutach życia. Okoliczności naszej śmierci są tak samo bezsensowne jak dziesięciu tysięcy ludzi, którzy zginęli tu wcześniej. Modlimy się, żebyście kontynuowali pracę i myśleli o nas i może kiedyś to szaleństwo się skończy. Mówcie każdemu, kto zechce was wysłuchać, że dzieje się tu niewyobrażalne zło i będzie trwało, dopóki ktoś nie będzie miał odwagi go powstrzymać.

Kochamy was

Wasi synowie – Krzyki zaczynały cichnąć, gdy chłopcy padali na kolana albo kładli się na brzuchu, przytykając usta do porysowanych dębowych desek, rozpaczliwie szukając pod podłogą odrobiny powietrza. Niektórzy modlili się w milczeniu.

Kurt Fischer jeszcze raz przeczytał list i zaśmiał się słabo. Nagle zrozumiał, że to właśnie jest cel, którego pragnął: przekazać wiadomość rodzicom, a przez nich całemu światu. Oto jego walka z partią. Jego bronią była własna śmierć.

Na koniec obudziła się w nim dziwna nadzieja, że list zostanie odnaleziony i doręczony, a potem może dzięki rodzicom lub komuś innemu stanie się korzeniem, przez który ostatecznie pęknie mur więzienia, w jakie zmienił się jego kraj.

Ołówek wypadł mu z ręki.

Ostatnim wysiłkiem myśli i resztkami sił Kurt złożył kartkę i schował do portfela, który przypuszczalnie wyciągnie miejscowy pracownik zakładu pogrzebowego czy lekarz, a wtedy może znajdzie list i – jak Bóg da – będzie miał tyle odwagi, by go wysłać.

Potem ujął dłoń brata i zamknął oczy.

Paul Schumann nadal nie miał przed sobą czystego celu.

Reinhard Ernst spacerował przy mercedesie, mówiąc do mikrofonu podłączonego do aparatu w desce rozdzielczej. Wysoki strażnik zasłaniał go przed wzrokiem Paula.

Trzymał nieruchomo broń, z palcem na spuście, czekając, aż Ernst się zatrzyma. Dotykam lodu…

Panował nad oddechem, nie zwracał uwagi na brzęczące wokół jego twarzy muchy, nie zwracał uwagi na upał. Krzyczał w myślach do Ernsta: Przestań chodzić, na litość boską! Daj mi to zrobić i wrócić do kraju, do mojej drukarni, do brata… do rodziny, którą miałem, do rodziny, którą jeszcze mogę mieć.

Przez głowę przemknął mu obraz Kathe Richter i zobaczył jej oczy pełne łez, usłyszał echo jej głosu.

Wolę zostać w kraju z dziesięcioma tysiącami morderców, niż dzielić łóżko z jednym…

Palec dotknął pieszczotliwie spustu mauzera i jej twarz zniknęła w deszczu lodowych odłamków.

W tym momencie Ernst przestał spacerować, odłożył mikrofon do uchwytu w desce rozdzielczej i odsunął się od samochodu. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersi, gawędząc z esesmanem, który wolno kiwał głową. Obaj spoglądali na budynek szkolny.

Paul zatrzymał celownik na piersi pułkownika.

39

Zbliżając się do polany, Willi Kohl usłyszał głośny wystrzał.

Huk odbił się echem od budynków i okolicy, a potem pochłonęła go wysoka trawa i krzaki jałowca. Inspektor uchylił się instynktownie. Zobaczył, jak wysoki Reinhard Ernst pada na ziemię obok mercedesa.

Nie… pułkownik zginął! Przez mnie! Przez moje niedopatrzenie, moją głupotę zginął człowiek, człowiek niezbędny ojczyźnie.

Strażnik przyboczny ministra przypadł do ziemi, szukając wzrokiem napastnika.

Co ja narobiłem? – pomyślał inspektor.

Wtedy huknął drugi strzał.

Przyciskając się do pnia grubego dębu na skraju lasu, Kohl zobaczył, jak na ziemię osuwa się jeden z żołnierzy. Tuż za nim leżał w trawie drugi żołnierz z zakrwawioną piersią. Łysiejący mężczyzna w brązowym garniturze dał nura pod autobus.

Inspektor spojrzał w stronę mercedesa. Co to? Jednak się mylił. Minister żył! Ernst rzucił się na ziemię, gdy usłyszał pierwszy strzał, ale teraz ostrożnie się podnosił z pistoletem w dłoni. Esesman zdjął z ramienia pistolet maszynowy i także rozglądał się, szukając celu.

Schumann nie zabił Ernsta.

Trzeci strzał rozdarł ciszę wokół szkoły. Pocisk trafił w samochód Ernsta, rozbijając szybę. Czwarty przebił oponę i dętkę. Kohl zauważył jakiś ruch w trawie. Tak, to był Schumann! Biegł z opla w stronę szkoły, strzelając od czasu do czasu z długiego karabinu, skutecznie powstrzymując Ernsta i jego strażnika. Kiedy dopadł drzwi klasy, esesman wstał i kilka razy strzelił. Amerykanina osłaniał jednak autobus.

Ale nie przed Willim Kohlem.

Inspektor otarł dłoń o spodnie i wycelował w Schumanna. Odległość była duża, lecz oddanie celnego strzału było możliwe, ewentualnie przygniecie go ogniem, dopóki nie zjawią się posiłki.

Kiedy jednak Kohl zaczynał naciskać spust, Schumann jednym szarpnięciem otworzył drzwi budynku. Wszedł do środka i po chwili wyłonił się z powrotem, ciągnąc ze sobą młodego człowieka. Za nimi ukazali się inni. Słaniali się na nogach, trzymali za piersi, kaszleli, kilku wymiotowało. Jeszcze jeden, potem jeszcze trzech.

Boże Wszechmogący! Kohl stał jak wryty. To oni mieli być zagazowani, nie szczury ani myszy.

Schumann popędził chłopców w stronę lasu i zanim Kohl zdążył otrząsnąć się z szoku i wycelować ponownie, Amerykanin znów otworzył ogień do mercedesa, osłaniając chłopców, którzy biegli schronić się w gęstwinie drzew.

Kolba mauzera siłą odrzutu uderzyła go w ramię po kolejnym strzale. Paul celował nisko, chcąc trafić w nogi Ernsta albo jego strażnika. Ale samochód stał w płytkim zagłębieniu i pociski nie dochodziły niżej. Paul zajrzał szybko do klasy; wychodzili już ostatni chłopcy. Słaniając się, uciekali do lasu.

– Biegiem! – krzyknął Paul. – Biegiem!

Strzelił jeszcze dwa razy, zatrzymując na ziemi Ernsta i strażnika.

Zbierając palcami pot z czoła, Paul próbował podejść bliżej mercedesa, ale Ernst i jego strażnik byli uzbrojeni i nieźle strzelali, a esesman miał pistolet maszynowy. Prowadzili niemal ciągły ogień i Paul nie mógł posunąć się w ich stronę ani o krok. Kiedy przeładowywał broń, esesman posłał długą serię w autobus i trawę niedaleko nóg Paula. Ernst skoczył do mercedesa, chwycił mikrofon i z powrotem schował się za samochód.

Ile zostało czasu, zanim się zjawią posiłki? Paul przejeżdżał przez Waltham leżące zaledwie trzy kilometry stąd; w całkiem dużym miasteczku mógł się mieścić garnizon policji. Szkoła też mogła mieć swój oddział ochrony.

Jeżeli chciał przeżyć, musiał się natychmiast wycofać.

Wystrzelił dwa ostatnie naboje. Rzucił mauzera na ziemię, a potem schylił się i wyciągnął pistolet zza pasa jednego z zastrzelonych żołnierzy. To był luger, taki sam, jaki nosił Reginald Morgan. Pociągnął zamek, umieszczając pocisk w lufie.Opuściwszy wzrok, zobaczył skulonego, ukrytego do połowy pod autobusem tamtego mężczyznę z łysiną i wąsem, który zaprowadził chłopców do budynku.

– Jak się nazywasz? – spytał po niemiecku Paul.

– Proszę, niech pan… – Drżał mu głos. – Nie…

– Nazwisko!

– Profesor Keitel. – Mężczyzna płakał. – Błagam…

Paul przypomniał sobie nazwisko z listu na temat Badań Waltham. Uniósł pistolet i strzelił mu w środek czoła.

