Poniedziałek

Rozdział 1

Przesłuchanie zaczęło się tak jak wszystkie. Kathryn Dance weszła do pokoju przesłuchań i zobaczyła siedzącego przy metalowym stole czterdziestotrzyletniego mężczyznę skutego kajdankami, który uważnie się jej przyglądał. Oczywiście przesłuchiwani zawsze mierzyli ją badawczym spojrzeniem, ale żaden z nich nie miał tak niezwykłych oczu. Ich błękit nie przypominał ani barwy nieba, ani oceanu, ani szlachetnych kamieni.

– Dzień dobry – powiedziała, siadając naprzeciw niego.

– Wzajemnie – odparł Daniel Pell, człowiek, który przed ośmiu laty zadźgał nożem czteroosobową rodzinę z powodów, których nigdy nikomu nie zdradził. Miał cichy głos.

Drobny, muskularny mężczyzna z lekkim uśmiechem na okolonej brodą twarzy rozparł się swobodnie na krześle, przechylając na bok głowę o długich, ciemnych, przetykanych siwizną włosach. Przesłuchaniom w podobnych okolicznościach na ogół towarzyszył akompaniament pobrzękujących łańcuchów, gdy aresztowani usiłowali dowodzić swojej niewinności, wykonując szerokie, przewidywalne gesty. Daniel Pell siedział zupełnie bez ruchu.

Dance, specjalistka w dziedzinie przesłuchań i kinezyki – mowy ciała – odczytała jego zachowanie i postawę jako oznakę ostrożności, ale także pewności siebie oraz, o dziwo, rozbawienia. Pell miał na sobie pomarańczowy kombinezon z napisem „Zakład karny Capitola” na piersi i zupełnie niepotrzebną informacją „Więzień” na plecach.

W tej chwili Pell i Dance nie przebywali jednak w Capitoli, lecz w zabezpieczonym pokoju przesłuchań sądu okręgowego w Salinas, sześćdziesiąt kilometrów od więzienia.

Pell kontynuował oględziny. Najpierw przyjrzał się oczom Dance których zieleń stanowiła przeciwwagę jego błękitnych oczu – przysłoniętym okularami w prostokątnych, czarnych oprawkach. Następnie zlustrował włosy ciemnoblond zaplecione w ciasny warkocz, czarną marynarkę i białą, nieprzezroczystą bluzkę. Zwrócił także uwagę na pustą kaburę na jej biodrze. Taksował ją wzrokiem szczegółowo i bez pośpiechu; ciekawość przesłuchujących i przesłuchiwanych jest wzajemna. (Dance mówiła studentom na seminariach: „Przyglądają się nam równie uważnie jak my im zwykle nawet uważniej, ponieważ mają więcej do stracenia”.)

Dance sięgnęła do niebieskiej torebki Coach w poszukiwaniu legitymacji, nie reagując na widok zabawkowego nietoperza z zeszłorocznego Halloween, którego zapewne dla psoty podrzucił jej rano dwunastoletni Wes albo jego młodsza siostra Maggie, a może była to sprawka obojga. Pomyślała: oto życie pełne kontrastów. Godzinę temu jadła z dziećmi śniadanie w kuchni przytulnego wiktoriańskiego domu w idyllicznym Pacific Grove, mając u stóp rozradowane psy żebrzące o kawałek bekonu, a teraz znalazła się przy zupełnie innym stole, naprzeciw odsiadującego wyrok mordercy.

Znalazła legitymację i pokazała. Pell pochylił się, po czym patrzył przez chwilę w dokument.

– Dance. Interesujące nazwisko. Ciekawe, skąd pochodzi. Biuro… jakie?

Biuro Śledcze Kalifornii. Odpowiednik FBI w stanie. Panie Pell, zdaje pan sobie sprawę, że nasza rozmowa jest nagrywana? Zerknął w lustro, za którym szumiała kamera wideo.

– Waszym zdaniem naprawdę wierzymy, że wieszacie je po to, żebyśmy mogli sobie poprawiać włosy?

Luster nie umieszczano w pokojach przesłuchań w celu ukrycia kamer i świadków – współczesna technika umożliwia lepsze sztuczki – ale dlatego, że gdy ludzie widzą swoje odbicie, są mniej skłonni kłamać.

Dance uśmiechnęła się nieznacznie. Zdaje pan też sobie sprawę, że w każdej chwili może pan odmówić udziału w tym przesłuchaniu i wezwać adwokata?

Wiem więcej na temat procedury karnej niż cały rok absolwentów prawa z Hastings College razem wzięty. Co nawiasem mówiąc, brzmi dość zabawnie, jeśli to sobie wyobrazić.

Był bardziej elokwentny, niż Dance się spodziewała. I inteligentniejszy.

Przed tygodniem Daniel Raymond Pell, odsiadujący w Capitoli wyrok dożywotniego więzienia za zamordowanie w 1999 roku Williama Croytona, jego żony i dwojga dzieci, próbował przekupić więźnia wychodzącego niebawem na wolność, żeby załatwił dla niego pewną sprawę. Pell powiedział mu, że przed laty wrzucił do studni w Salinas dowody i niepokoi się, że te przedmioty mogą go wplątać w niewyjaśnione morderstwo bogatego właściciela farmy. Czytając niedawno o modernizacji wodociągów w Salinas, przypomniał sobie studnię i zaczął się obawiać, że dowody zostaną odkryte. Chciał, aby kompan zza krat odnalazł je i się ich pozbył.

Okazało się jednak, że Pell zwerbował niewłaściwego człowieka. Zwalniany więzień wyśpiewał wszystko naczelniczce, która zadzwoniła do biura szeryfa okręgu Monterey. Policjanci zastanawiali się. czy Pell mówił o niewyjaśnionym morderstwie farmera Roberta Herrona, pobitego na śmierć przed dziesięciu laty. Narzędzia zbrodni, prawdopodobnie młotka ciesielskiego, nigdy nie znaleziono. Biuro szeryfa wysłało ludzi, aby przeszukali wszystkie studnie w tej części miasta. Jak się można było spodziewać, funkcjonariusze znaleźli podartą koszulkę, młotek ciesielski i pusty portfel z wytłoczonymi inicjałami R. H. Dwa z odcisków palców na młotku należały do Pella.

Prokurator okręgowy w Monterey postanowił przedstawić sprawę wielkiej ławie przysięgłych w Salinas i poprosić agentkę Kathryn Dance. aby przesłuchała Pella w nadziei, że ten przyzna się do winy.

Dance rozpoczęła przesłuchanie, pytając:

– Jak długo mieszkał pan w okolicy Monterey?

Wyglądał na zaskoczonego, że nie zaatakowała od razu i nie zaczęła wymuszać na nim zeznań.

– Kilka lat.

– Gdzie?

– W Seaside. – Było to trzydziestotysięczne miasto na północ od Monterey, przy autostradzie numer 1, zamieszkane przede wszystkim przez młode rodziny robotnicze i emerytów. – Można tam więcej kupić za ciężko zarobione pieniądze – wyjaśnił. – Znacznie więcej niż w pani luksusowym Carmel. – Utkwił wzrok w jej twarzy.

Wysławia się poprawnie, zauważyła, ignorując jego próbę wysondowania, gdzie mieszka.

Dance wypytywała dalej o jego życie w Seaside i w więzieniu, przez cały czas uważnie go obserwując: jak się zachowuje podczas zadawania pytań i jak się zachowuje podczas odpowiadania. Nie zamierzała w ten sposób uzyskać informacji – odrobiła zadanie domowe i z góry znała każdą odpowiedź – ale chciała ustalić wzorzec typowego zachowania.

Podczas wykrywania kłamstw przesłuchujący biorą pod uwagę trzy czynniki: zachowania niewerbalne (mowę ciała, czyli kinezykę), zachowania werbalne (wysokość głosu, pauzy przed udzieleniem odpowiedzi) oraz treść wypowiedzi (co podejrzany mówi). Dwie pierwsze kategorie zachowań stanowią znacznie wiarygodniejsze oznaki fałszu, ponieważ o wiele łatwiej panować nad tym, co się mówi, niż nad tym, jak się mówi i jak nasze ciało reaguje na wypowiadane przez nas słowa.

Typowe zachowanie to katalog stałych reakcji obserwowanych u przesłuchiwanego, który mówi prawdę. Przesłuchujący porównuje ów wzorzec z zachowaniem swojego rozmówcy w chwili, gdy ten ma powód, by skłamać. Każde odchylenie od normy wskazuje na fałsz.

Wreszcie Dance, znając już profil reakcji prawdomównego Daniela Pella, przystąpiła do sedna misji, jaką miała wypełnić tego mglistego czerwcowego poranka w nowoczesnym i sterylnym gmachu sądu.

– Chciałabym zadać panu kilka pytań na temat Roberta Herrona.

Spojrzenie Pella prześliznęło się po niej, dokonując subtelniejszych oględzin: na chwilę zatrzymał wzrok na naszyjniku z masy perłowej dzieła jej matki, potem zerknął na szyję. Następnie na krótkie, polakierowane na różowo paznokcie. Na pierścionek z szarą perłą, który nosiła na serdecznym palcu, popatrzył dwa razy.

– Jak pan poznał Herrona?

– Przypuszcza pani, że go znałem. Otóż nie, nigdy w życiu go nie spotkałem. Przysięgam.

Ostatnie słowo było wyraźnym sygnałem kłamstwa, lecz z mowy jego ciała nie można było wyczytać żadnych oznak świadczących, że Pell mówi nieprawdę.

– Powiedział pan jednak więźniowi w Capitoli, żeby poszedł do studni i poszukał tam młotka i portfela.

– Nie. To on powiedział tak naczelniczce. – Pell posłał jej kolejny rozbawiony uśmiech. – Z nim pani może o tym porozmawiać. Ma pani bystre oko, agentko Dance. Widziałem, jak mi się pani przyglądała, że by sprawdzić, czy mówię szczerze. W jednej chwili zorientowałaby się pani, że facet kłamie, idę o zakład.

Nie reagując na tę uwagę, pomyślała, że podejrzani bardzo rzadko zdają sobie sprawę z faktu, iż są poddawani analizie kinezycznej.

– Wobec tego skąd wiedział o dowodach w studni?

– Och, łatwo się domyślić. Ktoś ukradł mój młotek, zabił nim Herrona i podrzucił go, żeby mnie wplątać w tę robotę. Zrobił to w rękawiczkach. Takich gumowych, jak noszą wszyscy w „Kryminalnych za gadkach Las Vegas”.

Ciągle opanowany. Żaden szczegół mowy ciała nie odbiegał od jego typowego zachowania. Pell posługiwał się jedynie emblematami – gestami powszechnie zastępującymi słowa, takimi jak wzruszanie ramionami i wskazywanie palcem. Nie dostrzegła adaptatorów, które sygnalizują stres, ani wskaźników emocji – zachowań ujawniających stany uczuciowe.

– Ale gdyby morderca chciał to zrobić – zauważyła Dance – chyba od razu zadzwoniłby na policję i powiedział, gdzie jest młotek, prawda? Po co miałby czekać ponad dziesięć lat?

– Przypuszczam, że chciał być cwany. Lepiej było czekać na odpowiedni moment. A potem zastawić na mnie pułapkę.

– Dlaczego jednak prawdziwy morderca zawiadomił więźnia w Capitoli? Czemu nie zwrócił się bezpośrednio do policji?

Chwila wahania. I śmiech. W jego błękitnych oczach błysnęło podniecenie, które wydawało się autentyczne.

– Bo też jest w to zamieszana. Policja. Na pewno… Gliny wiedzą, że sprawa Herrona nie została rozwiązana i chcą zrzucić na kogoś winę. Dlaczego nie na mnie? Przecież już jestem w pudle. Idę o zakład, że to sami gliniarze podrzucili młotek.

– Zatrzymajmy się na tym. Mówi pan dwie różne rzeczy. Najpierw, że ktoś ukradł pana młotek, zanim Herron został zamordowany, zabił go i dopiero teraz, po tylu latach, postanowił pana wsypać. A druga wersja brzmi tak, że to policja zdobyła pański młotek już po morderstwie Herrona i podrzuciła go w studni, żeby zrzucić winę na pana. Jedno przeczy drugiemu. Którą wersję pan wybiera?

– Hm. – Pell zastanawiał się przez kilka sekund. – No dobrze, drugą. Z policją. To zasadzka. Jestem pewien, że chcą mnie wrobić.

Spojrzała mu prosto w oczy – zieleń przeniknęła błękit. Życzliwie skinęła głową.

– Zastanówmy się nad tym. Po pierwsze, skąd policja miałaby wziąć ten młotek?

Pomyślał przez chwilę.

– Kiedy aresztowali mnie za tę sprawę w Carmel.

– Morderstwo Croytonów w dziewięćdziesiątym dziewiątym?

– Zgadza się. Wszystkie dowody zabrali z mojego domu w Seaside.

Dance zmarszczyła brwi.

– Wątpię. Dowodów za dobrze się pilnuje. Nie, wybrałabym bardziej wiarygodny scenariusz: sądzę, że młotek skradziono niedawno. Gdzie jeszcze ktoś mógłby znaleźć pański młotek? Ma pan w stanie jakąś nie ruchomość?

– Nie.

– A krewnych czy przyjaciół, którzy mogliby mieć pańskie narzędzia?

– Właściwie nie.

Nie była to jednoznaczna odpowiedź na proste pytanie; bardziej wykrętna niż „nie przypominam sobie”. Dance zauważyła, że przy słowie „krewnych” Pell położył na stole dłonie o długich i czystych paznokciach. Gest odbiegał od jego typowego zachowania. Niekoniecznie sygnalizował kłamstwo, lecz wyraźnie świadczył, że Pell przeżywa stres. Pytania wzbudziły w nim niepokój.

– Danielu, czy ma pan rodzinę w Kalifornii?

Po krótkim wahaniu, słusznie dochodząc do wniosku, że ma do czynienia z osobą, która prześwietli na wylot każdą uwagę, powiedział:

– Została tylko ciotka. Mieszka w Bakersfield.

– Nosi nazwisko Pell?

Kolejna pauza.

– Tak… Chyba ma pani rację, agentko Dance. Założę się, że policja szeryfa, kiedy nie udała jej się sprawa Herrona, wykradła młotek z jej domu i podrzuciła go do studni. To oni za tym stoją. Może z nimi pani porozmawia?

– No dobrze. Zastanówmy się nad portfelem. Skąd mógł się wziąć?… Mam myśl. A jeżeli to w ogóle nie jest portfel Roberta Herrona? Jeżeli ten zły gliniarz, o którym mówimy, po prostu kupił portfel, kazał wytłoczyć w skórze inicjały R. H., a potem razem z młotkiem ukrył go w studni? To się mogło zdarzyć w zeszłym miesiącu. Albo na wet w zeszłym tygodniu. Co pan o tym sądzi, Danielu?

Pell opuścił głowę – nie widziała jego oczu – i nie odpowiedział.

Wszystko toczyło się zgodnie z jej planem.

Dance zmusiła go, by wybrał bardziej wiarygodną wersję wydarzeń na dowód swojej niewinności, a następnie wykazała, że w ogóle nie jest wiarygodna. Żadna rozsądna ława przysięgłych nie uwierzyłaby w to, że policja sfabrykowała dowody i wykradła narzędzia z domu setki kilometrów od miejsca zbrodni. Pell zdał sobie sprawę z popełnionego błędu. Właśnie wpadał w potrzask.

Szach i mat…

Serce zabiło jej mocniej. Spodziewała się, że za chwilę usłyszy z jego ust propozycję ugody.

Ale się myliła.

Pell otworzył oczy i utkwił w niej nienawistne spojrzenie. Całym ciałem rzucił się w jej stronę i gdyby nie łańcuchy przykuwające go do metalowego krzesła, które było przyśrubowane do podłogi, zatopiłby zęby w jej szyi.

Odsunęła się raptownie, tłumiąc okrzyk zaskoczenia.

– Przeklęta dziwko! Och, już rozumiem. Ty też jesteś z nimi w zmowie! Jasne, jasne, trzeba wszystko zwalić na Daniela. Zawsze moja wina! Łatwy ze mnie cel. Przychodzisz porozmawiać ze mną jak z dobrym znajomym, zadajesz parę pytań. Chryste, jesteś taka sama jak cała reszta!

Poczuła, jak serce wali jej ze strachu. Szybko się jednak przekonała, że kajdanki są dobrze umocowane i Pell nie może jej dosięgnąć. Odwróciła się do lustra, za którym funkcjonariusz obsługujący kamerę z pewnością zerwał się na równe nogi, gotów przybiec na pomoc. Lekko pokręciła głową. Musiała zobaczyć, jak to się skończy.

Nieoczekiwanie atak wściekłości minął i Pell w mgnieniu oka odzyskał spokój. Odchylił się na krześle, odetchnął i znów przyjrzał się Dance.

– Ma pani trzydzieści kilka lat. Jest pani nawet trochę ładna. Wygląda mi pani na normalną, więc mogę dać głowę, że w pani życiu jest mężczyzna. Albo był. – Trzeci raz zerknął na pierścionek z perłą.

– Jeśli nie podoba się panu moja teoria, rozważmy inną. Zastanów my się, co się naprawdę stało z Robertem Herronem.

Jak gdyby w ogóle jej nie słysząc, ciągnął:

– I ma pani dzieci, prawda? Na pewno. Nie da się ukryć. Proszę mi coś o nich powiedzieć. Proszę mi opowiedzieć o swoich pociechach. Nie wielka różnica wieku, założę się, że nie są zbyt duże.

Jego słowa wytrąciły ją z równowagi i natychmiast pomyślała o Maggie i Wesie. Ale ze wszystkich sił starała się nie reagować. Przecież nie wie, że mam dzieci. Niemożliwe. A zachowuje się, jakby był tego pewien. Czyżby zauważył coś w moim zachowaniu? Coś, co mu powiedziało, że jestem matką?

Przyglądają się nam równie uważnie jak my im…

– Niech pan posłucha, Danielu – odrzekła, panując nad głosem. – Gniew w niczym nie pomoże.

– Za murami mam przyjaciół. Są mi co nieco winni. Chętnie złożą pani wizytę. Albo pochodzą za pani mężem i dziećmi. Tak, ciężko jest być gliną. Pociechy dużo czasu spędzają same, prawda? Na pewno bardzo by się ucieszyły, gdyby ktoś chciał się z nimi pobawić.

Dance bez drgnienia powieki wytrzymała jego spojrzenie.

– Mógłby mi pan opowiedzieć o swoich związkach z tym więźniem w Capitoli?

– Owszem, mógłbym. Ale nie opowiem. – W jego beznamiętnym głosie zabrzmiała nutka kpiny, jak gdyby dawał jej do zrozumienia, że jak na profesjonalistkę niezbyt starannie sformułowała pytanie. Cicho dodał: – Chyba powinienem już wrócić do celi.

Rozdział 2

Alonzo „Sandy” Sandoval, prokurator okręgu Monterey, był przystojnym, zażywnym mężczyzną o bujnych czarnych włosach i sumiastym wąsie. Siedział w swoim gabinecie piętro nad aresztem, przy zasłanym dokumentami biurku.

– Cześć, Kathryn. I jak tam nasz gagatek… walnął się w pierś, krzycząc mea culpa!

– Niezupełnie. – Dance usiadła, zaglądając do kubka z kawą, który zostawiła na biurku. Powierzchnię pokrył kożuch śmietanki w proszku. – Oceniam to… chyba jako jedno z najmniej udanych przesłuchań wszech czasów.

– Wyglądasz na nieźle rozdygotaną, szefowo – odezwał się niewysoki, lecz mocno zbudowany młody człowiek o piegowatej twarzy i kręconych rudych włosach, ubrany w dżinsy, T-shirt i kraciastą kurtkę sportową. Strój TJ-a można było uznać za niekonwencjonalny jak na agenta CBI – Biuro Śledcze Kalifornii uchodziło za najbardziej konserwatywną instytucję organów ścigania w stanie – ale prawie wszystko w nim było niekonwencjonalne. TJ Scanlon miał około trzydziestki, mieszkał sam na wzgórzach Carmel Valley, a jego rozpadający się dom przypominał dioramę z muzeum kontrkultury przedstawiającą życie w Kalifornii w latach sześćdziesiątych. TJ wolał pracować samotnie, prowadząc w pojedynkę obserwacje i operacje pod przykryciem, mimo że według standardów biura większość zadań wykonywały pary agentów. Ale stały partner Dance wyjechał właśnie do Meksyku w sprawie ekstradycji, więc TJ skwapliwie skorzystał z okazji, by zobaczyć Syna Mansona.

– Nie jestem rozdygotana. Raczej zaciekawiona. – Opowiedziała, że do pewnego momentu przesłuchanie przebiegało dobrze, gdy nagle Pell ją zaatakował. Zauważywszy sceptyczne spojrzenie TJ-a, przyznała: Zgoda, może jestem odrobinę rozdygotana. Już nieraz słyszałam groźby.

Ale on groził mi w najgorszy sposób.

Najgorszy? zainteresował się młody Juan Millar, wysoki i śniady detektyw z MCSO – Biura Szeryfa Okręgu Monterey – którego siedziba znajdowała się niedaleko sądu.

– Groził mi spokojnie – wyjaśniła Dance.

– Groził ci wesoło – uzupełnił TJ. – Kiedy przestają wrzeszczeć i zaczynają mówić szeptem, wiadomo, że szykują się kłopoty.

Pociechy dużo czasu spędzają same…

– Co się stało? – zapytał Sandoval, najwyraźniej bardziej przejmując się postępami prowadzonej przez siebie sprawy niż groźbami pod adresem Dance.

– Kiedy zaprzeczył, że zna Herrona, nie zauważyłam żadnych objawów stresu. Dopiero gdy go zmusiłam, żeby opowiedział o policyjnym spisku, zaczął okazywać niechęć i sprzeciw. I wykonywać ruchy rękami, niezgodne z wzorcem.

Kathryn Dance często nazywano żywym wykrywaczem kłamstw, lecz nie było to precyzyjne określenie; w rzeczywistości, podobnie jak wszyscy wybitni eksperci w dziedzinie analizy mowy ciała i przesłuchiwania, potrafiła wykryć pojawienie się stresu. To był klucz do kłamstwa; gdy dostrzegła oznaki stresu, zaczynała drążyć temat, który wywołał reakcję u przesłuchiwanego, dopóki nie udało się jej go złamać.

Analitycy języka ciała wyróżniają kilka typów reakcji na stres. Główną przyczyną wielu reakcji stresowych jest zatajanie prawdy. Dance nazywała to „stresem fałszu”. Ale ludzie doświadczają także innego rodzaju stresu, pojawiającego się w chwilach zdenerwowania lub niepokoju, który nie ma nic wspólnego z kłamstwem. Wszyscy odczuwamy taki stan, gdy na przykład spóźniamy się do pracy, musimy powiedzieć coś publicznie albo boimy się fizycznego bólu. Dance odkryła kiedyś, że różne reakcje kinezyczne sygnalizują dwa różne rodzaje stresu.

Wyjaśniwszy to, dodała:

– Miałam wrażenie, jak gdyby stracił kontrolę nad rozmową i nie po trafił jej odzyskać. Dlatego się wkurzył.

– Mimo że to, co mówiłaś, przemawiało na jego korzyść? – Chudy Juan Millar w roztargnieniu podrapał się po ręce. Na skórze między kciukiem a palcem wskazującym widniała blizna, pozostałość po usuniętym tatuażu gangu.

– Właśnie.

Nagle wykonała jeden ze swoich tajemniczych przeskoków myślowych. Od punktu A i B do X. Nie potrafiła wyjaśnić, jak to się działo, ale nigdy ich nie lekceważyła.

Gdzie zamordowano Roberta Herrona? – Podeszła do mapy okręgu Monterey wiszącej w gabinecie Sandovala.

– Tutaj. – Prokurator pokazał rejon zakreślony żółtym trapezem.

– A studnia, gdzie znaleźli młotek i portfel?

– Mniej więcej tutaj.

Pół kilometra od miejsca zbrodni, w dzielnicy mieszkaniowej. Dance wpatrywała się w mapę. Poczuła na sobie wzrok TJ-a.

– Co jest, szefowo?

– Mamy fotografię studni? – zapytała.

Sandoval poszperał w teczce.

– Ludzie Juana z kryminalistyki zrobili masę zdjęć.

– Technicy z oślej ławki lubią swoje zabawki – rzekł Millar. W ustach takiego harcerza wierszyk zabrzmiał nieco dziwnie. – Gdzieś to usłyszałem – wyjaśnił z nieśmiałym uśmiechem.

Prokurator wyciągnął plik kolorowych zdjęć, przejrzał je i znalazł te, których szukał.

Oglądając je, Dance zwróciła się do TJ-a:

– Pamiętasz, prowadziliśmy tam sprawę jakieś sześć, osiem miesięcy temu.

– Jasne, podpalenie. Na tym nowym osiedlu.

Stukając w punkt na mapie, gdzie znajdowała się studnia, Dance ciągnęła:

– Budowa osiedla jeszcze się nie skończyła. A to… – wskazała na fotografię -…jest studnia wiercona w litej skale.

Wszyscy w okolicy wiedzieli, że w tym rejonie Kalifornii woda jest dobrem deficytowym, więc studnie wiercone w skałach, jako niezbyt pewne i nisko wydajne źródło, nigdy nie były wykorzystywane do nawadniania upraw – tylko przez prywatnych użytkowników.

– Cholera. – Sandoval przymknął oczy. – Dziesięć lat temu, kiedy za mordowano Herrona, tam były tylko pola. Tej studni nie mogło wtedy być.

– Nie było jej nawet rok temu – mruknęła Dance. – Dlatego Pell tak się zdenerwował. Prawie trafiłam w dziesiątkę – rzeczywiście ktoś wziął młotek z domu jego ciotki w Bakersfield, wytłoczył inicjały w portfelu, a potem podrzucił obydwa dowody w studni. Tyle że wcale nie chciał go wrobić.

– Och, nie – szepnął TJ.

– Co? – spytał Millar, patrząc na dwójkę agentów.

– To Pell wszystko zainscenizował – powiedziała Dance.

– Po co? – zapytał Sandoval.

– Bo nie mógł uciec z Capitoli. – Więzienie, podobnie jak Pelican Bay na północy stanu, było supernowoczesnym zakładem karnym przeznaczonym dla najbardziej niebezpiecznych przestępców. – Ale stąd mógł.

Kathryn Dance rzuciła się w kierunku telefonu.

Rozdział 3

Siedząc w specjalnej części aresztu – oddzielony od pozostałych więźniów – Daniel Pell przyglądał się swojej celi i korytarzowi za kratą, który prowadził do gmachu sądu. Był na pozór zupełnie spokojny, ale wszystko w nim wrzało. Przesłuchująca go policjantka napędziła mu porządnego stracha; te nieruchome zielone oczy za okularami w czarnych oprawkach, ten opanowany głos. Nie spodziewał się, że komuś może się udać go przejrzeć tak dogłębnie i tak szybko. Jak gdyby czytała mu w myślach.

Kathryn Dance…

Pell odwrócił się do Baxtera, strażnika stojącego za kratami. Przyzwoity klawisz, w przeciwieństwie do draba eskortującego go z Capitoli, czarnego i nieczułego jak heban, który w milczeniu siedział teraz przy drzwiach w głębi korytarza, czujnie wszystko obserwując.

– No więc, jak mówiłem – podjął rozmowę z Baxterem Pell – po mógł mi Jezus. Doszedłem do trzech paczek dziennie. A On znalazł dla mnie czas i mi pomógł. Rzuciłem prawie z dnia na dzień.

– Przydałaby mi się taka pomoc – wyznał klawisz.

– Mówię ci, trudniej było rzucić fajki niż wódę – zwierzył się Pell.

– Próbowałem plastrów, takich na rękę. Niewiele mi to dało. Może jutro pomodlę się o pomoc. Razem z żoną modlimy się codziennie rano.

Pell nie był zaskoczony. Widział znaczek wpięty w klapę jego munduru. W kształcie ryby.

– Świetnie.

– W zeszłym tygodniu zapodziały mi się kluczyki do samochodu i modliliśmy się przez godzinę. Jezus powiedział mi, gdzie są. Wiesz co, Daniel, mam myśl: będziesz tu w czasie procesu. Jak chcesz, moglibyśmy się modlić razem.

Chętnie. Zadzwonił telefon Baxtera.

Chwilę potem rozległ się raniący uszy jazgot alarmu.

– Co jest, do cholery?

Strażnik z Capitoli zerwał się na równe nogi.

W tym samym momencie na parkingu buchnęła ogromna kula ognia. Przez okratowane, lecz otwarte okno w głębi celi do wnętrza bluznęły płomienie. Pomieszczenie wypełnił ciężki czarny dym. Pell padł na podłogę i zwinął się w kłębek.

– Wielki Boże.

Baxter stał jak wryty, wpatrując się w pożar ogarniający cały parking za budynkiem sądu. Chwycił telefon, ale widocznie nie było sygnału. Zerwał z pasa walkie-talkie i zgłosił wybuch pożaru.

Daniel Pell pochylił głowę i półgłosem zaczął odmawiać „Ojcze nasz”.

– Ej, Pell!

Więzień otworzył oczy.

Zwalisty strażnik z Capitoli stał obok, trzymając paralizator Taser. Rzucił Pellowi kajdanki na nogi.

– Załóż je. Pójdziemy przez korytarz do drzwi, a potem prosto do furgonetki. Masz… – Do celi znów wdarły się płomienie. Trzej mężczyźni skulili się na ten widok. Na zewnątrz eksplodował kolejny bak samo chodu. – Masz się trzymać blisko mnie, zrozumiano?

– Tak, pewnie. Chodźmy! Proszę! – Pospiesznie zatrzasnął kajdanki na kostkach.

Spocony Baxter zapytał załamującym się głosem:

– Co to może być? Terroryści?

Strażnik z Capitoli nie zwracał uwagi na przerażonego klawisza, nie spuszczając Pełła z oczu.

– Jeżeli nie zrobisz grzecznie tego, co mówię, dostaniesz pięćdziesiąt tysięcy woltów w dupę. – Wycelował w więźnia paralizator. – A jak będziesz za ciężki, żeby cię nieść, zostawię cię tu i spalisz się żywcem. Zrozumiano?

– Tak, tak. Chodźmy już, błagam. Nie chcę, żeby przeze mnie coś się stało panu albo panu Baxterowi. Zrobię, co pan zechce.

– Otwieraj – burknął strażnik do Baxtera, który wcisnął przycisk. Rozległ się brzęczyk zwalniający zamek drzwi celi. Wszyscy trzej pode szli do drugiej elektrycznie otwieranej furty, a potem ruszyli ciemnym, coraz bardziej zadymionym korytarzem. Wciąż wył alarm.

Zaraz, zaraz, pomyślał Pell. To przecież drugi alarm – pierwszy włączył się jeszcze przed wybuchami. Czyżby ktoś się domyślił, co zamierza zrobić?

Kathryn Dance…

Gdy mijali drzwi pożarowe, Pell zerknął przez ramię. Korytarz wypełniał się gryzącym dymem.

– Już za późno! – krzyknął do Baxtera. – Spali się cały budynek! Musimy się stąd wydostać!

– Ma rację. – Baxter sięgnął do sztaby blokującej wyjście awaryjne.

Niewzruszony strażnik z Capitoli rzekł stanowczo:

– Nie. Do głównego wyjścia i prosto do furgonetki.

– Oszalał pan! – warknął Pell. – Na miłość boską, wszyscy zginiemy. – Pchnął drzwi pożarowe.

Uderzył ich podmuch żaru, dymu i iskier. Ujrzeli ścianę ognia trawiącą samochody, krzewy i kubły na śmieci. Pell osunął się na kolana, zasłaniając rękami twarz.

– Moje oczy! Boże, jak boli!

– Pell, niech cię szlag… – Strażnik zrobił krok w jego stronę, unosząc paralizator.

– Odłóż to. Przecież nigdzie nie ucieknie – powiedział ze złością Baxter. – Jest ranny.

– Nic nie widzę – jęczał Pell. – Niech mi ktoś pomoże!

Baxter pochylił się nad nim.

– Nie! – wrzasnął eskortujący więźnia strażnik.

Nagle klawisz z aresztu okręgowego zatoczył się do tyłu, a na jego twarzy odbiło się bezbrzeżne zdumienie, gdy Pell zaatakował nożem do ryb jego brzuch i pierś. Krwawiąc obficie, Baxter opadł na kolana, usiłując sięgnąć po miotacz gazu pieprzowego. Pell złapał go za ramiona i obrócił dokładnie w chwili, gdy rosły strażnik strzelił z paralizatora. Elektrody chybiły celu.

Pell odepchnął Baxtera na bok i przyskoczył do strażnika. Mężczyzna zamarł, wpatrując się w nóż i ściskając w opuszczonej ręce bezużyteczny paralizator. Niebieskie oczy Pella uważnie śledziły jego czarną twarz pokrytą kropelkami potu.

– Daniel, nie rób tego.

Pell ruszył naprzód.

Strażnik zwinął wielkie dłonie w pięści.

– No dobra, sam chciałeś.

Nie było sensu nic mówić. Ten, kto ma władzę, nie musi poniżać, grozić ani kpić. Pell rzucił się na strażnika, uchylając się od uderzeń, i zadał mu kilkanaście ciosów, trzymając w zaciśniętej pięści nóż skierowany ostrzem w dół. To był najskuteczniejszy sposób w walce z silnym przeciwnikiem, który był gotów się bronić.

Strażnik padł na bok z twarzą wykrzywioną bólem, wstrząsany drgawkami. Trzymał się za pierś i szyję. Po chwili przestał się poruszać. Pell chwycił kluczyki i wyswobodził się z kajdanek.

Baxter próbował się odczołgać, usiłując wyciągnąć ociekającymi krwią palcami gaz łzawiący z uchwytu na pasie. Kiedy Pell podszedł do niego, szeroko otworzył oczy.

– Proszę, nic mi nie rób. Obaj jesteśmy dobrymi chrześcijanami! Przecież dobrze cię traktowałem, mówiłem…

Pell złapał go za włosy. Miał ochotę krzyknąć: Marnowałeś czas Pana Boga, modląc się o kluczyki do samochodu?

Ale nie należy poniżać, grozić ani kpić. Pell pochylił się i jednym precyzyjnym ruchem poderżnął mu gardło.

Kiedy Baxter już nie żył, Pell ponownie zbliżył się do drzwi. Przysłaniając oczy, wyciągnął rękę do ukrytej za nimi metalizowanej ognioodpornej torby, gdzie miał schowany nóż.

Znów sięgał do środka, gdy nagle poczuł na szyi lufę pistoletu.

– Nie ruszaj się.

Pell znieruchomiał.

– Rzuć nóż.

Chwila wahania. Broń ani drgnęła; Pell wyczuł, że człowiek za jego plecami nie zawaha się pociągnąć za spust. Westchnął przez zęby. Nóż wylądował ze stukiem na podłodze. Pell spojrzał na funkcjonariusza – młodego Latynosa, który nie odrywając od niego wzroku, uniósł do ust radio.

– Tu Juan Millar. Kathryn, jesteś tam?

– Mów – zatrzeszczał w głośniku kobiecy głos.

Kathryn…

– Jedenaście dziewięć dziewięć, potrzebna natychmiastowa pomoc przy wyjściu awaryjnym na parterze, zaraz za aresztem. Mam dwóch rannych strażników. Stan poważny. Powtarzam, jedenaście…

W tym momencie eksplodował bak samochodu zaparkowanego najbliżej wyjścia. Zza drzwi strzeliły pomarańczowe płomienie.

Funkcjonariusz odruchowo zrobił unik.

Pell nie. Mimo że zapaliła mu się broda i ogień liznął go w policzek, nie cofnął się ani o krok.

Trzymać się…

Rozdział 4

Kathryn Dance wołała do mikrofonu motoroli: – Juan, gdzie jest Pell?… Juan, odezwij się. Co się tam dzieje?

Żadnej odpowiedzi.

Wezwanie „jedenaście dziewięć dziewięć” pochodziło z kodu używanego przez policję drogową, lecz znali je wszyscy stróże prawa w Kalifornii. Oznaczało, że nadający komunikat funkcjonariusz potrzebuje natychmiastowej pomocy.

Jednak po sygnale alarmowym Millar już się nie odezwał.

Do gabinetu zajrzał szef ochrony sądu, siwy, ostrzyżony najeża były policjant.

– Kto prowadzi poszukiwania? Kto dowodzi?

Sandoval zerknął na Dance.

– Masz wyższy stopień.

Dance nigdy nie miała do czynienia z podobną sytuacją – ani z eksplozją bomby zapalającej, ani z ucieczką mordercy takiego jak Daniel Pell – ale nie znała na półwyspie nikogo, kto miałby takie doświadczenia. Mogła koordynować przebieg akcji, dopóki dowodzenia nie przejmie ktoś z biura szeryfa albo policji stanowej. Najważniejsze, by działać szybko i zdecydowanie.

– W porządku – powiedziała i poleciła szefowi ochrony natychmiast wysłać pozostałych strażników na dół i do drzwi, którymi wychodzili ludzie.

Z zewnątrz dobiegały krzyki. Tupot nóg w korytarzu. Gorączkowo nadawano komunikaty radiowe.

– Popatrz – rzekł TJ, ruchem głowy wskazując okno, za którym czarny dym przesłaniał już wszystko. – O rany…

Mimo pożaru, który mógł już szaleć wewnątrz budynku, Kathryn Dance postanowiła zostać w gabinecie Alonza Sandovala. Nie zamierzała tracić czasu na przenosiny w inne miejsce czy ewakuację. Jeżeli ogień ogarnął już gmach sądu, będą mogli wyskoczyć przez okna na dachy samochodów stojących na parkingu od frontu, trzy metry niżej. Jeszcze raz spróbowała połączyć się z Juanem Millarem – nie odbierał telefonu i nie odpowiadał na wezwanie radiowe – a potem zwróciła się do szefa ochrony:

– Musimy przeszukać cały budynek pokój za pokojem.

– Tak jest. – Mężczyzna biegiem opuścił gabinet.

– Na wypadek, gdyby udało mu się uciec, trzeba zablokować drogi – powiedziała do TJ-a. Zdjęła marynarkę i rzuciła ją na krzesło. Pod pachami wykwitły już plamy potu. – Tu, tui tu… – Głośno stukała krótki mi paznokciami w zalaminowaną mapę Salinas. Patrząc na wskazywane przez nią miejsca, TJ zaczął dzwonić do Highway Patrol – kalifornijskiej policji stanowej – oraz do biura szeryfa.