Potem ostatni raz obejrzał się na samochód Ernsta, ale nie dostrzegł pułkownika. Biegiem pokonał polanę, strzelając kilka razy w stronę mercedesa i zanurzył się w lesie. Kule z pistoletu esesmana siekły gęste liście wokół niego, ale żadna nie sięgnęła celu.

40

Willi Kohl odwrócił się w stronę lasu i zlany potem, wycieńczony upałem i wysiłkiem, skierował się w stronę ciężarówki Służby Pracy, którą, jak sądził, będzie chciał uciec Paul Schumann. Postanowił, że przebije opony, aby mu to uniemożliwić.

Przeszedł sto, potem dwieście metrów, dysząc ciężko i zastanawiając się: Kim byli ci młodzi ludzie? Przestępcami? Może byli niewinni?

Przystanął, próbując złapać oddech. Inaczej Schumann na pewno usłyszy jego chrapliwe sapanie. Rozejrzał się między drzewami. Nikogo.

Gdzie ta ciężarówka? Stracił orientację. Tędy? Nie, w drugą stronę.

Może jednak Schumann wcale nie zamierzał wracać do ciężarówki. Może wymyślił inną drogę ucieczki. Był przecież piekielnie zdolny. Mógł się ukryć…

Nie słysząc żadnego dźwięku, żadnego ostrzeżenia, poczuł gorący dotyk metalu z tyłu głowy.

Nie! W pierwszej chwili pomyślał: Moja ukochana Heidi… jak dasz sobie radę sama z dziećmi na tym oszalałym świecie? Nie, och, nie!

– Nie ruszaj się – powiedział głos z ledwie słyszalnym akcentem.

– Nie ruszam… ty, Schumann? – spytał po angielsku.

– Daj pistolet.

Kohl wypuścił z ręki broń, którą Schumann zaraz zabrał. Wielka dłoń złapała go za ramię i obróciła inspektora. Te oczy, pomyślał Kohl, czując lodowaty dreszcz.

– Chcesz mnie zabić, tak? – zapytał, przechodząc na swój ojczysty język.Schumann milczał, klepiąc go po kieszeniach w poszukiwaniu innej broni. Potem się odsunął, spoglądając w stronę szkoły i dookoła. Upewniwszy się, że są sami, Amerykanin sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął kilka mokrych od potu kartek. Podał je Kohlowi, który spytał:

– Co to jest?

– Czytaj – odrzekł krótko.

– Proszę, muszę włożyć okulary – powiedział inspektor, wskazując kieszeń marynarki. Schumann wyciągnął okulary i podał mu.

Włożywszy okulary na nos, Kohl rozłożył i szybko przeczytał dokumenty, których treść nim wstrząsnęła. Uniósł wzrok oniemiały, patrząc w niebieskie oczy Schumanna. Następnie jeszcze raz przeczytał tekst na pierwszej kartce.

Ludwigu

Przekazuję ci szkic listu do Fiihrera na temat naszych badań. Zwróć uwagę, że wspominam o dzisiejszym teście w Waltham. Wyniki możemy dołączyć wieczorem.

Wydaje mi się, że w tak wczesnej fazie badań najlepiej będzie określić osoby zabite przez badanych żołnierzy jako sprawców przestępstw przeciwko państwu. Dlatego, jak zobaczysz w liście, dwie żydowskie rodziny zabite w Gatow przedstawiłem jako żydowskich wywrotowców, polscy robotnicy zabici w Charlottenburgu to zagraniczni dywersanci, Cyganie to dewianci seksualni, a tych młodych Aryjczyków z Waltham nazwiemy dysydentami…

Och, wielki Boże Wszechmogący – pomyślał. Sprawa Gatow, sprawa Charlottenburga! I jeszcze jedna: morderstwo Cyganów. I ci chłopcy dzisiaj! Do tego plany nowych zbrodni… Traktowano ich po prostu jako materiał do barbarzyńskich badań zaaprobowanych przez najwyższe czynniki rządowe.

– Ja…

Schumann zabrał mu kartki.

– Na kolana. Zamknij oczy.

Kohl jeszcze raz popatrzył na Amerykanina. Ach, tak, to oczy mordercy, pomyślał. Jak mogłem tego nie zauważyć w pensjonacie? Może człowiek się uodparnia, mając wokół siebie tylu morderców. Willi Kohl postąpił humanitarnie, puszczając Schumanna wolno mimo toczącego się dochodzenia. Nie posłał go na pewną śmierć w celach SS lub gestapo. Uratował wilka, który go teraz zaatakował. Och, mógł mu powiedzieć, że nie miał pojęcia o tej makabrze, ale dlaczego Schumann miałby mu wierzyć.

Poza tym, pomyślał ze wstydem Kohl, mimo niewiedzy o tych potwornych czynach inspektor był niewątpliwie związany z ludźmi, którzy je popełnili.

– Już! – szepnął ostro Schumann.

Kohl ukląkł na liściach, myśląc o żonie. Przypomniał sobie, że gdy byli młodzi, tuż po ślubie, pojechali na piknik do lasu Griinewald. Ach, jaki wielki kosz wtedy zapakowała. Cudownie słone mięso, żywiczny aromat wina, kwaśne ogórki. Dotyk jej dłoni.

Inspektor zamknął oczy i zmówił modlitwę, pocieszając się, że narodowi socjaliści na szczęście nie znaleźli sposobu, by uznać duchową łączność za zbrodnię. Wkrótce pogrążył się w żarliwej litanii, której Bóg musiał wysłuchać i którą bez wątpienia przekaże Heidi i dzieciom.

I nagle zdał sobie sprawę z upływającego czasu.

Nie otwierając oczu, zaczął nasłuchiwać. Słyszał tylko wiatr szumiący w drzewach, brzęczenie owadów, odległy tenor silnika samolotu.

Minęła jeszcze jedna niekończąca się minuta. Wreszcie Willi Kohl otworzył oczy. Przez chwilę się wahał. Potem powoli obejrzał się za siebie, spodziewając się, że zaraz huknie strzał.

Ani śladu Schumanna. Zwalisty mężczyzna bezszelestnie wymknął się z polany. Gdzieś niedaleko odezwał się silnik. Potem zazgrzytała skrzynia biegów.

Wstał i tak szybko, jak pozwalała mu tusza i obolałe stopy, ruszył w kierunku odgłosu. Dotarł do zarosłej trawą drogi dojazdowej, a potem skręcił w stronę szosy. Nigdzie nie było śladu ciężarówki Służby Pracy. Kohl wrócił do swojej dekawki. Ale stanął jak wryty. Zobaczył otwartą maskę i poplątane przewody. Schumann unieruchomił mu samochód. Kohl zawrócił i pobiegł dróżką z powrotem do budynku szkolnego.

Dotarł na miejsce w tym samym momencie, gdy pod szkołę zajechały dwa samochody SS. Wyskoczyli z nich umundurowani żołnierze i błyskawicznie otoczyli mercedesa, w którym siedział Ernst. Trzymając pistolety w pogotowiu, patrzyli w stronę lasu, szukając zagrożenia.

Kohl żwawo ruszył przez polanę. Esesmani spojrzeli podejrzliwie, kierując broń w jego stronę.

– Jestem z kripo! – zawołał, machając legitymacją. Dowódca SS dał mu znak, że może podejść.

– Heil Hitler.

– Heil - wy dyszał Kohl.- Inspektor kripo z Berlina? Co pan tu robi? Usłyszał pan przez radio o zamachu na pułkownika Ernsta?

– Nie, śledziłem podejrzanego, panie Hauptsturmfuhrer. Ale nie znałem jego zamiarów względem pułkownika. Był zamieszany w zupełnie inną sprawę.

– Pułkownik i jego straż nie widzieli twarzy napastnika – powiedział esesman. – Wie pan, jak on wygląda?

Kohl zawahał się.

W głowie miał tylko jedno słowo. Uczepiło się jak pijawka i nie chciało go puścić.

To słowo brzmiało „obowiązek”. W końcu Kohl powiedział:

– Tak, wiem.

– To dobrze – rzekł dowódca SS. – Rozkazałem zablokować okoliczne drogi. Podam wszystkim rysopis. To Rosjanin, prawda? Tak słyszeliśmy.

– Nie, Amerykanin – odparł Kohl. – Poza tym nie muszę go wcale opisywać. Wiem, jakim samochodem się porusza i mam jego zdjęcie.

– Naprawdę? – Oficer zmarszczył brwi. – Jak to możliwe?

– Dzisiaj go zatrzymałem. – Willi Kohl wiedział, że nie ma wyboru. Mimo to z ogromnym bólem sięgał do kieszeni i podawał esesmanowi paszport.

41

Głupi jestem, myślał Paul Schumann. Był pogrążony w bezdennej rozpaczy.

Jechał ciężarówką Służby Pracy nierównymi bocznymi drogami, które prowadziły do Berlina, sprawdzając w lusterku, czy ktoś go śledzi.

Głupi…

Miałem Ernsta na muszce! Mogłem go zabić! Ale…

Ale tamci chłopcy zginęliby straszną śmiercią w tej przeklętej klasie. Paul nakazał sobie o nich zapomnieć. Dotknąć lodu. Zrobić to, po co przyjechał do tego udręczonego kraju.

A jednak nie potrafił.

Uderzył otwartą dłonią w kierownicę, dygocząc z gniewu. Ilu jeszcze będzie musiało zginąć przez jego decyzję? Ilekroć będzie czytał, że narodowi socjaliści rozbudowują armię, konstruują nowe rodzaje broni, że szkolą żołnierzy, że coraz więcej ludzi znika z domów i umiera w kałuży krwi na betonowym kwadracie w ogrodzie bestii, czwartym, licząc od trawy, będzie czuł się za to odpowiedzialny.

Zabijając tego potwora Keitla, nie pozbył się wstrętu do siebie z powodu dokonanego wyboru. Reinhard Ernst, najgorszy z ludzi, jakiego można sobie wyobrazić, ciągle żył.

Łzy napłynęły mu do oczu. Głupi…

„Byk” Gordon wybrał go, bo Paul był cholernie dobry. Jasne, że dotknął lodu. Ale ktoś lepszy i silniejszy od niego, zamiast chwycić zimne ostrze, pogrążyłby je głęboko w swojej duszy i podjął właściwą decyzję, bez względu na cenę, jaką zapłaciliby za to chłopcy. Paląc się ze wstydu, Paul Schumann wracał do Berlina, gdzie chciał się ukryć, dopóki rankiem nie przyleci po niego samolot.

Minął zakręt i nagle ostro zahamował. Drogę blokowała wojskowa ciężarówka. Obok stało sześciu esesmanów, dwóch z pistoletami maszynowymi. Paul nie przypuszczał, że tak szybko ustawią blokady, i to nawet na bocznych drogach. Wyciągnął obydwa pistolety – swój i inspektora – i położył je na siedzeniu obok. Zasalutował niedbałym gestem.

– Heil Hitler.

– Heil Hitler - odparł dowódca SS, spoglądając nieco kpiąco na mundur Służby Pracy, w który Paul zdążył się przebrać.

– O co chodzi? – spytał Paul. Esesman podszedł do ciężarówki.

– Szukamy kogoś w związku z incydentem w Szkole Wojskowej Waltham.

– Dlatego tyle wojskowych i policyjnych samochodów na drodze? – Serce tłukło mu się w piersi.

Funkcjonariusz SS chrząknął i badawczo przyjrzał się twarzy Paula. Chciał go o coś zapytać, gdy nadjechał motocykl. Zeskoczył z niego esesman i podbiegł do dowódcy.

– Inspektor kripo zna tożsamość zamachowca. To jego rysopis. Dłoń Paula błądziła wokół lugera. Tych dwóch mógł zabić z łatwością. Ale zostawało jeszcze kilku.

Podając dowódcy papier, motocyklista ciągnął:

– To Amerykanin, ale płynnie mówi po niemiecku. Dowódca zerknął na notatkę. Potem spojrzał na Paula i z powrotem na kartkę.

– Podejrzany ma około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i jest szczupłej budowy ciała. Ciemne włosy i wąsy. Według paszportu nazywa się Robert E. Gardner.

Paul nie spuszczał z niego wzroku, w milczeniu kiwając głową.

– No, co się pan patrzy? Widział pan kogoś takiego?

– Nie. Przykro mi, nie widziałem.

Gardner?… Kto to?… Zaraz, tak, Paul już sobie przypomniał. Tak brzmiało nazwisko figurujące w jednym z fałszywych paszportów Roberta Taggerta.

Czyli Kohl przekazał SS ten dokument, nie pokazując im prawdziwego paszportu Paula.

Dowódca jeszcze raz spojrzał na papier.

– Inspektor podał, że podejrzany porusza się zielonym audi sedanem. Widział pan w okolicy taki samochód?

– Nie.

Paul zobaczył w lusterku dwóch esesmanów zaglądających do budy ciężarówki.

– Wszystko w porządku – zawołali.

– Gdyby zobaczył pan tego człowieka albo audi – ciągnął dowódca – niech się pan natychmiast skontaktuje z policją. Przepuścić! – krzyknął do kierowcy ciężarówki blokującej drogę.

– Heil Hitler - powiedział Paul z entuzjazmem, jakiego chyba nie słyszał u nikogo od swojego przyjazdu do Niemiec.

– Tak, tak, Heil Hitler. Jechać!

Kiedy Willi Kohl przyglądał się, jak kilkudziesięcioosobowy oddział przeczesuje las w poszukiwaniu chłopców, przed budynkiem numer 5 Szkoły Wojskowej Waltham zatrzymał się mercedes dowództwa SS.

Drzwi samochodu otworzyły się i wysiadł z niego Heinrich Himmler we własnej osobie. Przetarł chustką swoje nauczycielskie okulary i podszedł do dowódcy oddziału SS, Kohla i Reinharda Ernsta, który stał otoczony przez kilkunastu strażników.

Kohl zasalutował, unosząc ramię, a szef policji odwzajemnił pozdrowienie i uważnie przyjrzał się inspektorowi spod zmrużonych powiek.

– Jest pan funkcjonariuszem kripo?

– Tak jest, panie Reichsfuhrer. Inspektor Kohl.

– Ach, tak. Willi Herman Kohl.

Detektyw był zaskoczony, że najwyższy dowódca policji niemieckiej zna jego nazwisko. Przypomniał sobie o swojej teczce w SD i ogarnął go jeszcze większy niepokój. Himmler odwrócił mysią twarz do Ernsta i spytał:

– Jesteś ranny?

– Nie. Ale zabił kilku żołnierzy i mojego współpracownika, profesora Keitla.

– Gdzie jest zamachowiec?

– Uciekł – poinformował go z kwaśną miną dowódca oddziału SS.

– Kto to jest?

– Inspektor Kohl zna jego tożsamość.

Z bezceremonialnością, na jaką pozwalała mu jego ranga – a na którą Kohl nigdy by się nie odważył – Ernst wtrącił:

– Spójrz na zdjęcie w paszporcie, Heinrichu. To ten sam człowiek, który był na stadionie olimpijskim. Stał metr od Fiihrera i wszystkich ministrów. Bliżej nas nie mógł się znaleźć.- Gardner? – spytał niepewnie Himmler, patrząc na dokument podany przez esesmana. – Na stadionie używał fałszywego nazwiska. Albo to jest fałszywe. – Niski mężczyzna uniósł wzrok, marszcząc brwi. – Ale dlaczego na stadionie uratował ci życie?

– Oczywiście, że nie uratował – odparł gniewnie Ernst. – W ogóle nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. On sam musiał zawiesić karabin w tym magazynie, żebyśmy go uznali za sojusznika. I żeby przeniknąć przez naszą ochronę. Kto wie, kogo jeszcze mógłby sobie obrać za cel, gdyby mnie zabił. Może samego Fiihrera. W raporcie, o którym nas informowałeś, była mowa, że to Rosjanin – dodał ostrym tonem. – A to przecież amerykański paszport.

Himmler zamilkł na chwilę, spoglądając na suche liście pod stopami.

– Amerykanie oczywiście nie mieliby żadnego motywu, żeby robić ci krzywdę. Przypuszczam, że wynajęli go Rosjanie. – Spojrzał na Kohla. – Jak to się stało, że zna pan nazwisko zamachowca?

– Czysty zbieg okoliczności, panie Reichsfuhrer. Śledziłem go, bo był podejrzanym w innej sprawie. Dopiero kiedy tu przyjechałem, żeby prowadzić obserwację, zorientowałem się, że w szkole jest pułkownik Ernst i że podejrzany ma zamiar go zabić.

– Naturalnie wiedział pan o wcześniejszej próbie zamachu na pułkownika Ernsta? – spytał szybko Himmler.