Prokurator Sandoval z ponurą miną wpatrywał się nieruchomo w zasnuty dymem parking. W szybie odbiły się migające światła ostrzegawcze. Sandoval milczał. Słyszeli nowe komunikaty. Nikt w budynku nie natrafił na ślad Pella.

Ani na ślad Juana Millara.

Kilka minut później wrócił szef ochrony sądu. Miał osmoloną twarz i gwałtownie kaszlał.

– Pożar opanowany. Pali się właściwie tylko na zewnątrz. Ale, Sandy… – dodał drżącym głosem – muszę ci powiedzieć. Jim Baxter nie żyje. Tak samo strażnik z Capitoli. Obaj zakłuci. Wygląda na to, że Pell wytrzasnął skądś nóż.

– Nie – wyszeptał Sandoval. – Och, nie.

– A Millar? – odezwała się Dance.

– Nie wiadomo. Może jest zakładnikiem. Znaleźliśmy radio. Przy puszczam, że to jego. Ale nie mamy pojęcia, dokąd poszedł Pell. Ktoś otworzył wyjście awaryjne z tyłu, ale jeszcze parę minut temu wszędzie tam szalał ogień. Nie mógł tamtędy wyjść. Mógł tylko próbować uciekać przez budynek, a w więziennym kombinezonie zaraz ktoś by go zauważył.

– Chyba że przebrał się w garnitur Millara – powiedziała Dance.

TJ spojrzał na nią z niepokojem; oboje domyślili się, jakie mogą być konsekwencje takiego scenariusza.

– Proszę poinformować wszystkich, że może być ubrany w ciemny garnitur i białą koszulę. – Millar był znacznie wyższy od Pella. – I za pewne ma podwinięte nogawki dodała.

Szef ochrony wcisnął guzik nadajnika i przesłał komunikat.

Unosząc wzrok znad telefonu, TJ zawołał:

– Samochody Monterey dojeżdżają na stanowiska. – Wskazał na mapę. – Stanowa wysłała sześć radiowozów i motocykli. Za piętnaście minut powinni zamknąć główne autostrady.

Na szczęście dla nich Salinas było niewielkim miastem – zamieszkanym przez około stu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców – i znanym ośrodkiem rolniczym (nazywano je „Salaterką Kraju”). Miasto otaczały rozległe pola sałaty, brukselki, szpinaku, karczochów i krzewów owocowych, co oznaczało, że liczba dróg i autostrad była ograniczona. A gdyby Pell postanowił uciekać pieszo, wśród niskich upraw byłby widoczny jak na dłoni.

Dance poleciła TJ-owi przesłać zdjęcia Pela do funkcjonariuszy biura szeryfa i policji stanowej na blokadach.

Co jeszcze mogła zrobić? Zacisnęła palce na warkoczu zawiązanym czerwoną elastyczną opaską, którą dziś rano oplotła jej włosy energiczna ręka córki. Była to już tradycja: co dzień rano Maggie musiała wybrać dla matki kolor gumki, frotki czy wstążki. Agentka przypomniała sobie roziskrzone brązowe oczy córki za okularami w drucianych oprawkach, kiedy mała opowiadała jej o tym, co się będzie działo tego dnia na obozie muzycznym i co powinni podać na jutrzejszym przyjęciu urodzinowym ojca Dance. (Zdała sobie sprawę, że zapewne wtedy Wes ukradkiem wsunął jej do torebki pluszowego nietoperza).

Przypomniała też sobie, jak tego ranka niecierpliwie czekała na przesłuchanie legendarnego przestępcy.

Syna Mansona…

Zatrzeszczało radio szefa ochrony. Odezwał się czyjś rozgorączkowany głos:

– Mamy rannego. Poważnie rannego. To ten detektyw z biura szeryfa. Zdaje się, że Pell popchnął go prosto w ogień. Ratownicy wezwali helikopter. Jest już w drodze.

Nie, nie… Dance i TJ wymienili spojrzenia. W jego zawsze figlarnych oczach odmalowało się przerażenie. Dance przypuszczała, że Millar musi okropnie cierpieć, ale musiała się dowiedzieć, czy może ich naprowadzić na trop Pella. Głową wskazała radio. Szef ochrony podał jej aparat.

– Tu agentka Dance. Czy detektyw Millar jest przytomny?

– Nie. Jest z nim… bardzo źle. – Głos umilkł.

– Czy jest ubrany?

– Czy… Proszę powtórzyć.

– Czy Pell zabrał ubranie Millara?

– Ach, nie, nie zabrał. Odbiór.

– Co z jego bronią?

– Nie ma broni.

Cholera.

– Proszę przekazać wszystkim, że Pell jest uzbrojony.

– Przyjąłem.

Przyszło jej do głowy coś jeszcze.

– Kiedy tylko wyląduje helikopter ratowniczy, trzeba postawić przy nim funkcjonariusza. Pell może próbować załapać się na gapę.

– Przyjąłem.

Dance oddała radio szefowi ochrony. Wyciągnęła telefon i wcisnęła czwórkę.

– Kardiologia – powiedział cichy i łagodny głos Edie Dance.

– To ja, mamo.

– Co się stało, Katie? Coś z dziećmi? – Dance wyobraziła sobie wy raz niepokoju na wiecznie młodej twarzy swojej matki, krępej kobiety o krótkich siwych włosach, noszącej duże okrągłe okulary w szarych oprawkach. Edie na pewno natychmiast pochyliła się do przodu – tak wyglądała jej automatyczna reakcja w chwilach napięcia.

– Nie, u nas wszystko w porządku. Ale jeden z detektywów Michaela został poparzony. Bardzo poważnie. W sądzie doszło do podpalenia i ucieczki. Szczegółów dowiesz się z wiadomości. Straciliśmy dwóch strażników.

– Och, tak mi przykro – odrzekła cicho Edie.

– Ten detektyw nazywa się Juan Millar. Spotkałaś go kilka razy.

– Nie pamiętam. Jest w drodze do nas?

– Niedługo będzie. Wiozą go helikopterem.

– Aż tak źle?

– Macie oddział oparzeniowy?

– Nieduży, część OIOM-u. Pewnie od razu przewieziemy go do Alta Bates, UC-Davis albo Santa Clara. Może do Centrum Grossmana.

– Możesz do niego zaglądać od czasu do czasu? I mówić mi, co z nim?

– Oczywiście, Katie.

Jeżeli to będzie możliwe, chciałabym z nim porozmawiać. Mógł widzieć coś, co może nam pomóc.

Jasne.

Nawet gdybyśmy szybko złapali zbiega, będę zajęta przez resztę dnia. Mogłabyś odebrać dzieci albo poprosić tatę? Stuart Dance, emerytowany biolog morski, pracował dorywczo w sławnym oceanarium Monterey, ale jeśli było trzeba, zawsze był gotów przywieźć czy odwieźć dzieci.

– Już dzwonię.

– Dzięki, mamo.

Dance rozłączyła się i spojrzała na prokuratora Alonza Sandovala wpatrującego się tępo w mapę.

– Kto mu pomagał? – mruknął. – I gdzie jest Pell, do ciężkiej cholery?

Warianty tych dwóch pytań nurtowały też Kathryn Dance. Dręczyła ją jeszcze jedna myśl: Co mogłam zrobić, żeby lepiej wyczytać jego zamiar? Co mogłam zrobić, żeby zapobiec tej tragedii?

Rozdział 5

Zahuczały łopaty śmigła, dym zawirował, tworząc fantazyjne wzory, i helikopter wystartował z parkingu, zabierając do szpitala Juana Millara.

Vaya eon Dios…

Zadzwoniła komórka. Dance zerknęła na ekran wyświetlacza. Zdziwiła się, że tak długo musiała czekać na ten telefon.

– Charles? – powiedziała do swojego szefa, agenta kierującego środkowozachodnim biurem terenowym CBI.

– Właśnie jadę do sądu, Kathryn. Jak wygląda sytuacja?

Zrelacjonowała mu przebieg wydarzeń, informując o ofiarach śmiertelnych i złym stanie Millara.

– Przykro mi to słyszeć… Są jakieś tropy, cokolwiek, co można im przekazać?

– Przekazać komu?

– Prasie.

– Nie wiem, Charles. Mamy niewiele informacji. Może być wszędzie. Poleciłam zablokować drogi, przeczesujemy cały budynek.

– Nic konkretnego? Nie wiecie nawet, w którą stronę uciekł?

– Nie.

Overby westchnął.

– No dobrze. A propos, dowodzisz całą operacją.

– Co?

– Chcę, żebyś kierowała obławą.

– Ja? – zdumiała się. Oczywiście sprawa podlegała kompetencjom CBI; biuro miało najwyższą pozycję spośród wszystkich organów ścigania w stanie, a Kathryn Dance była starszym agentem; miała wszelkie kwalifikacje do nadzorowania sprawy. Mimo to CBI jako jednostka śledcza dysponowała dość szczupłym personelem. Ludzi do prowadzenia poszukiwań musiały zapewnić kalifornijska policja stanowa i biuro szeryfa.

– Dlaczego nie ktoś ze stanowej albo MCSO?

– Wydaje mi się, że powinniśmy centralnie koordynować akcję. To absolutnie logiczne. Poza tym klamka zapadła. Ze wszystkimi to uzgodniłem.

Już? Zastanawiała się, czy to był powód, dla którego tak długo zwlekał z telefonem – prowadził zabiegi, by CBI przejęło sprawę, o której na pewno będzie głośno w mediach.

Cóż, Dance nie zamierzała się przeciwstawiać jego decyzji. Miała osobiste powody, by złapać Pella.

Wciąż widziała jego obnażone zęby, słyszała jego złowróżbne słowa.

Tak, ciężko jest być gliną. Pociechy dużo czasu spędzają same, prawda? Na pewno bardzo by się ucieszyły, gdyby ktoś chciał się z nimi pobawić…

– W porządku, Charles. Niech będzie. Ale chcę mieć w zespole Michaela.

Michael O’Neil był detektywem z biura szeryfa, z którym Dance współpracowała najczęściej. Od lat tworzyli tandem przy wielu wspólnych operacjach; O’Neil, człowiek o łagodnym głosie, od urodzenia mieszkający w Monterey, był jej przewodnikiem i nauczycielem, kiedy wstąpiła do Biura Śledczego Kalifornii.

– Zgoda.

To dobrze, pomyślała Dance. Bo już do niego zadzwoniła.

– Niedługo będę na miejscu. Przed konferencją prasową będę potrzebował dodatkowych szczegółów – rzekł Overby i się rozłączył.

Idąc w stronę budynku sądowego, Dance dostrzegła błyski. Rozpoznała należącego do CBI forda taurusa z pulsującymi czerwonymi i niebieskimi światełkami na osłonie chłodnicy.

Rey Carraneo, najnowszy nabytek Biura, zaparkował samochód niedaleko i dołączył do niej. Szczupły mężczyzna o czarnych, głęboko osadzonych oczach, pracował w CBI od zaledwie dwóch miesięcy. Nie był jednak tak naiwny i niewyrobiony, na jakiego mógłby wyglądać, ponieważ zanim przeprowadził się z żoną na półwysep, by zająć się chorą matką, przez trzy lata służył w policji w Reno – bardzo niebezpiecznym miejscu. Musiał się jeszcze wielu rzeczy nauczyć i nabrać doświadczenia, lecz był niestrudzonym i solidnym funkcjonariuszem. A to miało ogromne znaczenie.

Carraneo był młodszy od Dance tylko o sześć czy siedem lat, ale w życiu gliniarza były to ważne lata i nie mógł się przemóc, by zwracać się do niej „Kathryn”, jak często proponowała. Zazwyczaj witał się z nią skinieniem głowy. Teraz także z szacunkiem się ukłonił.

– Chodź ze mną. – Przypomniawszy sobie o dowodach w sprawie Herrona i bombie benzynowej, Dance dodała: – Prawdopodobnie ma wspólnika, poza tym wiemy, że jest uzbrojony. Miej oczy otwarte.

Szli dalej w stronę tyłów gmachu sądu, gdzie zgliszcza oglądali już śledczy i spece od zabezpieczania śladów z wydziału dochodzeniowego biura szeryfa. Parking wyglądał jak po krwawej bitwie. Po czterech samochodach zostały tylko szkielety, dwa inne były na wpół spalone. Mur budynku pokrywała sadza, kubły na śmieci stopiły się w ogniu. Nad placem unosił się obłok niebieskoszarego dymu. Powietrze przesycał smród palonej gumy – i znacznie bardziej odrażająca woń.

Dance przyglądała się parkingowi. Potem jej wzrok padł na otwarte tylne wyjście.

– Nie ma mowy, żeby tędy uciekł – rzekł Carraneo, wypowiadając jej myśl. Z widoku zniszczonych samochodów i śladów spalenizny na jezdni można było odgadnąć, że ogień otaczał drzwi ze wszystkich stron; po żar wzniecono dla odwrócenia uwagi. Ale gdzie się podział Pełł?

– Zidentyfikowano samochody? – spytała jednego ze strażaków.

– Tak. Wszystkie należą do pracowników.

– Hej, Kathryn, mamy już bombę – odezwał się umundurowany mężczyzna. Był komendantem straży pożarnej w okręgu.

Skinęła mu głową.

– Co to było?

– Duża torba na kółkach wyładowana plastikowymi butelkami po mleku, pełnymi benzyny. Sprawca podłożył ją pod tamtego saaba. Wolnopalny lont.

– Zawodowiec?

– Najprawdopodobniej nie. Znaleźliśmy resztki lontu. Można go zrobić ze sznura na bieliznę i paru chemikaliów. Moim zdaniem znalazł instrukcję w Internecie. Takie ładunki majstrują małolaty, żeby wysadzać różne rzeczy. Przy okazji często sami wylatują w powietrze.

– Można ustalić, skąd to pochodziło?

– – Być może. Wyślemy to do laboratorium szeryfa i zobaczymy.

– Wiesz, kiedy zostawił bombę?

Komendant wskazał samochód, pod który podłożono ładunek.

– Kierowca zaparkował mniej więcej kwadrans po dziewiątej, czyli dopiero po tej godzinie.

Jest jakaś szansa, że znajdą odciski palców?

Wątpię. Dance stała z rękami na biodrach, rozglądając się po pobojowisku. Coś tu było nie tak.

Ciemny korytarz widoczny przez otwarte drzwi, krew na betonie.

Otwarte drzwi.

Odwracając się powoli i lustrując teren, Dance zauważyła coś za budynkiem, w pobliskim gaju sosnowo-cyprysowym: drzewo przewiązane pomarańczową tasiemką – jaką oznacza się krzewy i drzewa przeznaczone do wycinki. Podchodząc bliżej, dostrzegła, że kopczyk sosnowych igieł u podstawy pnia jest większy niż pod innymi drzewami. Uklękła tam i zaczęła kopać. Po chwili odgrzebała dużą nadpaloną torbę uszytą z metalizowanej tkaniny.

– Rey, daj mi jakieś rękawiczki. – Od dymu zaczęła kaszleć.

Młody agent wziął parę rękawiczek od zastępcy szeryfa zabezpieczającego ślady i przyniósł jej. W torbie był pomarańczowy strój więzienny Pella i jakiś szary kombinezon z kapturem, który jak się domyśliła, był ognioodporny. Metka na ubraniu głosiła, że zostało wykonane z kevlaru i włókien PBI oraz ma atest SFI 3,2A/5. Dance nie miała pojęcia, co to oznacza, wiedziała jedynie, że materiał był na tyle odporny, by Daniel Pell mógł w nim bezpiecznie przejść przez szalejące za sądem płomienie.

Bezradnie opuściła ramiona. Ubranie ognioodporne? Co tu jest grane?

– Nie rozumiem – rzekł Rey Carraneo.

Wyjaśniła mu, że wspólnik Pella prawdopodobnie podłożył bombę i zostawił ognioodporną torbę za drzwiami; były w niej strój ochronny oraz nóż. Być może także uniwersalny kluczyk do kajdanek. Kiedy Pell rozbroił Juana Millara, włożył kombinezon i pobiegł przez ogień do drzewa zaznaczonego pomarańczową taśmą, gdzie wspólnik ukrył cywilne ubranie. Przebrał się i czmychnął.

Wzięła motorolę, by przekazać wiadomość o swoim znalezisku, po czym przywołała gestem jednego z funkcjonariuszy z wydziału kryminalistycznego MCSO i podała mu dowody.

Carraneo zawołał ją, by pokazać coś na ziemi tuż przy parkingu.

– Ślady stóp.

Było to kilka odcisków w odległości około metra – pozostawionych przez biegnącego człowieka. Na pewno należały do Pella; zostawił wyraźne ślady za wyjściem przeciwpożarowym z budynku. Oboje agenci pobiegli w stronę, w którą prowadziły.

Ślad Pella urywał się przy ulicy, San Benito Way, przy której znajdowało się kilka pustych działek, sklep monopolowy, meksykańska knajpka, punkt usług pocztowych i kserograficznych, lombard i bar.

– A więc stąd zabrał go wspólnik – powiedział Carraneo, rozglądając się po San Benito.

– Ale po drugiej stronie sądu jest druga ulica. Sześćdziesiąt metrów bliżej. Dlaczego stąd?

– Większy ruch?

– Możliwe. – Przyglądając się okolicy spod zmrużonych powiek, Dance znów się rozkaszlała. Wreszcie złapała oddech i utkwiła wzrok po drugiej stronie ulicy. – Idziemy, szybko!

Mężczyzna pod trzydziestkę, w szortach i służbowej koszuli Worldwide Express, jechał zieloną furgonetką ulicami centrum Salinas. Wyraźnie czując na ramieniu dotyk lufy, szlochał:

– Proszę pana, naprawdę nie wiem, o co chodzi, ale nie przewozimy gotówki. Mam przy sobie pięćdziesiąt jeden dolców, to moje pieniądze, i może pan wszystkie…

– Podaj mi swój portfel. – Porywacz był ubrany w szorty, wiatrówkę i czapkę Oakland A. Miał nadpaloną brodę i czarne smugi sadzy na twarzy. Mimo średniego wieku był szczupły i silny. Jego oczy miały nie spotykanie jasnoniebieski kolor.

– Cokolwiek pan zechce. Proszę mi tylko nie robić nic złego. Mam rodzinę.

– Portfel?

Krępemu Billy’emu dopiero po chwili udało się wysupłać portfel z kieszeni ciasnych szortów.

– Proszę.

Mężczyzna zajrzał do środka.

– A zatem, Williamie Gillmore, zamieszkały w Marina w stanie Kalifornia przy Rio Grandę Avenue trzysta czterdzieści trzy, ojcze dwójki uroczych dzieci, jeśli to aktualne zdjęcia.

Billy’ego zdjął lodowaty strach.

– I mężu ślicznej kobiety. Co za loczki. Założę się o każde pieniądze, że są naturalne. Hej, patrz na drogę. Trochę nas zarzuciło. I jedź tam, gdzie kazałem. – Po chwili porywacz rozkazał: – Daj mi swoją komórkę.

Miał spokojny głos. To dobrze. Spokój oznaczał, że nie zrobi niczego gwałtownego ani głupiego.

Billy usłyszał, jak napastnik wstukuje numer.

– Halo, to ja. Zapisz sobie. – Powtórzył adres Billy’ego. – Ma żonę i dwoje dzieci. Naprawdę ładną żonę. Jej włosy na pewno ci się spodobają.

– Do kogo pan dzwoni? – szepnął Billy. – Błagam pana… Niech pan weźmie wóz, niech pan weźmie wszystko. Dam panu tyle czasu na ucieczkę, ile pan będzie chciał. Godzinę. Dwie godziny. Tylko niech…

– Cii. – Mężczyzna dalej rozmawiał przez telefon. – Jeżeli się nie zjawię, to znaczy, że nie udało mi się przedrzeć przez blokady, bo William okazał się za mało przekonujący. Pójdziesz odwiedzić jego rodzinę. Zrobisz z nimi, co zechcesz.

– Nie! – Billy odwrócił się raptownie, usiłując dosięgnąć telefonu.

Lufa pistoletu dotknęła jego twarzy.

– Trzymaj kierownicę, synu. Lepiej nie zjeżdżać teraz z drogi. – Porywacz zatrzasnął telefon i wsunął do kieszeni.

– William… mówią do ciebie Bill?

– Zwykle Billy, proszę pana.

– A więc Billy, sprawa wygląda tak: uciekłem z aresztu.

– Ach, tak. Rozumiem, oczywiście.

Mężczyzna parsknął śmiechem.

– Dziękuję za wyrozumiałość. Słyszałeś, co powiedziałem przez telefon. Wiesz, co masz zrobić. Jeżeli przewieziesz mnie przez blokady, puszczę cię, a twojej rodzinie nic się nie stanie.

Czując, jak płonie mu twarz, a żołądek ściska się ze strachu, Billy otarł pyzate policzki.

– Nie jesteś dla mnie żadnym zagrożeniem. Wszyscy wiedzą, jak się nazywam i jak wyglądam. Jestem Daniel Pell i moje zdjęcie będzie we wszystkich wiadomościach południowych. Dlatego nie mam powodu, żeby ci robić krzywdę, o ile będziesz posłuszny. Opanuj się. Musisz się skupić. Jeżeli zatrzyma cię policja, chcę zobaczyć wesołego i zaciekawionego kuriera, który dopytuje się zdziwiony, co się stało w mieście. Co to za dym, ojej, skąd takie zamieszanie. Rozumiesz, o co chodzi?

– Błagam, zrobię wszystko…

– Billy, wiem, że mnie słuchałeś. Nie chcę, żebyś robił „wszystko”. Masz tylko zrobić to, co ci każę. Nic więcej. Cóż może być prostszego?

Rozdział 6

Kathryn Dance i Carraneo byli w punkcie usługowym You Mail It na San Benito Way, gdzie się właśnie dowiedzieli, że po ucieczce Pella zatrzymał się tu samochód firmy kurierskiej Woridwide Express z codzienną porcją przesyłek do odbioru.

Od punktu A i B do X…

Dance uświadomiła sobie, że Pell mógł zarekwirować furgonetkę, aby przedostać się przez blokady, zadzwoniła więc do dyrektora operacyjnego Woridwide Express w Salinas, który potwierdził, że kurier na tej trasie nie dostarczył już potem ani jednej przesyłki. Dance poprosiła o numer rejestracyjny samochodu i przekazała go ludziom z biura szeryfa.

Wrócili do gabinetu Sandy’ego Sandovala, koordynując telefonicznie akcję poszukiwania pojazdu. Niestety, w okolicy było dwadzieścia pięć furgonetek Woridwide Express, więc Dance poprosiła dyrektora, aby polecił pozostałym kierowcom natychmiast zjechać na najbliższą stację benzynową. W furgonetce, która się nie zatrzyma, będzie Daniel Pell.

To jednak wymagało czasu. Dyrektor musiał wydać kierowcom dyspozycje przez ich telefony komórkowe, ponieważ komunikat radiowy ostrzegłby Pella, że policja już odkryła, w jaki sposób uciekł.

Do gabinetu wolnym krokiem wszedł jakiś człowiek. Dance odwróciła się i ujrzała w drzwiach Michaela O’Neila, komendanta biura szeryfa, do którego wcześniej dzwoniła. Z uśmiechem skinęła mu głową, pokrzepiona na duchu jego obecnością. Dance nie znała lepszego policjanta na świecie, z którym mogłaby dzielić brzemię tego trudnego zadania.

O’Neil od lat pracował w MCSO. Zaczynał jako zwykły posterunkowy i dzięki ciężkiej pracy piął się po szczeblach hierarchii, by zostać sumiennym, metodycznym oficerem śledczym z imponującą liczbą aresztowań na koncie – a także, co ważniejsze, równie wysoką liczbą wyroków skazujących. Dziś był zastępcą szefa policji okręgowej i detektywem biura operacyjnego w wydziale dochodzeniowym MCSO.

Odrzucał propozycje przejścia do prywatnych firm ochrony i większych jednostek organów ścigania w rodzaju CBI czy FBI. Nie chciał przyjmować ofert pracy, która wiązałaby się z przeprowadzką czy licznymi podróżami. O’Neil mieszkał na półwyspie Monterey i nie miał ochoty przenosić się nigdzie indziej. Miał tu rodziców, którzy wciąż zajmowali dom z widokiem na ocean, gdzie wychował się on i jego rodzeństwo. (Ojciec cierpiał na demencję, a matka zastanawiała się nad sprzedażą nieruchomości i umieszczeniem męża w zakładzie opieki; O’Neil pragnął kupić dom, aby własność pozostała w rodzinie).

Uwielbiający zatokę, wędkowanie i swoją łódź Michael O’Neil mógłby być jednym ze zdecydowanych i skromnych bohaterów powieści Johna Steinbecka w rodzaju Doktora z „Ulicy Nadbrzeżnej”. W istocie detektyw, zapalony kolekcjoner książek, miał wszystkie pierwsze wydania całej twórczości Steinbecka. (Jego ulubioną powieścią były „Podróże z Charleyem”, oparta na faktach opowieść o włóczędze pisarza po Ameryce w towarzystwie jego pudla. O’Neil zamierzał kiedyś odtworzyć tę wyprawę).

W zeszły piątek Dance i O’Neil wspólnie ujęli trzydziestoletniego Ese, szefa wyjątkowo nieprzyjemnego gangu z Chicago działającego w Salinas. Uczcili to wydarzenie, wypijając butelkę musującego wina Piper Sonoma na tarasie pełnej turystów restauracji na Fisherman’s Wharf.

Wydawało się, jak gdyby od tamtego radosnego wieczoru upłynęły dziesiątki lat. Jeżeli w ogóle kiedykolwiek się odbył.

Funkcjonariusze MCSO zwykle nosili typowe dla policji szeryfa uniformy khaki, lecz O’Neil często ubierał się mniej ortodoksyjnie, a dziś miał na sobie granatowy garnitur oraz grafitową koszulę bez krawata – w takim samym odcieniu jak polowa jego szpakowatych włosów. Brązowe oczy pod ciężkimi powiekami poruszały się wolno, oglądając mapę okolicy. Detektyw miał posągową sylwetkę i potężne ramiona – dzięki genom, a także zmaganiom z krzepkimi mieszkańcami zatoki Monterey, kiedy czas i pogoda pozwalały mu wypływać na połów.

O’Neil przywitał skinieniem głowy TJ-a i Sandovala.

– Są jakieś wiadomości o Juanie? – zapytała Dance.

– Dzielnie się trzyma. – Westchnienie. O’Neil i Millar często ze sobą pracowali i mniej więcej raz na miesiąc wyruszali razem na ryby. Dance wiedziała, że w drodze do sądu detektyw był w stałym kontakcie z lekarzami i rodziną Millara.

Biuro Śledcze Kalifornii nie miało własnej centrali, by komunikować się z radiowozami, karetkami i łodziami, więc O’Neil polecił, by dyżurny dyspozytor Biura Szeryfa przekazywał informacje o zaginionej furgonetce Worldwide Express wszystkim funkcjonariuszom policji okręgowej i stanowej. Dodał, że za kilka minut samochód z uciekinierem będzie jedynym wozem firmy, który nie zatrzymał się na stacji benzynowej.

O’Neil odebrał telefon i kiwając głową, podszedł do mapy. Przytrzymując słuchawkę ramieniem, wziął plik samoprzylepnych karteczek z wizerunkiem motyla i zaczął je przyklejać.

Blokady dróg, zrozumiała Dance.

Detektyw odłożył telefon.

– Są na sześćdziesiątej ósmej, sto osiemdziesiątej trzeciej, sto pierwszej… Obstawiliśmy boczne drogi do Hollister, do Soledad i Greenfield. Ale jeżeli dostanie się na Pastwiska Niebieskie, trudno będzie zlokalizować furgonetkę, nawet z helikoptera – a teraz jeszcze przeszkadza mgła.

„Pastwiskami Niebieskimi” w książce pod tym samym tytułem John Steinbeck nazwał żyzną, pełną sadów dolinę niedaleko autostrady numer 68. Salinas otaczały przede wszystkim nizinne i płaskie tereny uprawne, ale miasto leżało niedaleko lasów. Blisko było też do surowych zboczy Castle Rock, gdzie wśród skał, urwisk i drzew udało się bez trudu znaleźć świetną kryjówkę.

– Jeżeli wspólnik nie wywiózł stąd Pella, to gdzie teraz jest? – zapytał Sandoval.

– W jakimś umówionym miejscu? – podsunął TJ.

– Albo w ogóle stąd nie uciekł – dodała Dance.

– Co? – zdumiał się prokurator. – Po co miałby to robić?

– Żeby sprawdzić, jak prowadzimy akcję, co wiemy. I czego nie wiemy.

– Taki plan wydaje się nieco… skomplikowany, nie sądzisz?

TJ zaśmiał się, wskazując dymiące samochody.

– Bardzo dobre słowo na cały ten bajzel.

– A może chce nam trochę poprzeszkadzać – rzekł O’Neil.

– To też brzmi sensownie – przytaknęła Dance. - Pell i jego wspólnik nie wiedzą, że wpadliśmy na trop furgonetki. Pewnie przypuszczają, że jeszcze nie wierzymy w jego ucieczkę. Wspólnik może próbować nas przekonać, że Pell ciągle jest w pobliżu. Może strzeli do kogoś na ulicy albo nawet odpali jeszcze jeden ładunek.

– Cholera. Znowu bomba? – skrzywił się Sandoval.

Dance zadzwoniła do szefa ochrony, informując go, że wspólnik zbiega wciąż może być w okolicy i stanowić zagrożenie.

Ale jak się okazało, nie mieli czasu snuć domysłów na temat losów wspólnika Pella. Plan zatrzymania furgonetek Worldwide Express przyniósł oczekiwany skutek. O’Neil dostał meldunek radiowy od dyspozytora z biura szeryfa z wiadomością, że dwaj funkcjonariusze miejscowej policji odnaleźli Daniela Pella i właśnie prowadzą pościg.

Ciemnozielona furgonetka wzbiła pióropusz kurzu na wąskiej drodze.

Umundurowany policjant w radiowozie policji Salinas, weteran wojenny służący w piechocie morskiej, kurczowo ściskał kierownicę, jak gdyby dzierżył ster trzymetrowej łodzi miotanej czterometrowymi falami.

Jego partner – muskularny Latynos – jedną ręką trzymał się deski rozdzielczej, a drugą unosił do ust mikrofon.

– Jednostka siedem policji Salinas. Ciągle jesteśmy za nim. Skręcił z Natividad w gruntową drogę, około kilometra na południe od Old Stage.

– Przyjąłem… Centrala do siedem, przypominam, że ścigany jest prawdopodobnie uzbrojony i niebezpieczny.

– Jeżeli jest uzbrojony, to jasne, że niebezpieczny – odparł kierowca i w tym momencie spadły mu z twarzy ciemne okulary, ponieważ radio wóz na ułamek sekundy zawisł w powietrzu po najechaniu na wysoki garb. Policjanci prawie nie widzieli przed sobą drogi; za furgonetką Worldwide Express wirował tuman kurzu jak podczas burzy piaskowej.

– Centrala do siedem, wszystkie dostępne jednostki są w drodze.

– Przyjąłem.

Pomysł sprowadzenia wsparcia nie był zły. Krążyły plotki, że Daniel Pell, stuknięty przywódca sekty, Charles Manson naszych czasów, zastrzelił w sądzie kilkanaście osób, podpalił autobus szkolny pełen dzieci, nożem utorował sobie drogę przez tłum kandydatów na przysięgłych, zabijając czworo z nich. Albo dwoje. Albo ośmioro. Bez względu na to, jak było naprawdę, patrol nie zamierzał odtrącać niczyjej pomocy.

– Dokąd on jedzie? – mruknął weteran. – Przecież tam nic nie ma.

Drogą jeździł sprzęt rolniczy i autobusy transportujące na pola sezonowych robotników. Szlak nie prowadził do żadnej ulicy ani autostrady. Dziś nikt nie pracował w polu, ale kiepski stan drogi oraz widok beczkowozów z pitną wodą i polowych toalet na kółkach stojących na poboczu wyraźnie świadczyły, że służy tylko farmerom i prowadzi donikąd.

Ale Daniel Pell mógł nie wiedzieć, że jest ślepa i kończy się nagle pośrodku pola karczochów. Przypuszczał, że to zwykła droga, taka jak wszystkie. Jadący około trzydzieści metrów przed wozem policyjnym Pell gwałtownie zahamował i furgonetka wpadła w poślizg. Nie zdążyła się jednak zatrzymać. Przednie kola wpadły do płytkiego rowu melioracyjnego, a tył samochodu uniósł się nad ziemię, po czym z hukiem wylądował z powrotem.

Radiowóz zatrzymał się w pobliżu.

– Tu siedem – zameldował Latynos. – Pell zjechał z drogi.

– Przyjąłem. Czy…

Funkcjonariusze wyskoczyli z samochodu, wyciągając pistolety z kabur.

– Chce dać nogę, chce dać nogę!

Ale z furgonetki nikt nie wysiadał.

Zbliżyli się do pojazdu. Tylna klapa otworzyła się podczas wypadku i ujrzeli mnóstwo rozsypanych na podłodze paczek i kopert.

– Zobacz, jest.

Ogłuszony Pell leżał twarzą w dół na podłodze furgonetki.

– Może jest ranny.

– A kogo to obchodzi? – Policjanci podbiegli do niego, skuli kajdan kami i wyciągnęli z miejsca, w którym się zaklinował.

Cisnęli go na wznak na ziemię.

– No, koleś, starałeś się, ale…

– Kurwa, to nie on.

– Co? – zdumiał się jego partner.

– Przepraszam, czy twoim zdaniem gość wygląda na czterdziesto trzyletniego białego?

Weteran wojenny pochyli! się nad zamroczonym nastolatkiem, którego policzek zdobił tatuaż w kształcie łzy.

– Kim jesteś? – warknął po hiszpańsku, w języku, który znali wszyscy policjanci w Salinas i okolicy.

Unikając jego wzroku, chłopak mruknął po angielsku:

– Nie powiem. Idźcie się walić.

– O rany. – Latynos zajrzał do szoferki, gdzie w stacyjce wciąż tkwiły kluczyki. Zrozumiał: Pell zostawił furgonetkę na ulicy z włączonym silnikiem, wiedząc, że w ciągu minuty ktoś na pewno ukradnie wóz, a policja pojedzie za nim, dając Pellowi czas, by mógł uciec w zupełnie innym kierunku.

Po chwili przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl. Niezbyt przyjemna. Odwrócił się do weterana.

– Słuchaj, kiedy zgłosiliśmy, że mamy Pella, a oni wysłali wszystkie jednostki do nas… myślisz, że zdjęli też ludzi z blokad?

– Nie, na pewno by tego nie zrobili. To by było cholernie głupie.

Mężczyźni spojrzeli po sobie.

– Chryste. – Latynos ruszył sprintem do radiowozu i złapał mikrofon.

Rozdział 7

Honda civic – oznajmił TJ, odkładając słuchawkę po rozmowie z wydziałem komunikacji. – Pięcioletnia. Czerwona. Mam numery. Wiedzieli, że Pell porusza się teraz prywatnym samochodem kierowcy furgonetki Worldwide Express, ponieważ auto zniknęło z parkingu firmy w Salinas.

– Przekażę to ludziom na blokadach – dodał TJ.

– Kiedy wrócą na stanowiska – mruknęła Dance.

Wiadomość, że jakiś miejscowy dyspozytor polecił funkcjonariuszom porzucić pobliskie blokady dróg i dołączyć do pościgu za furgonetką Worldwide Express, wzbudziła poważny niepokój agentów i O’Neila. Z wyrazem wzburzenia na łagodnej twarzy – co u O’Neila objawiało się zaciśnięciem ust – detektyw natychmiast odesłał radiowozy z powrotem na stanowiska.

Wszyscy zgromadzili się w sali konferencyjnej, znajdującej się na tym samym korytarzu co gabinet Sandovala. Ponieważ nie było wątpliwości, że Pella nie ma już w pobliżu sądu, Dance chciała wrócić do siedziby CBI, lecz Charles Overby kazał im czekać w gmachu na jego przyjazd.

– Chyba nie chce, żeby konferencje prasowe też mu uciekły – zauważył TJ, co Dance i O’Neil skwitowali drwiącym śmiechem. – O wilku mowa – dodał szeptem TJ. – Nadchodzi… Padnij!

Do sali pewnym krokiem wszedł Charles Overby. Pięćdziesięciopięcioletni, doświadczony agent przywitał się ze swoimi podwładnymi i O’Neilem, po czym zapytał Dance:

– Nie było go w furgonetce?

– Nie. Jechał nią jakiś gówniarz z ulicznego gangu. Pell porzucił samochód z włączonym silnikiem. Wiedział, że ktoś go zaraz buchnie, a my całą uwagę skupimy na pościgu. Zabrał prywatny wóz kierowcy furgonetki.

– Co z kierowcą?

– Kamień w wodę.

– Aj.

Ciemnowłosy, mocno opalony Charles Overby – grywający w golfa i tenisa – miał sylwetkę w kształcie gruszki. Od niedawna dowodził środkowozachodnim biurem terenowym CBI. Agent zajmujący to stanowisko przed nim, Stan Fishburne, odszedł na wcześniejszą emeryturę z powodów zdrowotnych, co personel CBI przyjął z niepokojem (martwiąc się o Fishburne’a, który przeszedł ciężki zawał serca, i martwiąc się o siebie z powodu osoby jego następcy).

O’Neil odebrał telefon, a Dance przekazała Overby’emu najnowsze informacje, dodając szczegóły na temat nowego samochodu Pella i dzieląc się z nim obawami, że wspólnik zbiega wciąż może być w pobliżu.

– Myślisz, że naprawdę podłożył jeszcze jedną bombę?

– Mało prawdopodobne. Ale niewykluczone, że został.

O’Neil odłożył słuchawkę.

– Drogi znów są zablokowane.

– Kto zdjął blokady? – zdziwił się Overby.

– Nie wiemy.

– Ale przecież nie my ani wy, prawda, Michael? – spytał niepewnie Overby.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Po chwili O’Neil odparł:

– Prawda, Charles.

– Kto to był?

– Nie jesteśmy pewni.

– Trzeba to ustalić.