– Chodzi o incydent na stadionie, o którym wspominał pan pułkownik? Nie, nie zostałem o nim powiadomiony.

– Nie?

– Nie, kripo nie było informowane o tej sprawie. Niecałe dwie godziny temu rozmawiałem z nadinspektorem Horcherem. On także nic nie wiedział. – Kohl pokręcił głową. – Szkoda, że nikt nas nie poinformował. Gdybym skoordynował swoje działania z SS i gestapo, nie doszłoby do tego incydentu i nie zginęliby żołnierze.

– Twierdzi pan, że nic nie wiedział o tym, że nasze służby bezpieczeństwa od wczoraj poszukiwały domniemanego dywersanta? – zdziwił się Himmler, wygłaszając to pytanie tonem kiepskiego aktora kabaretowego.

– Owszem, panie Reichsfuhrer. – Kohl spojrzał w jego małe oczka za okrągłymi okularami w czarnych oprawkach i domyślił się, że to sam Himmler wydał rozkaz, aby nie zdradzać kripo przyczyny alarmu. Przecież szef policji był prawdziwym Michałem Aniołem Trzeciej Rzeszy w sztuce zbierania cudzych zasług i splendorów oraz obarczania winą innych, przewyższając talentem nawet Góringa. Kohl zastanawiał się, czy i jemu grozi niebezpieczeństwo. Doszło do poważnego naruszenia zasad bezpieczeństwa, co mogło mieć katastrofalne skutki; czy Himmler postanowi kogoś poświęcić za to niedopatrzenie? Kohl miał wprawdzie wysokie notowania, lecz czasem trzeba było znaleźć kozła ofiarnego, zwłaszcza gdy machinacje szefa omal nie doprowadziły do zabicia eksperta Hitlera do spraw remilitaryzacji. Inspektor błyskawicznie podjął decyzję i dodał:

– Ciekawe, że nasz łącznik z gestapo też nic mi nie powiedział. Widzieliśmy się wczoraj po południu. Szkoda, że nie wspomniał o szczegółach alarmu.

– Kto jest waszym łącznikiem w gestapo?

– Peter Krauss, panie Reichsfuhrer.

– Ach, tak. – Szef policji Rzeszy skinął głową, odnotowując tę informację w pamięci, po czym przestał się interesować Willim Kohlem.

– Było tu też kilkunastu więźniów politycznych – powiedział Reinhard Ernst, nie wdając się w szczegóły. – Uciekli do lasu. Wysłałem żołnierzy, żeby ich znaleźli. – Jego wzrok powędrował ku makabrycznej sali egzekucyjnej. Kohl także spojrzał na budynek, który wyglądał tak niewinnie – skromny obiekt szkolny pochodzący z czasów pruskiej Drugiej Rzeszy – ale dziś stanowił symbol zła w najczystszej postaci. Spostrzegł, że Ernst kazał żołnierzom odłączyć wąż od rury wydechowej i zaparkować autobus dalej od budynku. Pozbierano także papiery, które wcześniej leżały rozrzucone na ziemi i prawdopodobnie stanowiły część dokumentacji odrażających badań.

– Za pozwoleniem, panie Reichsfuhrer – powiedział do Himmlera Kohl. – Chciałbym jak najszybciej sporządzić raport i pomóc w poszukiwaniach zabójcy.

– Tak, proszę to natychmiast zrobić, inspektorze.

– Heil.

– Heil - odrzekł Himmler.

Kohl ruszył w kierunku funkcjonariuszy SS stojących obok furgonetki, chcąc poprosić o podwiezienie do Berlina. Człapiąc z niemałym trudem, postanowił, że postara się tak zręcznie załatwić sprawę, by groziło mu minimalne ryzyko. To prawda, że na zdjęciu w paszporcie był człowiek, który został zabity w pensjonacie w południowo-zachodnim Berlinie jeszcze przed próbą zamachu na Ernsta. Ale o tym wiedzieli tylko Janssen, Paul Schumann i Kathe Richter. Dwoje ostatni raczej nie pobiegną z informacjami do gestapo, natomiast młody kandydat na inspektora zostanie wysłany na kilka dni do Poczdamu, gdzie trzeba się było zająć sprawą pewnego zabójstwa, a pieczę nad aktami Taggerta i morderstwa w Dresden Allee przejmie osobiście Kohl. Dziś wieczorem zamelduje o śmierci zamachowca, który zginął podczas próby ucieczki. Na pewno nie przeprowadzono jeszcze sekcji zwłok – jeżeli w ogóle zabrano ciało z pensjonatu – i inspektor miał nadzieję, że dzięki życzliwości lekarzy sądowych albo za pomocą drobnej łapówki uda się potwierdzić, że śmierć nastąpiła po próbie zamachu w szkole.

Wątpił, by wszczęto jakieś dodatkowe dochodzenie; sprawa stała się niewygodna i niebezpieczna zarówno dla Himmlera z powodu zaniedbań w kwestii środków bezpieczeństwa, jak i dla Ernsta ze względu na kontrowersyjne Badania Waltham. Można…

– Och, Kohl, inspektorze Kohl? – zawołał Heinrich Himmler. Odwrócił się.

– Tak?

– Jak pan sądzi, kiedy pański protegowany będzie gotowy? Inspektor nie bardzo rozumiał, co szef policji ma na myśli.

– Ach, tak, panie Reichsfuhrer. Mój protegowany?

– Konrad Janssen. Kiedy przenosi się do gestapo?

O co mu chodziło? Przez chwilę Kohl miał pustkę w głowie.

– Przecież pan wie, że przyjęliśmy go do gestapo jeszcze przed ukończeniem szkoły policyjnej – ciągnął Himmler. – Chcieliśmy jednak, żeby odbył praktykę pod okiem jednego z najlepszych śledczych w Alex, zanim podejmie pracę przy Prinz Albrecht Strasse.

Kohl poczuł, jakby dostał potężny cios w pierś. Ale szybko się otrząsnął.

– Proszę wybaczyć, panie Reichsfuhrer – odrzekł z uśmiechem. – Oczywiście, że wiem. Ale cały czas myślę o tym wydarzeniu… Janssen… myślę, że niebawem będzie gotów. Okazał się wyjątkowo utalentowany.

– Od pewnego czasu Heydrich i ja pilnie go obserwujemy. Może pan być dumny z tego chłopca. Mam przeczucie, że wysoko zajdzie. Heil Hitler.

– Heil Hitler.

Kohl odszedł zdruzgotany. Janssen? Od początku zamierzał pracować w tajnej policji politycznej? Wiadomość o zdradzie sprawiła inspektorowi dojmujący ból. Czyli Janssen kłamał – mówiąc o swoich planach kariery śledczego kryminalnego, o wstąpieniu do partii (żeby mieć nadzieję na awans w gestapo i sipo, musiał być jej członkiem). Na myśl o wielu niedyskretnych uwagach, jakimi dzielił się z młodym policjantem, przeszył go lodowaty dreszcz.

Wiesz, Janssen, za to, co właśnie powiedziałem, mógłbyś kazać mnie aresztować i wysłać na rok do Oranienburga…

Mimo wszystko, pomyślał inspektor, chłopak mnie potrzebuje, żeby się wybić, i nie będzie sobie mógł pozwolić na donosy. Może niebezpieczeństwo wcale nie jest tak wielkie, jak się wydaje.

Kohl spojrzał na grupkę esesmanów stojących wokół furgonetki. Jeden z wysokich mężczyzn w czarnych hełmach spytał:

– Tak? O co chodzi? Wytłumaczył, co się stało z dekawką.

– Zamachowiec unieruchomił wóz? Po co zawracał sobie głowę? Mógłby pana wyprzedzić na piechotę! – Żołnierze wybuchnęli śmiechem. – Tak, tak, podwieziemy pana, inspektorze. Odjeżdżamy za parę minut.

Kohl skinął głową i wsiadł do furgonetki wciąż odrętwiały z szoku wywołanego wiadomością o Janssenie. Zapatrzył się w pomarańczowy krąg słońca niknący za wzniesieniem, na którym rysowały się jeszcze wyraźnie trawy i kwiaty. Opadł na fotel, kładąc głowę na oparciu. Esesmani zajęli miejsca w samochodzie, który po chwili ruszył spod szkoły i skierował się na południowy wschód, do Berlina.

Żołnierze rozmawiali o próbie zamachu, olimpiadzie i ogromnym wiecu narodowych socjalistów, który miał się odbyć za tydzień pod Spandau.

Właśnie w tym momencie Kohl powziął decyzję. Postanowienie wydawało się absurdalnie pochopne, równie nagłe jak zniknięcie słońca za horyzontem – ogniście rozświetlone niebo w jednej chwili zmieniło się w szaroniebieski półmrok. Może jednak wcale nie podjął tej decyzji świadomie, lecz była ona nieunikniona i zapadła już bardzo dawno temu zrządzeniem niezmiennych praw, w podobny sposób jak dzień przechodzi w noc.

Willi Kohl i jego rodzina wyjadą z Niemiec.

Wystarczającym powodem była zdrada Konrada Janssena i Badania Waltham – dwa aż nadto czytelne znaki mówiące wszystko o rządzie i jego zamiarach. Ale tak naprawdę o sprawie przesądził Amerykanin, Paul Schumann.

Stojąc przed esesmanami pod budynkiem numer 5 ze świadomością, że ma w kieszeni prawdziwy paszport Schumanna i fałszywy Taggerta, Kohl długo bił się z myślami. W końcu postanowił spełnić swój obowiązek. Smutne było jednak to, że powinność podyktowała mu czyn przeciwko własnemu państwu.

Wiedział już także, jak wyjedzie. Będzie nadal udawał, że nic nie wie o postanowieniu Janssena (choć oczywiście powstrzyma się od lekkomyślnych dygresji), będzie posłusznie wygłaszał kwestie, jakie zażyczy sobie usłyszeć nadinspektor Horcher, będzie się trzymał z daleka od sutereny w komendzie kripo, gdzie pracowały maszyny sortujące DeHoMag, będzie prowadził sprawy morderstw takich jak w Gatow dokładnie tak, jak życzyli sobie zwierzchnicy – czyli w ogóle nie będzie ich prowadził. Będzie wzorowym narodowosocjalistycznym policjantem.

A w lutym z całą rodziną pojedzie do Londynu na konferencję Międzynarodowej Komisji Policji Kryminalnych. Stamtąd popłyną do Nowego Jorku, dokąd przed paroma laty wyemigrowali ich kuzyni i zaczęli nowe życie.

Jako starszy funkcjonariusz kripo wybierający się w podróż służbową, z łatwością będzie mógł załatwić dokumenty wyjazdowe i pozwolenie na wywóz większej gotówki. Oczywiście będzie to wymagało sprytnych zabiegów, ale w dzisiejszych Niemczech każdy umiał kombinować.

Heidi na pewno z radością powita tę odmianę, znajdując bezpieczny azyl dla dzieci. Gunter zostanie ocalony przed kolegami z Hitlerjugend. Hildę znów będzie mogła pójść do szkoły i może kiedyś zostanie profesorem, tak jak sobie wymarzyła.

Ze starszą córką mógł być pewien kłopot; miała narzeczonego, Heinricha Sachsa. Kohl postanowił jednak przekonać młodzieńca, by jechał razem z nimi. Sachs szczerze nie cierpiał narodowych socjalistów, nie miał w Niemczech bliskich krewnych i był tak zakochany w Charlotte, że ruszyłby za nią na koniec świata. Był zdolnym urzędnikiem, dobrze mówił po angielsku i mimo problemów ze stawami potrafił wytrwale pracować; Kohl przypuszczał, że Sachs o wiele łatwiej znajdzie pracę w Ameryce niż on.

A inspektor, będąc w średnim wieku, musiał zaczynać życie od nowa! Co za ogromne wyzwanie! Pomyślał o nonsensownym dziele Fiihrera „Moja walka”. To jego czekała prawdziwa walka – zmęczonego człowieka z rodziną, który musi rozpoczynać nowe życie w wieku, kiedy powinien zlecać pracę młodszym kolegom, a sam brać wolne i chodzić z dziećmi na basen ze sztuczną falą w Luna Parku. A jednak to nie myśl o trudnej i niepewnej przyszłości wyrwała mu z piersi cichy szloch i wycisnęła z oczu łzy, które krył przed młodymi esesmanami.

Nie, przyczyną smutku był widok, jaki roztoczył się przed nim, gdy minęli zakręt: pruskie równiny. Mimo że letnim wieczorem nie wyglądały efektownie, emanowała z nich majestatyczność i wielkość, ponieważ był to krajobraz jego Niemiec, ziemi wspaniałego narodu, którego prawdziwe ideały ukradła garstka złodziei.

Kohl sięgnął do kieszeni i wyciągnął fajkę z pianki morskiej. Nabił ją i poklepał się po kieszeniach, ale nie znalazł zapałek. Usłyszał trzask i siedzący obok niego esesman podsunął mu płomyk.

– Dziękuję – powiedział Kohl i pociągnął z cybucha, by rozżarzyć tytoń. Po chwili roztoczył wokół siebie dym o ostrym, wiśniowym aromacie, patrząc przez szybę na pojawiające się w oddali światła Berlina.

42

Samochód przemykał drogą jak tancerz, wioząc go do domu w Charlottenburgu. Reinhard Ernst siedział z tyłu, przytrzymując się przy zakrętach i opierając głowę o luksusowe skórzane obicie. Miał nowego kierowcę i strażnika; Klaus, SS-Obersturmfiihrer, który był z nim w szkole Waltham, został ranny, gdy rozprysnęła się szyba w mercedesie, i odwieziono go do chirurga. Z tyłu jechał samochód SS pełen żołnierzy w czarnych hełmach.

Pułkownik zdjął okulary i przetarł oczy. Ach, Keitel nie żyje, tak samo jak żołnierz, który brał udział w badaniach. Ernst myślał o nim „Badany D”; nie znał jego nazwiska… co za tragiczny dzień.

Ale uparcie wracała do niego jedna myśl: o wyborze, jakiego dokonał zabójca pod budynkiem numer 5. Gdyby chciał mnie zabić, bo wyraźnie dostał takie zadanie, mógłby zrobić to z łatwością, rozmyślał Ernst. A jednak zrezygnował i postanowił uratować chłopców. Jego czyn dobitnie dowodził, jak okropne jest to, co robił Ernst. Tak, pułkownik uświadomił sobie, że Badania Waltham są odrażające. Patrzył tym młodym ludziom w oczy i mówił: odsłużycie rok w wojsku i zostaniecie rozgrzeszeni – doskonale wiedząc, że to kłamstwo; opowiadał tę bajeczkę tylko po to, żeby ofiary były spokojne i niczego nie podejrzewały, aby żołnierz mógł je lepiej poznać przed egzekucją.

Tak, okłamał braci Fischerów, tak samo jak okłamał polskich robotników, mówiąc im, że dostaną podwójną zapłatę za posadzenie paru drzew niedaleko Charlottenburga przed olimpiadą. Okłamał też żydowskie rodziny w Gatow, każąc im się zgromadzić nad rzeką, bo w okolicy grasuje banda zbuntowanych szturmowców i Ernst ze swoimi ludźmi będzie ich chronił.

Ernst nie żywił niechęci do Żydów. Walczył z nimi ramię w ramię podczas wojny i uważał, że są równie inteligentni i odważni jak inni. Myśląc o wszystkich Żydach, jakich znał wówczas i dziś, nie potrafił znaleźć żadnej różnicy między nimi a Aryjczykami. Jeśli natomiast chodzi o Polaków, to wiedział z historii, że niewiele się różnią od swoich sąsiadów z Prus i noszą w sobie szlachetność, której większość narodowych socjalistów była pozbawiona.

To, co robił w trakcie badań, było ohydne. Przerażające. Pułkownik poczuł parzące ukłucie wstydu, przeszywające jak ból w ramieniu, kiedy szrapnel rozorał mu bark.

Samochód wyjechał na prostą i zbliżał się do dzielnicy, w której mieszkał. Ernst pochylił się, by pokazać kierowcy, jak trafić do jego domu.

Tak, odrażające…

A jednak… gdy patrzył na znajome budynki, kawiarenki i parki Charlottenburga, zgroza zdawała się blednąc, podobnie jak na polu bitwy, gdy wystrzeli ostatni mauzer lub enfield, milkną armatnie salwy i cichną krzyki rannych. Przypomniał sobie, jak „podoficer do spraw rekrutacji”, Badany D, nonszalancko i ochoczo podłączył śmiercionośny wąż do sali lekcyjnej, mimo że chwilę wcześniej grał z ofiarami w piłkę. Inny na jego miejscu mógłby się wzdragać albo odmówić. Gdyby żołnierz nie zginął, jego odpowiedzi w kwestionariuszu profesora Keitla mogłyby się okazać niezwykle cenne w ustaleniu kryteriów przydziału żołnierzy do służby.