Dance i O’Neil nadal milczeli. Wzajemne oskarżenia były stratą czasu. W końcu O’Neil oświadczył, że się tym zajmie. Dance wiedziała, że niczego nie zrobi, ale jego zapewnienie położyło kres szukaniu winnych.

– Nikt nie zauważył hondy civic – ciągnął detektyw. – Ale to akurat był zły moment. Mógł się przedostać przez sześćdziesiątą ósmą albo sto pierwszą. Chociaż nie sądzę, żeby wybrał sześćdziesiątą ósmą.

– Racja – przytaknął Overby.

Mniejsza autostrada numer 68 prowadziła do gęsto zaludnionego Monterey, natomiast szeroką międzystanową drogą numer 101 Pell mógł dojechać do wszystkich głównych autostrad w stanie.

– Ustawiają nowe blokady w Gilroy. I mniej więcej pięćdziesiąt kilo metrów na południe. – W odpowiednich miejscach na mapie O’Neil przyklejał karteczki ozdobione obrazkami z monarchą wędrownym.

– Zabezpieczyliście lotnisko i pętle autobusowe? – zapytał Overby.

Owszem odrzekła Dance.

– Policja w San Jose i Oakland jest poinformowana?

– Tak. I w Santa Cruz, San Benito, Merced, Santa Clara, Stanislaus i San Mateo. – Były to najbliższe okręgi.

Overby skreślił parę notatek.

– Dobrze. – Uniósł wzrok i oznajmił: – Ach, właśnie rozmawiałem z Amy.

– Grabe?

– Zgadza się.

Amy Grabe była agentką specjalną kierującą biurem terenowym FBI w San Francisco. Dance dobrze znała tę inteligentną i dociekliwą kobietę. Region środkowozachodni CBI rozciągał się na północ aż do rejonu Zatoki San Francisco, miała więc wiele okazji do współpracy z Grabe. Podobnie jak nieżyjący mąż Dance, również agent FBI.

– Jeżeli nie uda nam się szybko złapać Pella – ciągnął Overby – będę chciał wziąć do zespołu ich specjalistę.

– Kogo?

– Człowieka z biura, który potrafi radzić sobie w takich sytuacjach.

Doszło do ucieczki z aresztu, pomyślała Dance. O jakiego specjalistę mu chodzi? Przyszedł jej do głowy Tommy Lee Jones w „Ściganym”. O’Neil także był zaciekawiony.

– Negocjatora?

Lecz Overby odparł:

– Nie, eksperta od sekt. Często ma do czynienia z takimi ludźmi jak Pell.

Dance wzruszyła ramionami. Był to ilustrator – gest podkreślający treść wypowiedzi, a w jej wypadku, wyrażający wątpliwości.

– Nie jestem pewna, czy dużo na tym skorzystamy.

Uczestniczyła już w wielu wspólnych operacjach. Nie miała nic przeciwko dzieleniu się odpowiedzialnością z federalnymi ani kimkolwiek innym, lecz udział innych jednostek w akcji nieuchronnie opóźniał działania. Poza tym nie rozumiała, czym różni się ucieczka przywódcy sekty od ucieczki mordercy czy złodzieja, który obrabował bank.

Overby podjął już jednak ostateczną decyzję; odgadła to z tonu jego głosu i mowy jego ciała.

– To wybitny fachowiec od portretów psychologicznych. Mentalność sekciarska bardzo się różni od umysłowości typowego sprawcy.

Doprawdy?

Szef podał Dance karteczkę z nazwiskiem i numerem telefonu.

– Jest w Chicago, gdzie kończy jakąś sprawę, ale zjawi się u nas dzisiaj wieczorem albo jutro rano.

– Jesteś pewien, że to dobry pomysł, Charles?

– W wypadku Pella przyda się nam każda pomoc. Absolutnie każ da. A co nam może dać gruba ryba z Waszyngtonu? Większe zaplecze specjalistyczne, więcej ludzi.

I więcej okazji, by zrzucić winę na kogoś innego, pomyślała cynicznie Dance, zdając sobie sprawę, co się naprawdę stało. Grabe zapytała, czy FBI mogłoby pomóc w poszukiwaniu Pella, a Overby skwapliwie skorzystał z propozycji, wychodząc z założenia, że jeśli ucierpi więcej niewinnych ludzi albo zbieg pozostanie na wolności, na konferencji prasowej nie będzie musiał stawać na podium sam, ale w towarzystwie. Mimo to Dance nadal uśmiechała się jak gdyby nigdy nic.

– W porządku. Mam nadzieję, że zanim zaczniemy zawracać głowę innym, zdążymy go dopaść.

– Aha, Kathryn? Chciałbym, żebyś o tym wiedziała. Amy zastana wiała się, jak doszło do ucieczki i zapewniłem ją, że twoje przesłuchanie nie miało z tym nic wspólnego.

– Moje… słucham?

– Nie musisz się tym przejmować. Powiedziałem jej, że nie zrobiłaś niczego, co mogłoby pomóc Pellowi w ucieczce.

Poczuła falę gorąca oblewającą jej twarz, na której z pewnością zaczęły występować rumieńce. Tak działają emocje: w ciągu lat wykryła wiele kłamstw dzięki temu, że poczucie winy i wstydu wzmagają krążenie krwi.

Podobnie jak gniew.

Amy Grabe prawdopodobnie w ogóle nie wiedziała o przesłuchaniu Pella, nie mówiąc o tym, że mogłaby podejrzewać Dance o jakąś nieostrożność, która ułatwiłaby mu ucieczkę. Ale teraz agentka – i biuro FBI w San Francisco – byli już bogatsi o tę wiedzę. Być może wiadomość dotarła także do centrali CBI w Sacramento.

– Uciekł z aresztu, nie z pokoju przesłuchań – powiedziała cierpkim tonem.

– Chodziło mi o to, że Pell mógłby zdobyć od ciebie jakąś informację, którą potem wykorzystał.

Dance wyczuła napięcie O’Neila. Detektyw miał odruchy opiekuńcze wobec ludzi będących w służbie krócej od niego. Ale wiedział, że Kathryn Dance potrafi sama walczyć o swoje. Nie odzywał się.

Była wściekła na Overby’ego, że w ogóle rozmawiał z Grabe. Zrozumiała: to dlatego chciał, aby sprawę prowadziło CBI - gdyby przejęła ją inna jednostka, byłoby to równoznaczne z przyznaniem się, że biuro jest w jakimś stopniu odpowiedzialne za ucieczkę.

A Overby jeszcze nie skończył.

– Jeszcze kwestia środków bezpieczeństwa… Na pewno były za ostrzone. Pell musiał być wyjątkowo dobrze strzeżony. Powiedziałem Amy, że tego dopilnujecie.

Ponieważ nie zadał pytania, Dance mierzyła go chłodnym spojrzeniem, nie mając zamiaru uspokajać go ani słowem.

Widocznie zdał sobie sprawę, że posunął się za daleko, więc unikając jej wzroku, dodał:

– Jestem pewien, że niczego nie zaniedbano.

Znów odpowiedziała mu cisza.

– Dobra, mam teraz tę konferencję prasową. Muszę iść nadstawić łeb. – Skrzywił się. – Jeżeli się czegoś dowiecie, dajcie mi znać. Za dziesięć minut powinienem skończyć.

Overby wyszedł.

Spoglądając przeciągle na Dance, TJ rzekł z południowym akcentem:

– Do diabła, a więc to ty zapomniałaś zamknąć oborę, kiedy prze słuchałaś krowy. Dlatego dał nogę. Tak sobie właśnie myślałem.

O’Neil powstrzymał się od uśmiechu.

– Nie denerwuj mnie – mruknęła.

Podeszła do okna i popatrzyła na stłoczonych przed wejściem ludzi, którzy ewakuowali się z sądu, a teraz chcieli lub musieli wrócić.

– Niepokoi mnie ten wspólnik. Gdzie teraz jest, co chce zrobić?

– Kto mógłby wyrwać z pudła kogoś takiego jak Daniel Pell? – zapytał TJ.

Dance przypomniała sobie kinezyczną reakcję Pella, gdy w trakcie przesłuchania pojawił się temat ciotki w Bakersfield.

– Wydaje mi się, że osoba, która mu pomaga, zabrała młotek z domu je go ciotki. Ciotka nosi nazwisko Pell. Znajdź ją. – Przyszła jej do głowy jesz cze jedna myśl. – Masz kumpla w agencji regionalnej FBI w Chico, prawda?

– No?

– Jest dyskretny?

– Łazimy po barach i obcinamy laski. Czy to znaczy, że jest dyskretny?

– Mógłby sprawdzić tego faceta? – Dance pokazała kartkę z nazwiskiem eksperta od sekt.

– Pewnie będzie chętny. Mówi, że intrygi u federalnych są lepsze od intryg w operach mydlanych. – TJ zanotował nazwisko.

O’Neil odebrał telefon i po krótkiej rozmowie odłożył słuchawkę.

– Naczelniczka z Capitoli – wyjaśnił. – Pomyślałem sobie, że powinniśmy pogadać z oddziałowym z bloku Pella i sprawdzić, czy będzie nam mógł coś powiedzieć. Strażnik przywiezie ze sobą rzeczy z jego celi.

– To dobrze.

– Jeden z więźniów twierdzi, że ma jakieś informacje o Pellu. Naczelniczka wezwie go do siebie i oddzwoni.

Odezwała się komórka Dance, wydając żabi rechot. O’Neil uniósł brew.

– Wes albo Maggie nie próżnowali.

Był to rodzinny żart, tak jak podrzucanie pluszowych zwierzaków do torebki. Kiedy Dance nie widziała, dzieci zmieniały dźwięk dzwonka telefonu (dozwolone były wszystkie dzwonki, ale obowiązywały dwie zasady: nigdy nie wyłączać dźwięku i nie ustawiać melodii piosenek boysbandów).

Wcisnęła przycisk.

– Halo?

– To ja, agentko Dance.

Hałas w tle uniemożliwiał jednoznaczne zidentyfikowanie tajemniczego „ja”, ale ze sposobu, w jaki rozmówca się do niej zwrócił, domyśliła się, że to Rey Carraneo.

– Co jest?

– Nie ma śladu wspólnika ani drugiej bomby. Ochrona chce wiedzieć, czy może wpuścić ludzi do budynku. Komendant straży dał zgodę.

Dance odbyła krótką naradę z O’Neilem. Postanowili jeszcze trochę poczekać.

– TJ, wyjdź na zewnątrz i pomóż im szukać. Nie podoba mi się, że ciągle nie wiadomo, co się dzieje z jego wspólnikiem.

Przypomniała sobie, co powiedział jej ojciec, kiedy niedaleko północnego wybrzeża Australii omal nie wpadł na żarłacza białego: „Od rekina, którego masz przed oczami zawsze groźniejszy jest rekin, którego nie widzisz”.

Rozdział 8

Niedaleko gmachu sądu stał krępy, brodaty i łysiejący mężczyzna w wieku pięćdziesięciu kilku lat, który oglądał panujący przed budynkiem chaos, zatrzymując badawcze spojrzenie na wszystkich – policjantach, strażnikach i cywilach.

– Halo, proszę pana, mógłby mi pan poświęcić minutkę? Chcę tylko zadać kilka pytań… Mogę nagrać krótką wypowiedź?… Och, oczywiście, rozumiem. W takim razie porozmawiamy później. Naturalnie. Po wodzenia.

Morton Walker przyglądał się, jak nad parkingiem zawisł helikopter i wylądował, by zabrać poparzonego policjanta.

Przyglądał się prowadzącym poszukiwania funkcjonariuszom, odgadując ze strategii ich działań – oraz min – że nigdy dotąd nie mieli do czynienia z ucieczką.

Przyglądał się zbitym w tłum zalęknionym ludziom, którzy z początku przypuszczali, że to przypadkowy pożar, potem, że to atak terrorystów, wreszcie, kiedy już poznali prawdę, wyglądali na bardziej przestraszonych, niż gdyby za wybuchem stała Al-Kaida.

I słusznie, pomyślał Walker.

– Przepraszam bardzo, ma pan chwilę na rozmowę ze mną?… Ach, oczywiście. Nie ma sprawy. Przepraszam, że zawracam głowę.

Walker krążył wśród ludzi. Przygładzając rzadkie włosy i podciągając workowate, beżowe spodnie, uważnie lustrował okolicę, wozy strażackie, radiowozy, pulsujące światła ostrzegawcze, otoczone szerokimi aureolami w oparach dymu. Uniósł aparat cyfrowy i pstryknął jeszcze kilka zdjęć.

Jakaś kobieta w średnim wieku obrzuciła niechętnym spojrzeniem jego wytartą kamizelkę rybacką z ponad dwudziestoma kieszeniami oraz sfatygowaną torbę z aparatem.

– Wy dziennikarze jesteście jak sępy – warknęła. – Moglibyście nie przeszkadzać policji robić, co do niej należy?

Zachichotał.

– Nie wiedziałem, że przeszkadzam.

Wszyscy jesteście tacy sami. – Wzburzona kobieta odwróciła się w stronę zasnutego dymem gachu sądu.

Podszedł do niego strażnik i zapytał, czy widział coś podejrzanego.

Dziwne pytanie, pomyślał Walker. Brzmi jak kwestia ze starego serialu.

Tylko fakty, proszę pani…

– Nie – odrzekł.

Nic podejrzanego dla mnie, dodał w myśli. Ale może nie mnie powinniście pytać.

Czując dobiegający jego nozdrzy okropny zapach – spalonego ciała i włosów – znów zareagował niestosownym śmiechem.

Zastanawiając się nad tym – a myśl tę podsunął mu Daniel Pell – uświadomił sobie, że często chichocze, w sytuacjach, w których większość ludzi uznaje takie zachowanie za niewłaściwe, a czasem wręcz niesmaczne. Tak jak teraz, kiedy patrzył na masakrę. Jednak on już nieraz widział brutalnie uśmierconego człowieka, widział obrazy, które dla wielu osób byłyby odrażające.

Obrazy, które często u Mortona Walkera wywoływały śmiech.

Prawdopodobnie był to mechanizm obronny. Sposób na to, by przemoc – z którą był doskonale obeznany – nie wżarła się w jego duszę, choć Walker zaczynał się zastanawiać, czy aby chichot nie jest oznaką, że już do tego doszło.

Po chwili jeden z funkcjonariuszy ogłosił, że niedługo ludzie będą mogli wrócić do sądu.

Walker podciągnął spodnie, poprawił na ramieniu torbę z aparatem i rozejrzał się w tłumie. Dostrzegł wysokiego, młodego Latynosa w garniturze, wyglądającego na gliniarza w cywilu. Mężczyzna rozmawiał ze starszą kobietą, która nosiła identyfikator członka ławy przysięgłych. Stali trochę z boku, z dala od innych osób.

Świetnie.

Walker otaksował detektywa. Właśnie takiego szukał – młodego, naiwnego i ufnego. Wolnym krokiem ruszył w jego stronę.

Był coraz bliżej.

Policjant ruszył szukać następnych świadków, nie zauważywszy Walkera.

Gdy Walker był już trzy metry od niego, zarzucił pasek aparatu na szyję, otworzył torbę i sięgnął do środka.

Półtora metra.

Podszedł jeszcze trochę.

I nagle czyjaś silna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu. Walker poczuł, jak serce staje mu w gardle.

– Proszę trzymać ręce tak, żebym je widział, co pan na to? – Mężczyzna był niewysoki i ruchliwy. Z legitymacji zawieszonej na jego szyi Wal ker zorientował się, że to funkcjonariusz Biura Śledczego Kalifornii.

– Zaraz, o co…

– Cii – syknął funkcjonariusz o rudych, kędzierzawych włosach. – Ręce? Pamięta pan, gdzie mają być? Chcę je dobrze widzieć… Hej, Rey!

Podszedł do nich Latynos. On także miał legitymację CBI. Zmierzył Walkera wzrokiem od stóp do głów. Obaj agenci zaprowadzili go w kierunku bocznej ściany sądu, przyciągając liczne spojrzenia.

– Niech pan posłucha, nie wiem…

– Cii – odpowiedział znów krępy agent.

Latynos dokładnie go zrewidował, po czym skinął głową. Zdjął przepustkę prasową z piersi Walkera, pokazując ją drugiemu funkcjonariuszowi.

– Hm – rzekł. – Trochę nieaktualna, nie sądzi pan?

– Formalnie rzecz biorąc tak, ale…

– Nieaktualna od czterech lat – zauważył Latynos.

– Ładnie mi formalnie – powiedział jego partner.

– Pewnie wziąłem nie tę co trzeba. Jestem dziennikarzem od…

– Czyli jeżeli zadzwonimy do tej gazety, potwierdzą nam, że jest pan jej pracownikiem?

Jeżeli to zrobią, dodzwonią się pod niedziałający numer.

– Panowie, mogę wszystko wytłumaczyć.

Niższy agent zmarszczył brwi.

– Wie pan co, rzeczywiście powinien nam pan coś wytłumaczyć. Właśnie rozmawiałem z jednym z dozorców, który mi powiedział, że dzisiaj o ósmej trzydzieści był tu jakiś człowiek o rysopisie odpowiadają cym pańskiemu. O tej godzinie nie kręcili się tu żadni dziennikarze. A dlaczego? Bo jeszcze nie doszło do ucieczki… Zjawia się pan na miejscu jeszcze przed zdarzeniem. Ma pan… jak oni to nazywają, Rey?

– Newsa?

– Tak, ma pan newsa z pierwszej ręki. Dlatego zanim zacznie się pan tłumaczyć, proszę się grzecznie odwrócić i założyć ręce do tyłu.

W sali konferencyjnej na pierwszym piętrze TJ wręczył Dance rzeczy znalezione u Mortona Walkera.

Nie było broni, żadnego lontu, żadnych map budynku sądowego ani planów dróg ucieczki.

Tylko pieniądze, portfel, aparat fotograficzny, magnetofon i gruby notes. Oraz trzy książki – reportaże kryminalne z nazwiskiem Walkera na okładce oraz jego zdjęciem na ostatniej stronie (na którym miał znacznie mniej lat i znacznie więcej włosów).

– To „Paperback Writer” [1] – zaśpiewał TJ, nie oddając zbyt wiernie melodii Beatlesów.

W nocie biograficznej przedstawiono Walkera jako byłego korespondenta wojennego i autora kronik kryminalnych, który obecnie pisze o zbrodni. „Mieszka w Scottsdale w stanie Arizona, jest autorem trzynastu książek dokumentalnych. Twierdzi, że poza pisaniem zajmuje się także włóczęgą, wędrowaniem i gawędziarstwem”.

– To pana nie ratuje – oznajmiła ostro Dance. – Co pan tu robi? I po co był pan w sądzie przed wybuchem pożaru?

– Nie zamierzałem pisać o ucieczce. Chciałem przeprowadzić kilka wywiadów.

– Z Pellem? – odezwał się O’Neil. – Żadnych nie udziela.

– Nie, nie z Pellem. Z rodziną Roberta Herrona. Słyszałem, że mieli przyjechać na zeznania przed wielką ławą przysięgłych.

– A ta podrobiona przepustka prasowa?

– Fakt, od czterech lat nie jestem etatowym pracownikiem żadnej gazety ani czasopisma. Zająłem się wyłącznie pisaniem książek. Ale bez legitymacji prasowej nigdzie nie można się dostać. Nikt nie patrzy na datę.

– Prawie nikt – poprawił go z uśmiechem TJ.

Dance przekartkowała jedną z książek. Był to reportaż o popełnionym przed kilku laty w Kalifornii morderstwie Laci Peterson. Chyba całkiem dobrze napisany.

TJ uniósł głowę znad laptopa.

– Ma czyste konto, szefowo. W każdym razie nie ma śladu, żeby miał coś za uszami. Zdjęcie z wydziału komunikacji też się zgadza.

– Piszę książkę. Wszystko jest absolutnie legalne. Można sprawdzić.

Podał im nazwisko wydawcy na Manhattanie. Kiedy Dance zadzwoniła, telefon odebrała kobieta, która natychmiast przyjęła postawę: „O nie, w co się znowu ten Morton wpakował?”. Ale potwierdziła, że podpisał kontrakt na książkę o Pellu.

– Rozkuj go – poleciła TJ-owi Dance.

O’Neil spojrzał na pisarza i zapytał:

– O czym jest ta książka?

– Ma być inna niż typowe reportaże. Nie chcę pisać o morderstwach. To już zrobili inni. Zamierzam opowiedzieć o ofiarach Daniela Pella. O tym, jak wyglądało ich życie przed morderstwami, a kim dzisiaj są ci, którzy przeżyli. Większość dokumentów o zbrodniach w książkach czy w telewizji skupia się na samym przestępstwie i osobie mordercy – na epatowaniu rozlewem krwi, makabrycznymi szczegółami. To tandeta. Nie cierpię tego. Moja książka jest o Theresie Croyton – tej dziewczynce, która ocalała – o krewnych i przyjaciołach rodziny. Chcę ją zatytułować „Śpiąca laleczka”. Tak nazwano Theresę. Mam też zamiar napisać o kobietach, które należały do tak zwanej Rodziny i które Pell poddał praniu mózgu. I o wszystkich pozostałych ofiarach Pella. Bo tak na prawdę są ich setki. Według mnie okrutna zbrodnia przypomina kamień wrzucony do stawu. Jej skutki mogą trwać wiecznie, tak samo jak fale bez końca rozchodzą się po powierzchni.

Miał w głosie autentyczną pasję; mówił jak kaznodzieja.

– Na świecie jest mnóstwo przemocy. Zalewa nas co dzień, dlatego się uodporniamy. Mój Boże, wystarczy pomyśleć o wojnie w Iraku. A w Gazie? W Afganistanie? Ile trzeba zobaczyć wysadzonych samo chodów, ile lamentujących matek, żeby zupełnie zobojętnieć?

Uodporniłem się, kiedy byłem korespondentem wojennym na Bliskim Wschodzie, w Afryce i w Bośni. Ale wcale nie trzeba widzieć wszystkiego na żywo. Człowiek tak samo reaguje we własnym salonie, gdy ogląda wiadomości albo makabryczny film – bo nie widzi prawdziwych skutków przemocy. Jeżeli chcemy pokoju, jeżeli chcemy powstrzymać przemoc i wojnę, tego właśnie musimy doświadczyć – skutków. Nie chodzi mi o gapienie się na zakrwawione zwłoki; trzeba się przyjrzeć życiu zmienionemu na zawsze przez zło.

Początkowo miałem napisać tylko o sprawie morderstwa Croytonów. Potem jednak dowiedziałem się, że Pell zabił jeszcze kogoś – Roberta Herrona. Chcę opowiedzieć o wszystkich, których dotknęła jego śmierć: o przyjaciołach i rodzinie. A teraz, jak słyszę, zginęło dwóch strażników. – Wciąż się uśmiechał, lecz był to smutny uśmiech, a Kathryn Dance pomyślała, że jako matka i agentka śledcza szczegółowo znająca liczne sprawy gwałtów, napaści i zabójstw, może się w pełni utożsamiać z jego przekonaniami.

– Jeszcze jedna zmarszczka na powierzchni. – Zatoczył ręką szerokie koło. – W wypadku zimnej sprawy o wiele trudniej znaleźć ofiary i członków rodzin. Herron został zamordowany mniej więcej dziesięć lat temu. Zastanawiałem się… Urwał, marszcząc brwi, choć nie wiadomo dlaczego w jego oczach pojawił się błysk. – Zaraz, zaraz… O Boże, Pell nie miał nic wspólnego ze śmiercią Herrona, prawda? Przyznał się, żeby się wydostać z Capitoli i uciec z aresztu.

– Tego nie wiemy – odrzekła ostrożnie Dance. – Dochodzenie trwa.

Walker nie uwierzył.

– Sfałszował dowody? Albo namówił kogoś do kłamstwa. Założę się, że tak.

Michael O’Neil powiedział cicho i spokojnie:

– Nie chcielibyśmy, żeby w śledztwie przeszkadzały nam jakieś plotki.

Ilekroć szef biura szeryfa zwracał się do kogoś tak sugestywnym to nem, zawsze brano jego rady pod uwagę.

– Zgoda. Nic nie powiem.

– Będziemy wdzięczni – zapewniła go Dance, po czym spytała: – Pa nie Walker, czy ma pan jakieś informacje, które mogłyby nam pomóc? Dokąd mógł uciec Daniel Pell, jakie ma plany? Kto mu pomaga?

Wydatny brzuszek, rzadkie, rozwichrzone włosy i sympatyczny śmiech sprawiały, że Morton Walker wyglądał jak psotny chochlik w średnim wieku. Pisarz podciągnął spodnie.

– Nie mam pojęcia. Przykro mi. Właściwie zacząłem pracę nad książką dopiero miesiąc temu. Ciągle zbieram materiały.

– Wspomniał pan, że zamierza pisać też o kobietach z Rodziny Pella. Kontaktował się pan z nimi?

– Z dwiema. Pytałem, czy zgodzą się udzielić wywiadu.

– Są na wolności? – zapytał O’Neil.

– Och, tak. Nie były zamieszane w morderstwo Croytonów. Dostały niskie wyroki, głównie za kradzieże.

O’Neil dokończył myśl Dance:

– Czy któraś z nich mogła być jego wspólniczką? A może obie?

Walker zamyślił się.

– Nie wydaje mi się. Ich zdaniem spotkanie z Pellem było najgorszą rzeczą, jaka je w życiu spotkała.

– Kto to jest? – indagował dalej O’Neil.

– Rebecca Sheffield. Mieszka w San Diego. I Linda Whitfield z Portland.

– Później nie wpadły już w żadne kłopoty?

Chyba nie. O ile wiem, nie były potem notowane. Linda mieszka ze swoim bratem i bratową. Pracuje w jakimś kościele. Rebecca prowadzi firmę konsultingową dla małego biznesu. Mam wrażenie, że zerwały z przeszłością.

Ma pan ich numery telefonów?

Pisarz przerzucił kartki w opasłym notesie. Ponieważ miał niechlujne i szerokie pismo, notatki były bardzo obszerne.

– W Rodzinie była jeszcze trzecia kobieta – zauważyła Dance, przypominając sobie informacje zebrane przed przesłuchaniem.

– Samantha McCoy. Zniknęła wiele lat temu. Rebecca powiedziała mi, że zmieniła nazwisko i gdzieś się wyprowadziła. Widocznie miała dość i nie chciała już dłużej być jedną z „dziewczyn Pella”. Próbowałem szukać, ale jeszcze jej nie znalazłem.

– Jakieś tropy?

– Rebecca wie tylko, że mieszka gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu.

– Znajdź ją – poleciła TJ-owi Dance. – Samantha McCoy.

Kędzierzawy agent jednym susem znalazł się w rogu sali konferencyjnej. On też wygląda jak chochlik, pomyślała agentka.

Walker znalazł numery kobiet i Dance je zanotowała. Zadzwoniła do Rebecki Sheffield w San Diego.

– Inicjatywa Kobiet – powiedziała recepcjonistka z lekkim latynoskim akcentem. – Czym mogę służyć?

Po chwili Dance została połączona z dyrektorką firmy, rzeczową kobietą o niskim, ochrypłym głosie. Poinformowała ją o ucieczce Pella. Rebecca Sheffield była wstrząśnięta.

A także wzburzona.

– Myślałam, że wsadzili go do jakiegoś superwięzienia.

– Nie uciekł stamtąd, ale z aresztu w sądzie okręgowym.

Dance zapytała ją, czy się domyśla, dokąd Pell mógł pojechać, kto może być jego wspólnikiem, z którym ze swoich przyjaciół mógłby się kontaktować.

Rebecca nie potrafiła jej jednak pomóc. Oświadczyła, że dołączyła do Rodziny zaledwie kilka miesięcy przed morderstwem Croytonów, lecz dodała, że mniej więcej miesiąc temu ktoś do niej dzwonił, podobno jakiś pisarz.

– Przypuszczałam, że jest w porządku, ale mógł być zamieszany w ucieczkę. Miał na imię Murray czy Morton. Chyba mam jeszcze jego numer.

– Ta sprawa jest już wyjaśniona. Jest tu z nami. Sprawdziliśmy go.

Rebecca nie potrafiła podać żadnych szczegółów na temat miejsca pobytu Samanthy McCoy ani jej nowej tożsamości. Potem, z niepokojem w głosie, rzekła:

– Wtedy, osiem lat temu, nie wydałam go, ale współpracowałam z policją. Sądzi pani, że coś mi może grozić?

Trudno powiedzieć. Ale dopóki go nie zatrzymamy, powinna pani pozostawać w kontakcie z policją San Diego. – Dance podała jej swój numer w CBI oraz numer komórki, a Rebecca obiecała jej, że się zastanowi, kto mógłby pomagać Pellowi lub wiedzieć coś więcej o miejscu jego kryjówki.

Agentka wcisnęła widełki telefonu i zaraz je puściła. Kiedy wystukała drugi numer podany przez Walkera, zgłosił się Kościół Braci Świętych w Portland. Została połączona z Lindą Whitfield, która także nic nie słyszała o ucieczce. Kobieta zareagowała na wiadomość zupełnie inaczej: w słuchawce zapadła cisza przerywana ledwie słyszalnym mamrotaniem. Dance zdołała wychwycić tylko słowa „dobry Jezu”.

Nie brzmiało to jednak jak wyraz zaskoczenia, ale modlitwa. Głos ucichł, a może przerwało się połączenie.

– Halo? – powiedziała Dance.

– Tak, jestem – odrzekła Linda.

Dance zadała jej te same pytania co Rebecce Sheffield.

Linda od lat nie miała żadnych wiadomości od Pella – mimo że przez półtora roku po morderstwie Croytonów korespondowali ze sobą. W końcu przestała pisać i więcej już się do niej nie odezwał. Nie miała też żadnych informacji na temat miejsca pobytu Samanthy McCoy, choć do niej także w zeszłym miesiącu dzwonił Morton Walker. Agentka uspokoiła ją, że wiedzą o pisarzu i są przekonani, iż nie współpracuje z Pellem.

Linda nie potrafiła udzielić jej żadnych wskazówek na temat ewentualnego miejsca pobytu Pella. Nie miała pojęcia, kto mógłby być jego wspólnikiem.

– Nie znamy jego zamiarów – oznajmiła jej Dance. – Nie mamy powodów przypuszczać, aby była pani w niebezpieczeństwie, ale…

– Och, Daniel na pewno by mnie nie skrzywdził – odrzekła szybko.

– Mimo to byłoby lepiej, gdyby zawiadomiła pani miejscową policję.

– Zastanowię się nad tym. – Po chwili Linda spytała: – Czy jest jakaś gorąca linia, pod którą można dzwonić i pytać, co się dzieje?

– Nie mamy żadnego specjalnego numeru. Ale prasa trzyma rękę na pulsie. Jeżeli poznamy nowe szczegóły, od razu dowie się pani o nich z wiadomości telewizyjnych.

– Och, mój brat nie ma telewizora.

Nie ma telewizora?

– Wobec tego dam pani znać, gdyby zdarzyło się coś ważnego. Jeżeli przypomni się pani coś jeszcze, proszę zadzwonić. – Dance podała jej swoje numery i odłożyła słuchawkę.

Kilka minut później do sali wkroczył szef CBI Charles Overby.

– Myślę, że konferencja prasowa poszła nieźle. Zadali mi parę drażliwych pytań. Jak zawsze. Ale muszę przyznać, że dobrze sobie z nimi poradziłem. Trzeba być o krok przed nimi. Widziałaś? – Wskazał stojący w kącie telewizor, którego nikomu nie chciało się nastawić głośniej, by posłuchać jego występu.

– Przegapiłam, Charles. Rozmawiałam przez telefon.

– Kto to? – zapytał Overby. Przyglądał się Walkerowi z taką miną, jak gdyby pisarz powinien go znać.

Gdy Dance mu go przedstawiła, agent natychmiast przestał się nim interesować.

– Coś się ruszyło? – Rzucił okiem na mapy.

– Nie ma żadnych meldunków – odparła Dance. Następnie poinformowała go, że skontaktowała się z dwiema kobietami, które należały do Rodziny Pella. – Jedna jest z San Diego, druga z Portland, a trzeciej właśnie szukamy. Przynajmniej udało się ustalić, że dwie pierwsze nie były wspólniczkami.

– Dlatego, że im uwierzyłaś? - spytał Overby. – Odgadłaś to z barwy ich głosu?

Nikt z obecnych w sali funkcjonariuszy się nie odezwał, dlatego Dance sama postanowiła wskazać przełożonemu szczegół, na który nie zwrócił uwagi.

– Nie sądzę, żeby zdążyły podłożyć bomby i wrócić do domu.

Nastąpiła chwila ciszy. Overby rzekł:

– Ach, więc dzwoniłaś do nich do domu. Nie mówiłaś.

Kathryn Dance, była dziennikarka i konsultantka przy selekcji przysięgłych, zdążyła już dobrze poznać prawa rządzące światem. Unikając wzroku TJ-a, powiedziała:

– Masz rację, Charles. Nie mówiłam. Przepraszam.

Szef CBI zwrócił się do O’Neila:

– Mamy ciężką sprawę, Michael. Mnóstwo aspektów. Cieszę się, że możesz nam pomóc.

– Cieszę się, że mogę się przydać.

To był Charles Overby w najlepszym wydaniu. Mówiąc „możesz nam pomóc”, niedwuznacznie dawał do zrozumienia, kto tu dyryguje, a jednocześnie nie pozostawiał wątpliwości, że biuro szeryfa także się naraża.

Więcej okazji, by zrzucić winę…

Overby oznajmił, że wraca do biura CBI, po czym opuścił salę konferencyjną.

Dance zwróciła się do Mortona Walkera:

– Ma pan jakieś materiały o Pellu, na które mogłabym rzucić okiem?

– Myślę, że tak. Dlaczego chce je pani zobaczyć?

– Jakaś informacja mogłaby nam podpowiedzieć, dokąd się wybrał – rzekł O’Neil.

– Mam kopie – odparł pisarz. – Nie oryginały.

– Wystarczą – zapewniła go Dance. – Ktoś od nas zjawi się po nie u pana. Gdzie pan pracuje?

Walker urządził biuro w wynajętym domu w Monterey. Podał Dance adres i numer telefonu, a potem zaczął pakować swoje rzeczy do torby. Dance zerknęła na nią.

– Proszę zaczekać.

Walker zauważył przedmiot jej zainteresowania. Uśmiechnął się.

– Z największą przyjemnością.

– Słucham?

Wziął egzemplarz jednej ze swoich książek, „Ślepą wiarę”, i złożył na niej zamaszysty autograf.

– Dziękuję. – Odłożyła książkę, wskazując rzecz, o którą jej chodziło. – Mam na myśli aparat. Robił pan rano jakieś zdjęcia? Przed pożarem?

– Ach. – Skwitował nieporozumienie gorzkim uśmiechem. – Owszem.

– To cyfrowy aparat?

– Zgadza się.

– Możemy je obejrzeć?

Walker wziął canona i zaczął manipulować przyciskami. Dance i O’Neil pochylili się nad maleńkim ekranem z tyłu aparatu. Agentka poczuła zapach nowego płynu po goleniu. Bliskość detektywa dodawała jej otuchy.

Pisarz przeglądał zdjęcia. Większość ukazywała ludzi wchodzących do sądu. Było też kilka artystycznych ujęć frontu gmachu we mgle.

Nagle agentka i detektyw chórem powiedzieli:

– Chwileczkę.

Fotografia, na jaką patrzyli, przedstawiała podjazd prowadzący do miejsca, gdzie wybuchł pożar. Widać było na niej czyjąś sylwetkę za samochodem, tylko głowę i ramiona, w niebieskiej kurtce, czapce bejsbolowej i ciemnych okularach.

– Jest na tym godzina?

Walker spojrzał na odczyt.

Dziewiąta dwadzieścia dwie.

– Akurat by się zgadzało – powiedziała Dance, mając na myśli przypuszczalny czas podłożenia bomby określony przez komendanta straży.

Może pan powiększyć to zdjęcie? zapytała.

– Nie w aparacie.

TJ oświadczył, że nie ma sprawy, zaraz to zrobi w swoim komputerze. Walker podał mu kartę pamięci, a Dance wysłała TJ-a do centrali CBI, przypominając mu jednocześnie:

– Samantha McCoy. Znajdź ją. I ciotkę. W Bakersfield.

– Jasne, szefowo.

Rey Carraneo wciąż krążył przed budynkiem, szukając świadków. Dance była jednak przekonana, że wspólnik także uciekł; skoro Pell prawdopodobnie prześliznął się przez blokady, nie było żadnego powodu, by zostawać w pobliżu sądu. Poleciła agentowi także wracać do biura.

– Pójdę przygotować kopie – powiedział Walker. – Ach, proszę nie zapomnieć. – Wręczył jej swój reportaż opatrzony podpisem. – Na pewno się pani spodoba.

Gdy wyszedł, Dance uniosła książkę.

– Wykorzystam każdą wolną chwilę. – I przekazała ją O’Neilowi do jego kolekcji.

Rozdział 9

W porze lunchu na patio przed sklepem spożywczym Whole Foods w Centrum Del Monte w Monterey siedziała dwudziestokilkuletnia kobieta.

Zza opadającej zasłony mgły wolno wyłaniała się blada tarcza słońca.

Kobieta usłyszała dobiegające z oddali dźwięki: wycie syreny, gruchanie gołębia, płacz dziecka, a potem dziecięcy śmiech. Anielskie pieśni, anielskie pieśni, pomyślała Jennie Marston.

Pachniały sosny. Chłodnego powietrza nie poruszał najlżejszy wietrzyk. Było szarawo. Typowy dzień na wybrzeżu Kalifornii, lecz dziś wszystko odczuwało się intensywniej.

Tak się właśnie dzieje, kiedy jest się zakochanym i zaraz ma nadejść twój chłopak.

Ten wyczekiwany…

To ze starej piosenki, pomyślała Jennie. Jej matka podśpiewywała ją od czasu do czasu swoim zdartym głosem nałogowej palaczki, fałszując i często bełkocząc.

Jasnowłosa Jennie (naturalna kalifornijska blondynka) popijała małymi łykami kawę. Dobrą, choć drogą. Rzadko chodziła do takich sklepów (dwudziestoczteroletnia dziewczyna pracująca w firmie cateringowej bywała przede wszystkim w Albertsonsie i Safewayu), ale było to dobre miejsce na spotkanie.

Miała na sobie obcisłe dżinsy, jasnoróżową bluzkę, a pod spodem czerwony biustonosz i majteczki Victoria’s Secret. Podobnie jak kawa, bielizna stanowiła luksus, na jaki Jennie nie mogła sobie pozwolić. Na niektóre rzeczy trzeba się jednak wykosztować. (Poza tym, powtarzała sobie w duchu, strój w pewnym sensie był prezentem: dla jej chłopca).

Zaraz przyszły jej na myśl inne przyjemności. Potarła garb na nosie, raz i drugi.

Przestań, rozkazała sobie.

Ale nie posłuchała. Znowu dwa skrobnięcia.

Anielskie pieśni…

Dlaczego nie mogła go poznać rok później? Przeszłaby już operację plastyczną i byłaby piękna. Z nosem i piersiami przynajmniej da się coś zrobić. Żałowała tylko, że nie można zmienić cienkich jak zapałki ramion i chłopięcych bioder, lecz temu zadaniu nie potrafił sprostać nawet wyjątkowo utalentowany doktor Ginsberg.

Chudzina, chudzina, chudzina… A ile jesz! Dwa razy tyle co ja, a popatrz, jak wyglądam. Pan Bóg wystawił mnie na ciężką próbę, dając mi taką córkę jak ty.

Przyglądając się pochmurnym kobietom pchającym wózki z zakupami do swoich minivanów, Jennie zastanawiała się: czy one kochają swoich mężów? Niemożliwe, żeby czuły do nich to, co ona do swojego chłopaka. Było jej ich żal.

Dokończyła kawę i wróciła do sklepu, by popatrzeć na ogromne ananasy, skrzynie z ziarnem, główki sałaty w zabawnych kształtach i ułożone w równiutkie szeregi steki i kotlety. Najdłużej oglądała ciasta i desery, oceniając je jak malarz studiujący płótna kolegów. Dobre. A to niezbyt udane. Nie czuła głodu i nie chciała niczego kupować – było drogo. Po prostu nie potrafiła usiedzieć na miejscu.

Tak właśnie powinnam ci dać na imię. Nie Wierć Się Jennie. Do ciężkiej cholery, usiądź, dziewczyno!

Patrzyła na warzywa i owoce, patrzyła na ułożone w rzędach kawałki mięsa.

Patrzyła na kobiety, które miały nudnych mężów.

Ciekawe, czy intensywność jej uczuć bierze się po prostu stąd, że są tak świeże. Czy po jakimś czasie zgasną? Na ich korzyść przemawiał jednak ich wiek; nie przeżywali szczenięcej namiętności dwojga nastolatków. Byli dojrzałymi ludźmi. A najbardziej liczyło się ich pokrewieństwo dusz, które zdarza się tak rzadko. Każde z nich doskonale wiedziało, co czuje drugie.

– Twój ulubiony kolor to zielony – powiedział do niej, gdy rozmawiali pierwszy raz. – Założę się, że śpisz pod zieloną kołdrą. To cię uspokaja.

Och, Boże drogi, miał rację. Wprawdzie to był koc nie kołdra. Ale zieloniutki jak trawa. Kim może być mężczyzna z taką intuicją?

Nagle przystanęła, słysząc strzępy prowadzonej w pobliżu rozmowy. Dwie znudzone gospodynie akurat zrobiły sobie przerwę w nudzie.

– Ktoś zginął. W Salinas. Dopiero co.

Salinas?, pomyślała Jennie.

– Aha, w czasie tej ucieczki z więzienia? Tak, właśnie się dowie działam.

– David Pell, nie, Daniel. Tak się nazywa.

Mówią, że to podobno syn Charlesa Mansona, nie?

– Nie wiem. Ale słyszałam, że zginęło parę osób.

– To nie jest dzieciak Mansona. Nie, sam się tak po prostu nazwał.

Kto to jest Charles Manson?

– Kpisz sobie ze mnie? Pamiętasz Sharon Tatę?

– Kogo?

– Słuchaj, kiedyś ty się urodziła?

Jennie podeszła do kobiet.

– Przepraszam, o czym panie rozmawiają? O jakiejś ucieczce?

– Tak, z aresztu w Salinas. Nie słyszała pani? – spytała jedna z krótkowłosych gospodyń, zerkając na nos Jennie.

Nie zwracała na to uwagi.

– Mówiła pani, że ktoś zginął?

– Jacyś strażnicy, a potem ktoś został porwany i pewnie zabity.

Wyglądało na to, że kobiety nic więcej nie wiedzą.

Czując, jak wilgotnieją jej dłonie i serce zaczyna niespokojnie bić, Jennie odwróciła się i odeszła. Spojrzała na telefon. Jej chłopak dzwonił jakiś czas temu, ale potem już się nie odezwał. Nie było żadnej wiadomości. Zadzwoniła do niego. Nie odebrał.

Jennie wróciła do turkusowego forda thunderbirda. Nastawiła wiadomości w radiu, po czym odwróciła do siebie lusterko wsteczne. Wyciągnęła z torebki puderniczkę i pędzelek.

Zginęło parę osób…

Nie martw się, powiedziała sobie. W skupieniu zajęła się swoją twarzą, tak jak ją uczyła matka. Była to jedna z miłych rzeczy, jakie zrobiła dla Jennie. „Tu trochę rozjaśnij, tu trochę ciemniej… musimy coś zrobić z tym twoim nosem. Jakoś go zmniejszyć, żeby się tak nie rzucał w oczy. Dobrze”.

Choć matka w jednej chwili potrafiła zrujnować każdą miłą chwilę.

Wyglądało całkiem nieźle, ale wszystko spieprzyłaś. Naprawdę nie wiem, co się z tobą dzieje? Zrób to jeszcze raz. Wyglądasz jak dziwka.

Daniel Pell szedł wolnym krokiem, oddalając się od niewielkiego krytego garażu, przylegającego do biurowca w Monterey.

Musiał porzucić hondę civic Billy’ego trochę wcześniej, niż zamierzał. Usłyszał w wiadomościach, że policja znalazła furgonetkę Worldwide Express, czyli prawdopodobnie już się domyśliła, że miał hondę. Widocznie w ostatniej chwili udało mu się ominąć blokady.

Co ty na to, Kathryn?

Kroczył chodnikiem z pochyloną głową. Nie obawiał się pokazywać publicznie – jeszcze nie. Nikt się go tu nie spodziewał. Zresztą inaczej już wyglądał. Poza tym, że przebrał się w cywilne ubranie, był gładko ogolony. Gdy pozbył się samochodu Billy’ego, zakradł się na tyły parkingu przed motelem i zaczął grzebać w śmieciach. Znalazł wyrzuconą maszynkę do golenia i motelową buteleczkę balsamu do ciała. Kryjąc się za kubłem, zgolił brodę.

Jego twarz musnął powiew wiatru niosącego wyraźny zapach oceanu i wodorostów. Od lat nie czuł tej woni. Uwielbiał ją. W Capitoli można było wąchać tylko tłoczone do cel przez klimatyzatory i instalację ogrzewania powietrze, które nie pachniało niczym.

Minął go radiowóz.

Trzymać się…

Pell starał się maszerować w równym tempie, nie rozglądał się i nie zbaczał z drogi. Nagłe zmiany zachowania przyciągają uwagę. A to działa na twoją niekorzyść, wysyła ludziom sygnał ostrzegawczy. Mogą się domyślić, dlaczego zachowujesz się inaczej, a potem wykorzystają to przeciw tobie.

Tak się właśnie stało dzisiaj w gmachu sądu.

Kathryn…

Pell starannie zaplanował przesłuchanie; gdyby udało mu się nie wzbudzić podejrzeń przesłuchującej go osoby, zamierzał wyciągnąć od niej jakieś informacje: dowiedzieć się na przykład, ilu strażników jest w sądzie i gdzie się znajdują.

Lecz ku jego zaskoczeniu Kathryn omal nie odkryła jego zamysłów.

Zastanówmy się nad portfelem. Skąd mógł się wziąć?…

Dlatego został zmuszony do zmiany planów. I to szybkiej. Zrobił, co mógł, ale ryk alarmu powiedział mu, że Dance przewidziała jego ruch. Gdyby zrobiła to pięć minut wcześniej, Pell siedziałby w furgonetce więziennej zmierzającej z powrotem do Capitoli. Plan ucieczki ległby w gruzach.

Kathryn Dance…

Ulicą przemknął kolejny radiowóz.

Wciąż nikt nie spoglądał w jego stronę i Pell spokojnie szedł dalej. Wiedział jednak, że czas znikać z Monterey. Znalazł się w zatłoczonym centrum handlowym pod gołym niebem. Ujrzał sklepy: Macy’s, Mervyns, a także mniejsze, sprzedające słodycze Mrs. See, książki (Pell uwielbiał i masowo pochłaniał książki – im więcej wiesz, tym większą masz kontrolę), gry wideo, sprzęt sportowy, tanie ciuchy i jeszcze tańszą biżuterię. W centrum kłębiły się tłumy klientów. Był czerwiec; w wielu szkołach właśnie skończył się semestr.

Z któregoś sklepu wyszła dziewczyna wyglądająca na studentkę college’^ Na ramieniu miała torbę, a pod żakietem czerwoną, obcisłą bluzeczkę bez rękawów. Wystarczył rzut oka, by poczuł, jak pęcznieje w nim wielki balon. Nabrzmiewa i zaczyna go wypełniać. (Od dnia, gdy przekupił strażnika w Capitoli i zastraszył jednego z więźniów, by go zastąpić podczas widzenia małżeńskiego z żoną, minął rok. Bardzo długi rok…).

Wpatrywał się w dziewczynę, idąc dwa metry za nią, ciesząc oczy widokiem jej włosów i obcisłych dżinsów, próbując pochwycić jej zapach, próbując zbliżyć się na tyle, by lekko się o nią otrzeć, dopuszczając się równie lubieżnego czynu, jak gdyby zaciągnął kobietę do alejki i grożąc jej nożem rozkazał, aby się rozebrała.

Daniel Pell wiedział, że gwałtu w istocie dokonuje się wzrokiem.

Ach, ale nagle dziewczyna skręciła do drugiego sklepu, znikając z jego życia.

Moja strata, skarbie, pomyślał.

Ale nie twoja, rzecz jasna.

Na parkingu Pell zobaczył forda thunderbirda w kolorze jaj drozda. W samochodzie dojrzał kobietę, która czesała długie, jasne włosy.

Ach…

Podszedł bliżej. Miała garbaty nos, była chuda jak patyk, a biustem na pewno nie mogła się pochwalić. Mimo to bańka w jego ciele rosła nadal, powiększając się dziesięć, sto razy. Jeszcze chwila, a pęknie.

Daniel Pell rozejrzał się dookoła. W pobliżu nie było nikogo.

Ruszył w stronę forda, mijając rzędy aut i z każdym krokiem zmniejszając odległość.

Jennie Marston skończyła się czesać. Ze wszystkich elementów swojego ciała najbardziej lubiła włosy. Były lśniące i gęste, a gdy potrząsała głową, spływały na twarz jak falujące w zwolnionym tempie włosy modelki z telewizyjnej reklamy szamponu. Ustawiła z powrotem lusterko wsteczne. Wyłączyła radio. Dotknęła garbu na nosie.

Przestań!

Sięgając do klamki, zamarła zaskoczona. Drzwi otwierały się same.

Jennie nie mogła wykrztusić ani słowa, patrząc na pochylonego nad nią muskularnego mężczyznę.

Przez trzy czy cztery sekundy żadne z nich ani drgnęło. Wreszcie mężczyzna pociągnął drzwi, otwierając je na całą szerokość.

– Wyglądasz cudownie, Jennie Marston – powiedział. – Jesteś ładniejsza, niż sobie wyobrażałem.

– Och, Daniel. – Obezwładniona emocjami – lękiem, ulgą, poczuciem winy, żarem parzących uczuć – Jennie Marston nie potrafiła wy krztusić ani jednego słowa więcej. Bez tchu wyskoczyła z samochodu i rzuciła się w ramiona swojego chłopaka, drżąc i tuląc się do jego wąskiej piersi z taką siłą, że z jego ust wydobył się przeciągły syk.

Rozdział 10

Gdy wsiedli do forda, Jennie oparła głowę na jego ramieniu, a Daniel uważnie rozglądał się po parkingu i najbliższej ulicy.

Jennie rozmyślała o trudach minionego miesiąca, który spędziła na pracowitym tworzeniu związku za pomocą e-maili, rzadkich rozmów telefonicznych i marzeń, nie mając ani jednej okazji do osobistego spotkania z ukochanym. Mimo to wiedziała, że o wiele lepiej budować uczucie właśnie w ten sposób – na odległość. Była w podobnej sytuacji jak kobiety w kraju podczas wojny, a znała te czasy z opowieści matki o ojcu, który walczył w Wietnamie. Oczywiście potem się dowiedziała, że to wszystko było kłamstwem, lecz ten fakt nie zmieniał najważniejszej prawdy: miłość rodzi się ze związku dusz, a seks pojawia się dopiero później. Nigdy dotąd nie doświadczyła tego, co czuła do Daniela Pella.

Uczucie napawało ją radością.

Ale i lękiem.

Jej oczy wypełniły się łzami. Nie, nie, przestań. Nie płacz. Nie spodoba mu się, że ryczysz. Mężczyźni zawsze się o to wściekają.

Lecz on spytał łagodnym tonem:

– Co się stało, najdroższa?

– Nic, jestem taka szczęśliwa.

– No, powiedz.

Nie wydawał się wcale wściekły. Po krótkim wahaniu powiedziała:

– Tak sobie pomyślałam… W sklepie spożywczym spotkałam dwie kobiety, a potem włączyłam wiadomości. I słyszałam… że ktoś został poważnie poparzony. Policjant. I że zginęło dwóch ludzi. Zakłuci no żem.

Daniel mówił jej wcześniej, że noża będzie potrzebował tylko po to, żeby postraszyć strażników. Nie zamierzał robić im krzywdy. Co? warknął. W niebieskich oczach zamigotała złość.

Nie, nie, co ty wyprawiasz?, wpadła w popłoch Jennie. Rozgniewałaś go! Po co go o to zapytałaś? Wszystko spieprzyłaś! Jej serce zatrzepotało ze strachu i miała ochotę się rozpłakać.

– Znowu to zrobili. Zawsze to samo! Kiedy wychodziłem, nikt nie był ranny. Przecież uważałem! Uciekłem przez wyjście ewakuacyjne, tak jak planowaliśmy, i zatrzasnąłem drzwi. – Pokiwał głową. – Już wiem… no jasne. W celi obok mnie siedzieli inni więźniowie. Chcieli, żebym ich wypuścił, ale tego nie zrobiłem. Pewnie zaczęli się awanturować, a kiedy strażnicy przyszli ich uspokoić, wtedy zginęli ci dwaj. Tamci pewnie mieli kosy. Wiesz, co to jest?

– Nóż, prawda?

– Domowej roboty. Tak to wyglądało. A jeżeli ktoś został poparzony, to po prostu nie uważał. Byłem bardzo ostrożny – kiedy uciekałem przez ogień, nikogo tam nie było. Jak mógłbym sam jeden zabić trzech ludzi? To śmieszne. Ale policja i dziennikarze jak zawsze całą winę zrzucają na mnie. – Jego szczupła twarz poczerwieniała. – Łatwy ze mnie cel.

– Tak samo jak z tamtą rodziną osiem lat temu – powiedziała nie pewnie, starając się go uspokoić. Daniel opowiadał jej, jak poszedł z przyjacielem do domu Croytonów, żeby podsunąć komputerowemu geniuszowi pewien pomysł na świetny interes. Kiedy jednak dotarli na miejsce, okazało się, że przyjaciel ma zupełnie inny pomysł – chciał okraść dom. Ogłuszył Daniela i zaczął zabijać po kolei całą rodzinę. Gdy Daniel się ocknął, próbował go powstrzymać i musiał zabić przyjaciela w obronie własnej.

– Uznali, że to ja jestem winien – sama wiesz, jak nie cierpimy sytuacji, kiedy ginie morderca. Gdy na przykład ktoś wpada do szkoły, strzela do uczniów, a potem do siebie. Chcemy złapać bandytę żywego. Musimy mieć winnego. Taka jest ludzka natura.

Ma rację, pomyślała Jennie. Poczuła ulgę, choć wciąż nie mogła sobie darować, że tak go zdenerwowała.

– Przepraszam, kochanie. W ogóle nie powinnam o tym wspominać.

Spodziewała się, że każe się jej zamknąć, a może nawet wyrzuci ją z samochodu. Lecz ku jej zaskoczeniu, pogładził ją po włosach.

– Możesz mnie pytać o wszystko.

Znów się w niego wtuliła. Czując łzy na policzkach, otarła je dłonią. Makijaż zbił się w grudki. Odsunęła się od Daniela, spoglądając na palce. Och, nie. Tylko nie to! Chciała być dla niego piękna.

Powrócił lęk, przeszywając ją na wskroś.

Och, Jennie, chcesz chodzić z taką fryzurą? Na pewno?… Nie wolisz grzywki? Zasłoniłabyś to swoje wysokie czoło.

A jeżeli nie spełni jego oczekiwań? Daniel Pell ujął jej twarz w silne dłonie.

– Najdroższa, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaka chodzi po ziemi. Niepotrzebny ci żaden makijaż.

Jak gdyby czytał w jej myślach. Znowu zaczęła płakać.

– Bałam się, że ci się nie spodobam.

– Nie spodobasz? Skarbie, kocham cię. Nie pamiętasz, co pisałem w e-mailach?

Jennie znała na pamięć każde słowo z jego listów. Spojrzała mu w oczy, ściskając mocno jego dłonie.

– Och, jesteś taki cudowny.

Przycisnęła usta do jego ust. Mimo że w wyobraźni kochała się z nim przynajmniej raz dziennie, to był ich pierwszy pocałunek. Poczuła na wargach jego zęby, jego język. Trwali w namiętnym uścisku chyba całą wieczność, choć w rzeczywistości mogło to trwać zaledwie sekundę. Jennie straciła poczucie czasu. Pragnęła mieć go w sobie, czuć na skórze jego pulsującą pierś.

Miłość rodzi się między dwiema duszami, ale bardzo szybko trzeba zaangażować ciała. Przesunęła dłonią po jego obnażonym, muskularnym udzie.

Daniel zaśmiał się cicho.

– Wiesz co, najdroższa, może już jedźmy.

– Oczywiście, jak dobie życzysz.

– Masz ten telefon, przez który rozmawialiśmy? – zapytał. Daniel polecił jej kupić za gotówkę trzy telefony komórkowe na kartę. Podała mu aparat, pod który dzwonił zaraz po ucieczce. Otworzył telefon, wy ciągnął baterię oraz kartę SIM i wyrzucił je do kosza na śmieci, po czym z powrotem wsiadł do samochodu.

– A tamte?

Wyciągnęła pozostałe telefony. Oddał jej jeden, a drugi wsunął do kieszeni.

– Powinniśmy…

Niedaleko rozległ się dźwięk syreny. Oboje zamarli. Anielskie pieśni, pomyślała Jennie, a potem dwanaście razy powtórzyła swoją szczęśliwą mantrę. Wycie syren ucichło w oddali.

– Jedźmy, najdroższa.

Skinęła głową.

– Mogą tu wrócić – powiedziała, wskazując w kierunku syren.

Daniel uśmiechnął się.

– O to się nie martwię. Chcę, żebyśmy zostali sami.

Wstrząsnął nią dreszcz szczęścia przeszywający niemal do bólu.

Centrala środkowozachodniego regionu Biura Śledczego Kalifornii, gdzie pełniło służbę kilkudziesięciu agentów, zajmowała nowoczesny piętrowy budynek niedaleko autostrady numer 68, nieróżniący się niczym od otaczających go budowli: funkcjonalnych klocków z kamienia i szkła, w których mieściły się gabinety lekarzy, kancelarie adwokackie, przedsiębiorstwa budowlane, komputerowe i tak dalej. Pieczołowicie zaprojektowany krajobraz był nudny, parkingi zawsze w połowie puste. W okolicy wznosiły się łagodne wzgórza, które dzięki niedawnym deszczom przybrały jasnozieloną barwę. Ziemia często była brązowa jak w Kolorado podczas suszy.

Odrzutowiec United Express nagle położył się na skrzydło, lecz zaraz wyrównał lot. znikając za drzewami i podchodząc do lądowania na pobliskim lotnisku – Monterey Peninsula.

Kathryn Dance i Michael O’Neil byli w sali konferencyjnej CBI na parterze, tuż pod gabinetem Kathryn. Stali obok siebie, patrząc na dużą mapę ścienną, gdzie zaznaczono zablokowane drogi – tym razem za pomocą pinezek, nie samoprzylepnych karteczek z motywem entomologicznym. Nadal nikt nie widział hondy należącej do kuriera Worldwide Express, a sieć blokad przesunięto na odległość pięćdziesięciu kilometrów od miasta.

Kathryn Dance zerknęła na kanciastą twarz O’Neila, wyczytując w niej mieszaninę zdecydowania i niepokoju. Dobrze znała detektywa. Poznali się przed wielu laty, kiedy pracowała jako konsultantka, badając zachowanie i reakcje ewentualnych członków ławy przysięgłych podczas selekcji i doradzając prawnikom, których kandydatów powinni wybrać, a których wyeliminować. Pomagała prokuratorom federalnym selekcjonować przysięgłych w procesie gangsterów, w którym O’Neil był głównym świadkiem. (Co ciekawe, swojego nieżyjącego męża poznała w podobnych okolicznościach, gdy jako dziennikarka obserwowała proces w Salinas, a on był świadkiem oskarżenia).

Dance i O’Neil zostali bliskimi przyjaciółmi. Odkąd Kathryn postanowiła wstąpić do służby i została przyjęta do regionalnego biura CBI, często współpracowała z detektywem. Stan Fishburne, ówczesny szef biura, był jej głównym mentorem, a O’Neil drugim. W ciągu sześciu miesięcy nauczyła się od niego więcej o sztuce prowadzenia śledztw niż w ciągu całego szkolenia. Wspaniale się uzupełniali. Milczący i spokojny detektyw był zwolennikiem tradycyjnych technik policyjnych, takich jak kryminalistyka, operacje pod przykryciem, obserwacja i korzystanie z tajnych informatorów, podczas gdy Dance specjalizowała się w rozmowach z ludźmi i przesłuchiwaniu świadków oraz ofiar.

Wiedziała, że nie byłaby taką agentką jak dziś bez pomocy O’Neila. Bez jego poczucia humoru i cierpliwości (a także innych istotnych talentów: na przykład zanim weszła na pokład jego łodzi, zawsze się upewniał, czy zażyła dramamine).

Mimo że różnili się w podejściu do pracy i umiejętnościach, kierowały nimi podobne emocje i nadawali na tych samych falach. Z rozbawieniem zauważyła, że choć Michael cały czas patrzył na mapę. równocześnie odbierał wysyłane przez nią sygnały.

– O co chodzi? – spytał.

– To znaczy?

– Coś cię gnębi. Poza tym, że postawili cię u steru całej akcji.

– Tak. – Zastanowiła się przez chwilę. O’Neil miał tę właściwość, że często ją zmuszał, aby poukładała w głowie rozproszone myśli, zanim się odezwała. – Mam złe przeczucia co do Pella – wyjaśniła. – Wydaje mi się, że śmierć strażników nic dla niego nie znaczyła. Juan też. I ten kurier Worldwide Express. Pewnie nie żyje.

– Pewnie tak… Myślisz, że Pell chce zabijać?

– Nie, nie to, że chce. Ani że nie chce. Ale jest gotów zrobić wszystko, co przyniesie mu jakąś korzyść, choćby najmniejszą. Przez to wydaje się groźniejszy i tym trudniej przewidzieć jego następny ruch. Ale miejmy nadzieję, że się mylę.

– Nigdy się nie mylisz, szefowo. – W sali zjawił się TJ, niosąc laptopa. Postawił komputer na zniszczonym stole konferencyjnym pod tablicą „Najbardziej poszukiwani w Kalifornii”. Pod napisem wisiały zdjęcia dziesięciu zwycięzców tego konkursu, reprezentujących strukturę demo graficzną stanu: Latynosi, biali, Azjaci i Afroamerykanie, w takiej właśnie kolejności.

– Znalazłeś tę McCoy albo ciotkę Pella?

– Jeszcze nie. Moi ludzie nad tym pracują. Ale popatrzcie na to. – Odwrócił do nich ekran laptopa.

Pochylili się nad nim, oglądając zdjęcie z aparatu Mortona Walkera w dużej rozdzielczości. Na powiększonej i wyraźniejszej fotografii widać było sylwetkę w dżinsowej kurtce na podjeździe prowadzącym na tyły budynku, gdzie wybuchł pożar. Cień przedzierzgnął się w dużą czarną walizkę.

Kobieta? – zapytał O’Neil.

Potrafili ocenić wzrost tajemniczej postaci, porównując ją z zaparkowanym obok samochodem. Osoba była mniej więcej wzrostu Dance – metr sześćdziesiąt pięć – ale trochę szczuplejsza. Czapka i okulary zasłaniały twarz i głowę, choć przez okno auta można było dostrzec biodra, nieco szersze niż mógłby mieć mężczyzna tego samego wzrostu.

– A tu coś błyszczy. Widzicie? – TJ postukał w ekran. – Kolczyk.

Dance zerknęła na jego przekłute ucho, które od czasu do czasu zdobił maleńki brylancik lub metalowy ćwieczek.

– Statystycznie rzecz biorąc – bronił swojego spostrzeżenia TJ.

– W porządku. Zgadzam się.

– Blondynka, wzrost około metr sześćdziesiąt pięć – podsumował O’Neil.

– Waga mniej więcej pięćdziesiąt kilogramów – dodała Dance. Coś jej przyszło na myśl. Zadzwoniła do Reya Carraneo, który znajdował się piętro wyżej i poprosiła, by do nich przyszedł.

Zjawił się błyskawicznie.

– Słucham, agentko Dance.

– Pojedziesz z powrotem do Salinas. Porozmawiasz z kierownikiem punktu You Mail It. – Najprawdopodobniej wspólniczka Pella niedawno sprawdzała rozkład kursów Worldwide Express. – Zapytaj, czy ktoś z pracowników pamięta kobietę o podobnym rysopisie. Jeżeli tak, zrób portret w EFIT.

Program komputerowy EFIT to elektroniczna wersja dawnego zestawu do ręcznej rekonstrukcji rysów twarzy podejrzanego na podstawie szczegółów zapamiętanych przez świadków.

– Oczywiście, agentko Dance.

TJ wcisnął kilka klawiszy, wysyłając obraz JPEG do kolorowej drukarki w swoim biurze, aby Carraneo mógł wziąć wydruk zdjęcia. Zadzwonił telefon TJ-a.

– Taa. – Podczas krótkiej rozmowy zrobił kilka notatek, mówiąc na koniec: – Kocham cię, złotko. – Rozłączył się, wyjaśniając: – Dziewczyna z urzędu stanu cywilnego w Sacramento, B-R-I-T-N-E-E. Cudowne imię. Ona też jest rozkoszna. Za bardzo jak dla mnie. Zresztą i tak nic by z tego nie było.

Dance uniosła brew, co w kodzie kinezycznym oznaczało: „Przejdź do rzeczy”.

– Prosiłem ją, żeby zbadała sprawę zaginionej członkini Rodziny, przez duże R. Pięć lat temu Samantha McCoy zmieniła imię i nazwisko na Sarah Monroe. Pewnie z oszczędności, żeby nie wyrzucać bielizny z monogramem. A trzy lata temu osoba o tym nazwisku wyszła za mąż za Ronalda Starkeya. Numer z monogramem przestał działać. W każdym razie mieszkają w San Jose.

– Na pewno chodzi o tę samą McCoy?

– Masz na myśli prawdziwą McCoy. Czekałem na to pytanie. Tak jest. Potwierdził to poczciwy numer ubezpieczenia. I rada zwolnień warunkowych.

Dance zadzwoniła do biura numerów, gdzie uzyskała numer telefonu i adres Ronalda i Sarah Starkeyów.

– San Jose – rzekł O’Neil. – Niedaleko. – W przeciwieństwie do dwóch pozostałych kobiet z Rodziny, z którym Dance już rozmawiała, Samantha mogła dziś rano podłożyć bombę i wrócić do domu w ciągu półtorej godziny.

– Czy ona gdzieś pracuje? – spytała Dance.

– Nie wiem. Sprawdzę, jeżeli chcesz.

– Chcemy – odparł O’Neil. Nie był przełożonym TJ-a, a w tradycyjnej hierarchii organów ścigania CBI zajmowało wyższą pozycję niż MCSO. Mimo to prośba komendanta biura szeryfa Michaela O’Neila miała tę samą wagę co prośba agentki Dance. Jeśli nie większą.

Po kilku minutach TJ wrócił, informując ich, że według danych urzędu skarbowego Sarah Starkey jest zatrudniona przez niewielkie wydawnictwo oświatowe w San Jose.

Dance wzięła od niego numer telefonu.

– Zobaczmy, czy dzisiaj rano była w pracy.

– Jak chcesz to zrobić? – zapytał O’Neil. – Przecież nie może się do wiedzieć, że coś podejrzewamy.

– Och, trochę nakłamię – odparła pogodnym tonem Dance. Za dzwoniła do wydawnictwa z linii wyposażonej w blokadę identyfikacji numeru. Gdy w słuchawce odezwał się kobiecy głos, Dance powiedziała: – Dzień dobry, dzwonię z butiku El Camino. Dostaliśmy zamówienie od Sarah Starkey, ale nasz kierowca mówi, że rano nie było jej w pracy. Może mi pani powiedzieć, kiedy wróci?

– Sarah? Obawiam się, że to jakieś nieporozumienie. Jest w pracy od wpół do dziewiątej.

– Naprawdę? W takim razie jeszcze raz porozmawiam z kierowcą. Może lepiej będzie dostarczyć jej towar do domu. Będę wdzięczna, jeże li nie powie jej pani o tej rozmowie. Chodzi o niespodziankę. – Dance odłożyła słuchawkę. Była w pracy od rana.

TJ zaczął bić brawo.

– Oskara za najlepszą rolę agentki okłamującej społeczeństwo otrzymuje…

O’Neil zmarszczył brwi.

– Nie pochwalasz moich podstępnych technik?

Typowym dla siebie drwiącym tonem O’Neil rzeki:

– Nie, ale teraz po prostu będziesz musiała jej coś wysiać. Sekretarka na pewno cię wsypie. Powie jej, że ma cichego wielbiciela.

– Już wiem, szefowo. Można jej wysłać pęk baloników z napisem „Gratulacje z okazji wykluczenia z kręgu podejrzanych”.

Stukając obcasami, do sali weszła Maryellen Kresbach, asystentka Dance, niewysoka, konkretna kobieta, niosąc kawę dla wszystkich (Dance nigdy jej o to nie prosiła; Maryellen zawsze podawała kawę). Sekretarka miała trójkę dzieci oraz słabość do szpilek, wyszukanych fryzur i fantazyjnie malowanych paznokci.

Zespół zgromadzony w sali konferencyjnej podziękował. Dance popijała wyśmienitą kawę, żałując, że Maryellen nie przyniosła ciasteczek stojących na jej biurku. Zazdrościła sekretarce zdolności łączenia ról zapobiegliwej gospodyni i najlepszej asystentki administracyjnej, jaką kiedykolwiek miała.

Agentka zauważyła, że Maryellen ociąga się z wyjściem.

– Nie wiedziałam, czy można ci zawracać głowę, ale dzwonił Brian.

– Tak?

– Nie był pewien, czy w piątek dostałaś od niego wiadomość.

– Przecież mija przekazałaś.

– Wiem. Nie powiedziałam mu, że przekazałam. Ani że nie przekazałam. W każdym razie dzwonił.

Czując na sobie wzrok O’Neila, Dance odrzekła:

– Aha, dziękuję.

– Chcesz jego numer?

– Mam.

– Aha. – Sekretarka wciąż niewzruszenie stała przed swoją szefową, wolno kiwając głową.

Zapadło nieco kłopotliwe milczenie.

Dance nie miała ochoty rozmawiać o Brianie Gundersonie.

Z opresji wybawił ją terkot telefonu.

Słuchała przez chwilę, po czym poleciła:

– Niech ktoś go zaraz do mnie przyprowadzi.

Rozdział 11

Potężny mężczyzna w mundurze Departamentu Więziennictwa i Resocjalizacji usiadł przed jej biurkiem – zwyczajnym służbowym meblem, na którym obok lampy i oprawionych listów pochwalnych poniewierały się przeróżne długopisy. Na blacie stały także zdjęcia: dzieci, Dance z przystojnym, siwowłosym mężczyzną, jej rodziców i dwóch psów w towarzystwie jej córki i syna. Na tanim laminacie leżało kilkanaście teczek z aktami. Zakrytych.

– To straszne – powiedział Tony Waters, starszy strażnik z zakładu karnego Capitola. – Naprawdę.

Dance dosłyszała ślad akcentu południowo-wschodniego. Na półwysep Monterey ściągali ludzie z całego świata. Dance i Waters byli teraz sami. Michael O’Neil poszedł sprawdzić, czy są wyniki analizy dowodów zebranych na miejscu zdarzenia.

– Kierował pan blokiem, w którym był uwięziony Pell? – zapytała Dance.

– Zgadza się. – Masywny i lekko przygarbiony Waters wyprostował się na krześle. Wyglądał na około pięćdziesiąt pięć lat.

– Czy Pell kiedykolwiek mówił panu, dokąd chce się wybrać po wyjściu?

– Nie. Od jego ucieczki ciągle łamię sobie nad tym głowę. Kiedy tylko się dowiedziałem, usiadłem i zacząłem sobie przypominać wszystko, co mówił w zeszłym tygodniu i wcześniej. Ale nie, nic takiego nie powie dział. Musi pani wiedzieć, że w ogóle mało mówił. Przynajmniej do nas, klawiszy.

– Bywał w bibliotece?

– Często tam przesiadywał. Ciągle coś czytał.

– Mogę się dowiedzieć co?

– Nie prowadzimy rejestru, a więźniom wolno wypożyczać wszystko.

Ktoś go odwiedzał?

– W zeszłym roku nikt.

– A telefony? Rozmowy są rejestrowane?

– Tak. Ale nie nagrywane. – Zastanowi! się. – Nie rozmawiał za często, chyba że z dziennikarzami, którzy chcieli z nim przeprowadzić wy wiad. Sam nigdy nie oddzwaniał. Raz czy dwa rozmawiał z ciotką. Innych telefonów nie pamiętam.

– A komputery, e-maile?

– Nie są dla więźniów. Oczywiście mamy komputery, ale tylko do swojej dyspozycji. Są w specjalnej części więzienia – w strefie kontrolnej. Ściśle tego przestrzegamy. Myślałem o tym i jeżeli kontaktował się z kimś za murami…

– Bo na pewno się kontaktował – zauważyła Dance.

– No tak. W każdym razie musiał to zrobić przez kogoś, kto został zwolniony. Można to sprawdzić.

– Też o tym pomyślałam. Rozmawiałam z pańską naczelniczką. Mówiła, że w ciągu zeszłego miesiąca zwolniono tylko dwie osoby, ale kuratorzy wykluczyli ich udział w dzisiejszym zdarzeniu. Zwolnieni mogli jednak przekazać komuś wiadomość. Funkcjonariusze sprawdzają tę możliwość.

Zauważyła, że Waters zjawił się u niej z pustymi rękami.

– Czy przekazano panu naszą prośbę o przywiezienie rzeczy z jego celi?

Strażnik spochmurniał. Pokręcił głową, spuszczając oczy.

– Tak, ale cela była pusta. Nie znalazłem w niej zupełnie nic. Prawdę mówiąc, stała pusta przez dwa dni. – Uniósł głowę, zaciskając usta, jak gdyby coś rozważał. Potem odwrócił wzrok, mówiąc: – Nie zdążyłem.

– Z czym pan nie zdążył?

– Chodzi o to, że pracowałem w San Quentin, w Soledad i Lompoc. I paru innych pudłach. Nauczyliśmy się zwracać uwagę na pewne rzeczy. Widzi pani, jeżeli szykuje się coś poważnego, cele od razu się zmieniają. Znikają z nich różne rzeczy – czasem dowody planowanej ucieczki albo dowody na to, że więzień narobił sobie jakiegoś gnoju za kratami i nie chce, żebyśmy się o tym dowiedzieli. Albo ślady czegoś, co dopiero chce zrobić. Bo wie, że potem będziemy oglądać jego celę pod mikroskopem.

– Ale nie przypuszczał pan, że Pell może się czegokolwiek pozbywać.

– Nigdy nie mieliśmy ucieczki z Capitoli. To się po prostu nie może zdarzyć. Nigdy nie spuszczamy więźniów z oka, więc żaden nie ma szans stuknąć drugiego – to znaczy zabić. – Strażnik zaczerwienił się. – Powinienem się czegoś domyślić. Gdyby to było w Lompoc, od razu bym wiedział, że coś się kroi. – Przetarł oczy. Schrzaniłem sprawę.

– Trudno przewidzieć tak gwałtowny przeskok – uspokoiła go Dance. – Od zwykłej codzienności do decyzji o ucieczce.

Wzruszył ramionami i zaczął oglądać swoje paznokcie. Nie nosił żadnej biżuterii, lecz Dance zauważyła na palcu wgłębienie po obrączce. Przyszło jej na myśl, że w jego wypadku nie jest to oznaka niewierności, ale ustępstwo na rzecz pracy. Krążąc wśród niebezpiecznych kryminalistów, prawdopodobnie lepiej było nie nosić niczego, co mogliby ukraść.

– Wygląda na to, że już długo pracuje pan w zawodzie.

– Szmat czasu. Wstąpiłem do służby więziennej zaraz po wojsku. I do dzisiaj w niej jestem. – Przejechał dłonią po krótko ostrzyżonych włosach, uśmiechając się szeroko. – Czasami wydaje mi się, że całe wie ki. A czasem, jakby minął jeden dzień. Do emerytury mam dwa lata. Śmieszne, ale chyba będzie mi tego brakowało. – Kiedy się zorientował, że nie czeka go chłosta za brak czujności, zaczął się zachowywać swobodniej.

Dance spytała go, gdzie mieszka i czy ma rodzinę. Powiedział, że jest żonaty i ze śmiechem uniósł lewą dłoń: jej podejrzenia co do obrączki okazały się słuszne. Ma dwoje dzieci i oboje, jak dodał z dumą, wybierają się do college’u.