Po chwili słabości i skruchy wywołanej decyzją zamachowca, który porzucił cel swojej misji, nie pozostał nawet ślad. Ernst znów był przekonany o słuszności swoich działań. Niech Hitler szaleje. Owszem, zginie paru niewinnych ludzi, dopóki burza nie minie, ale w końcu Fiihrer odejdzie, a armia, którą budował Ernst, przetrwa i stanie się podstawą nowej chwały Niemiec – i europejskiego pokoju.

To wymagało ofiar.

Jutro Ernst zacznie szukać nowego psychologa lub profesora, który pomoże mu kontynuować pracę. Tym razem znajdzie kogoś bardziej natchnionego duchem narodowego socjalizmu niż Keitel – i na litość boską, na pewno nie kogoś, kto ma żydowskich dziadków. Ernst musiał być bardziej przewidujący. W tym okresie historii należało być przewidującym.

Samochód zatrzymał się przed drzwiami. Ernst podziękował kierowcy i wysiadł. Z auta jadącego za nimi wyskoczyli esesmani i dołączyli do straży pilnującej domu. Dowódca powiedział, że jego ludzie zostaną tu, aż zostanie znaleziony zamachowiec albo nadejdzie potwierdzona wiadomość o jego śmierci lub ucieczce z kraju. Jemu także Ernst uprzejmie podziękował i wszedł do domu. Pocałował na powitanie Gertrudę. Żona spojrzała na plamy z trawy i błota na jego spodniach.

– Ach, Reinie, jesteś niepoprawny!

Uśmiechnął się blado, niczego jej nie tłumacząc. Gertruda wróciła do kuchni, gdzie przyrządzała coś pachnącego octem i czosnkiem. Ernst wszedł na górę, żeby się umyć i przebrać. Zajrzał do pokoju wnuka, który rysował coś w bloku.

– Opal - krzyknął chłopiec i podbiegł do niego.

– Witaj, Marku. Będziemy dziś budować naszą łódkę?

Nie odpowiedział, przyglądając się dziadkowi spod zmarszczonych brwi.

– O co chodzi?

– Opa, powiedziałeś do mnie „Marku”. Tak miał na imię Papa. Naprawdę tak powiedział?

– Przepraszam, Rudi. Jestem dzisiaj bardzo zmęczony i nie umiem jasno myśleć. Chyba się zdrzemnę.

– Aha, ja też czasem drzemię – przytaknął skwapliwie chłopiec, ciesząc się, że może się podzielić z dziadkiem swoim doświadczeniem. – Czasem po południu jestem zmęczony. Mutti daje mi gorące mleko albo kakao, a potem drzemię.

– Otóż to. Tak się właśnie czuje twój niemądry dziadek. Miał męczący dzień i musi się zdrzemnąć. Przygotuj drewno i noże. Po kolacji zajmiemy się naszą łódką.

– Tak, Opa. Już idę.

Przed trzecią po południu „Byk” Gordon wszedł po schodkach do „pokoju” na Manhattanie. Inne dzielnice w mieście mimo niedzieli tętniły życiem, ale na bocznej uliczce panował spokój.

Rolety w oknach były spuszczone i dom wydawał się pusty, ale kiedy Gordon ubrany dziś po cywilnemu podszedł bliżej, drzwi otworzyły się, zanim zdążył wyciągnąć klucz.

– Dzień dobry, panie komandorze – powiedział cicho żołnierz w mundurze marynarki.

Gordon skinął głową.

– Senator czeka w salonie.

– Sam?

– Tak jest.

Gordon wszedł i powiesił płaszcz w holu. Dotknął broni spoczywającej w kieszeni. Prawdopodobnie nie będzie jej potrzebował, ale cieszył się, że jest. Wziął głęboki oddech i wkroczył do małego pokoju.

Senator siedział w fotelu przy lampie Tiffany’ego. Słuchał radia Philco. Kiedy ujrzał Gordona, wyłączył odbiornik i spytał:

– Męczący lot?

– Latanie zawsze męczy. Tak mi się zdaje.

Gordon podszedł do barku i nalał sobie szkockiej. Może to nie najlepszy pomysł, skoro miał pistolet. Ale do diabła z tym. Dolał jeszcze odrobinę i posłał pytające spojrzenie senatorowi.

– Chętnie. Tylko dwa razy tyle.

Komandor nalał ciemnego trunku do drugiej szklaneczki i podał ją starszemu mężczyźnie. Usiadł ciężko. Wciąż huczało mu w głowie po locie w R2D-1, morskiej wersji DC-2. Samolot był równie szybki, ale brakowało mu wygodnych foteli i izolacji dźwiękoszczelnej cywilnych douglasów.

Senator miał na sobie garnitur, kamizelkę, koszulę ze sztywnym kołnierzykiem i jedwabny krawat. Ciekawe, czy w tym samym ubraniu był dziś rano w kościele. Kiedyś powiedział komandorowi, że bez względu na osobiste przekonania polityk, nawet gdyby był ateistą, musi chodzić do kościoła. Liczy się wizerunek.

– Mógłbyś wreszcie powiedzieć, co wiesz – rzekł szorstko. Komandor pociągnął duży łyk whisky i zrobił to, o co prosił senator.

Berlin okrył się woalem nocy.

Miasto było ogromną, niemal zupełnie płaską przestrzenią, ponad którą wznosiło się tylko kilka „łapaczy chmur” i latarnia lotniskowa na Tempelhofie. Kierowca wkrótce stracił z oczu panoramę, gdy zjechał ze wzgórza wprost w porządne dzielnice północno-zachodnie, dołączając do sznura aut wracających z niedzielnych wycieczek do pobliskich pruskich jezior i gór.

Gęsty ruch utrudniał jazdę, a Paul Schumann chciał za wszelką cenę uniknąć zatrzymania prze policję drogową. Bez dokumentów, w skradzionej ciężarówce… Nie, nie wolno mu było rzucać się w oczy.

Skręcił w ulicę prowadzącą na most nad Sprewą i przez pewien czas jechał na południe. Wreszcie znalazł to, czego szukał – otwarty parking, na którym stało kilkadziesiąt samochodów dostawczych. Zauważył go, idąc wzdłuż kanału z Liitzowplatz do pensjonatu Kathe Richter, zaraz po przyjeździe do miasta.Wierzyć się nie chce, że to było wczoraj.

Znów pomyślał o Kathe. I o Ottonie Webberze.

Chociaż ich obraz sprawiał mu ból, lepiej było wspominać tych dwoje, niż rozpamiętywać swoją pożałowania godną decyzję w Waltham.

Ipo dobrym, i po złym dniu słońce w końcu zachodzi… Ale po dzisiejszej klęsce słońce nieprędko zajdzie. Może nawet nigdy.

Zaparkował między dwiema dużymi furgonetkami i wyłączył silnik. Siedział, zastanawiając się, czy powrót nie był szaleństwem. Doszedł jednak do wniosku, że to rozsądny ruch. Zresztą nie zostanie tu długo. Gładkolicy Avery i czupurny Manielli dopilnują, żeby pilot wystartował punktualnie i zdążył na umówioną godzinę. Poza tym instynkt mu podpowiadał, że jest bezpieczniejszy niż poza miastem. Bestie tak aroganckie jak narodowi socjaliści nigdy nie będą podejrzewać, że ich zdobycz ukrywa się w samym środku ich ogrodu.

Otworzyły się drzwi i ordynans wpuścił jeszcze jedną osobę do „pokoju”, w którym siedzieli „Byk” Gordon i senator.

W swym markowym garniturze Cyrus Clayborn do złudzenia przypominał właściciela plantacji sprzed stu lat. Wkroczył do salonu, witając obu mężczyzn skinieniem głowy i nieznacznym uśmiechem na rumianej twarzy. Po chwili zmrużył oczy i jeszcze raz kiwnął głową. Zerknął na barek, ale nie zrobił ani kroku w jego stronę. Gordon wiedział, że jest abstynentem.

– Mają tu kawę? – spytał Clayborn.

– Nie.

– Aha. – Clayborn postawił laskę pod ścianą przy drzwiach i rzekł: – Zapraszacie mnie tu tylko wtedy, gdy potrzebujecie pieniędzy, ale podejrzewam, że dziś nie chodzi wam o jałmużnę. – Usiadł ciężko. – Czyli o to drugie, co?