Podczas pogawędki ze strażnikiem w głowie Dance paliła się już jednak lampka ostrzegawcza. Działo się coś niedobrego.

Tony Waters kłamał.

Często fałsz pozostaje niewykryty po prostu dlatego, że oszukiwana osoba nie spodziewa się kłamstwa. Dance poprosiła Watersa o informacje na temat Daniela Pella, nie zamierzając przeprowadzać przesłuchania. Gdyby Waters był podejrzanym lub wrogo nastawionym świadkiem, szukałaby u niego oznak stresu podczas gdy odpowiadał na pewne pytania, a następnie drążyłaby newralgiczne tematy, dopóki nie przyznałby się do kłamstwa i w końcu powiedziałby prawdę.

Taki proces jest jednak możliwy tylko wówczas, gdy ustali się wzorzec typowego zachowania przesłuchiwanego jeszcze przed rozpoczęciem zadawania drażliwych pytań, a Dance oczywiście nie miała powodu tego robić, ponieważ założyła, że strażnik będzie z nią rozmawiał szczerze.

Ale mimo braku wzorca porównawczego spostrzegawczy przesłuchujący potrafi czasem zauważyć fałsz. Dość wiarygodną wskazówkę kłamstwa stanowią dwie reakcje: lekko podwyższony ton głosu spowodowany napięciem strun głosowych pod wpływem emocji, jakie u większości ludzi wywołuje kłamstwo, oraz pauzy przed i podczas udzielania odpowiedzi, gdyż wprowadzenie kogoś w błąd wymaga wysiłku intelektualnego. Każdy, kto kłamie, musi się stale zastanawiać, co na ten temat powiedział wcześniej i co mówili inni, a potem wymyślić odpowiedź zgodną z poprzednimi wypowiedziami i wiedzą przesłuchiwanego.

W rozmowie ze strażnikiem Dance zwróciła uwagę, że kilka razy bez widocznej przyczyny w głosie Watersa zabrzmiała wyższa nuta i nastąpiły krótkie przerwy. Kiedy to zauważyła, zaczęła pilnie obserwować jego zachowanie i przekonała się, że może ono sugerować fałsz: podawał więcej informacji, niż to było konieczne, robił dygresje, wykonywał gesty negacji – dotykał głowy, nosa i oczu – oraz gesty odrzucenia, odwracając się od niej.

Gdy tylko pojawiają się dowody kłamstwa, rozmowa przechodzi w fazę przesłuchania i zmienia się postawa funkcjonariusza. W tym momencie Dance przestała pytać o Pella i zaczęła poruszać tematy, na które nie miał powodu kłamać – mówił o swoim życiu osobistym, o półwyspie i tak dalej. Zamierzała w ten sposób ustalić wzorzec stałego zachowania.

Jednocześnie Dance przeprowadzała standardową, czteroczęściową analizę przesłuchiwanego, aby wiedzieć, jak taktycznie zaplanować przesłuchanie.

Najpierw zadała sobie pytanie, na czym polegała jego rola w incydencie. Doszła do wniosku, że Tony w najlepszym razie był niechętnym do współpracy świadkiem; w najgorszym, wspólnikiem Pella.

Po drugie, czy miał motyw, by kłamać? Oczywiście. Waters nie chciał zostać aresztowany ani stracić pracy dlatego, że umyślnie lub przez własne zaniedbanie ułatwił Pellowi ucieczkę. Mógł mieć także osobisty albo finansowy interes, aby pomagać mordercy.

Po trzecie, jaki typ osobowości reprezentuje Waters? Taka informacja jest potrzebna przesłuchującym, żeby mogli właściwie postępować z przesłuchiwanym – czy powinni być agresywni, czy raczej pojednawczy? Niektórzy funkcjonariusze zadowalają się wiedzą, czy przesłuchiwany jest introwertykiem czy ekstrawertykiem, co na ogół wystarcza do ustalenia stopnia asertywności. Dance wolała się jednak posługiwać szerszą klasyfikacją, używając typologii Myers-Briggs, uwzględniającej, poza rozróżnieniem postawy ekstrawertycznej i introwertycznej, trzy inne opozycje cech osobowościowych: typ myślący i czujący, percepcyjny i intuicyjny oraz uporządkowany i spontaniczny.

Dance doszła do wniosku, że Waters jest myślącym, percepcyjnym, uporządkowanym ekstrawertykiem, co oznaczało, że mogła się z nim obchodzić mniej łagodnie niż z bardziej emocjonalną i skrytą osobą oraz wykorzystywać do obalenia kłamstw różne techniki karania i nagradzania.

Na koniec zadała sobie pytanie, z jakim rodzajem „osobowości kłamcy” ma do czynienia. Jest kilka typów, na przykład manipulatorzy, czyli „makiaweliści” (stosujący metody bezwzględnego włoskiego księcia), bezczelnie kłamią, nie widząc w tym nic złego, wykorzystując oszustwo jako narzędzie do osiągnięcia własnych celów w miłości, biznesie, polityce – albo zbrodni. Inne typy to kłamca towarzyski, który kłamie, by zabawić innych, oraz adaptatorzy – niepewni siebie ludzie, kłamiący w celu wywarcia pozytywnego wrażenia.

Zważywszy na fakt, że przez całe życie był strażnikiem więziennym, a także na łatwość, z jaką próbował przejąć inicjatywę w rozmowie i uniemożliwić jej dotarcie do prawdy, Dance uznała, że Waters należy do innej kategorii. Był „aktorem”, dla którego istotne jest sprawowanie kontroli. Ten typ uciekał się do kłamstwa tylko wówczas, gdy było to konieczne, był mniej zręczny od makiawelisty, lecz potrafił skutecznie oszukiwać.

Dance zdjęła okulary – w modnych ciemnoczerwonych oprawkach – i udając, ze musi je wyczyścić, nałożyła węższe szkła oprawione w czarny metal, „okulary drapieżnika”, w których przesłuchiwała Pella. Wstała, wyszła zza biurka i usiadła na krześle obok Watersa.

Przesłuchujący nazywają przestrzeń wokół człowieka „strefą proksemiczną”, której średnica może się wahać od półmetrowej strefy „intymnej” do strefy „publicznej” szerokości ponad trzech metrów. Dance zwykle zajmowała miejsce w granicach strefy „osobistej”, siadając w odległości niecałego metra od przesłuchiwanego.

Waters przyglądał się temu z zaciekawieniem, lecz ani słowem nie skomentował jej ruchu. Dance także nie.

– Tony, chciałabym wrócić do kilku rzeczy, o których mówiliśmy wcześniej.

– Proszę bardzo. – Założył nogę na nogę, opierając kostkę o kolano – gest wydawał się swobodny, w istocie był jednak manewrem obronnym.

Ponownie poruszyła temat, który, jak zauważyła, wywołał u niego widoczne oznaki stresu.

– Niech mi pan jeszcze raz opowie o komputerach w Capitoli.

– O komputerach?

Odpowiadanie pytaniem na pytanie stanowiło klasyczny sygnał fałszu; przesłuchiwany stara się grać na zwłokę, próbując odgadnąć zamiary przesłuchującego i układając w myślach stosowną odpowiedź.

– Tak, jakie to komputery?

– Och, nie bardzo się znam na technice. Nie wiem. – Zaczął postukiwać butem o podłogę. – Chyba Della.

Laptopy czy stacjonarne?

– I takie, i takie. Większość stacjonarnych. To znaczy, nie mamy setek komputerów, o nie. – Posiał jej konspiracyjny uśmiech. – Budżet sta nowy i tak dalej. – Zaczął mówić o niedawnych cięciach w Departamencie Więziennictwa, a Dance uznała tę opowieść za interesującą tylko dlatego, że była to bezceremonialna próba odwrócenia jej uwagi.

Skierowała rozmowę na właściwe tory.

– Pomówmy o dostępie do komputerów. Proszę mi jeszcze raz o tym opowiedzieć.

– Jak mówiłem, więźniom nie wolno z nich korzystać.

Formalnie rzecz biorąc, zdanie było zgodne z prawdą. Nie powiedział jednak wprost, że więźniowie z nich nie korzystają. Fałsz to nie tylko wierutne kłamstwa, ale także wymijające odpowiedzi.

– A czy mogą mieć do nich dostęp?

– Niezupełnie.

Tak jak prawie w ciąży i trochę martwy.

– Co to znaczy, Tony?

– Chciałem powiedzieć, nie, nie mają.

– Wspominał pan jednak, że pracownicy biura i strażnicy mają dostęp.

– Zgadza się.

– A dlaczego więzień nie mógłby skorzystać z komputera?

Waters mówił na początku, że to niemożliwe, ponieważ komputery są w „strefie kontrolnej”. Przypomniała sobie gest odrzucenia i podwyższony ton głosu, gdy wymawiał tę nazwę.

Zamilkł na sekundę, próbując – jak przypuszczała – przypomnieć sobie, co powiedział.

– Są w części więzienia z ograniczonym dostępem. Wolno tam wchodzić tylko skazanym za drobniejsze przestępstwa. Niektórzy pomagają w biurach, oczywiście pod nadzorem. Mają obowiązki administracyjne. Ale nie mogą korzystać z komputerów.

– A Pell nie mógł tam wchodzić?

– Ma kategorię jeden A.

Dance zwróciła uwagę na niejednoznaczność odpowiedzi. I towarzyszący jej gest blokujący – drapanie się w powiekę.

– Czyli nie miał wstępu do… jak się nazywają te części więzienia?

– Strefy OD. Ograniczonego dostępu. – Przypomniał sobie wcześniejsze określenie. – Albo strefy kontrolne.

– Kontrolowane czy kontrolne?

Chwila milczenia.

– Kontrolne.

– „Kontrolowane” – to by brzmiało sensowniej. Na pewno się tak nie nazywają?

Zaczynał się denerwować.

– Nie wiem. Co to za różnica? Używamy obu nazw.

– Czy to określenie odnosi się do innych części więzienia? Na przy kład gabinetu naczelnika, szatni strażników – to też są strefy kontrolne?

– No pewnie… to znaczy, niektórzy używają tego wyrażenia częściej niż inni. Przyniosłem je z zakładu, w którym pracowałem wcześniej.

– Którego?

Znów umilkł.

– Och, nie pamiętam. Wydaje się pani, że to jakaś oficjalna nazwa. Ale tak się po prostu u nas mówi. Za murami wszyscy używają swojego języka. Wszędzie, w każdym więzieniu. Strażnicy to „klawisze”, więźniowie to „frajerzy”. Nie ma w tym nic oficjalnego. Na pewno macie podobne wyrażenia w CBI, prawda? Wszyscy mają.

Chronił się za podwójną gardą: kłamcy często usiłują się odwoływać do poczucia solidarności z przesłuchującymi („robicie to samo”) i uciekają się do abstrakcyjnych uogólnień („wszyscy”, „wszędzie”).

Dance spytała cichym i opanowanym głosem:

– Wszystko jedno, jak się nazywała ta strefa. Czy Daniel Pell kiedykolwiek znalazł się w Capitoli w pomieszczeniu, gdzie był komputer, za zgodą strażników albo bez?

– Nigdy nie widziałem go przy komputerze, przysięgam. Naprawdę.

Stres, jaki przeżywają ludzie podczas kłamstwa, wywołuje u nich jeden z czterech stanów emocjonalnych: wpadają w gniew, są w depresji, zaprzeczają rzeczywistości lub chcą wytargować sobie wyjście z opresji. Słowa, których właśnie użył Waters – „przysięgam” i „naprawdę” – wraz z gwałtownymi gestami odbiegającymi od jego typowego zachowania, powiedziały Dance, że strażnik jest w fazie zaprzeczenia. Nie potrafił zaakceptować prawdy o tym, co zrobił w więzieniu, i starał się uniknąć odpowiedzialności.

Przesłuchujący musi ustalić, w którym stanie reakcji na stres znajduje się przesłuchiwany, aby wybrać taktykę dalszego zadawania pytań. Gdy przesłuchiwany reaguje gniewem, należy go zachęcać, by dał upust złości i w ten sposób się zmęczył.

W wypadku zaprzeczenia trzeba zaatakować fakty.

I do tego zadania przystąpiła Dance.

– Ma pan wstęp do biura, gdzie trzymacie komputery, prawda?

– Mam i co z tego? Wszyscy klawisze mogą tam wchodzić… Zaraz, o co chodzi? Przecież gramy w jednej drużynie.

Typowy unik dla stanu zaprzeczenia, który Dance zignorowała.

– Powiedział pan, że niektórzy więźniowie także mogą tam przebywać. Czy Pell kiedykolwiek był w biurze?

– Tylko skazanym za lżejsze przestępstwa…

– Czy Pell kiedykolwiek tam był?

– Przysięgam na Boga, że nigdy go tam nie widziałem.

Dance zauważyła adaptatory – gesty mające złagodzić napięcie: zaciskanie palców, przytupywanie, jego bark zwrócony w jej stronę (w pozycji futbolisty grającego w obronie) i częste spojrzenia w kierunku drzwi (kłamcy zwykle szukają drogi ucieczki od stresu towarzyszącego przesłuchaniu).

– Tony, po raz czwarty nie odpowiedział pan na moje pytanie. Proszę powiedzieć, czy Pell był w jakimkolwiek pomieszczeniu w Capitoli wyposażonym w komputer?

Strażnik skrzywił się.

– Przykro mi. Nie chciałem… sprawiać pani trudności. Po prostu trochę się zdenerwowałem. Poczułem się, rozumie pani, jakby mnie pani o coś oskarżała. No więc naprawdę nigdy nie widziałem go przy komputerze. Nie kłamałem. Tylko wkurzyła mnie ta cała historia. Chyba się pani nie dziwi. – Opuścił ramiona, lekko pochylając głowę.

– Oczywiście, że się nie dziwię.

– Możliwe, że Daniel faktycznie znalazł się kiedyś blisko komputera.

Pod wpływem jej ataku Waters zdał sobie sprawę, że przyznanie się do kłamstwa będzie mniej bolesne od nieustannego bombardowania pytaniami, które coraz trudniej znosił. Jak za skinieniem różdżki strażnik nagle przeszedł w fazę negocjacji. Oznaczało to, że jest bliski rezygnacji z oszustwa, lecz nadal nie jest gotów wyjawić całej prawdy, usiłując uniknąć kary. Dance wiedziała, że musi przerwać frontalny atak i dać mu szansę wyjścia z twarzą.

Podczas przesłuchania wrogiem nie jest kłamca, ale kłamstwo.

– Ach tak – powiedziała życzliwym tonem, prostując się i wycofując z jego strefy osobistej. – A więc Pell mógł znaleźć okazję, by skorzystać z komputera?

– Niewykluczone. Ale nie wiem na sto procent. – Jego głowa opadła jeszcze niżej. Mówił cicho. – Po prostu… mamy ciężką robotę. Ludzie nie wiedzą, jak to jest być klawiszem.

– Rzeczywiście nie wiedzą – przytaknęła.

– Musimy być nauczycielami, glinami, wszystkim. Poza tym – konspiracyjnie zniżył głos administracja ciągle zagląda nam przez ramię, każe robić to i tamto, mamy pilnować porządku i informować ich, gdy by coś się działo.

– Pewnie czujecie się trochę jak rodzice. Ciągle musicie mieć dzieci na oku.

– Otóż to, tak samo jak z dziećmi. – Miał szeroko otwarte oczy – wskaźnik emocji.

Dance energicznie pokiwała głową.

– Naturalnie zależy panu na skazanych, Tony. I na tym, żeby dobrze wykonywać swoją pracę.

Ludziom znajdującym się w fazie negocjacji należy wybaczać i dodawać otuchy.

– To naprawdę nie było nic ważnego. Mam na myśli to, co się stało.

– Proszę mówić dalej.

– Musiałem podjąć pewną decyzję.

– Ma pan trudną pracę. Co dzień musi pan podejmować niełatwe decyzje.

– Ba, nawet co godzinę.

– O czym musiał pan zadecydować?

– Widzi pani, Daniel był inny.

Dance zwróciła uwagę, że strażnik używa jego imienia. Pell wmówił Watersowi, że są kumplami i wykorzystał jego naiwność.

– To znaczy?

– Ma… nie wiem, jakąś władzę nad ludźmi. Nad każdym, czy to czarny gangster, biały czy Latynos… Chodzi gdzie chce i nikt nie tknie go palcem. Nigdy nie widziałem w pudle nikogo takiego. Ludzie robią dla niego wszystko, czego tylko zechce. I mówią mu o wszystkim.

– Czyli przekazał panu jakieś informacje, tak?

Bardzo dobre informacje. Takie, których nie można było zdobyć w żaden inny sposób. Podobno jakiś strażnik handlował speedem. Jeden z więźniów przedawkował. Nie mogliśmy ustalić źródła prochów. Ale Pell mi dał cynk.

– Na pewno ocalił życie wielu osobom.

– Och, tak. A gdyby, powiedzmy, więzień chciał stuknąć drugiego, na przykład wypatroszyć kosą domowej roboty – Daniel na pewno by mi powiedział.

Dance wzruszyła ramionami.

A więc dał mu pan trochę luzu. I wpuścił do biura.

Tak. W biurze jest telewizor z kablówką, a on chciał czasem obejrzeć mecz, który nikogo innego nie interesował. To wszystko. Nie było żadnego ryzyka. Biuro jest w najlepiej strzeżonej części zakładu. Nie mógł się stamtąd wydostać. Wychodziłem na obchód, a on oglądał sobie mecz.

Jak często?

– Trzy, cztery razy.

– Czyli mógł wchodzić do Internetu?

– Możliwe.

– Kiedy ostatnio był w biurze?

– Wczoraj.

– Dobrze, Tony. Wróćmy do telefonów. – Dance pamiętała jego reakcję stresową, gdy Waters mówił, że Pell dzwonił tylko do ciotki; dotykał ust, wykonując gest blokujący. Jeżeli przesłuchiwany przyzna się do jednego czynu, często łatwiej go skłonić do przyznania się do innego przestępstwa.

– Powiem pani coś jeszcze o Pellu – rzekł Waters. – Każdy potwierdzi, że interesował się seksem i to bardzo. Chciał uprawiać seks przez telefon, a ja mu pozwalałem.

Ale Dance natychmiast zauważyła zachowanie odbiegające od wzorca, doszła więc do wniosku, że choć przyznaje się do winy, wyjawia prawdę o drobnym przestępstwie, ukrywając coś poważniejszego.

– Doprawdy? – spytała ostro, znów pochylając się bliżej. – A jak za nie płacił? Kartą kredytową? Za połączenia z numerem dziewięćset [2]?

Chwila milczenia. Waters nie przemyślał za dobrze kłamstwa; zapomniał, że za sekstelefon trzeba płacić.

– Nie mam na myśli tych numerów z ostatnich stron gazet. Pewnie źle się wyraziłem. Daniel dzwonił do jakiejś kobiety, którą znał. Chyba do niego pisała. Dostawał mnóstwo poczty. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Od fanów. Niech pani sobie wyobrazi. Taki ktoś jak on.

Dance przysunęła się nieco bliżej.

– Ale kiedy pan ich słuchał, nie chodziło o żaden seks, prawda?

– Nie, tylko… – Zdał sobie sprawę, że nic nie wspominał o podsłuchiwaniu rozmów. Było już jednak za późno. – Nie. Po prostu normalnie rozmawiali.

– Słyszał pan ich oboje?

– Tak. Byłem na trzeciej linii.

– Kiedy to było?

– Jakiś miesiąc temu, pierwszy raz. Potem rozmawiali jeszcze parę razy. Wczoraj też. Kiedy był w biurze.

– Czy numery są rejestrowane?

– Nie, rozmowy miejscowe nie.

– Ale numer zamiejscowy zostałby zarejestrowany.

Waters wbił wzrok w podłogę. Wyglądał żałośnie.

– Co takiego, Tony?

– Dałem mu kartę telefoniczną. Dzwoni się pod numer osiemset, wstukuje się kod, a potem właściwy numer.

Dance wiedziała, jak działają takie karty. Ustalenie numeru było niemożliwe.

– Naprawdę, musi mi pani uwierzyć. Nie zrobiłbym tego, gdyby nie informacje, jakie od niego dostałem… były ważne. Uratowały…

– O czym rozmawiali? – spytała życzliwym tonem. Nigdy nie można zachowywać się szorstko wobec przesłuchiwanego, który wyznał prawdę; należy go traktować jak nowego najlepszego przyjaciela.

– O zwykłych sprawach. Pamiętam, że mówili coś o pieniądzach.

– Co mówili?

– Pell pytał, ile udało się jej zebrać i odpowiedziała, że dziewięć tysięcy dwieście dolców. A on na to: „To wszystko?”.

Dość kosztowny seks przez telefon, pomyślała drwiąco Dance.

– Potem kobieta spytała o godziny widzeń, ale powiedział, że to nie dobry pomysł.

A więc nie życzył sobie jej odwiedzin. Nie chciał, by ktokolwiek widział ich razem.

– Nie domyśla się pan, skąd była ta kobieta?

– Wspominał Bakersfield. Wyraźnie powiedział: „Do Bakersfield”.

Kazał jej jechać do domu ciotki, zabrać młotek i podrzucić do studni.

– Jeszcze coś sobie przypominam. Opowiadała mu o kardynałach.

– Katolickich?

Odpowiedział jej śmiech, w którym brzmiała nuta rozpaczy.

– Nie, o ptakach. O kardynałach i kolibrach na podwórku. A potem o meksykańskim jedzeniu. „Meksykańskie jedzenie poprawia mi na strój”. Tak powiedziała.

– Słyszał pan w jej głosie jakiś charakterystyczny akcent?

– Nie zauważyłem.

– Miała wysoki czy niski głos?

– Chyba niski. Taki seksowny.

– Wydawała się inteligentna czy głupia?

– Jezu, nie mam pojęcia. – Sprawiał wrażenie zupełnie wyczerpanego.

– Tony, może mi pan powiedzieć coś jeszcze? Naprawdę nam zależy, żeby go złapać.

– Nic więcej nie przychodzi mi już do głowy. Przykro mi.

Przyjrzawszy mu się, uwierzyła, że naprawdę niczego więcej nie wie.

– Dobrze. Na razie chyba wystarczy.

Ruszył do wyjścia. Zatrzymał się przy drzwiach i obejrzał.

– Przepraszam, że tak się pogubiłem. Miałem ciężki dzień.

– Rzeczywiście dzień nie był dobry – zgodziła się. Strażnik przez chwilę stał bez ruchu przy drzwiach, wyglądając jak zbity pies. Nie doczekawszy się słów pocieszenia, ciężkim krokiem opuścił pokój.

Dance zadzwoniła do Carranea, który jechał do You Mail It, i przekazała mu informacje wydobyte od Watersa: że wspólniczka nie mówi z żadnym wyraźnym akcentem i ma niski głos. Te szczegóły mogły pomóc kierownikowi punktu usługowego przypomnieć sobie kobietę.

Następnie zadzwoniła do naczelniczki Capitoli, aby ją zawiadomić, co się stało. Kobieta milczała przez chwilę, a potem zdołała wykrztusić:

– Och.

Dance spytała, czy więzienie ma swojego informatyka. Kiedy okazało się, że tak, naczelniczka obiecała jej, że poleci mu przeszukać komputery w biurze administracyjnym i sprawdzić wszystkie wczorajsze połączenia z siecią oraz e-maile. Zadanie nie powinno być trudne, ponieważ personel nie pracował w niedzielę i Pell był przypuszczalnie jedyną osobą korzystającą z sieci – jeżeli istotnie wchodził do Internetu.

– Przykro mi – powiedziała Dance.

– Mhm, dziękuję.

Agentka nie miała na myśli samej ucieczki Pella, ale jeszcze jedną konsekwencję tego zdarzenia. Dance nie znała naczelniczki, lecz przypuszczała, że osoba nadzorująca superwięzienie musi być wyjątkowo zdolna i oddana swojej pracy. Było jej żal, że kariera tej kobiety w więziennictwie, podobnie jak kariera Tony’ego Watersa, wkrótce dobiegnie końca.

Rozdział 12

Jego najdroższa sprawiła się świetnie. Wypełniła jego instrukcje co do joty. Wydostała młotek z garażu ciotki w Bakersfield (jak u diabła Kathryn Dance na to wpadła?). Wytłoczyła na portfelu inicjały Roberta Herrona. Potem podrzuciła obydwa przedmioty do studni w Salinas. Zrobiła lont do bomby benzynowej (powiedziała, że instrukcja była równie prosta jak przepis na ciasto). Przygotowała torbę z nożem i kombinezonem ochronnym. Ukryła ubranie pod sosną.

Pell nie był jednak pewien, czy dziewczyna potrafi kłamać ludziom w oczy. Dlatego nie chciał, żeby po niego przyjeżdżała. Postarał się, by w chwili jego ucieczki znalazła się jak najdalej od gmachu sądu. Obawiał się, że gdyby zatrzymano ją na blokadzie drogi, zaczęłaby się jąkać i czerwienić i wszystko wyszłoby na jaw.

Prowadząc samochód bez butów (co uznał za dość dziwaczny zwyczaj), Jennie Marston uśmiechała się radośnie, bez przerwy mówiąc coś zmysłowym głosem. Pell zastanawiał się, czy uwierzyła w jego bajeczkę, że nie jest winien śmierci osób, które zginęły w sądzie. Ale odkąd zaczął nakłaniać ludzi do spełniania swojej woli, nie mógł się nadziwić, jak często porzucają umiejętność logicznego myślenia i instynkt samozachowawczy, ślepo wierząc we wszystko, w co chcieli – a raczej w to, w co on kazał im wierzyć.

Co wcale jednak nie oznaczało, że Jennie kupi każde jego słowo, a zważywszy na plany, jakie miał na kilka najbliższych dni. musiał ją uważnie obserwować i przekonać się, kiedy będzie skłonna go wspierać, a kiedy się zawaha.

Jechali krętą siecią bocznych dróg, unikając autostrad, gdzie mogły na nich czyhać blokady.

– Cieszę się, że tu jesteś – powiedziała niepewnie, kładąc dłoń na jego kolanie nieśmiałym, a jednocześnie pełnym desperacji gestem. Wiedział, co czuje: była rozdarta między chęcią gwałtownego ujawnienia uczuć wobec niego a obawą, by go nie spłoszyć. Na pewno nastąpi wybuch. U takich kobiet zawsze dochodzi do wybuchu. Och, Daniel Pell znał na wylot wszystkie Jennie Marston tego świata, wszystkie kobiety ochoczo ulegające czarowi złych chłopców. Jako notoryczny przestępca poznał je już przed wielu laty. Kiedy jesteś w barze i rzucasz mimochodem, że masz na koncie odsiadkę, większość kobiet wlepi w ciebie zdumione spojrzenie, potem wyjdzie do toalety i już nie wróci. Ale niektórym zrobi się mokro, gdy szepniesz im na ucho o zbrodni i pobycie w pudle. Uśmiechną się w szczególny sposób, nachylą bliżej i poproszą, żebyś opowiedział coś więcej o swojej mrocznej stronie.

Nawet gdyby chodziło o morderstwo – wszystko zależało od tego, jakich użyjesz słów.

A Daniel Pell potrafił ich używać.

Tak, Jennie była klasyczną wielbicielką złych chłopców. Trudno byłoby się tego domyślić z jej wyglądu – chudzina o prostych blond włosach i ładnej twarzy oszpeconej garbatym nosem, ubrana jak mamuśka z przedmieścia na koncercie Mary Chapin Carpenter.

Taki ktoś raczej nie pisałby do skazańców odsiadujących dożywocie w Capitoli.


Szanowny panie Danielu Pell,

Nie zna mnie Pan, ale widziałam reportaż o Panu na A &E i nie sądzę, żeby pokazano w nim całą prawdę. Kupiłam też i przeczytałam wszystkie książki o Panu, jakie udało mi się znaleźć, i uważam, że jest Pan fascynującym człowiekiem. Nawet jeżeli naprawdę zrobił Pan to, co mówią, na pewno wszystko wydarzyło się w wyjątkowych okolicznościach. Widziałam to w Pana oczach. Patrzył Pan w kamerę, ale czułam się, jakby patrzył Pan na mnie. Mam za sobą podobną historię jak Pan, to znaczy miałam takie same dzieciństwo (a raczej nie miałam), dlatego dobrze Pana rozumiem. Przeżywam zupełnie to samo. Gdyby Pan chciał, proszę do mnie napisać.

Z poważaniem Jennie Marston


Oczywiście nie była jedyna. Daniel Pell dostawał sporo poczty. Niektórzy chwalili go w listach, że zabił kapitalistę, inni potępiali za zamordowanie rodziny, niektórzy dawali mu rady, inni ich szukali. Dostawał też mnóstwo niedwuznacznych propozycji. Większość kobiet – i mężczyzn po kilku tygodniach rezygnowała z miłosnych podchodów, gdy do głosu dochodził rozsądek. Ale Jennie była uparta, a jej listy tchnęły coraz większą namiętnością.


Najukochańszy Danielu,

Dzisiaj jeździłam po pustyni. Niedaleko Obserwatorium Palomar, tam gdzie mają ten duży teleskop. Niebo było ogromne, zapadał zmierzch i zaczęły się pokazywać gwiazdy. Nie mogłam przestać o Tobie myśleć. O tym, jak mówiłeś, że nikt Cię nie rozumie i obwiniają Cię o rzeczy, których nie zrobiłeś, jak trudno Ci z tym żyć. Nikt nie potrafi spojrzeć głębiej i zobaczyć prawdy. Ja widzę. Sam nigdy byś tego nie powiedział, bo jesteś skromny, ale nikt nie widzi, jak doskonałym jesteś człowiekiem.

Zatrzymałam samochód, nie mogłam się powstrzymać, i zaczęłam się dotykać, robić wiesz co (na pewno wiesz, świntuchu!). Kochaliśmy się tam, Ty i ja, patrząc w gwiazdy. Piszę „ Ty i ja”, bo duchem byłeś tam ze mną. Danielu, zrobiłabym dla Ciebie wszystko…


Właśnie przez takie listy – zdradzające jej zupełny brak samokontroli i wyjątkową łatwowierność – Pell wybrał ją na wspólniczkę w zorganizowaniu ucieczki.

– Byłaś bardzo ostrożna, prawda? – zapytał. - Nikt nie namierzy forda?

– Nie. Ukradłam go spod restauracji. Pracował tam facet, z którym chodziłam dwa lata temu. Nie spaliśmy ze sobą, nic z tych rzeczy. – Do dała to za szybko, uznał więc, że spędzili mnóstwo czasu, bzykając się jak dwa króliczki. Niewiele go to obchodziło. – Kiedy tam byłam – ciągnęła – widziałam, że nikt nie zwraca uwagi na kasetkę parkingowych z kluczykami do samochodów. No i w piątek pojechałam tam autobusem i zaczekałam po drugiej stronie ulicy. Gdy parkingowi byli zajęci, wzięłam kluczyki. Wybrałam thunderbirda, bo ci, co nim przyjechali, właśnie weszli do środka i wiedziałam, że zostaną jakiś czas. Jechałam sto pierwszą jakieś dziesięć minut.

– Od razu przyjechałaś na miejsce?

– Nie, przenocowałam w San Luis Obispo – ale zapłaciłam gotówką, tak jak mówiłeś.

– I spaliłaś wszystkie wydruki e-maili? Zanim wyjechałaś?

– Mhm.

– To dobrze. Masz mapy?

– Mam. – Poklepała torebkę.

Obrzucił spojrzeniem jej ciało. Drobne piersi, chude nogi i tyłek. Długie blond włosy. Kobiety od razu dają ci znać, na ile możesz sobie z nimi pozwolić, i Pell nie miał wątpliwości, że wolno mu dotykać Jennie gdziekolwiek i kiedykolwiek zechce. Położył dłoń na jej karku. Był bardzo cienki i kruchy. Dziewczyna wydała dźwięk, który brzmiał ni mniej, ni więcej, tylko jak mruczenie.

Znów poczuł, jak rośnie w nim wielki balon.

Mruczenie też zaczęło się wzmagać.

Dłużej nie mógł już czekać.

Nie miał siły walczyć z rozdętą bańką.

– Zatrzymaj się tu, skarbie. – Wskazał drogę pod dębowym zagajnikiem. Wyglądała na podjazd opuszczonego domu stojącego pośrodku zarośniętej farmy.

Wcisnęła hamulec i skręciła w boczną drogę. Pell rozejrzał się wokół. Nie zauważył żywej duszy.

– Tutaj?

– To dobre miejsce.

Jego dłoń zsunęła się z jej szyi, muskając przód różowej bluzeczki. Chyba nowej. Domyślił się, że kupiła ją specjalnie dla niego.

Pell uniósł jej twarz i lekko przycisnął wargi do jej warg, nie otwierając ust. Pocałował ją, po czym się cofnął, by sama mogła się do niego przysunąć. Im bardziej ją prowokował, tym większe zdradzała zniecierpliwienie.

– Chcę cię poczuć w sobie – szepnęła, sięgając do tyłu. Usłyszał trzask zamka torebki. W jej ręce pojawiła się prezerwatywa.

– Mamy mało czasu, skarbie. Szukają nas.

Zrozumiała.

Mimo nawet najbardziej niewinnego wyglądu dziewczyny uwielbiające złych chłopców doskonale wiedzą, co robić (a Jennie Marston wcale nie wyglądała tak niewinnie). Rozpięła bluzkę, nachylając się nad fotelem i ocierając jego krocze miękkimi miseczkami biustonosza.

– Połóż się, kochanie. Zamknij oczy.

– Nie.

Zawahała się.

– Chcę cię widzieć – szepnął. Nigdy nie wolno dawać im więcej władzy niż to konieczne.

Zamruczała.

Rozpięła zamek jego szortów i pochyliła się.

Skończył już po kilku minutach. Tak jak przypuszczał, Jennie okazała się zdolna – los poskąpił jej talentów, korzystała więc z tych, które miała – i było miło, choć zamierzał znacznie podnieść stawkę, gdy znajdą się w zaciszu pokoju motelowego. Na razie jednak musiał się zadowolić tym. A ona… Pell wiedział, że jego szybki finał sprawił jej wystarczającą satysfakcję. Spojrzał jej w oczy.

– Jesteś cudowna, najdroższa. To było nadzwyczajne.

Odurzenie emocjami sprawiało, że nawet najbanalniejszy dialog z filmu porno brzmiałby w jej uszach jak miłosne wyznanie ze staroświeckiej powieści.

Och, Danielu. Usiadł, poprawiając ubranie.

Jennie zapięła bluzkę. Pell zerknął na różowy materiał, na haft, na metalowe wykończenie kołnierzyka. Zauważyła to.

– Podoba ci się?

– Ładna. – Popatrzył przez okno i rozejrzał się po polach. Nie przejmował się policją, bardziej skupiając się na Jennie. Zobaczył, że przygląda się bluzce.

– Strasznie różowa – powiedziała niepewnie. – Może za bardzo. Zobaczyłam ją w sklepie i pomyślałam, że sobie kupię.

– Nie, jest w porządku. Ciekawa.

Dopinając guziki, zerknęła na naszywane perełki, potem na haft i mankiety. Musiała chyba pracować przez cały tydzień, żeby na nią zarobić.

– Jak chcesz, później się przebiorę.

– Nie trzeba, jeżeli tak ci się podoba – odrzekł, ostrożnie dobierając ton głosu jak śpiewak, gdy zamierza wziąć trudną nutę. Jeszcze raz rzucił okiem na bluzkę, a potem nachylił się i pocałował Jennie w czoło – nie w usta oczywiście. Znów popatrzył na pole. – Powinniśmy już jechać dalej.

– Jasne. – Chciała, żeby powiedział jej coś jeszcze o bluzce. Co z nią jest nie tak? Czyżby nie lubił różowego? Może któraś z jego byłych miała taką samą? A może jej biust wydaje się w niej za mały?

Ale rzecz jasna nic nie powiedział.

Jennie uśmiechnęła się, kiedy dotknął jej nogi, po czym wrzuciła bieg. Wyjechała z powrotem na drogę, ostatni raz zerkając na bluzkę, a Pell już wiedział, że nigdy więcej jej nie włoży. Zamierzał dać jej do zrozumienia, że powinna ją wyrzucić; był niemal pewien, że to zrobi.

Paradoksalne było jednak to, że naprawdę dobrze w niej wyglądała, a bluzka nawet mu się podobała.

Ale subtelnie wyrażając swoją dezaprobatę i obserwując jej reakcję, mógł sprawdzić jej lojalność i przekonać się, w jakim stopniu będzie mu posłuszna.

Dobry nauczyciel zawsze pilnie śledzi postępy ucznia.

Michael O’Neil siedział w gabinecie Dance, kołysząc się na tylnych nogach krzesła i opierając buty o sfatygowany stolik. Była to jego ulubiona pozycja. (Z punktu widzenia kinezyki Dance przypisywała ten zwyczaj nerwowej energii i kilku innym czynnikom, których – ze względu na ich przyjaźń – wolała nie poddawać dogłębnej analizie).

Detektyw, TJ Scanlon i Dance wpatrywali się w telefon, z którego głośnika mówił do nich informatyk z więzienia Capitola.

– Pell rzeczywiście wchodził wczoraj do sieci, ale wygląda na to, że nie wysyłał żadnych e-maili – przynajmniej nie tym razem. Nie umiem powiedzieć, jak było wcześniej. Wczoraj tylko przeglądał strony WWW. Usunął adresy stron w przeglądarce, ale zapomniał o skasowaniu wyszukiwanych haseł. Wiem, czego szukał.

– Proszę mówić.

– Wpisał w Google „Alison” i „Nimue”. Szukał stron z obydwoma wyrazami, żeby mieć lepszy wynik.

Dance zapytała o pisownię słów.

– Potem wpisał jeszcze jedno hasło. „Helter Skelter”.

O’Neil i Dance wymienili zaniepokojone spojrzenia. Słowa były tytułem piosenki Beatlesów i obsesją Charlesa Mansona. Używał ich na określenie nadciągającej wojny rasowej w Ameryce. Tak samo zatytułowano też nagradzaną książkę o słynnym przywódcy sekty autorstwa prokuratora prowadzącego jego sprawę.

– Potem wszedł na stronę Visual-Earth. To coś takiego jak Google Earth. Można tam oglądać zdjęcia satelitarne prawie każdego miejsca na ziemi.

Świetnie, pomyślała Dance. Choć okazało się, że niekoniecznie. Nie było sposobu, by dokładniej ustalić, czego szukał.

– Równie dobrze mogły to być autostrady w Kalifornii jak Paryż, Key West albo Moskwa.

– A co to jest „Nimue”?

– Nie mam pojęcia.

– Czy to słowo coś oznacza w Capitoli?

– Nie.

– Pracuje tam jakaś Alison?

Bezcielesny głos informatyka odparł:

– Nie, ale być może uda mi się dowiedzieć, na jakie strony wchodził. Zależy, czyje tylko usunął, czy zupełnie wymazał. Jeżeli wymazał, to nic z tego. Ale jeżeli je tylko usunął, może da się je znaleźć gdzieś na wolnym miejscu twardego dysku.

– Będziemy wdzięczni za wszystko, co zdoła pan zrobić – powiedziała Dance.

Podziękowała mu i zakończyła rozmowę.

– TJ, sprawdź „Nimue”.

Palce agenta zastukały w klawiaturę. Gdy na ekranie wyświetliła się lista wyników, zaczął ją przewijać i po kilku minutach oznajmił:

– Setki tysięcy trafień. Zdaje się, że mnóstwo ludzi używa takiego nicka.

– Może to ktoś, kogo poznał przez Internet – odezwał się O’Neil. – Pseudonim. Albo prawdziwe nazwisko.

Patrząc w ekran, TJ ciągnął:

– Poza tym to nazwa handlowa. Co tu mamy: kosmetyki, sprzęt elektroniczny, hm, akcesoria erotyczne… Nigdy czegoś takiego nie widziałem.

– TJ! – rzuciła ostrym tonem Dance.

– Przepraszam. – Wrócił do listy wyników. – Ciekawe. Większość linków ma związek z królem Arturem.

– Tym od Okrągłego Stołu?

– Chyba tak. – Czytał dalej. – Nimue to imię Pani z Jeziora. Zakochał się w niej Merlin, ten czarodziej – miał sto ileś lat, a ona szesnaście. Nie zły temat do talk-show doktora Phila McGrawa, co? - Kontynuował lek turę. – Merlin nauczył ją czarów. Ach, i dała Arturowi magiczny miecz.

– Ekskalibur – powiedział O’Neil.

– Co? – zdziwił się TJ.

– Miecz. Ekskalibur. Nigdy o nim nie słyszałeś? – spytał detektyw.

– Nie, nie miałem w college’u przedmiotu „zmyślone nudziarstwa”.

– Uważam, że prawdopodobnie chodzi o osobę, którą próbował znaleźć. Sprawdź jeszcze raz „Nimue” razem z hasłami „Pell, Alison, Kalifornia, Carmel, Croyton”. Coś jeszcze?

– Może nazwiska tych kobiet – zasugerował O’Neil. – Rebecca Sheffield, Samantha McCoy i Linda Whitfield.

– Dobrze.

Po kilku minutach bębnienia w klawisze agent uniósł wzrok na Dance.

– Przykro mi, szefowo. Zero wyników.

– Sprawdź te hasła w VlCAP-ie, NCIC i innych większych bazach danych.

– Zrobi się.

Dance patrzyła na zapisane przez siebie słowa. Co oznaczały? Dlaczego Pell ryzykował wejście do sieci, żeby ich poszukać?

Helter Skelter, Nimue, Alison…

I co oglądał na Visual-Earth? Miejsce, w którym zamierzał się ukryć, dom, który chciał okraść?

– Co z analizą śladów z sądu? – spytała O’Neila.

Detektyw zajrzał do notatek.

– Żadnych konkretów. Prawie wszystko spłonęło albo się stopiło. Benzyna była w plastikowych butelkach po mleku zapakowanych do ta niej torby na kółkach. Można takie kupić w kilkunastu miejscach – w Wal-Mart, Target i podobnych sklepach. Ognioodporna torba i strój ochronny wyprodukowane przez Protection Equipment Inc. z New Jersey. Towar dostępny na całym świecie, ale najwięcej sprzedaje się w południowej Kalifornii.

– Do pożarów lasów?

– Do filmów. Dla kaskaderów. Jest kilkanaście sklepów. Tyko że nie wiele da się zrobić. Nie ma numerów seryjnych. Ani z torby, ani z kombinezonu nie udało się zdjąć żadnych odcisków palców. Dodatki w benzynie wskazują, że pochodziła z BP, ale nie można ustalić, z której stacji dokładnie. Lont domowej roboty. Sznurek nasączony wolnopalnymi chemikaliami. Nie da się określić źródła pochodzenia żadnej substancji.

– TJ, co z ciotką?

– Na razie zero wieści. Lada moment spodziewam się sygnału.

Zadzwonił telefon. Znów zgłosiła się Capitola. Naczelniczka sprowadziła więźnia, który, jak twierdził, miał jakieś informacje na temat Daniela Pella. Czy Dance chce z nim porozmawiać?

– Oczywiście. – Przełączyła aparat na głośnik. – Mówi agentka Dance. Jest ze mną detektyw O’Neil.

– Halo, tu Eddie Chang.

– Eddie – dodała naczelniczka – odsiaduje osiem lat za napad na bank. Trafił do Capitoli, bo bywa trochę… nieobliczalny.

– Dobrze znałeś Daniela Pella, Eddie? – zapytała Dance.

– Nie bardzo. Zresztą nikt go dobrze nie znał. Ale ja nie byłem dla niego… no, wie pani, żadnym zagrożeniem, no i jakby się przede mną bardziej otworzył.

– I masz o nim pewne informacje?

– Tak, proszę pani.

– Dlaczego nam pomagasz? odezwał się O’Neil.

– Za pół roku mogę mieć warunek. Jak wam pomogę, lepiej na tym wyjdę. To znaczy, jeżeli go znajdziecie. Bo jak nie, to chyba zaczekam w pudle, aż go złapiecie. Przecież chcę go sypać, nie?

– Czy Pell mówił o dziewczynach albo innych osobach za murami? – zapytał O’Neil. – Zwłaszcza o jakiejś kobiecie?

– Chwalił się, ile to miał kobiet. A umiał gość opowiadać. Jakbyśmy oglądali porno. Rany, uwielbialiśmy te historie.

– Pamiętasz jakieś imiona? Może mówił o Alison?

– O nikim nigdy nie wspominał.

Po tym, co powiedział Tony Waters, Dance podejrzewała, że Pell zmyśla opowieści o swoich podbojach łóżkowych – aby dzięki nim narzucać więźniom swoją wolę. Zapytała:

– A więc co chcesz nam powiedzieć?

– Chyba wiem, dokąd mógł uciec. – Dance i O’Neil wymienili spojrzenia. – Pod Acapulco. W górach jest takie miasteczko, Santa Rosario.

– Dlaczego tam?

– No więc było tak: jakiś tydzień temu siedzieliśmy i gadaliśmy o różnych bzdetach z nowym gościem, Felipem Riverą. Dostał podwójne dożywocie, bo jak buchnął komuś brykę, trochę zaświerzbiła go ręka i za szybko złapał za spluwę. Pell dowiedział się, że facet jest z Meksyku, no i zapytał o Santa Rosario. Rivera nic nie słyszał o tym miasteczku, ale Pellowi zależało, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Zaczął mówić o Santa Rosario, żeby odświeżyć tamtemu pamięć – że mają tam gorące źródło, że miasto jest daleko od dużych autostrad, a obok jest jakaś stroma góra… Ale Rivera nic sobie nie przypomniał. Pell dał spokój i zmienił temat. Dlatego pomyślałem sobie, że mógł tam prysnąć.

– Wcześniej wspominał o Meksyku? – spytała Dance.

– Może. Nie bardzo pamiętam.

– Zastanów się, Eddie. Powiedzmy pół roku, rok temu. Czy Pell kiedykolwiek mówił, dokąd jeszcze chciałby pojechać?

Chwila milczenia.

– Nie. Nigdy tak nie było, żeby Pell powiedział: wiesz, jest takie su per miejsce i muszę tam jechać, choćby nie wiem co.

– Może interesował się jakimś konkretnym miastem? Ciekawiło go jakieś miejsce?

Zaraz, faktycznie parę razy wspominał o tym mormońskim… Salt Lakę City?

– Nie, o stanie. Utah. Podobało mu się, że można tam mieć dużo żon.

Rodzina…

– Powiedział, że w Utah policja do niczego się nie przypieprza, bo stanem rządzą mormoni i nie lubią, jak FBI albo stanowi wtykają gdzieś nos. W Utah można robić, co się komu podoba.

– Kiedy o tym mówił?

– Nie wiem. Jakiś czas temu. W zeszłym roku. A potem może miesiąc temu.

Dance zerknęła na O’Neila, który skinął głową.

– Zaraz oddzwonimy. Możesz chwilę zaczekać?

Chang zaśmiał się w odpowiedzi.

– A gdzie niby miałbym iść?

Rozłączyła się, następnie zadzwoniła do Lindy Whitfield, a zaraz potem do Rebecki Sheffield. Żadna z kobiet nic nie wiedziała o zainteresowaniu Pella Meksykiem ani Utah. Gdy Dance spytała, co sądził o atrakcyjności poligamii u mormonów, Linda odparta, że nigdy o niej nie wspominał, a Rebecca parsknęła śmiechem.

– Pell lubił sypiać z kilkoma kobietami. To zupełnie co innego, niż gdyby miał się z nimi żenić. Naprawdę.

Dance i O’Neil poszli na górę do gabinetu Charlesa Overby’ego i poinformowali go o przypuszczalnych celach ucieczki Pella, a także o trzech wyszukiwanych przez niego hasłach i o wynikach analizy kryminalistycznej dowodów z miejsca pożaru.

– Acapulco?

– Nie. Jestem pewna, że to zmyłka. Pytał o miasteczko dopiero w zeszłym tygodniu i w obecności innych więźniów. To za proste. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się Utah. Ale zanim wyrobię sobie zdanie, muszę się więcej dowiedzieć.

– Postaw to na pierwszym miejscu, Kathryn – rzekł Overby. – Właśnie dzwonili z „New York Timesa”. – Odezwał się telefon. – Sacramento na dwójce, Charles – powiedziała jego asystentka. Overby westchnął i podniósł słuchawkę.

Dance i O’Neil wyszli, a gdy tylko znaleźli się korytarzu, zadzwonił telefon detektywa.

W drodze powrotnej kilka razy na niego zerkała. Wskaźniki emocji u Michaela O’Neila były niemal niedostrzegalne, lecz Dance odczytywała je bezbłędnie. Wywnioskowała, że telefonują w sprawie Juana Millara. Wyraźnie widziała, jak bardzo martwi się obrażeniami odniesionymi przez jednego ze swoich funkcjonariuszy. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio wyglądał na tak zatroskanego.

O’Neil rozłączył się i przekazał jej najnowsze wieści o Millarze: stan nie uległ poprawie, choć raz czy dwa detektyw odzyskał przytomność.

– Jedź do niego – poradziła.

– Jesteś pewna?

– Zajmę się wszystkim.

Dance wróciła do gabinetu, zatrzymując się na chwilę w sekretariacie, by nalać sobie kawy z ekspresu. Maryellen Kresbach ani słowem nie wspomniała o zostawionych dla niej wiadomościach, choć Dance wyczuła, że asystentka ma ochotę coś jej powiedzieć.

Dzwonił Brian…

Tym razem poczęstowała się ciastkiem z czekoladą, na które przedtem miała ochotę. Siadając za biurkiem, zadzwoniła do naczelniczki i Changa.

– Eddie, kontynuujmy. Chcę, żebyś opowiedział mi coś więcej o Pellu. Cokolwiek pamiętasz. Co mówił, co robił. Z czego się śmiał, co go denerwowało.

Chwila ciszy.

– Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. – Wydawał się zakłopotany.

– Mam myśl. Udawajmy, że ktoś zamierza umówić mnie na randkę z Pellem. Co byś mi o nim powiedział przed naszym spotkaniem?

– Randka z Danielem Pellem? Cholera, aż strach pomyśleć.

– Postaraj się, Amorze.

Rozdział 13

Dance usłyszała rechot żaby i odebrała telefon komórkowy. Dzwonił Ray Carraneo, meldując, że kierownik punktu You Mail It na San Benito Way w Salinas rzeczywiście przypomniał sobie wizytę pewnej kobiety mniej więcej tydzień temu.

– Tylko że niczego nie wysyłała, agentko Dance. Pytała o godziny przyjazdów samochodów różnych firm kurierskich. Powiedział jej, że najbardziej regularnie zatrzymuje się u niego Worldwide Express. Jak w zegarku. Nie zwróciłby na nią większej uwagi, gdyby kilka dni później nie zobaczył jej na ławce po drugiej stronie ulicy. Przypuszczam, że chciała sama sprawdzić godziny przyjazdów.

Niestety Carraneo nie mógł sporządzić elektronicznego portretu pamięciowego, ponieważ odwiedzając punkt, kobieta miała czapkę bejsbolową i ciemne okulary. Kierownik nie widział też jej samochodu.

Kiedy się rozłączyli, Dance znów zadała sobie w myślach pytanie, kiedy odnajdzie się ciało kuriera Worldwide Express.

Znowu przemoc, znowu śmierć, kolejna osierocona rodzina.

Skutki zbrodni mogą trwać wiecznie, tak samo jak fale bez końca rozchodzą się po powierzchni…

W chwili, gdy przypomniała sobie słowa Mortona Walkera, zadzwonił Michael O’Neil. Tak się złożyło, że miał dla niej wiadomość o losie kierowcy furgonetki.

Dance siedziała za kierownicą swojego forda taurusa.

Słuchała płynącej z odtwarzacza CD pieśni gospel w wykonaniu Fairfield Four w oryginalnym składzie, starając się nie myśleć o porannej masakrze w sądzie.

Im standing in the safety zonę…

Muzyka była wybawieniem Kathryn Dance. Dla niej policyjna robota nie polegała na ślęczeniu w laboratorium i przed monitorami komputerów. Dance pracowała z ludźmi. Musiała zespolić umysł i serce z myślami i emocjami innych, być jak najbliżej nich, aby wydobyć z nich prawdę, której nie chcieli przed nią odkryć. W trakcie przesłuchań, zazwyczaj trudnych i bolesnych, nieraz słyszała opowieści o straszliwych zbrodniach, pozostawiające trwałe ślady w jej pamięci.

Kiedy jej uszy wypełniały dźwięki harfy celtyckiej Alana Stivella lub żywiołowe melodie grupy Ska Cubano założonej przez Natty Bo i Beny Billy’ego czy surowe, brzęczące riffy Lightnin’ Hopkinsa, łatwiej było odciąć się od szokujących historii gwałcicieli, morderców i terrorystów, które uporczywie odtwarzała w myślach.

Dance zatraciła się w trzeszczących dźwiękach muzyki sprzed półwiecza.

Roli, Jordan, roli…

Pięć minut później zatrzymała się w kompleksie biurowców na północy Monterey, tuż przy Munras Avenue, i wysiadła z samochodu. Weszła do parterowego garażu w jednym z budynków, gdzie stała honda civic należąca do kuriera Worldwide Express – wóz miał otwarty bagażnik, a klapa była wymazana krwią. Obok stał O’Neil i policjant z miejskiej.

Towarzyszył im ktoś jeszcze.

Był to Billy Gilmore, kierowca furgonetki, którego Dance uznała już za kolejną ofiarę Pella. Ku jej zdumieniu, odnalazł się cały i zdrowy.

Krępy mężczyzna miał parę sińców i duży opatrunek na czole – zasłaniający rozcięcie, z którego prawdopodobnie pochodziła krew na samochodzie – okazało się jednak, że obrażenia nie są dziełem Pella; Gilmore sam się skaleczył, usiłując przyjąć wygodną pozycję w bagażniku.

– Nie próbowałem się wydostać. Za bardzo się bałem. Ale ktoś chyba mnie usłyszał i wezwał policję. Pell powiedział, że mam tam siedzieć trzy godziny. Gdybym wyszedł wcześniej, groził, że zabije moją żonę i dzieci.

– Nic im się nie stało – zapewnił Dance O’Neil. – Daliśmy im ochronę. – Zrelacjonował opowieść Billy’ego o porwaniu furgonetki i kradzieży hondy. Kierowca potwierdził, że Pell był uzbrojony.

W co był ubrany?

– Chyba w szorty, wiatrówkę i bejsbolówkę. Nie wiem. Naprawdę miałem pietra.

O’Neil przekazał nowe szczegóły rysopisu funkcjonariuszom na blokadach i zespołom poszukiwawczym.

W rozmowie z Billym Pell nie wspomniał ani słowem, dokąd się wybiera, lecz bardzo precyzyjnie wskazał mu drogę do garażu.

– Dobrze wiedział, gdzie to jest i że w garażu nikogo nie będzie.

Sprawdziła to zapewne wspólniczka. Umówiła się tu z Pellem i prawdopodobnie razem wyruszyli w drogę do Utah.

– Pamięta pan coś jeszcze? – spytała.

Billy odrzekł, że gdy Pell zatrzasnął klapę bagażnika, znów usłyszał jego głos.

– Ktoś z nim był?

– Nie, był sam. Chyba dzwonił. Miał mój telefon.

– Pański telefon? – zdziwiła się Dance, zerkając na O’Neila, który natychmiast zadzwonił do biura szeryfa i polecił technikom skontaktować się z operatorem sieci komórkowej kuriera, aby namierzyli aparat.

Dance pytała Billy’ego, czy zrozumiał, co mówił Pell.

– Nie. Słyszałem tylko, jak coś mamrotał.

Zadzwoniła komórka O’Neila. Detektyw słuchał przez chwilę, po czym poinformował Dance:

– Nic z tego. Albo zniszczył telefon, albo wyjął baterię. Nie mogą znaleźć sygnału.

Dance rozejrzała się po garażu.

– Musiał go gdzieś wyrzucić. Miejmy nadzieję, że niedaleko. Ktoś powinien przeszukać kubły na śmieci – i studzienki ściekowe na ulicy.

– I krzaki – dodał O’Neil, wydając polecenia dwóm zastępcom szeryfa.

Dołączył do nich TJ.

– A więc naprawdę tu był. Szefowo, może jestem głupi, ale gdybym się wybierał do Utah, na pewno nie jechałbym tędy.

Bez względu na to, czy Pell rzeczywiście zamierzał schronić się w Utah, przystanek w centrum Monterey stanowił prawdziwą zagadkę. Miasto było nieduże, musiał się więc liczyć z niebezpieczeństwem, że ktoś go rozpozna, poza tym stąd miał znacznie mniej dróg ucieczki, niż gdyby pojechał na wschód, północ czy południe. Wybór miejsca spotkania ze wspólniczką był ryzykownym, ale znakomitym ruchem. Monterey było ostatnim miejscem, gdzie się go spodziewano.

Nurtowała ją jeszcze jedna kwestia.

– Billy, muszę pana o coś spytać. Jak to się stało, że pan żyje?

– Bo… prosiłem go, żeby nie robił mi krzywdy. Błagałem prawie na kolanach. To było żenujące.

Kłamał. Dance nie potrzebowała nawet wzorca jego typowego zachowania, by zobaczyć cały katalog oznak stresu. Gilmore odwrócił wzrok, czerwieniąc się.

– Muszę znać prawdę. Może się okazać bardzo ważna – naciskała go.

– Naprawdę, płakałem jak dziecko. Chyba zrobiło mu się mnie żal.

– Pellowi nigdy w życiu nie było żal żadnego człowieka – rzekł O’Neil.

– Proszę mówić dalej – powiedziała cicho Dance.

– No dobrze… – Kurier przełknął ślinę, a jego twarz oblała się purpurą. – Zawarliśmy układ. Chciał mnie zabić. Na pewno chciał. Powie działem, że jeżeli daruje mi życie… – Jego oczy wypełniły się łzami. Trudno było patrzeć na jego nieszczęsną minę, ale Dance musiała zrozumieć, czym się kierował Pell i dlaczego ten człowiek żył, mimo że dwaj inni w podobnych okolicznościach zginęli.

– Proszę mówić – powtórzyła.

– No więc powiedziałem, że zrobię wszystko, jeżeli daruje mi życie. Myślałem, że każe mi oddać pieniądze czy coś takiego. Ale chciał, że bym… zobaczył zdjęcie mojej żony, spodobała mu się i kazał… kazał mi opowiedzieć, co ze sobą robimy. Rozumie pani, chodziło mu o sprawy intymne. – Wbił wzrok w betonową posadzkę garażu. – Chciał znać szczegóły, dokładnie wszystko.

– Coś jeszcze? – Dance nie dawała za wygraną.

– Nie, nic więcej. Okropnie było mi wstyd.

– Billy, proszę mi powiedzieć.

Stał ze spuszczoną głową, bliski płaczu. Zaczęła mu drżeć broda.

– Co?

Głęboki wdech.

– Wziął mój numer telefonu. I powiedział, że niedługo zadzwoni do mnie wieczorem. Za miesiąc albo za pół roku. Nie wiadomo kiedy. A kiedy zadzwoni, miałem iść z żoną do sypialni. I, rozumie pani… – Słowa uwięzły mu w gardle. – Miałem zostawić odłożoną słuchawkę, że by mógł nas słuchać. Powiedział mi, co Pam miała do mnie mówić.

Dance zerknęła na O’Neila, który wolno wypuścił powietrze.

– Złapiemy go, zanim do tego dojdzie.

Kurier otarł twarz.

– O mało co nie powiedziałem mu: „Nie, skurwielu. Już lepiej mnie zabij”. Ale nie potrafiłem.

– Niech pan wraca do rodziny. I proszę na jakiś czas wyjechać z miasta.

– Prawie mu to powiedziałem. Naprawdę.

Sanitariusz odprowadził go do karetki.

– Co tu jest grane? – szepnął O’Neil.

Powiedział głośno to, co pomyślała Dance.

– Detektywie, mam telefon zawołał jeden z zastępców szeryfa, podchodząc do nich. – Był w kuble na śmieci kawałek dalej. Bateria była w innym, po drugiej stronie ulicy.

– Dobra robota – pochwalił O’Neil.

Dance wzięła od TJ-a parę lateksowych rękawiczek, naciągnęła je i włożyła baterię do aparatu. Włączyła telefon, po czym wyświetliła listę ostatnich rozmów. Nie było żadnych połączeń przychodzących, lecz od ucieczki z sądu dzwoniono z niego pięć razy. Podała numery O’Neilowi, który ponownie skontaktował się ze swoimi technikami. Zaczęli je po kolei sprawdzać.

Pierwszy był fikcyjny; nie miał nawet prawdziwego prefiksu – co oznaczało, że Pell nie rozmawiał z żadnym wspólnikiem w sprawie rodziny Billy’ego. Chciał go po prostu zastraszyć i zmusić do posłuszeństwa.

Drugi i trzeci raz dzwoniono pod inny numer – jak się okazało, był to telefon komórkowy na kartę. W tym momencie aparat nie działał, prawdopodobnie został zniszczony; operator nie potrafił zlokalizować sygnału.

Z dwoma ostatnimi połączeniami mieli więcej szczęścia. Najpierw Pell dzwonił do informacji, pod 555-1212. Numer kierunkowy wskazywał na Utah. Ostatni numer na liście – który przypuszczalnie podano mu w biurze – należał do kempingu samochodowego pod Salt Lakę City.

– Bingo – rzekł TJ.

Dance zadzwoniła tam, przedstawiła się i zapytała, czy czterdzieści minut temu ktoś do nich telefonował. Kobieta odparła, że tak, dzwonił jakiś człowiek z Missouri, który jechał na zachód i chciał się dowiedzieć, ile kosztuje tygodniowe parkowanie małego winnebago.

– Czy o tej porze dzwonił ktoś jeszcze?

– Moja matka i dwoje naszych gości z jakąś skargą. To wszystko.

– Ten człowiek z Missouri powiedział, kiedy przyjedzie?

– Nie.

Dance podziękowała kierowniczce kempingu i poprosiła ją, aby natychmiast zadzwoniła, gdyby mężczyzna skontaktował się z nią ponownie. Następnie przekazała O’Neilowi i TJ-owi uzyskane od niej informacje i zadzwoniła do policji stanowej Utah – przyjaźniła się z kapitanem z Salt Lakę City, któremu wyjaśniła sytuację. Policja z Utah miała natychmiast wysłać na kemping zespół obserwacyjny.

Oczy Dance spoczęły na nieszczęśliwym kurierze, który znów patrzył w podłogę. Było jej go żal; wiedziała, że do końca życia będą go prześladować wspomnienia dzisiejszych okropności – nie samego porwania, ale upokorzenia, jakiego doznał od Pella.

Pomyślała o Mortonie Walkerze; wprawdzie Billy uszedł z życiem, mimo to był kolejną ofiarą Daniela Pella.

– Mam powiedzieć Overby’emu o Utah? – zapytał TJ. – Będzie chciał puścić wiadomość w obieg.

Przeszkodził im dzwonek telefonu.

– Zaczekaj – poleciła agentowi Dance i odebrała. Dzwonił informatyk z więzienia Capitola. Młody człowiek z przejęciem oznajmił jej, że udało mu się znaleźć jedną ze stron internetowych odwiedzonych przez Pella. Miała związek z wyszukiwaniem hasła „Helter Skelter”.

– Sprytnie to zrobił – rzekł informatyk. – Nie sądzę, żeby w ogóle interesowało go to hasło. Chciał znaleźć stronę forum, gdzie użytkownicy umieszczają wiadomości na temat zbrodni i morderstw. Nazywa się „Zabójstwo” i jest podzielone na różne wątki, w zależności od rodzaju zbrodni. Jeden na przykład ma tytuł „Efekt Bundy’ego”, od Teda Bundy’ego, i dotyczy seryjnych morderców. „Helter Skelter” jest poświęcony mordom rytualnym. Znalazłem wiadomość napisaną w sobotę i wydaje mi się, że była przeznaczona dla Pella.

– Na wszelki wypadek nie wpisał adresu strony bezpośrednio do przeglądarki – zauważyła Dance. – Żeby utrudnić nam jej zna lezienie.

– Zgadza się. Wolał skorzystać z wyszukiwarki.

– Pomysłowo. Może pan się dowiedzieć, kto napisał wiadomość?

– Była anonimowa. Nie da się namierzyć autora.

– Co w niej było napisane?

Odczytał jej krótką notkę, długości zaledwie paru linijek. Nie było wątpliwości, że adresatem miał być Pell; podano w niej ostatnie szczegóły planu ucieczki. Autor dodał coś jeszcze, ale słuchając ostatniego zdania, Dance zdziwiona pokręciła głową. Końcówka nie miała żadnego sensu.

– Przepraszam, może pan powtórzyć?

Spełnił prośbę.

– W porządku – powiedziała Dance. – Jestem panu bardzo wdzięcz na. Proszę mi przesłać kopię. – Podała mu swój adres e-mailowy.

– Gdybym mógł jeszcze w czymś pomóc, proszę dać mi znać.

Dance rozłączyła się i milczała przez chwilę, starając się pojąć znaczenie wiadomości. O’Neil zauważył jej minę i nie niepokoił jej pytaniami.

Po namyśle podjęła decyzję. Zadzwoniła do Charlesa Overby’ego i powiedziała mu o kempingu w Utah. Szef ucieszył się z nowiny; wreszcie miał coś konkretnego dla dziennikarzy.

Potem, wracając myślą do rozmowy z Eddiem Changiem o wyimaginowanej randce z Pellem, zadzwoniła do Reya Carranea, by przydzielić mu następne zadanie. Zastanawiając się nad sensem jej prośby, młody agent rzekł niepewnie:

– Oczywiście, agentko Dance. Chyba.

Nie miała mu tego za złe; zadanie było, najoględniej mówiąc, dosyć niekonwencjonalne.

– Na jednej nodze – dodała.

– Mhm.

Domyśliła się, że nie zrozumiał.

– Pospiesz się.

Rozdział 14

Zamówimy cytary. – Dobrze – zgodziła się Jennie. – A co to jest?

– Takie małe rybki. Podobne do anchois, ale mniej słone. Zamówi my kanapki. Mam ochotę na dwie. Chcesz dwie?

– Tylko jedną, kochanie.

– Trzeba je skropić octem. Stoi na stolikach.

Jennie i Pell byli w Moss Landing, na północ od Monterey. Od strony lądu na niebie rysowały się masywne sylwetki bliźniaczych kominów elektrowni Duke Power. Po drugiej stronie autostrady znajdował się skrawek lądu, właściwie wyspa, na którą można się było dostać tylko mostem. Na piaszczystym pasie ziemi rozlokowały się serwisy łodzi, port oraz obszerna, masywna budowla, w której właśnie siedzieli Pell i Jennie: „Jack’s Seafood”. Firma działała od siedemdziesięciu pięciu lat. Przy odrapanych i poplamionych stolikach zasiadali John Steinbeck, Joseph Campbell i Henry Miller – a także najsławniejsza dama z Monterey, Flora Woods – spierając się, śmiejąc i pijąc aż do zamknięcia lokalu, a czasem znacznie dłużej.

Dziś pod nazwą „Jack’s Seafood” kryła się ogromna restauracja oraz firma prowadząca połów i sprzedaż ryb. Dawna cyganeria odeszła i zapanowała tu spokojniejsza atmosfera niż w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, lecz za to lokal pokazywano w Food Channel.

Pell pamiętał go z czasów, gdy mieszkali niedaleko stąd, w Seaside. Rodzina rzadko jadała poza domem, ale lubił wysyłać Jimmy’ego albo Lindę po kanapki z cytarami, frytki i sałatkę cole-slave. Uwielbiał ich kuchnię i naprawdę się cieszył, że restauracji nie zamknięto.

Miał parę spraw do załatwienia w okolicy, liczył się jednak z niewielkim opóźnieniem – musiał się dobrze przygotować, znaleźć pewne informacje. Poza tym umierał z głodu, a po namyśle doszedł do wniosku, że może zaryzykować i pojawić się w publicznym miejscu. Policja na pewno nie będzie szukać dwojga niewinnych turystów – zwłaszcza tutaj, skoro już uwierzyła, że Pell jest w połowie drogi do Utah. Dowiedział się tego z komunikatu w radiu, przekazanego przez jakiegoś nadętego dupka Charlesa Overby’ego.

W restauracji można było usiąść na tarasie, skąd roztaczał się widok na zatokę i łodzie rybackie, lecz Pell wolał zostać w środku i mieć na oku drzwi. Ostrożnie usiadł przy stoliku, powstrzymując chęć, by poprawić uwierający go pistolet tkwiący za paskiem z tyłu. Jennie zajęła miejsce obok, przyciskając nogę do jego kolana.

Pell pociągnął łyk mrożonej herbaty. Zerknął na Jennie i zauważył, że dziewczyna przygląda się obrotowej tacy pełnej wielkich ciastek.

– Masz ochotę na deser po lunchu?

– Nie, kochanie. Nie wyglądają na smaczne.

– Nie? – Jemu na pewno nie wydawały się smaczne; Pell nie przepadał za słodyczami. Ale to były naprawdę olbrzymie kawały ciasta. W Capitoli za jeden taki dało się wytargować cały karton papierosów.

– To sam cukier, biała mąka i przyprawy. Syrop kukurydziany i tania czekolada. Ładnie wyglądają i są słodkie, ale poza tym nijakie.

– Nie pieczesz takich w swojej firmie?

– Nie, nie, nigdy. – Mówiła z ożywieniem, wskazując głową piramidę ciast. – Ludzie jedzą dużo tego paskudztwa, bo nie potrafią się zadowolić i chcą więcej. A ja robię ciasto czekoladowe w ogóle bez mąki. Z czekolady, cukru, mielonych orzechów, wanilii i żółtek. Wierzch polewam odrobiną galaretki malinowej. Wystarczy kilka kęsów i człowiek jest szczęśliwy.

– Brzmi całkiem nieźle. – Pomyślał, że ciasto musi smakować ohydnie. Ale Jennie opowiadała mu o sobie, a ludzi zawsze należy do tego zachęcać. Niech gadają, niech się upajają własnymi słowami. Wiedza jest groźniejszą bronią od noża. – Tym się przede wszystkim zajmujesz? Pieczeniem?

– Pieczenie lubię najbardziej, bo mam wtedy największą kontrolę. Wszystko robię sama. Przy innych potrawach część dania przygotowują inni.

Lubi kontrolę, pomyślał. Ciekawe. Odnotował ten fakt w pamięci.

– Czasami podaję do stołu. Wtedy dostaję napiwki.

– Założę się, że duże.

– To zależy, nieraz się trafia.

– Lubisz tę pracę?… Z czego się śmiejesz?

– Po prostu… nie wiem, kiedy ostatni raz ktoś – to znaczy chłopak – Pytał mnie, czy lubię swoją pracę… Jasne, fajnie jest podawać. Czasami udaję, że wcale nie jestem w pracy, tylko sama wydaję przyjęcie i obsługuję swoich przyjaciół i rodzinę.

Za oknem zobaczył krążącą głodną mewę, która po chwili niezgrabnie przysiadła na palu, szukając resztek jedzenia. Pell zapomniał już, jakie to wielkie ptaki.

Jennie ciągnęła:

– Na przykład kiedy piekę tort weselny. Czasami wydaje mi się, że w życiu liczą się właśnie takie małe radości. Człowiek się cieszy, że zrobił świetny tort, który wszystkim smakuje. Och, to nie trwa wiecznie, ale w końcu jakie szczęście trwa wiecznie?

Słuszna uwaga.

– Nigdy nie wezmę do ust ciasta, które upiekł ktoś inny.

Zaśmiała się.

– Weźmiesz, weźmiesz, ukochany. Ale cieszę się, że to powiedziałeś. Dziękuję.

Ostatnie słowa zabrzmiały dojrzale. Jak gdyby wypowiedziała je osoba mająca kontrolę nad przebiegiem rozmowy. Pell poczuł, że został zepchnięty do defensywy. Taka sytuacja bardzo mu się nie podobała, więc zmienił temat.

– Mam nadzieję, że polubisz cytary. Ja je uwielbiam. Chcesz jeszcze mrożonej herbaty?

– Nie, dziękuję. Wystarczy mi, że siedzisz obok mnie. Niczego więcej nie chcę.

– Popatrzmy na mapy.

Otworzyła torebkę. Rozłożyła jedną z map, a Pell zaczął ją oglądać, zauważając zmiany, jakie zaszły na półwyspie w ciągu minionych ośmiu łat. Na chwilę przerwał studiowanie, skupiając się na jakimś dziwnym odczuciu. Nie potrafił go nazwać. Wiedział tylko, że jest naprawdę przyjemne.

Wreszcie uświadomił sobie, co to jest: cieszył się z wolności.

Skończyło się osiem lat odosobnienia, życia pod kontrolą innych, i Pell mógł rozpocząć nowy rozdział. Po wykonaniu zadań, jakie go tu czekały, będzie mógł wyjechać na zawsze i założyć nową Rodzinę. Rozejrzał się po restauracji, patrząc na pozostałych klientów i koncentrując uwagę na kilku osobach: na nastolatce siedzącej dwa stoliki dalej w towarzystwie rodziców, pochylonych w milczeniu nad talerzami, jak gdyby rozmowa była dla nich męczarnią. Przypuszczał, że potrafiłby bez trudu omamić pulchną dziewczynkę, gdyby spotkał ją samą w salonie gier albo Starbucksie. W ciągu najwyżej dwóch dni udałoby mu się ją przekonać, że może bezpiecznie wsiąść z nim do samochodu.

Przy barze siedział młody mężczyzna wyglądający na około dwadzieścia lat (odmówiono mu piwa, gdy oświadczył, że „zapomniał” dowodu tożsamości). Miał tatuaże – głupie rysunki, których dziś prawdopodobnie żałował – a nędzne ubranie i lunch złożony tylko z zupy świadczyły o kłopotach finansowych. Przebiegał spojrzeniem po sali, zatrzymując wzrok na każdej kobiecie i dziewczynie powyżej szesnastu lat. Pell doskonale wiedział, co wystarczyłoby zrobić, by w ciągu paru godzin zwerbować chłopaka.

Zauważył też młodą matkę – samotną, jeżeli brak obrączki dowodził prawdy. Siedziała zgarbiona i przygnębiona – oczywiście kłopoty z mężczyzną. Prawie nie zwracała uwagi na dziecko w wózku obok. Ani razu na nie nie spojrzała i nie daj Bóg, żeby zaczęło płakać; kobieta szybko straciłaby cierpliwość. Za rozgoryczoną miną i rezygnacją malującą się w oczach kryła się jakaś smutna historia, ale Pella zupełnie nie obchodziły jej przeżycia. Interesujący był tylko fakt, że z dzieckiem łączy ją bardzo krucha więź. Pell wiedział, że gdyby nakłonił kobietę, aby się do nich przyłączyła, mógłby wkrótce rozdzielić matkę i dziecko, i sam zostać ojcem.

Przypomniał sobie baśń, którą czytała mu ciotka Barbara, gdy mieszkał u niej w Bakersfield: historię o grającym na piszczałce Szczurołapie z Hameln, który uwolnił średniowieczne miasto w Niemczech od plagi szczurów, a kiedy mieszkańcy odmówili mu zapłaty, wywabił z domów dzieci, które tańcząc, podążyły za nim za mury miasta. Legenda wywarła na Pellu duże wrażenie i zapadła mu w pamięć. Już jako dorosły dowiedział się więcej o tym wydarzeniu. Fakty przedstawiały się inaczej niż w popularnej wersji braci Grimm. Prawdopodobnie nie było żadnych szczurów ani niezapłaconego rachunku; dzieci po prostu zniknęły z Hameln i nigdy ich nie odnaleziono. Zniknięcie – a także obojętna podobno reakcja rodziców - pozostało tajemnicą.

Według jednej z hipotez dzieci zapadły na chorobę wywołującą spazmy przypominające taniec i wyprowadzono je z miasta, ponieważ dorośli bali się zarażenia. Według innej Szczurołap stanął na czele pielgrzymki, podczas której dzieci zginęły na skutek jakiejś klęski żywiołowej albo konfliktu zbrojnego.

Była jednak jeszcze jedna teoria, którą Pell wolał od innych. Mówiła, że dzieci opuściły rodziców z własnej woli, wyruszając ze Szczurołapem do Europy Wschodniej, którą wówczas kolonizowano, i tam się osiedliły, a on został ich przywódcą sprawującym władzę absolutną. Pellowi bardzo podobała się myśl, że ktoś potrafił odebrać rodzinom kilkadziesięcioro – według niektórych ponad setkę – dzieci i został ich przybranym ojcem. Cóż to za wrodzony talent musiał mieć Szczurołap albo jak udało mu się posiąść tak wspaniałe umiejętności?