– O to drugie – powtórzył Gordon. – Gdzie pański człowiek?

– Moja ochrona? – Clayborn przechylił głowę.

– Owszem.

– Został w samochodzie.

Gordonowi ulżyło, że pistolet nie będzie jednak potrzebny – wszystkim było wiadomo, że ochroniarz Clayborna to niebezpieczny człowiek. Komandor zadzwonił do jednego z trzech żołnierzy pełniących służbę w biurze przy drzwiach wejściowych i polecił im dopilnować, żeby facet został w limuzynie.

– W razie potrzeby możecie użyć siły – dodał.

– Tak jest. Z przyjemnością.

Gordon odłożył słuchawkę i zobaczył, że finansista chichocze.

– Nie mów, że spodziewałeś się strzelaniny, komandorze. – Kiedy oficer nie odpowiedział, Clayborn zapytał: – Dobra, jak na to wpadliście?

– Dzięki niejakiemu Heinslerowi – odparł Gordon.

– Komu?

– Powinieneś wiedzieć – burknął senator. – Dzięki tobie znalazł się na „Manhattanie”.

– Naziści są sprytni, to fakt – ciągnął Gordon – ale pomyśleliśmy: po co umieszczaliby na statku szpiega? Wydawało mi się, że to jakaś lipa. Wiedzieliśmy, że Heinsler należy do oddziału Ligi Niemiecko-Amerykańskiej w Jersey. Dlatego namówiliśmy Hoovera, żeby ich trochę przycisnął.

– Ten pedał nie ma nic lepszego do roboty? – burknął Clayborn.

– Dowiedzieliśmy się, że jest pan hojnym sponsorem ligi.

– Trzeba w coś inwestować, żeby pieniądze pracowały – odrzekł bez zająknięcia, wzbudzając w Gordonie jeszcze większy wstręt. Przemysłowiec pokiwał głową. – A więc nazywał się Heinsler, tak? Nie wiedziałem. Był na pokładzie, żeby mieć oko na Schumanna i przekazać do Berlina wiadomość o Rosjaninie w mieście. Trzeba było zaalarmować Szwabów. Żeby nasza komedia była bardziej wiarygodna. To była część numeru.

– Jak poznałeś Heinslera?

– Służyliśmy razem podczas wojny. Obiecałem mu stanowisko w dyplomacji w zamian za pomoc.

Senator pokręcił głową.

– Nie potrafiliśmy tylko dojść, jak zdobyłeś hasło. – Zaśmiał się i spojrzał na Gordona. – Komandor podejrzewał nawet, że to ja sprzedałem Schumanna. W porządku, nie mam mu tego za złe. Ale potem „Byk” przypomniał sobie o twoich firmach – kontrolujesz wszystkie linie telefoniczne i telegraficzne na Wschodnim Wybrzeżu. Kazałeś komuś podsłuchiwać, kiedy zadzwoniłem do komandora i ustalaliśmy hasło.

– Brednie. Nigdy…

– Jeden z moich ludzi sprawdził dokumenty twojej firmy, Cyrus – przerwał mu Gordon. – Masz zapis rozmów między senatorem i mną. Wszystkiego się dowiedziałeś.

Clayborn wzruszył ramionami, bardziej rozbawiony niż zaniepokojony. To rozsierdziło Gordona.

– Wiemy wszystko – warknął.Wyjaśnił, jak pomysł zabicia Reinharda Ernsta wyszedł od Clayborna, który podsunął go senatorowi, mówiąc, że to patriotyczny obowiązek. Przyrzekł sfinansować zamach. Do diabła, przyrzekł sfinansować wszystko od początku do końca. Senator zapukał do wysoko postawionych osób w administracji, które zgodziły się na operację, jeśli zostanie przeprowadzona po cichu. Ale Clayborn w tajemnicy skontaktował się z Robertem Taggertem i kazał mu zabić Morgana, spotkać się z Schumannem i pomóc mu zorganizować zamach, a potem w ostatniej chwili uratować niemieckiego pułkownika. Kiedy Gordon zwrócił się do niego z prośbą o dodatkowe tysiąc dolców, Clayborn udawał, że osobą, z którą komandor rozmawiał, był Morgan, nie Taggert.

– Dlaczego tak ci zależy na tym, żeby Hitler był zadowolony? – spytał Gordon.

Clayborn prychnął drwiąco.

– Tylko głupiec ignoruje żydowskie zagrożenie. Oni spiskują na całym świecie. Nie wspominając o komunistach. A kolorowi? Nie można ani na chwilę tracić czujności.

– A więc o to chodzi? – spytał oburzony Gordon. – O Żydów i Murzynów?

Zanim magnat zdążył odpowiedzieć, senator rzekł:

– Och, założę się, że w tym się kryje coś jeszcze, Byk… Pieniądze, zgadza się, Cyrus?

– Bingo! – odparł szeptem siwowłosy mężczyzna. – Niemcy są nam winni miliardy – wszystkie kredyty, jakie w nich wpompowaliśmy przez ostatnie piętnaście lat, żeby się rozkręcili. Musimy dbać, żeby Hitler, Schacht i reszta chłopców byli zadowoleni i spłacili nam wszystko co do centa.

– Przecież się zbroją do następnej wojny – żachnął się Gordon.

– Tym bardziej powinniśmy być po ich stronie, nie sądzisz? – odparł rzeczowym tonem Clayborn. – Będzie większy rynek dla naszej broni. – Wyciągnął palec do senatora. – Pod warunkiem że wy, półgłówki w Kongresie, zniesiecie ustawę o neutralności… – Zmarszczył brwi. – Co teraz Szwaby myślą o sytuacji z Ernstem?

– Zrobił się cholerny bałagan – rzucił wściekle senator. – Najpierw Taggert mówi im o zamachu, ale zabójca ucieka i próbuje jeszcze raz. Potem Taggert znika. Publicznie mówią, że Rosjanie wynajęli amerykańskiego zamachowca. Ale prywatnie zastanawiają się, czy to my za tym stoimy.

Clayborn skrzywił się z niesmakiem.

– A Taggert? – Pokiwał głową. – No jasne. Nie żyje. Schumann go zabił. Cóż, tak to bywa… No, panowie, przypuszczam, że na tym możemy zakończyć naszą miłą współpracę.

– Reggie Morgan zginął przez ciebie… Masz na sumieniu poważne przestępstwa, Cyrus.

Clayborn pogładził siwą brew.

– A finansowanie tej małej wycieczki z prywatnych pieniędzy? Och, czyż to nie świetny temat przesłuchań w Kongresie? Chyba mamy remis. Najlepiej więc będzie, jeśli pójdziemy każdy w swoją stronę i nie będziemy puszczać pary z ust. Dobrej nocy. Och, i kupujcie akcje mojej firmy, jeśli urzędnicy mogą sobie na to pozwolić. Ciągle drożeją. – Clayborn powoli wstał. Wziął laskę i skierował się do drzwi.

Gordon postanowił, że bez względu na konsekwencje, choćby miał narazić własną karierę, nie pozwoli, by Claybornowi uszło to na sucho. Zwłaszcza po tym, jak zamordował Reginalda Morgana i o mały włos nie zabił Schumanna. Ale poważniejsze zarzuty musiały poczekać. W tej chwili liczyła się tylko jedna sprawa.

– Chcę dostać pieniądze Schumanna – oświadczył komandor.

– Jakie pieniądze?

– Dziesięć tysięcy, które mu obiecałeś.

– Och, nie spisał się. Szwaby nas podejrzewają, a mój człowiek nie żyje. Schumann nie miał szczęścia. Forsy nie będzie.

– Chyba go nie okantujesz.

– Przykro mi – odparł biznesmen ani trochę nie skruszony.

– Wobec tego, Cyrus, powodzenia – rzekł senator.

– Będziemy trzymać za ciebie kciuki – dodał Gordon. Clayborn zatrzymał się i obejrzał przez ramię.

– Zastanawiam się, co się stanie, gdy Schumann się dowie, że nie tylko próbowałeś go zabić, ale i oszukać.

– Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jego fach – wtrącił znów Gordon.

– Nie ośmielilibyście się.

– Wróci za tydzień, najdalej dziesięć dni. Przemysłowiec westchnął.

– Dobrze już, dobrze. – Sięgnął do kieszeni po książeczkę czekową. Wydarł jeden blankiet i zaczął pisać.

Gordon pokręcił głową.