Z rozmyślań wyrwała go kelnerka, która przyniosła im lunch. Wzrok Pella prześliznął się po jej biuście, lecz zaraz zatrzymał się na jedzeniu.

– Wygląda pysznie, ukochany – oświadczyła Jennie, spoglądając na talerz.

Pell podał jej buteleczkę.

– Musisz je skropić octem słodowym. Wystarczy odrobina.

– Dobrze.

Jeszcze raz obrzucił restaurację krótkim spojrzeniem: popatrzył na naburmuszoną dziewczynkę, podenerwowanego chłopaka, samotną matkę o nieobecnym wyrazie twarzy… Oczywiście nie zamierzał ich teraz uwodzić. Po prostu zachwycała go świadomość, że otwiera się przed nim tyle możliwości. Kiedy tylko wszystko się uspokoi, za jakiś miesiąc, znów ruszy na łowy – w salonach gier, Starbucksach i McDonaldach, w parkach, w kampusach i na szkolnych boiskach.

Szczurołap z Kalifornii…

Daniel Pell skupił uwagę na kanapkach i zabrał się do jedzenia.

Samochody pędziły na północ autostradą numer jeden.

Michael O’Neil siedział za kierownicą nieoznakowanego forda biura szeryfa, mając obok siebie Kathryn Dance. TJ jechał taurusem należącym do CBI, a za nimi podążały dwa radiowozy policji Monterey. Stanowa także miała im przysłać kilka samochodów, a z najbliższego miasta, Watsonville, na południe ruszył już patrol.

O’Neil jechał prawie sto dwadzieścia na godzinę. Poruszaliby się szybciej, lecz ruch był zbyt duży, a na niektórych odcinkach droga zwężała się do dwóch pasów. Poza tym nie włączyli syren, używali tylko świateł ostrzegawczych.

Dance miała wątpliwości, czy Pell rzeczywiście zamierza uciec do Utah. Intuicja podpowiadała jej, że – podobnie jak Meksyk – jest to fałszywy trop, zwłaszcza kiedy Rebecca i Linda oznajmiły, że Pell nigdy nie wspominał o Utah, oraz gdy znaleźli telefon komórkowy wyrzucony bardzo niedaleko samochodu kuriera Worldwide Express. Co najważniejsze, przeżył kurier, który opowiedział policji o zabranym telefonie i przeprowadzonej przez Pella rozmowie. Pretekstem do darowania życia Billy’emu mogła być chęć wciągnięcia go w perwersyjną grę, lecz Dance uznała, że żaden uciekinier z więzienia, nawet o najdziwniejszych upodobaniach erotycznych, nie marnowałby czasu na takie zabawy.

Potem jednak skontaktował się z nią informatyk z Capitoli i przeczytał jej wiadomość umieszczoną przez wspólniczkę na internetowym forum „Zabójstwo” w wątku „Helter Skelter”.

Paczka będzie na miejscu około 9.20. Samochód WWE przyjeżdża na San Benito o 9.30. Pomarańczowa wstążka na sośnie. Spotkamy się przed umówionym sklepem.

Tak brzmiała pierwsza część wiadomości, potwierdzająca plan ucieczki. Dance zdziwiło jednak ostatnie zdanie.

Pokój przygotowany, sprawdzam miejsca w okolicy Monterey, o które prosiłeś.

Twoja najdroższa.

Co świadczyło, ku zdumieniu wszystkich, że Pell mógł się zatrzymać niedaleko.

Dance i O’Neil nie potrafili odgadnąć powodu takiej decyzji. Wydawała się szaleństwem. Ale jeśli rzeczywiście został, Dance postanowiła sprawić, by nabrał pewności siebie i uznał, że nie musi się kryć. Dlatego zrobiła coś, czego nie uczyniłaby w innych okolicznościach. Wykorzystała Charlesa Overby’ego. Wiedziała, że gdy powie mu o Utah, szef natychmiast pobiegnie z tym do dziennikarzy i ogłosi, że poszukiwania koncentrują się teraz na drogach prowadzących na wschód. Miała nadzieję, że usłyszawszy komunikat, Pell poczuje się bezpiecznie i postanowi się pokazać.

Tylko gdzie?

Liczyła, że odpowiedź na to pytanie kryje się w informacjach uzyskanych od Eddiego Changa, któremu Daniel Pell czasem napomyka! o swoich zainteresowaniach i pragnieniach. Chang twierdził, że znaczące miejsce zajmuje w nich seks, co mogło oznaczać, że Pell skieruje kroki do salonów masażu albo agencji towarzyskich, lecz na półwyspie działało niewiele przybytków tego rodzaju. Poza tym Dance podejrzewała, że jego potrzeby w tej dziedzinie zaspokaja wspólniczka.

– Co jeszcze? – pytała Changa.

– Aha, coś sobie przypomniałem. Jedzenie.

Daniel Pell był podobno amatorem owoców morza, a zwłaszcza małych rybek zwanych cytarami. Kilka razy wspominał, że na środkowym wybrzeżu jest tylko kilka restauracji, gdzie potrafią je przyrządzić, jak należy, a miał jasno określone wymagania i nie uznawał innych sposobów przygotowania ryby. Dance zapisała nazwy restauracji zapamiętane przez Changa. Podczas pobytu Pella w więzieniu trzy z nich już zamknięto, ale działała jeszcze jedna na Fisherman’s Wharf w Monterey i jedna w Moss Landing.

Na tym właśnie polegało niekonwencjonalne zadanie, jakie Dance Przydzieliła agentowi Carraneo: miał zadzwonić do obu restauracji – oraz innych na środkowym wybrzeżu specjalizujących się w podobnym menu – i zawiadomić je o zbiegłym więźniu, który mógł się zjawić w lokalu w towarzystwie szczupłej blondynki.

Szanse były znikome i Dance nie spodziewała się, by plan przyniósł jakikolwiek skutek. Ale Carraneo właśnie dostał sygnał od kierownika „Jack’s Seafood”, znanej restauracji na wybrzeżu Moss Landing. Na sali siedziało dwoje gości, którzy jego zdaniem zachowywali się podejrzanie – podczas gdy większość klientów przebywała na tarasie, para zajęła stolik wewnątrz, a mężczyzna cały czas obserwował drzwi wejściowe. Był gładko ogolony i miał czapkę oraz okulary przeciwsłoneczne, nie można więc było stwierdzić, czy to naprawdę Pell. Kobieta, też w czapce i ciemnych szkłach, miała najprawdopodobniej jasne włosy. Wiek obojga zgadzał się z rysopisem poszukiwanych.

Dance zadzwoniła do kierownika restauracji, pytając, czy ktoś mógłby się dowiedzieć, jakim samochodem przyjechała tajemnicza para. Kierownik nie miał pojęcia. Ale parking nie był zbyt zatłoczony, więc jeden z pomocników kelnera wyszedł z sali i po hiszpańsku podał Dance numery rejestracyjne wszystkich stojących tam samochodów.

Po szybkim sprawdzeniu danych w ewidencji wydziału komunikacji okazało się, że turkusowy ford thunderbird został w zeszły piątek skradziony – choć, co ciekawe, nie w okręgu Monterey, ale w Los Angeles.

Może to był fałszywy alarm. Dance postanowiła tam jednak pojechać; w najgorszym razie zatrzymają złodzieja samochodu. Zawiadomiła O’Neila, po czym powiedziała do kierownika:

– Przyjedziemy tam jak najszybciej. Proszę niczego nie robić. Po prostu niech każdy zachowuje się normalnie i nie zwraca na nich uwagi.

– Normalnie – powtórzył drżącym głosem szef restauracji. – Tak, oczywiście.

Kathryn Dance zakładała, że po aresztowaniu Pella przeprowadzi drugie przesłuchanie. Na początku zamierzała mu zadać pytanie, na które bardzo pragnęła poznać odpowiedź: dlaczego został w okolicy?

Kiedy mijali Sand City, pasaż handlowy przy autostradzie numer jeden, sznur samochodów trochę się przerzedził i O’Neil mocniej wcisnął pedał gazu. Od restauracji dzieliło ich dziesięć minut drogi.

Rozdział 15

Jadłaś kiedyś coś smaczniejszego? – Och, kochanie, bardzo dobre są te cyntary.

– Cytary – poprawił Pell. Zastanawiał się, czy nie zamówić trzeciej kanapki.

– No więc tak to wyglądało z moim byłym – ciągnęła Jennie. – Odtąd nigdy go nie widziałam i nie miałam od niego żadnej wiadomości. Dzięki Bogu.

Właśnie skończyła mu opowiadać o swoim byłym mężu – księgowym i biznesmenie, a także, choć trudno w to uwierzyć, żałosnym mięczaku – przez którego dwa razy trafiła do szpitala z obrażeniami wewnętrznymi, a raz ze złamaną ręką. Krzyczał na nią, gdy zapomniała wyprasować pościel, krzyczał, gdy po zaledwie miesiącu prób nie udało się jej zajść w ciążę, krzyczał, kiedy Lakersi przegrali mecz. Powtarzał jej, że ma cycki jak chłopak i dlatego nie może mu stanąć. Swoim przyjaciołom mówił, że Jennie będzie „wyglądać całkiem, całkiem”, kiedy zoperuje sobie nos.

Małostkowy tchórz, który nie potrafił zapanować nawet nad sobą, pomyślał Pell.

Potem poznał dalsze odcinki serialu: historie o chłopakach, których Jannie miała po rozwodzie. Wszyscy byli podobni do niego, choć uznał, że każdy zasługiwał najwyżej na określenie „Pell w wersji light”. Jeden był złodziejaszkiem mieszkającym w Laguna, między Los Angeles a San Diego. Zajmował się drobnymi przekrętami. Inny handlował prochami. Trzeci należał do gangu motocyklowego. A czwarty był zwykłym gnojkiem.

Pell dostał w życiu swoją porcję psychoterapii. Na ogół okazywała się bezsensowna, lecz czasem słyszał od terapeuty jakieś celne spostrzeżenie, które odnotowywał w pamięci (oczywiście nie z myślą o własnym zdrowiu psychicznym, ale jako użyteczną broń przeciw innym).

Dlaczego więc Jennie miała słabość do złych chłopców? Dla Pella było to oczywiste. Przypominali jej matkę; podświadomie rzucała im się w ramiona, w nadziei, że się zmienią i zamiast ją ignorować czy wykorzystywać, w końcu ją pokochają.

Wiedza o tym wdawała się przydatna, ale Pell mógłby jej powiedzieć: najdroższa, daj sobie spokój. Nigdy się nie zmieniamy. Przenigdy. Zapisz to sobie i noś blisko serca.

Choć naturalnie zachował tę mądrość dla siebie.

Przestała jeść.

– Kochanie?

– Mhm?

– Mogę cię o coś spytać?

– Oczywiście, najdroższa.

– Nigdy nie mówisz o tych, wiesz… dziewczynach, z którymi mieszkałeś. Kiedy cię aresztowali. O Rodzinie.

– Chyba nie.

– Masz z nimi jakiś kontakt? Jak się nazywały?

– Samantha, Rebecca i Linda – wyrecytował. – Był jeszcze Jimmy – ten, który próbował mnie zabić.

Spojrzała na niego przelotnie.

– Wolałbyś, żebym o nich nie pytała?

– Nie, możesz mnie pytać o wszystko.

Nigdy nie zabraniaj nikomu poruszać żadnego tematu. Uśmiechaj się i wyciągaj tyle informacji, ile się da.

– Czy te kobiety wydały cię policji?

– Niezupełnie. Nie wiedziały nawet, że idę z Jimmym do domu Croytonów. Ale żadna mi nie pomogła, kiedy mnie aresztowali. Linda spaliła parę dowodów i skłamała policji. Ale nawet ona w końcu się poddała i zaczęła współpracować. – Zaśmiał się z goryczą. – I za co? Przecież dałem im dom. Rodzice mieli ich wszystkich gdzieś. A ja dałem im rodzinę.

– Zdenerwowałeś się? Nie chciałam cię zdenerwować.

– Nie. – Pell uśmiechnął się do niej. – Wszystko w porządku, najdroższa.

– Często o nich myślisz?

Ach, więc o to chodzi. Pell całe życie uczył się odczytywać podteksty w wygłaszanych przez ludzi uwagach. Uświadomił sobie, że Jennie jest zazdrosna. Małe i nieważne uczucie, które łatwo można było stłumić, ale które jednocześnie stanowiło istotną siłę we wszechświecie.

– Nie. Od lat nie miałem od nich żadnej wiadomości. Przez jakiś czas pisałem do nich. Odpowiadała tylko Linda. Ale potem dowiedziała się od swojego adwokata, że to może źle wpłynąć na decyzję ojej zwolnieniu warunkowym, i przestała. Muszę przyznać, że podle się czułem.

– Przykro mi, kochanie.

– Nie wiem nawet, czy żyją, czy umarły, czy szczęśliwie wyszły za mąż – Z początku byłem na nie wściekły, ale potem zrozumiałem, że po pełniłem błąd. Źle wybrałem. Z tobą jest inaczej. Ty jesteś dla mnie dobra; one nie były.

Uniosła do ust jego dłoń i pocałowała każdy palec po kolei.

Pell wrócił do studiowania mapy. Uwielbiał mapy. Kiedy człowiek się gubi, jest bezradny, traci kontrolę. Przypomniał sobie, jak ważną rolę odegrały mapy – a raczej ich brak – w historii tej części Kalifornii, rejonu zatoki Monterey. Przed laty, kiedy istniała Rodzina, po kolacji wszyscy siadali w kole i słuchali czytającej na głos Lindy. Pell często wybierał dzieła miejscowych autorów i książki opowiadające o okolicy. Przypomniał sobie jedną, o historii Monterey. Zatokę odkryli Hiszpanie na początku siedemnastego wieku i nazwali ją Bahia de Monte Rey – na cześć bogatego protektora wyprawy. Uznano ją za niezwykle smakowity kąsek – żyzna ziemia, doskonały port, strategiczna lokalizacja – a gubernator chciał tu zbudować dużą kolonię. Niestety, gdy odkrywcy odpłynęli, nie umieli tu z powrotem trafić.

Wiele ekspedycji bez powodzenia próbowało odnaleźć zatokę, która z każdym rokiem nabierała coraz bardziej mitycznych rozmiarów. Jeden z największych kontyngentów kolonizatorów wyruszył lądem z San Diego i skierował się na północ, postanawiając za wszelką cenę odszukać Bahia. Narażając się na ataki żywiołów i niedźwiedzi grizzly, konkwistadorzy centymetr po centymetrze przemierzyli całą drogę do San Francisco – i mimo to nie natrafili na ślad wielkiej zatoki.

Po prostu dlatego, że nie mieli dokładnej mapy.

Kiedy w Capitoli Pellowi udało się wejść do Internetu, zobaczył wspaniałą stronę Visual-Earth, gdzie wystarczyło kliknąć na mapę, by na ekranie pojawiło się zdjęcie satelitarne każdego miejsca na ziemi. Był zachwycony. Miał kilka ważnych rzeczy do sprawdzenia, nie było więc czasu na długie oglądanie. Czekał na chwilę, gdy życie się uspokoi i będzie mógł spędzać godziny na studiowaniu tej strony.

Jennie wskazywała różne punkty na leżącej przed nimi mapie, a Pell zapamiętywał informacje. Ale jak zawsze uważnie słuchał wszystkiego dookoła.

– To dobry piesek. Trzeba go tylko lepiej wytresować.

– Przed nami długa droga, ale jeżeli się nie pospieszymy, będzie ochrzan, nie?

– Zamawiałem już dziesięć minut temu. Może pan sprawdzić, dla czego to tak długo trwa?

Słysząc ostatnią uwagę, Pell spojrzał w stronę baru.

– Przepraszam – rzekł do klienta mężczyzna w średnim wieku stojący przy kasie. – Mam dzisiaj mało personelu. – Mężczyzna, właściciel czy kierownik, wyglądał na zdenerwowanego i wyraźnie unikał wzrokiem Pella i Jennie.

Inteligentni ludzie mogą się domyślić, dlaczego zachowujesz się inaczej, a potem wykorzystają to przeciw tobie.

Kiedy Pell składał zamówienie, między kuchnią a stolikami kursowały trzy czy cztery kelnerki. Teraz na sali widać było tylko człowieka przy kasie. Jak gdyby kazał się ukryć wszystkim pracownikom.

Pell skoczył na równe nogi, przewracając stół. Jennie upuściła widelec i też zerwała się z miejsca.

Kierownik spojrzał na nich w popłochu.

– Sukinsynu – wycedził Pell, wyciągając zza paska pistolet.

Jennie wrzasnęła.

– Nie, nie… – Kierownik po sekundzie wahania uciekł do kuchni, zostawiając na łasce uzbrojonego człowieka klientów, którzy z krzykiem rzucili się na podłogę.

– Co się stało, kochanie? – Głos Jennie drżał z przerażenia.

– Idziemy. Do samochodu. – Chwycił mapę.

Gdy wypadli na zewnątrz, dostrzegł zbliżające się z południa maleńkie błyskające światła.

Jennie zamarła, szepcząc w panice:

– Anielskie pieśni, anielskie pieśni…

– Chodź!

Wskoczyli do forda. Pell wrzucił wsteczny, potem zmienił bieg i wdusił gaz, ruszając na wąski most prowadzący na autostradę numer 1. Kiedy koła uderzyły w nierówną nawierzchnię po drugiej stronie mostu, Jennie omal nie zsunęła się z fotela. Na autostradzie Pell skręcił na północ i po niecałych stu metrach gwałtownie zahamował. Z przeciwnej strony nadjeżdżał jeszcze jeden radiowóz.

Pell zerknął w prawo i wcisnął gaz do dechy, kierując samochód prosto w stronę bramy elektrowni, brzydkiej i masywnej budowli, która zamiast do malowniczego brzegu oceanu bardziej pasowała do krajobrazu rafinerii w Gary w stanie Indiana.

Dance i O’Neil byli pięć minut drogi od Moss Landing.

Jej palce nerwowo bębniły w rękojeść glocka spoczywającego na prawym biodrze. Jeszcze nigdy nie użyła broni w akcji, a posługiwanie się nią nie było jej mocną stroną nie przejawiała talentu strzeleckiego.

Mając w domu dzieci, czuła się niespokojna, nosząc przy sobie broń (trzymała ją obok łóżka w sejfie zamykanym na zamek cyfrowy i tylko ona znała kod).

Natomiast Michael O’Neil i TJ byli znakomitymi strzelcami. Cieszyła się, że jej towarzyszą.

Ale czy dojdzie do wymiany ognia? Oczywiście Dance nie znała odpowiedzi. Wiedziała jednak, że zrobi wszystko co konieczne, żeby zatrzymać mordercę.

Ford z piskiem skręcił za róg i pomknął w górę wzniesienia.

Gdy znaleźli się na szczycie, O’Neil mruknął:

– Cholera…

Wcisnął hamulec.

– Trzymaj się!

Samochód wpadł w poślizg, a Dance stłumiła okrzyk, chwytając się deski rozdzielczej. Zatrzymali się przednimi kołami na poboczu, półtora metra od ciężarówki z przyczepą stojącej na środku drogi. Autostrada była zakorkowana do samego Moss Landing. Samochody jadące w przeciwnym kierunku poruszały się bardzo wolno. W odległości kilku kilometrów Dance zobaczyła migające światła i zdała sobie sprawę, że funkcjonariusze zamknęli ruch.

Blokada?

Detektyw połączył się z biurem szeryfa okręgu Monterey.

– Tu O’Neil – powiedział do motoroli.

– Proszę mówić, detektywie. Odbiór.

– Jesteśmy na jedynce, na północnej nitce, tuż przed Moss Landing. Zatrzymano ruch? Co się tam dzieje?

– Zgadza się. Ewakuują Duke Power. Podobno jakiś pożar. Sytuacja jest poważna. Wielu rannych. Dwie ofiary śmiertelne.

Och, nie, pomyślała Dance, wzdychając ciężko. Tylko nie nowe ofiary.

– Pożar? – spytał O’Neil.

– To samo, co Pell zrobił w sądzie. – Dance zmrużyła oczy. Zauważyła słup czarnego dymu. Autorzy planów awaryjnych bardzo poważnie traktowali ryzyko rozprzestrzenienia się ognia. Kilka lat temu spalił się tu pozostawiony bez dozoru zbiornik na ropę. Dziś elektrownia używała gazu - nie ropy – więc prawdopodobieństwo wybuchu groźnego pożaru było znacznie mniejsze. Mimo to służby ratownicze zatrzymały cały ruch na autostradzie numer 1 w obu kierunkach i przystąpiły do ewakuacji ludzi z najbliższej okolicy.

O’Neil warknął:

– Przekażcie stanowej, straży Monterey czy kto tam dowodzi akcją, żeby umożliwili nam przejazd. Musimy się tam dostać. Prowadzimy pościg za tym zbiegiem z więzienia. Odbiór.

– Zrozumiałem, detektywie… Chwileczkę… – Na minutę zapadła ci sza. Wreszcie głos w radiu powiedział: – Właśnie dostałem wiadomość od straży pożarnej Watsonville. Nie wiem… Tak, nie ma pożaru w elektrowni. Pali się tylko samochód przed główną bramą. Nie wiem, kto zgłosił jedenaście czterdzieści jeden. Nie ma informacji o żadnych ofiarach. To był fałszywy alarm… Mieliśmy też zgłoszenie z „Jack’s Seafood”. Podejrzany wyciągnął broń i uciekł.

– Cholera, wyczuł nas – mruknął O’Neil.

Dance wzięła mikrofon.

– Zrozumiałam. Czy na miejscu jest jakaś policja?

– Proszę czekać… Tak, jest jeden funkcjonariusz z Watsonville. Reszta to strażacy i służby ratownicze.

– Jeden funkcjonariusz – powtórzyła Dance, marszcząc brwi i z nie dowierzaniem kręcąc głową. – Proszę mu przekazać, że Daniel Pell jest w pobliżu. I jest uzbrojony. Może strzelać do niewinnych osób i funkcjonariuszy.

– Zrozumiałem. Przekażę.

Dance zastanawiała się, jak policjant poradzi sobie w pojedynkę; najgroźniejszym przestępstwami w Moss Landing były kradzieże samochodów i łodzi oraz jazda po pijanemu.

– Słyszałeś wszystko, TJ?

– Kurwa! – padła odpowiedź z głośnika. TJ nie przejmował się zasadami komunikacji radiowej.

O’Neil ze złością wcisnął mikrofon do uchwytu.

Ich prośba o otwarcie ruchu nie przyniosła żadnego skutku.

– Spróbujmy się tam jakoś przecisnąć – powiedziała Dance. – Najwyżej trzeba będzie wyklepać samochód.

O’Neil skinął głową. Włączył syrenę, ruszając piaszczystym i kamienistym poboczem, które w niektórych miejscach było niemal nieprzejezdne.

Ale kawalkada policyjnych aut zaczęła się wolno posuwać naprzód.

Rozdział 16

Kiedy dotarli do Moss Landing, po Pellu i jego dziewczynie nie było śladu.

Dance i O’Neil zaparkowali, a chwilę potem zjawił się TJ, zatrzymując samochód obok spalonego forda thunderbirda, który wciąż się tlił.

– Samochód Pella – zauważyła Dance. – Skradziony w piątek w Los Angeles. – Poleciła TJ-owi znaleźć kierownika restauracji „Jack’s Seafood”.

Policjant z Watsonville, O’Neil i pozostali funkcjonariusze rozeszli się w poszukiwaniu świadków. Wiele osób uciekło, prawdopodobnie przestraszywszy się ognia i przeraźliwego ryku syreny w elektrowni – być może sądząc, że doszło do awarii reaktora jądrowego.

Dance przesłuchała kilku ludzi w pobliżu elektrowni. Z ich zeznań wynikało, że turkusowy ford thunderbird ruszył spod „Jack’s Seafood”, przejechał przez most i nagle zatrzymał się przed elektrownią. Wyskoczyli z niego muskularny mężczyzna i blondynka, a zaraz potem samochód buchnął ogniem.

Według jednego ze świadków para uciekinierów przebiegła przez drogę w kierunku wybrzeża, ale nikt nie widział, co się potem z nimi stało. Przypuszczalnie to Pell zadzwonił pod 911, żeby zgłosić pożar w elektrowni i poinformować o dwóch ofiarach śmiertelnych oraz wielu rannych.

Dance rozejrzała się wokół. Pell i dziewczyna potrzebowali drugiego samochodu; nie mogli stąd uciec pieszo. Jej wzrok zatrzymał się na zatoce. Ze względu na zakorkowaną drogę logiczniej byłoby ukraść łódź. Zebrała kilku miejscowych funkcjonariuszy, pobiegła z nimi na drugą stronę autostrady i przez piętnaście minut gorączkowo wypytywała ludzi na brzegu, usiłując się dowiedzieć, czy Pell nie ewakuował się drogą wodną.

Strata czasu.

Wracając na autostradę, Dance zauważyła sklepik naprzeciwko elektrowni – budkę z pamiątkami i słodyczami. Na drzwiach wisiała tabliczka ZAMKNIĘTE, ale wydawało się jej, że przez szybę dostrzegła twarz kobiety.

Czyżby w środku był z nią Pell?

Dance przywołała gestem jednego z zastępców szeryfa, podzieliła się z nim swoimi przypuszczeniami i razem podeszli do drzwi. Dance zastukała. Nikt nie odpowiedział.

Gdy zapukała ponownie, drzwi powoli się uchyliły. Tęga kobieta o krótkich, kręconych włosach, obrzucając zaniepokojonym spojrzeniem ich ręce spoczywające na broni, spytała w popłochu:

– Słucham?

Patrząc w głąb ciemnego wnętrza, Dance poprosiła:

– Mogłaby pani wyjść ze sklepu?

– Mm, tak, oczywiście.

– Czy w środku jest ktoś jeszcze?

– Nie. Dlaczego…

Zastępca szeryfa wpadł do budki i włączył światło. Dance ruszyła za nim. Po krótkim przeszukaniu okazało się, że sklepik jest pusty. Dance odwróciła się do kobiety.

– Przepraszam, że panią niepokoiliśmy.

– Nic nie szkodzi. Dokąd uciekli?

– Ciągle prowadzimy poszukiwania. Widziała pani, co się stało?

– Nie, byłam w sklepie. Kiedy wyjrzałam, palił się samochód. Przy pomniałam sobie, jak kilka lat temu palił się zbiornik z ropą. To było straszne. Była tu pani wtedy?

– Owszem. Widziałam pożar z Carmel.

– Wiedzieliśmy, że zbiornik jest pusty. Albo prawie pusty. Ale wszyscy okropnie się bali. I te kable. Prąd może być naprawdę straszny.

– Sklep jest nieczynny?

– Tak. I tak chciałam dzisiaj wyjść wcześniej. Nie wiedziałam, jak długo autostrada będzie zamknięta. Niewielu turystów ma ochotę kupować słodycze, kiedy po drugiej stronie drogi pali się elektrownia.

– Pewnie tak. Ciekawa jestem, dlaczego pytała pani, dokąd uciekli.

– Och, przecież to niebezpieczny człowiek! Mam nadzieję, że szybko zostanie aresztowany.

– Ale powiedziała pani „uciekli”. Skąd pani wie, że to byli „oni”?

Chwila ciszy.

– No…

Dance uśmiechała się, lecz patrzyła jej prosto w oczy.

– Twierdziła pani, że niczego nie widziała. Wyjrzała pani ze sklepu dopiero, gdy włączyła się syrena.

– Chyba z kimś rozmawiałam. Przed sklepem.

Chyba…

Wyraźny sygnał zaprzeczenia. Kobieta podświadomie uważała, że nie podaje informacji sprzecznej z prawdą, ale wyraża własne zdanie.

– Kto pani powiedział? – indagowała Dance.

– Nie znam tej osoby.

– Mężczyzna czy kobieta?

Znów chwila wahania.

– Jakaś dziewczyna, kobieta. Z innego stanu. – Odwracała głowę i lekko pocierała nos – gesty odrzucenia i negacji.

– Gdzie jest pani samochód? – spytała Dance.

– Mój…

Oczy odgrywają niejednoznaczną rolę w analizie mowy ciała. Niektórzy funkcjonariusze sądzą, że jeśli podejrzany spogląda w lewo, to znaczy, że mówi nieprawdę. Dance uważała, że to stary policyjny mit; unikanie spojrzenia przesłuchującego – w przeciwieństwie do odwracania głowy lub ciała – nie ma żadnego związku z kłamstwem; wzrok jest za bardzo posłuszny ludzkiej woli.

Mimo to z oczu można niejedno wyczytać.

W trakcie rozmowy Dance zauważyła, że kobieta spogląda w jedno miejsce parkingu. Ilekroć to robiła, zdradzała oznaki stresu: przestępowała z nogi na nogę, zaciskała palce. Dance zrozumiała: Pell ukradł jej samochód i zagroził, że jeżeli piśnie o tym słowo, on lub jego wspólnik zabiją jej rodzinę. Użył tej samej sztuczki co z kurierem Worldwide Express.

Dance westchnęła zdenerwowana. Gdyby kobieta od razu się do nich zgłosiła, kiedy przyjechali, mogli już mieć Pella w garści.

Albo gdybym ślepo nie uwierzyła w tabliczkę ZAMKNIĘTE i zapukała do drzwi wcześniej, dodała gorzko w duchu.

– Bo… – Kobieta zaczęła płakać.

– Rozumiem. Dopilnujemy, żeby nic się pani nie stało. Jaki to samo chód?

– Granatowy ford focus. Trzyletni. Na zderzaku ma naklejkę o globalnym ociepleniu. I wgnieciony…

– Dokąd pojechali?

– Na północ.

Dance zapisała numer rejestracyjny i zadzwoniła do O’Neila, który przekazał wiadomość centrali biura szeryfa, a stąd komunikat o poszukiwanym aucie trafił do wszystkich jednostek.

Gdy sprzedawczyni umawiała się telefonicznie z przyjaciółką, że zamieszka u niej, dopóki Pell nie zostanie złapany, Dance patrzyła na chmurę dymu nad spalonym thunderbirdem. Ogarnęła ją złość. Wyłuskała najistotniejsze fakty z informacji uzyskanych od Eddiego Changa i na ich podstawie ułożyli konkretny plan zatrzymania Pella. Ale okazało się, że wszystko na nic.

Zjawił się TJ, prowadząc kierownika restauracji „Jack’s Seafood”. Mężczyzna zrelacjonował jej przebieg wydarzeń, wyraźnie pomijając kilka faktów. Prawdopodobnie chciał przed nią ukryć, że przez własną nieuwagę zdradził się przed Pellem, a Dance nie mogła mu tego mieć za złe. Pamiętała Pella z przesłuchania – i jego dzisiejszego zachowania.

Kierownik podał rysopis jego towarzyszki, chudej i „na swój mysi sposób” ładnej, która prawie cały czas wpatrywała się z uwielbieniem w Pella. Z początku wziął ich za parę nowożeńców w podróży poślubnej. Kobieta nie mogła się powstrzymać od dotykania mężczyzny. Jej wiek określił na dwadzieścia kilka lat. Kierownik dodał, że podczas posiłku oglądali mapę.

– Jaką?

– Okolicy, okręgu Monterey.

Podszedł do nich Michael O’Neil, zatrzaskując klapkę telefonu.

– Żadnych wiadomości o focusie – powiedział. – Pewnie zgubił się w tłoku podczas ewakuacji. Cholera, mogli skręcić na południe i przejechać nam koło nosa.

Dance przywołała Carranea. Młody człowiek wyglądał na zmęczonego. Miał ciężki dzień, który jeszcze się nie kończył.

– Dowiedz się wszystkiego o tym thunderbirdzie. I zacznij dzwonić do moteli i pensjonatów od Watsonville do Big Sur. Pytaj, czy zameldowała się u nich jakaś blondynka i czy wpisała w formularzu forda thunderbirda. Albo czy ktokolwiek widział tego forda. Jeżeli samochód skradziono w piątek, mogła się zameldować w piątek, sobotę albo niedzielę.

– Oczywiście, agentko Dance.

Oboje z O’Neilem spojrzeli na zachód, ponad gładką taflę wody. Nad Pacyfikiem wisiała wielka, dogasająca tarcza słońca, rozświetlając jego powierzchnię słabnącymi promieniami; mgła jeszcze nie nadciągnęła, lecz przedwieczorne niebo blaknęło i matowiało. Zatoka Monterey przypominała płaską błękitną pustynię.

– Pell dużo ryzykuje, zostając tutaj – odezwał się detektyw. – Musi mu chodzić o jakąś ważną sprawę.

W tym momencie do Dance zadzwonił ktoś, kto, jak sobie uświadomiła, może się domyślać, o co chodzi mordercy.

Rozdział 17

W Kalifornii można znaleźć prawdopodobnie dziesięć tysięcy ulic o nazwie Mission, a na jednej z ładniejszych mieszkał James Reynolds, emerytowany prokurator, który przed ośmiu laty doprowadził do skazania Daniela Pella.

W adresie widniał kod pocztowy Carmel, choć ulica nie przebiegała przez najpiękniejszą część miasta – tę bajkową dzielnicę, zalewaną w każdy weekend przez fale turystów (których miejscowi kochali i nienawidzili równocześnie). Reynolds miał dom w innej części Carmel, choć nie była to wcale gorsza dzielnica. Jego luksusowa, zaciszna posiadłość obejmująca trzy czwarte akra znajdowała się niedaleko Barnyard, malowniczo zaprojektowanego, wielopiętrowego centrum handlowego, gdzie można było kupić biżuterię, dzieła sztuki, skomplikowane gadżety kuchenne oraz prezenty i upominki.

Zatrzymując samochód na długim podjeździe, Dance pomyślała, że właściciele tak drogich nieruchomości albo należą do elity nowych bogaczy – neurochirurgów czy komputerowców, którzy przetrwali kryzys w Dolinie Krzemowej – albo mieszkają tu od dawna. Reynolds, zarabiający na życie jako prokurator, musiał się zaliczać do tej drugiej kategorii.

W drzwiach stanął sześćdziesięciokilkuletni, opalony i łysiejący mężczyzna, który powitał ją i zaprosił do środka.

– Żona jest w pracy. Ściśle mówiąc, pracuje jako wolontariuszka. A ja gotuję kolację. Chodźmy do kuchni.

Idąc za nim jasno oświetlonym korytarzem, Dance oglądała historię życia gospodarza, którą ilustrowała bogata galeria zdjęć na ścianach. Uczelnie na wschodnim wybrzeżu, Uniwersytet Stanforda, ślub, wychowanie dwóch synów i córki, uroczystość wręczenia dyplomów dzieciom.

Najnowsze fotografie czekały jeszcze na oprawienie. Dance wskazała na gruby plik, na którego szczycie widać było zdjęcie przedstawiające młodą, piękną jasnowłosą kobietę w misternie zdobionej białej sukni, otoczoną druhnami.

– Pańska córka? Gratuluję.

– Ostatnia wyfrunęła z gniazda. – Z szerokim uśmiechem pokazał jej uniesiony kciuk. – A jak to wygląda u pani?

– Och, na wesela jeszcze trochę zaczekam. W najbliższych planach jest szkoła średnia.

Zauważyła także kilka oprawionych w ramki stron z gazet: teksty opisujące głośne procesy wygrane przez Reynoldsa. Rozbawiło ją, że powiesił też artykuły o przegranych sprawach. Prokurator dostrzegł to i zachichotał.

– Wygrane są dla podbudowania ego. Porażki dla zachowania pokory. Uderzając w ton moralizatorski, powiem, że wyroki uniewinniające czegoś mnie nauczyły. Ale prawda jest taka, że przysięgli czasem po pro stu spieszą się na lunch.

Dance dobrze o tym wiedziała z czasów, gdy pracowała jako konsultantka przy selekcji członków ławy.

– Tak jak w sprawie Pella. Przysięgli powinni się opowiedzieć za karą śmierci. Ale tego nie zrobili.

– Dlaczego? Okoliczności łagodzące?

– Owszem, jeżeli można tak określić strach. Bali się, że Rodzina będzie się na nich mścić.

– Ale nic im nie przeszkadzało uznać go za winnego.

– Och, nie. Oskarżenie miało niezbite dowody. Poza tym uważnie prowadziłem sprawę. Wykorzystałem wątek „Syna Mansona” – nawiasem mówiąc, to ja pierwszy go tak nazwałem. Zwróciłem uwagę na wszystkie podobieństwa: Manson twierdził, że potrafi panować nad ludźmi. Miał na koncie drobne przestępstwa i stal na czele grupy złożonej ze ślepo posłusznych mu kobiet. Był odpowiedzialny za śmierć za możnej rodziny. A w domu Pella ekipa kryminalistyczna znalazła kilkadziesiąt książek o Mansonie, pełnych podkreśleń i notatek.

Szczerze mówiąc, Pell sam pomógł wydać na siebie wyrok – dodał z uśmiechem Reynolds. – Dobrze odegrał swoją rolę. Na sali sądowej cały czas patrzył na przysięgłych i usiłował ich zastraszyć. Ze mną też próbował tej sztuczki. Zaśmiałem mu się w twarz i powiedziałem, że według moich doświadczeń prawnicy są odporni na działanie sił parapsychicznych. Przysięgli też się zaczęli śmiać. I czar prysł. – Pokręcił głową. – Wprawdzie nie na tyle, żeby skazali go na zastrzyk, ale wystarczył mi wyrok kilkukrotnego dożywocia.

Oskarżał pan też trzy kobiety z Rodziny?

– Sprawy zakończyły się ugodą. Chodziło o drobne rzeczy. Żadna z nich nie miała nic wspólnego z morderstwem Croytonów. Jestem tego pewien. Zanim spotkały Pella, miały na sumieniu najwyżej picie w miejscu publicznym czy posiadanie trawki. Pell zrobił im pranie mózgu… Jimmy Newberg był inny. Miał poważniej obciążone konto – czynna na paść i zarzuty za przestępstwa narkotykowe.

W przestronnej kuchni utrzymanej w żółto-beżowej tonacji Reynolds włożył fartuch, który widocznie zdjął tylko na chwilę, by otworzyć drzwi.