– Nie. Postarasz się o poczciwą, staroświecką gotówkę. I nie za tydzień. Teraz.

– W niedzielę wieczorem? Dziesięć tysięcy?

– Teraz – powtórzył senator. – Jeśli Paul Schumann chce zielonych, damy mu zielone.

43

Mieli dość czekania.

W ciągu weekendu w Amsterdamie porucznicy Andrew Avery i Vincent Manielli widzieli tulipany we wszystkich możliwych barwach, obejrzeli mnóstwo znakomitych obrazów i flirtowali z blondynkami uczesanymi na pazia, które miały okrągłe, różowe twarze (przynajmniej Manielli; Avery był szczęśliwym mężem). Miło spędzali czas w towarzystwie pełnego fantazji pilota RAF Lena Aaronsa, który przyjechał do Holandii w swoich sprawach (mówił o nich równie wymijająco jak Amerykanie o swoich). Pili kwarty piwa Amstel i mdły dżin Genever.

Ale życie w zagranicznej bazie wojskowej szybko traci urok. Prawdę mówiąc, byli też zmęczeni, ponieważ siedzieli jak na szpilkach, martwiąc się o Paula Schumanna.

Nareszcie czekanie się skończyło. O dziesiątej rano w poniedziałek na niebie błysnęła opływowa jak u mewy sylwetka dwusilnikowego samolotu, który po chwili wylądował na trawiastym polu lotniska Machteldt pod Amsterdamem. Siadł na kole ogonowym, potem zwolnił i zaczął zygzakiem kołować w stronę hangaru, ponieważ pilot nic nie widział nad uniesionym nosem maszyny.

Gdy srebrny samolot zbliżał się do nich, Avery pomachał.

– Chyba zrobię z nim kilka rund – zawołał Manielli, przekrzykując warkot silników i szum śmigieł.

– Z kim?

– Z Schumannem. Sparing. Obserwowałem go; wcale nie jest tak dobry, jak mu się zdaje.

Porucznik spojrzał na kolegę i parsknął śmiechem.

– Co?

– Zjadłby cię jak paczkę cracker Jacków i jeszcze wypluł kupon z nagrodą.

– Jestem młodszy i szybszy.

– Jesteś głupszy.

Samolot zatrzymał się na pasie postojowym. Śmigła przestały wirować, a ludzie z obsługi naziemnej podbiegli zaklinować koła pod potężnymi silnikami Pratt &Whitney.

Porucznicy zbliżyli się do drzwi. Wcześniej głowili się nad prezentem dla Schumanna, ale nie mogli nic wymyślić. Manielli powiedział: „Powiemy mu, że dostał w prezencie lot samolotem”. Ale Avery odparł: „Nie. Nie możesz komuś powiedzieć, że coś, co już mu dałeś, to prezent”.

Manielli uznał, że kolega ma rację; żonaci mężczyźni znają na wylot protokoły dawania prezentów. Kupili mu więc karton ulubionych chesterfieldów, na których znalezienie w Holandii musieli poświęcić trochę czasu i pieniędzy. Manielli trzymał prezent pod pachą.

Jeden z członków obsługi naziemnej podszedł do samolotu i opuścił drzwi, które zmieniły się schodki. Porucznicy podeszli bliżej, uśmiechając się od ucha do ucha, ale zaraz stanęli jak wryci, gdy ukazał się dwudziestokilkuletni mężczyzna w brudnym ubraniu, garbiąc się w niskich drzwiach.

Zamrugał i osłonił oczy przed blaskiem słońca, a potem zszedł po schodkach.

– Guten Morgen… Bitte, Ich bin GeorgMatterberg. – Objął Avery’ego i serdecznie uściskał. Potem poszedł dalej, trąc oczy, jakby się właśnie obudził.

– Kto to jest, do cholery? – szepnął Manielli.

Avery wzruszył ramionami i wpatrywał się w drzwi, przez które wychodzili następni pasażerowie. Było ich pięciu. Wszyscy mieli mniej więcej dwadzieścia lat i wysportowane sylwetki, ale wyglądali na wyczerpanych. Mieli zaczerwienione oczy i byli nieogoleni. Ich ubrania były postrzępione i pociemniałe od potu.

– To nie ten samolot – oznajmił Manielli. – Jezu, gdzie jest…

– To ten samolot – odrzekł Avery, nie mniej od niego zdezorientowany.

– Porucznik Avery? – zawołał ktoś z niemieckim akcentem. Z samolotu wysiadł mężczyzna starszy o kilka lat od pozostałych. Dołączył do niego drugi, trochę młodszy.

– To ja. Kim jesteście?

– Mówię po angielsku lepiej niż inni. Ja odpowiem. Jestem Kurt Fischer, a to mój brat Hans. – Roześmiał się na widok min poruczników i dodał: – Nie spodziewaliście się nas, tak, tak. Ale uratował nas Paul Schumann.

Opowiedział im, jak Schumann ocalił dwunastu młodych ludzi przed zagazowaniem przez nazistów. Amerykanin zdołał zebrać kilku z nich, gdy schronili się w lesie, i zaoferował im szansę ucieczki z kraju. Niektórzy chcieli zaryzykować i zostać, ale siedmiu, w tym bracia Fischerowie, postanowiło wyjechać. Kiedy Schumann załadował ich do ciężarówki Służby Pracy, wzięli łopaty i jutowe worki, udając robotników. Przeprowadził ich przez blokadę na drodze i dotarli do Berlina, gdzie przeczekali noc.

– O świcie zawiózł nas do starego lotniska pod miastem, tam wsiedliśmy do samolotu i jesteśmy.

Avery chciał go zasypać pytaniami, ale w tym momencie w drzwiach samolotu ukazała się kobieta. Wyglądała na czterdzieści lat, była dość szczupła i tak samo zmęczona jak reszta pasażerów. Jej brązowe oczy szybko zlustrowały okolicę. Zeszła po schodkach. W jednej ręce niosła małą walizkę, w drugiej książkę z oderwaną okładką.

– Dzień dobry – powiedział Avery, znów spoglądając z konsternacją na kolegę.

– Porucznik Avery? A może pan jest porucznikiem Maniellim? – Doskonale mówiła po angielsku, z ledwie słyszalnym akcentem.

– No… tak. Jestem Avery.

– Nazywam się Kathe Richter – powiedziała kobieta. – To dla panów.

Podała mu list. Avery otworzył kopertę i trącił Maniellego. Przeczytali:

Gordon, Avery i Manelli (czy jak to się pisze) Zabierzcie tych ludzi do Anglii albo Ameryki, czy gdzie jeszcze zechcą. Znajdźcie im dom, urządźcie ich jakoś. Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie, ale dopilnujcie tego.

Jeżeli chcielibyście ich odesłać z powrotem do Niemiec, to pamiętajcie, że Damon Runyon albo jeden z moich kumpli w „Sun” albo „Post” chętnie posłucha, po co wysłaliście mnie do Berlina. To by była sensacja. Zwłaszcza w roku wyborów.

Chłopaki, było świetnie, Paul

PS. W pokoju na zapleczu mojej sali gimnastycznej mieszka Murzyn, Sorry Williams. Przepiszcie na niego cały interes, wszystko jedno, jak to zrobicie. I odpalcie mu trochę forsy. Nie żałujcie.

– Jest jeszcze to – rzekła, podając Avery’emu kilka postrzępionych kartek zapisanych po niemiecku. – O jakichś Badaniach Waltham. Paul mówił, że powinien to zobaczyć komandor.

Avery wziął dokument i schował do kieszeni.

– Dopilnuję, żeby to dostał.

Manielli podszedł do samolotu. Avery dołączył do niego i zajrzeli do pustej kabiny.

– Nie ufał nam. Myślał, że mimo wszystko oddamy go Deweyowi i kazał pilotowi wylądować gdzieś po drodze.

– Myślisz, że we Francji? – zasugerował Manielli. – Może poznał ją podczas wojny… Nie, już wiem. Założę się, że w Szwajcarii.

Avery poczuł się dotknięty podejrzeniem Schumanna, że nie dotrzymają umowy. Zawołał w stronę kokpitu:

– Hej, gdzieście go wysadzili?

– Co?

– Gdzie wylądowaliście? Żeby wysadzić Schumanna?

Pilot zerknął na drugiego pilota. Potem spojrzał na Avery’ego. Jego głos odbijał się echem od metalowych ścian kadłuba.

– To znaczy, że nic wam nie powiedział?

Загрузка...