– Po przejściu na emeryturę zająłem się kucharzeniem. Naprawdę ciekawa odmiana. Prokuratorów nikt nie lubi. A teraz… – Wskazał głęboką pomarańczową patelnię, w której bulgotały owoce morza. – Oto moja zupa cioppino. Wszyscy ją uwielbiają.

– Ach – powiedziała Dance, rozglądając się z teatralnie zdumioną miną. – A więc tak wygląda kuchnia.

– Czyżby amatorka dań na wynos? Zupełnie jak ja w kawalerskich czasach.

– Dzieci są ze mną biedne. Jedyny plus jest taki, że w odruchu samo obrony uczą się gotować. Na ostatni Dzień Matki usmażyły mi naleśniki z truskawkami.

– A pani zostało tylko zmywanie. Proszę się poczęstować.

Nie mogła się oprzeć.

– Zgoda, tylko odrobinkę.

Nalał jej porcję.

– Najlepiej smakuje z czerwonym winem.

– Za wino dziękuję. – Spróbowała gęstej zupy. – Wspaniała!

Reynolds kontaktował się z Sandovalem oraz biurem szeryfa Monterey, znał więc najnowsze szczegóły pościgu za zbiegiem, łącznie z informacją, że Pell nie opuścił okolicy. (Dance zwróciła uwagę na fakt, że zwracając się do CBI, zadzwonił do niej, a nie do Charlesa Overby’ego).

– Zrobię wszystko, żeby wam pomóc złapać tego gnojka. – Były pro kurator pedantycznie kroił pomidora. – Proszę tylko powiedzieć co. Dzwoniłem już do okręgowego archiwum. Przywiozą mi wszystkie moje notatki ze sprawy. Pewnie dziewięćdziesiąt dziewięć procent do niczego się nie przyda, ale może znajdzie się jakiś cenny drobiazg. Do diabła, jeżeli będzie trzeba, przeczytam wszystko, strona po stronie.

Dance spojrzała w jego ciemne oczy, pełne determinacji, zupełnie nieprzypominającej na przykład wesołego błysku w oczach Mortona Walkera. Nigdy dotąd nie pracowała z Reynoldsem, wiedziała jednak, że musiał być twardym i bezkompromisowym prokuratorem.

– Bardzo by nam pan pomógł, James. Będę wdzięczna. – Dance skończyła jeść i odstawiła miseczkę do zlewu. – Nawet nie wiedziałam, że nadal pan tu mieszka. Podobno miał się pan przeprowadzić do Santa Barbara.

– Mamy tam mały domek. Ale większą część roku spędzamy tutaj.

– Kiedy pan zadzwonił, skontaktowałam się z Michaelem O’Neilem. Chciałabym postawić tu przed domem funkcjonariusza.

Reynolds zbył ten pomysł machnięciem ręki.

– Mam niezły system alarmowy. Poza tym jestem prawie niewykrywalny. Kiedy zostałem samodzielnym prokuratorem, zacząłem dostawać pogróżki – w czasach spraw tych gangów z Salinas. Mam zastrzeżony numer telefonu, a prawo własności domu przekazałem w zarząd powierniczy. Pell nie będzie umiał mnie odnaleźć. No i mam pozwolenie na swojego sześciostrzałowca.

Dance nie zamierzała przyjąć do wiadomości odmowy.

– Tylko dziś zdążył już zabić kilka osób.

Wzruszenie ramion.

– No dobrze, wszystko jedno, zgodzę się na niańkę. W końcu korona mi z głowy nie spadnie. Przyjeżdża do nas młodszy syn. Po co kusić los?

Dance przysiadła na taborecie, opierając o szczeble kasztanowe buty Aldo na koturnie. Ich paseczki były ozdobione maleńkimi stokrotkami. Nawet dziesięcioletnia Maggie miała bardziej konserwatywny gust od niej w kwestii obuwia, które było jedną z pasji Dance.

– Czy tymczasem mógłby mi pan coś powiedzieć o tych morderstwach sprzed ośmiu lat? Może dzięki temu wpadnę na jakiś trop.

Reynolds usiadł na taborecie obok, sącząc wino. Przedstawił jej fakty: opowiedział, jak Pell i Jimmy Newberg włamali się do domu Williama Croytona w Carmel, zabili biznesmena, jego żonę i dwoje z ich trojga dzieci. Wszyscy zginęli od ciosów noża. Newberg także.

– Przyjąłem hipotezę, że Newberg wzdragał się przed zabiciem dzieci i wdał się w bójkę z Pellem, a ten go zadźgał.

– Coś łączyło Pella z Croytonem?

– Nie udało się nam ustalić. Ale Dolina Krzemowa przeżywała wtedy największy rozkwit, a Croyton był jedną z najgrubszych ryb. Ciągle pojawiał się w prasie – nie tylko sam tworzył większość programów, ale kierował sprzedażą. Prawdziwy król życia. Potężny, opalony, hałaśliwy… Ciężko harował i walczył w najcięższej wadze. Raczej trudno go nazwać ofiarą budzącą największe współczucie. Był dość bezwzględny w biznesie, krążyły plotki o jego romansach, pracownicy często się na niego skarżyli. Gdyby jednak mordowano tylko świętych, my prokuratorzy bylibyśmy bez pracy.

Przed morderstwem jego firma kilka razy została okradziona. Złodzieje wynieśli komputery i oprogramowanie, ale okręg Santa Clara nie znalazł żadnych podejrzanych. Nic nie wskazywało, żeby Pell miał z tym coś wspólnego. Ale zawsze się zastanawiałem, czy to nie jego sprawka.

– Co się stało z firmą po śmierci Croytona?

– Przejął ją ktoś inny, Microsoft, Apple czy inny z wielkich graczy, nie wiem.

– A majątek?

– Większą część przekazano w zarząd powierniczy na rzecz jego cór ki, a część chyba trafiła do siostry jego żony – ciotki, która zaopiekowała się dziewczynką. Croyton zajmował się komputerami od dzieciństwa. Zostawił uniwersytetowi CSUMB stary sprzęt i programy wartości dziesięciu czy dwudziestu milionów dolarów. Uniwersyteckie muzeum komputerowe naprawdę robi wrażenie. Przyjeżdżają tam informatycy z całe go świata, żeby prowadzić badania w archiwach.

– Do dzisiaj?

– Podobno. Widocznie Croyton wyprzedzał swoją epokę o parę długości.

– I był bogaty.

– Bogactwem też bił wszystkich na głowę.

– Taki był prawdziwy motyw morderstwa?

– Tego właśnie nie byliśmy pewni. Sądząc po faktach, to było zwykłe, klasyczne włamanie. Wydaje mi się, że Pell czytał o Croytonie i po myślał, że łatwo może zgarnąć grubą forsę.

– Podobno łup był mizerny.

– Kilka tysięcy. Byłaby z tego drobna sprawa. Oczywiście gdyby nie pięć trupów. Prawie sześć. Dobrze, że najmłodsza córka była na górze.

– Co się z nią stało?

– Biedna mała. Wie pani, jak ją nazywają?

– Śpiąca Laleczka.

– Zgadza się. Nie zeznawała. Nawet jeżeli coś widziała, nie powołał bym ją na świadka, żeby wchodziła na salę rozpraw, gdzie siedział ten drań. Zresztą i tak miałem dosyć dowodów.

– Niczego nie pamiętała?

– Niczego istotnego. Tamtego wieczoru wcześniej się położyła.

– Gdzie teraz jest?

– Nie mam pojęcia. Została adoptowana przez ciotkę i wuja, którzy się potem wyprowadzili.

– Jak Pell się bronił?

– Twierdził, że poszedł tam w z jakimś pomysłem na interes. Newberg stracił nad sobą panowanie i wszystkich pozabijał. Pell próbował go powstrzymać, zaczęli się szarpać i Pell, cytuję, „musiał” go zabić. Nie było jednak żadnego dowodu na to, że Croyton miał w planach jakieś spotkanie – kiedy przyszli, rodzina była w trakcie kolacji. Poza tym materiał kryminalistyczny nie pozostawiał wątpliwości: czas śmierci, odciski palców, mikroślady, krew, wszystko.

– W więzieniu Pellowi udało się skorzystać z komputera. Bez nadzoru.

– Niedobrze.

Przytaknęła.

– Dowiedzieliśmy się, czego szukał. Wie pan, co mogą oznaczać te hasła? Jednym była „Alison”.

– Na pewno żadna z dziewczyn z Rodziny. Nie znam nikogo o tym imieniu, kto miałby z nim jakiś związek.

– Drugie hasło to „Nimue”. Postać z mitologii. Z legendy o królu Arturze. Ale moim zdaniem to imię albo pseudonim kogoś, z kim Pell chciał się skontaktować.

– Przykro mi, z niczym mi się to nie kojarzy.

– Nie domyśla się pan, o co mu mogło chodzić?

Reynolds pokręcił głową.

– Przykro mi. To był ważny proces – dla mnie. I dla okręgu. Ale prawdę mówiąc, nie było w nim nic niezwykłego. Pella przyłapano na gorącym uczynku, dowody ewidentnie go obciążały, no i był recydywistą z bogatą kartoteką, sięgającą wczesnej młodości. Facet i jego Rodzina byli na cenzurowanym we wszystkich miejscowościach na wybrzeżu od Big Sur do Marina. Musiałbym naprawdę schrzanić sprawę, żeby przegrać.

– No dobrze, James, chyba już pójdę – powiedziała. – Dziękuję za pomoc. Jeżeli znajdzie pan coś w aktach, proszę dać mi znać.

Poważnie skinął głową, nie przypominając już bawiącego się w kucharza emeryta ani dobrodusznego ojca panny młodej. W oczach Reynoldsa ujrzała zawziętą determinację, z jaką niewątpliwie walczył w sądzie.

Zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby pomóc wam wsadzić tego sukinsyna tam gdzie jego miejsce.

Rozdzielili się i w odległości kilkuset metrów od siebie zmierzali pieszo do motelu w uroczym Pacific Grove, w samym sercu półwyspu.

Pell szedł bez pośpiechu, rozglądając się szeroko otwartymi oczami z miną osłupiałego turysty, który takie fale widział jedynie w „Słonecznym patrolu”.

Przebrali się w rzeczy kupione w sklepie z używaną odzieżą w biedniejszej części Seaside (gdzie z przyjemnością przyglądał się, jak Jennie po krótkim wahaniu wyrzuca ulubioną różową bluzkę). Pell miał teraz na sobie jasnoszarą wiatrówkę, sztruksy i tandetne sportowe buty oraz czapkę bejsbolówkę założoną daszkiem do tyłu. Niósł także jednorazowy aparat fotograficzny. Od czasu do czasu przystawał, robiąc zdjęcie zachodu słońca, wychodził bowiem z założenia, że utrwalanie panoramicznych widoków morskich, choćby najpiękniejszych, nie należy do typowego zachowania zbiegłego z więzienia mordercy.

Razem z Jennie pojechali z Moss Landing na wschód skradzionym fordem focusem, trzymając się z dala od głównych dróg i raz przecinając nawet pole brukselki, nad którym unosił się nieprzyjemny zapaszek przypominający woń ludzkich wyziewów. W końcu zawrócili i ruszyli w kierunku Pacific Grove. Kiedy jednak wjechali w bardziej zaludniony obszar, Pell wiedział, że czas pozbyć się wozu. Policja wkrótce się dowie o focusie. Ukrył samochód w wysokiej trawie pośrodku dużego pola przy autostradzie 68, na którym stała tablica „NA SPRZEDAŻ – NA DZIAŁALNOŚĆ KOMERCYJNĄ”.

Uznał, że w drodze do motelu powinni się rozdzielić. Jennie nie spodobał się ten pomysł, ale dzięki telefonom na kartę mogli być w stałym kontakcie. Jennie dzwoniła do niego co pięć minut, dopóki jej nie poradził, by lepiej tego nie robiła, ponieważ mogła ich podsłuchiwać policja.

Oczywiście nie mogła ich podsłuchiwać, ale zmęczyło go jej słodkie gruchanie i chciał spokojnie pomyśleć.

Daniel Pell poważnie się niepokoił.

Jak policja znalazła ich w „Jack’s Seafood”?

Zaczął analizować możliwości. Może czapka, ciemne okulary i ogolona twarz nie zdołały zmylić kierownika restauracji, choć z drugiej strony, kto mógłby przypuszczać, że niebezpieczny zbieg jak turysta z San Francisco siedziałby przy porcji smacznych rybek dwadzieścia kilometrów od aresztu, który właśnie spustoszył ogniem i mieczem?

Być może dowiedzieli się, że ford thunderbird był kradziony. Po co jednak ktoś miałby sprawdzać numer rejestracyjny samochodu skradzionego kilkaset kilometrów dalej? A nawet jeżeli okazało się, że wóz jest trefny, po co z tego powodu zaraz wzywać dywizję komandosów? Chyba żeby wiedzieli, że z kradzieżą ma związek Pell.

Przecież gliniarze mieli uwierzyć, że pojechał na kemping samochodowy pod Salt Lakę City, gdzie wcześniej dzwonił.

Kathryn?

Miał przeczucie, że nie kupiła historyjki o Utah, nawet mimo sztuczki z telefonem Billy’ego, któremu celowo darował życie. Pell zastanawiał się, czy Kathryn nie przekazała dziennikarzom komunikatu o Utah umyślnie, aby wywabić go z ukrycia.

Co rzeczywiście się jej udało, pomyślał z wściekłością.

Dokądkolwiek się skierował, odnosił wrażenie, że to ona kieruje obławą.

Ciekawe, gdzie mieszka. Przypomniał sobie, jak podczas przesłuchania usiłował ją wybadać, pytając o dzieci i męża i pilnie obserwując, kiedy zdradza subtelne oznaki reakcji na jego słowa, a kiedy nie.

Dzieci? Tak. Męża prawdopodobnie nie miała. Rozwód raczej nie wchodził w grę. Sprawiała wrażenie lojalnej i rozsądnej osoby.

Pell przystanął i zrobił zdjęcie słońca znikającego za Oceanem Spokojnym. Naprawdę wspaniały widok.

Kathryn wdową. Ciekawa myśl. Znów poczuł pęczniejący w nim balon.

Zdołał nad nim jakoś zapanować.

Przynajmniej na razie.

Kupił parę rzeczy w małym meksykańskim sklepiku spożywczym, który wybrał celowo, mając nadzieję, że nie zobaczy tam wiadomości pokazujących co pięć minut jego zdjęcie: rzeczywiście, sprzedawca oglądał w małym telewizorku jakiś latynoski serial.

Pell spotkał się z Jennie w Asilomar, pięknym parku położonym nad zatoką, z wąskim łukiem plaży dla zatwardziałych surferów, zmieniającym się w stronę Monterey w coraz bardziej nierówny i skalisty brzeg, o który z hukiem rozbijały się fale.

– Wszystko w porządku? – spytała niepewnie.

– Świetnie, najdroższa. Wszystko świetnie się układa.

Poprowadziła go przez ciche uliczki Pacific Grove, dawnego schronienia metodystów, którego zabudowa składała się z kolorowych bungalowów w stylu wiktoriańskim i Tudorów. Po pięciu minutach oznajmiła:

– Jesteśmy na miejscu. – Wskazała motel Sea View. Był to brązowy, kryty gontem budynek z małymi oknami i tabliczkami z wizerunkiem motyli zawieszonymi nad drzwiami. Miasteczko, poza tym, że było najmniej suchym miejscem w Kalifornii, słynęło z monarchów wędrownych – od jesieni do wiosny gromadziły się tu dziesiątki tysięcy tych owadów.

– Ślicznie, prawda?

Pell przytaknął w duchu. Wprawdzie nie obchodziło go, czy tu jest „ślicznie”, ale ważne, że pokój nie wychodził na ulicę, a do parkingu za budynkiem prowadziły podjazdy, które zapewniały drogę ucieczki. Znalazła dokładnie taką kryjówkę, o jaką mu chodziło.

– Doskonałe miejsce, najdroższa. Tak jak ty.

Na jej gładkiej twarzy znów pojawił się uśmiech, choć tym razem nieco wymuszony; lennie wciąż była wstrząśnięta po zdarzeniu w restauracji. Pella nic to nie obchodziło. Znowu zaczęła w nim rosnąć ogromna bańka. Nie był pewien, czy przyczyną jest Kathryn czy Jennie.

– Który pokój jest nasz?

Pokazała.

– Chodźmy, kochanie. Mam dla ciebie niespodziankę.

Hm. Pell nie przepadał za niespodziankami.

Otworzyła drzwi.

Lekko skinął głową.

– Ty pierwsza, najdroższa. – Sięgnął za pasek, zaciskając dłoń na pistolecie. Sprężył się, gotów wepchnąć ją do środka jako żywą tarczę i zacząć strzelać, gdyby usłyszał głos policjanta.

Ale nie czekała na niego żadna zasadzka. Pokój był pusty. Rozejrzał się. Uznał, że jest ładniej, niż się tego spodziewał, oglądając budynek z zewnątrz. Elegancko. Luksusowe meble, zasłony, ręczniki, nawet szlafroki. I całkiem ładne obrazy. Pejzaże morskie, samotna sosna i znów te przeklęte motyle.

I świece. Mnóstwo. Wszędzie, gdzie można było postawić świeczkę, stała świeczka.

Och, a więc to była niespodzianka. Dzięki Bogu, żadna ze świec się nie paliła. Tego tylko brakowało, żeby po ucieczce okazało się, że kryjówka poszła z dymem.

– Masz klucze?

Podała mu.

Klucze. Pell je uwielbiał. Wszystko jedno, czy do samochodu, pokoju motelowego czy skrytki bankowej – kto ma klucz, ten ma kontrolę.

– Co tam jest? – zapytała, zerkając na torbę. Wiedział, że zaciekawiła się już wcześniej, gdy spotkali się na plaży.

– Parę potrzebnych rzeczy. I jedzenie.

Jennie spojrzała na niego zaskoczona.

– Kupiłeś jedzenie?

Cóż to, pierwszy raz mężczyzna zrobił jej zakupy?

– Sama mogłam to zrobić – powiedziała szybko. Po czym, wskazując kuchenkę, dodała zdawkowo: – No to pójdę zrobić ci coś do jedzenia.

Dziwnie to zabrzmiało. Ktoś ją nauczył myśleć w ten sposób. Były mąż albo jeden z wykorzystujących ją chłopaków. Na przykład motocyklista Tim.

Zamknij się i idź zrobić mi coś do jedzenia.

– Nie trzeba, najdroższa. Ja to zrobię.

– Ty?

– Oczywiście. – Pell znał mężczyzn, którzy upierali się, aby to „żona” ich karmiła. Uważali, że są w domu królami, którym należy usługiwać. Dzięki temu zyskiwali poczucie władzy. Nie rozumieli jednak, że kiedy pod jakimś względem zaczynasz być od kogoś zależny, stajesz się słabszy. (Zresztą jak można być takim głupcem? Wiadomo przecież, jak łatwo wsypać trutkę na szczury do zupy). Pell nie był wybitnym kucharzem, lecz przed laty, gdy gotowaniem dla Rodziny zajmowała się Linda, lubił kręcić się po kuchni, pomagać jej i mieć wszystko na oku.

– Och, kupiłeś meksykańskie jedzenie! – Ze śmiechem wyciągała z torby mieloną wołowinę, tortille, pomidory, paprykę w puszkach i sosy.

– Mówiłaś, że lubisz. Że poprawia ci nastrój… Wiesz co, najdroższa? – Pocałował ją w czubek głowy. – W restauracji byłaś naprawdę dzielna.

Odwracając się od zakupów, spuściła oczy.

– Trochę spanikowałam. Bałam się. Nie chciałam krzyczeć.

– Nie, nie, trzymałaś się mocno. Wiesz, co to znaczy?

– Niezupełnie.

– To dawne powiedzenie żeglarzy. Tatuowali je sobie nawet na palcach i kiedy zaciskali ręce w pięści, można było przeczytać napis [3]. „Trzymać się mocno” to znaczy nie uciekać, nie poddawać się.

Roześmiała się.

– Od ciebie na pewno bym nie uciekła.

Musnął ustami jej włosy, czując woń potu i tanich perfum. Jennie potarła nos.

– Jesteśmy jednym zespołem, najdroższa. – Na te słowa zostawiła nos w spokoju. Pell zauważył to.

Poszedł do łazienki, gdzie długo oddawał mocz, a potem umył ręce. Kiedy wrócił, czekała go jeszcze jedna niespodzianka.

Jennie już się rozebrała. W samym staniku i majteczkach, z zapalniczką w ręku, krążyła po pokoju i po kolei zapalała świeczki.

Uniosła głowę.

– Mówiłeś, że lubisz czerwony.

Pell uśmiechnął się i podszedł do niej. Przesunął dłonią po wystającym kręgosłupie.

– Może wolałbyś coś zjeść?

Pocałował ją.

– Zjemy później.

– Och, kochanie, tak cię pragnę – szepnęła. Na pewno w przeszłości często używała tego zwrotu. Co nie oznaczało, że teraz nie mówiła szczerze.

Wyjął jej z dłoni zapalniczkę.

– Potem będziemy tworzyć nastrój. – Pocałował ją i przyciągnął do siebie.

Uśmiechnęła się – tym razem swobodnie – i mocno przycisnęła biodra do jego bioder.

– Ty chyba też mnie pragniesz. – Zaczęła mruczeć.

– Pragnę cię, najdroższa.

– Lubię, kiedy tak do mnie mówisz.

– Masz pończochy? – zapytał.

Skinęła głową.

– Czarne. Pójdę je włożyć.

– Nie. Nie po to ich potrzebuję – szepnął.

Rozdział 18

Przed zakończeniem długiego dnia miała do załatwienia jeszcze jedną sprawę.

Kathryn Dance zatrzymała samochód przed domem na ziemi niczyjej między Carmel a Monterey.

Kiedy jedynym ośrodkiem „przemysłowym” w okolicy była wielka baza wojskowa Ford Ord, mieszkali tu, a także często osiedlali się po zakończeniu służby, oficerowie niższej rangi. Wcześniej, w czasach rozkwitu przetwórstwa rybnego, mieszkali tu brygadziści i kierownicy. Dance zaparkowała przed skromnym bungalowem, minęła sztachetową furtkę i pokonawszy wyłożoną kamieniami ścieżkę, stanęła przed drzwiami. Po chwili otworzyła jej kobieta pod czterdziestkę, o piegowatej, pogodnej twarzy. Dance przedstawiła się.

– Chciałam rozmawiać z Mortonem.

– Proszę wejść – powiedziała z uśmiechem Joan Walker. Jej mina nie zdradzała zaskoczenia ani niepokoju, z czego Dance wywnioskowała, że mąż poinformował ją o swoim udziale w dzisiejszych wydarzeniach, choć może nie wyjawił jej wszystkich szczegółów.

Agentka weszła do małego salonu. Widok nierozpakowanych do końca pudeł z ubraniami i książkami – głównie z książkami – powiedział jej, że gospodarze dopiero się wprowadzili. Na ścianach wisiały tanie reprodukcje typowe dla domów wynajmowanych w sezonie. Znów poczuła zapachy kuchenne – tym razem nie była to jednak woń włoskich ziół, lecz hamburgerów i cebuli.

Zobaczyła ładną, pulchną dziewczynkę z warkoczykami, w okularach w drucianych oprawkach, trzymającą blok rysunkowy, która uniosła głowę i uśmiechnęła się na powitanie. Dance pomachała do niej. Dziewczynka była mniej więcej w wieku Wesa. Na kanapie siedział kilkunastoletni chłopiec pochłonięty zamętem bitewnym w grze wideo i wciskał guziki z takim przejęciem, jak gdyby zależały od niego losy cywilizacji.

W drzwiach zjawił się Morton Walker, podciągając pasek spodni.

– Witam, witam, agentko Dance.

– Proszę mi mówić Kathryn.

– A więc Kathryn. Poznałaś już moją żonę, Joan. – Uśmiechnął się. – I… ej, Erie, odłóż… Erie! – krzyknął ze śmiechem. – Odłóż to!

Chłopiec zapisał grę – Dance świetnie wiedziała, jakie to ważne – odłożył na bok konsolę i zerwał się z kanapy.

– To jest Erie. Przywitaj się z agentką Dance.

– Agentką? Z FBI?

– Z czegoś bardzo podobnego.

– Super!

Dance uścisnęła dłoń nastolatka, który spojrzał na jej biodro, szukając pistoletu.

Nieśmiało podeszła do niej dziewczynka, wciąż ściskając szkicownik.

– No, przedstaw się – ponagliła ją matka.

– Dzień dobry.

– Jak masz na imię? – spytała Dance.

– Sonja.

Domyśliła się, że Sonja wstydzi się swojej nadwagi. Jej rodzice szybko powinni się tym zająć, choć patrząc na ich sylwetki, Dance wątpiła, czy zrozumieją problem, z jakim zaczęła się borykać ich córka. Znajomość kinezyki dawała jej wgląd w emocjonalne i psychiczne kłopoty ludzi, ale nie mogła zapominać, że nie jest terapeutką tylko agentką biura śledczego.

– Oglądałem wiadomości – rzekł Walker. – Już go prawie mieliście, tak?

– Minutę temu – odparła, krzywiąc twarz.

– Podać coś pani? – zapytała żona Walkera.

– Nie, dziękuję. Wpadłam tylko na chwilę.

– Zapraszam do siebie – powiedział Walker.

Poszli do małego pokoju zalatującego kocim moczem. Jedyne umeblowanie stanowiło biurko i dwa krzesła. Obok posklejanej taśmą lampy stał laptop ze startymi literami na klawiszach A, H i N. Wszędzie piętrzyły się papiery, a na regałach, w kartonach, na kaloryferze i w wysokich stertach na podłodze upchnięto prawdopodobnie dwieście czy trzysta książek.

– Lubię mieć pod ręką książki. – Walker ruchem głowy wskazał salon. – Oni też. Nawet nasz geniusz gier. Wybieramy książkę i co wieczór czytamy na głos.

– To miło. – Dance i jej dzieci podobnie spędzali ze sobą czas, choć zazwyczaj zamiast literatury wybierali muzykę. Wes i Maggie pochłaniali książki, ale woleli czytać sami.

– Oczywiście znajdujemy czas na kulturę wysoką… na „Ryzykantów” i „24 godziny”. – W jego oczach ciągle tańczyły filuterne iskierki. Zachichotał, zauważywszy, jakim wzrokiem obrzuciła olbrzymi plik materiałów, jakie dla niej miał. – Nie martw się. Dla ciebie jest mniejszy zestaw. – Pokazał pudło pełne kaset wideo i kserokopii.

– Na pewno niczego pani nie chce? – spytała przez drzwi Joan.

– Niczego, dziękuję.

– Może pani zostać na kolacji.

– Przykro mi, ale nie skorzystam z zaproszenia.

Uśmiechnęła się i wyszła. Walker spojrzał w ślad za żoną.

– Jest fizykiem – wyjaśnił krótko.

Dance przekazała mu ostatnie informacje związane ze sprawą, dzieląc się z nim swoim przypuszczeniem, że Pell nie opuścił okolic Monterey.

– To szaleństwo. Przecież szuka go cały półwysep.

– Może i szaleństwo. – Powiedziała mu o hasłach, jakich Pell szukał w Internecie, ale Walker nie potrafił dodać niczego nowego na temat Alison ani Nimue. Nie miał też pojęcia, po co morderca odwiedził stronę ze zdjęciami satelitarnymi ziemi.

Zerknęła na pudło, które dla niej przygotował.

– Jest tam jego życiorys? W miarę zwięzły?

– Zwięzły? Raczej nie. Ale jeżeli sobie życzysz, zrobię krótkie streszczenie. Nie ma sprawy. Trzy, cztery strony?

– Byłoby wspaniale. Sama chyba nigdy nie dałabym rady niczego wygrzebać z tej góry materiałów.

– Góry? – Znów zachichotał. – To jeszcze nic. Kiedy jestem gotowy do napisania książki, mam pięćdziesiąt razy więcej notatek i źródeł. Ale jasne, coś wykroję.

– Hej – odezwał się młody głos.

Dance uśmiechnęła się na widok stojącej w progu Sonji. Dziewczynka obrzuciła zazdrosnym spojrzeniem jej figurę i włosy.

– Widziałam, że patrzyła pani na moje rysunki. Jak pani weszła.

– Kochanie, przeszkadzasz.

– Ależ skąd.

– Chce pani obejrzeć?

Dance przyklęknęła przy niej, by zajrzeć do bloku. Były w nim rysunki motyli, zaskakująco dobre.

– Sonja, są przepiękne. Powinny wisieć w galerii na Ocean Avenue w Carmel.

– Naprawdę?

– Oczywiście.

Odwróciła stronę szkicownika.

– To mój ulubiony. Paź królowej.

Rysunek przedstawiał granatowego motyla o opalizujących skrzydłach.

– Siedzi na kwiatku titonii. Zbierają z nich nektar. Kiedy jestem w domu, jeździmy na pustynię i rysuję jaszczurki i kaktusy.

Dance przypomniała sobie, że pisarz na stałe mieszka w Scottsdale.

– A tutaj – ciągnęła Sonja – chodzę z mamą do lasu i robimy zdjęcia. A potem je rysuję.

– Sonja jest Jamesem Audubonem motyli – oświadczył jej ojciec.

W drzwiach ukazała się Joan i zabrała dziecko.

– Myślisz, że się przyda? – spytał Walker, wskazując pudło.

– Nie wiem. Ale mam nadzieję, że tak. Bardzo potrzebna nam po moc.

Dance pożegnała się, dziękując za kolejne zaproszenie na kolację, i wróciła do samochodu.

Postawiła karton na siedzeniu obok. Korciło ją, by włączyć lampkę i przejrzeć kserokopie. Materiały musiały jednak zaczekać. Kathryn Dance była dobrą śledczą, tak jak dawniej była dobrą dziennikarką i konsultantką sądową. Ale była także matką i wdową. Ze względu na tak niezwykłe połączenie ról musiała się nauczyć, w którym momencie należy je rozdzielić. Nadszedł czas powrotu do domu.

Rozdział 19

To był ich Taras. Obszerna połać szarego, ciśnieniowo impregnowanego drewna, sześć na dziewięć metrów, przylegająca od kuchni i sięgająca w głąb ogrodu, zastawiona przeróżnymi krzesełkami, leżakami i stolikami. Wyposażenie stanowiły zlew i duża lodówka, a główny element dekoracji – elektryczne światełka bożonarodzeniowe i bursztynowe lampy oraz kilka anemicznych kwiatów w donicach z terrakoty. Wąskie schodki prowadziły do ogrodu, niezbyt pieczołowicie urządzonego, choć pełnego naturalnej roślinności: rosły tu skarłowaciałe dęby i klony, kropliki, astry, łubin, psianki, koniczyna i wszędobylska trawa.

Od sąsiadów oddzielało dom palisadowe ogrodzenie. Na gałęzi przy schodach wisiał karmnik i dwa baseniki dla kolibrów. Na ziemi leżały dwa dzwoneczki wietrzne, w tym samym miejscu, gdzie ubrana w piżamę Dance rzuciła je o trzeciej nad ranem podczas wyjątkowo gwałtownej burzy przed miesiącem.

Klasyczny dom wiktoriański – ciemnozielony, z szarymi, zniszczonymi przez słońce i deszcz balustradami, okiennicami i stolarką – znajdował się w północno-zachodniej części Pacific Grove; gdyby ktoś zaryzykował i wychylił się daleko z okna, mógłby dostrzec oddalony o niecały kilometr ocean.

Dance spędzała na Tarasie mnóstwo czasu. Poranki często były zbyt zimne lub mgliste, by jadać tu śniadania, lecz w leniwe weekendy, gdy słońce przedarło się przez mgłę, po spacerze z psami na plaży siadali tu w trójkę przy obwarzankach z twarożkiem, kawie i gorącej czekoladzie. Na nierównych deskach odbyły się setki przyjęć, dużych i małych.

Na Tarasie jej mąż Bill zdecydowanym tonem oznajmił swoim rodzicom, że żeni się z Kathryn Dance, odtrącając tym samym uczucia dziewczyny z dobrego domu z Napa, którą przez kilka lat gorąco popierała jego matka – co wymagało od niego większej odwagi niż udział w niejednej akcji.

Na Tarasie odbyła się ceremonia żałobna, gdy Bill zginął.

Było to także miejsce spotkań zaprzyjaźnionych stróżów prawa z całego półwyspu oraz znajomych spoza służby. Kathryn Dance lubiła ich towarzystwo, lecz od śmierci Billa najczęściej spędzała wolny czas z dziećmi, nie chcąc zabierać ich do barów i restauracji z innymi dorosłymi – Dlatego wprowadziła przyjaciół do ich świata.

W lodówce poza piwem i napojami zwykle czekała butelka czy dwie chardonnaya, pinot grigio czy caberneta z winnic środkowego wybrzeża. Pod ręką był też nieco zardzewiały, ale sprawny grill, a prosto z ogrodu można było zejść do łazienki na dole. Wracając do domu, Dance nierzadko spotykała na Tarasie matkę, ojca albo kogoś znajomego z CBI czy biura szeryfa, przy kawie lub piwie. Każdy był tu mile widziany, bez względu na to, czy gospodyni była w domu, czy nie, czy gość zapowiedział wizytę, czy wpadał niespodziewanie; nawet kiedy Dance była w domu, czasem w ogóle nie wychodziła do przybyłych. Według niepisanej zasady Taras stał dla wszystkich otworem o każdej porze dnia i nocy, natomiast dom stanowił strefę zamkniętą, z wyjątkiem organizowanych przyjęć; miejsce na prywatność, sen i pracę było święte.

Dance weszła na Taras po stromych schodkach od strony ogrodu, niosąc karton z taśmami i kserokopiami, na którym chwiało się pudełko z kurczakiem kupionym w Albertsonsie. Powitały ją psy, czarny gładkowłosy retriever i czarny podpalany owczarek niemiecki. Potarmosiła je za uszy, rzuciła im kilka wyliniałych pluszowych zabawek, po czym zbliżyła się do dwóch mężczyzn siedzących na plastikowych krzesełkach.

– Cześć, kochanie. – Stuart Dance nie wyglądał na swoich siedemdziesiąt lat. Był wysoki i barczysty, i miał bujną czuprynę niesfornych siwych włosów. Czas spędzony na morzu i wybrzeżu odcisnął swoje pięt no na jego skórze; wyraźnie było widać parę blizn po skalpelu i laserze dermatologa. Formalnie rzecz biorąc, ojciec był na emeryturze, lecz kilka razy w tygodniu pracował w oceanarium i nic na świecie nie mogło go powstrzymać od wypraw na skaliste mielizny.

Przytulił policzek do twarzy córki.

– Hm – mruknął Albert Stemple, agent z wydziału kryminalnego CBI. Zwalisty, ogolony na zero mężczyzna, był ubrany w czarną koszulkę, dżinsy i wysokie sznurowane buty. Podobnie jak jej ojciec, miał blizny na twarzy, a także – o czym aluzyjnie napomykał – w innych miejscach, które rzadko wystawiał na światło dzienne, choć w jego wypadku blizny nie były dziełem dermatologa. Agent pił piwo, siedząc ze swobodnie wyciągniętymi przed siebie nogami. Funkcjonariusze CBI nie słynęli z kowbojskiego stylu bycia, lecz Albert Stemple był typem Wild Billa Hickoka postępującego według własnych zasad. Miał na koncie najwięcej aresztowań ze wszystkich agentów, a także najwięcej wniesionych przeciw niemu skarg (z drugiego rekordu był bardziej dumny).

– Dzięki, że miałeś wszystko na oku, A). Przepraszam, jestem później niż zamierzałam. – Pamiętając, jak Pell groził jej podczas przesłuchania – i że krąży gdzieś w okolicy – Dance poprosiła Stemple’a, aby przypilnował dzieci do jej powrotu. (O’Neil polecił miejscowym funkcjonariuszom mieć dom na oku, dopóki zbieg przebywał na wolności).

– Nie ma sprawy – burknął Stemple. – Overby postawi mi kolację.

– Charles sam ci to obiecał?

– Nie. Ale postawi. U nas cisza i spokój. Zrobiłem parę rundek wokół domu. Nic się nie dzieje.

– Chcesz coś do picia na drogę?

– Pewnie. – Wyciągnął z lodówki dwie butelki piwa Anchor Steam. – Nie martw się. Zanim siądę za kółko, będą puste. Na razie, Stu. – Cięż kie kroki zadudniły po Tarasie, który jęknął pod jego ciężarem.

Zniknął, a piętnaście sekund później Dance usłyszała warkot silnika forda crown victoria i pisk opon. Nie miała wątpliwości, że obydwa piwa spoczywają między masywnymi udami agenta.

Dance zajrzała do salonu przez pokryte zaciekami okna. Jej wzrok zatrzymał się na książce leżącej na stoliku. Ten widok o czymś jej przypomniał.

– Dzwonił może Brian?

– Ach, twój przyjaciel? Ten, który był na kolacji?

– Tak.

– Jak się nazywa?

– Gunderson.

– Ten z banku inwestycyjnego.

– Ten. Dzwonił?

– Nic o tym nie wiem. Chcesz spytać dzieci?

– Nie, nie trzeba. Jeszcze raz dziękuję, tato.

– Nie ma sprawy. – Zwrot pochodził z jego pobytu na Nowej Zelandii. Ojciec odwrócił się i zastukał w okno. – Pa!

– Zaczekaj, dziadku! – Z domu wybiegła Maggie, a jej kasztanowy warkocz podskakiwał przy każdym kroku. Dziewczynka trzymała książkę. – Cześć, mamo – powitała ją z entuzjazmem. – Kiedy wróciłaś?

– Przed chwilą.

– I nic nie powiedziałaś! – wykrzyknęła dziesięciolatka, poprawiając zsuwające się okulary.

– Gdzie twój brat?

– Nie wiem. U siebie. Kiedy kolacja?

– Za pięć minut.

– Co będziemy jeść?

– Zobaczysz.

Maggie otworzyła książkę i pokazała dziadkowi małą, szarofioletową muszlę kształtem przypominającą łodzika.

– Popatrz. Miałeś rację. – Nie próbowała wymówić nazwy.

– Amphissa columbiana – rzekł Stuart Dance, wyciągając długopis i notes, z którymi nigdy się nie rozstawał. Zapisał. Był trzydzieści lat starszy od córki i nie potrzebował okularów. Dance dowiedziała się kiedyś, że większość swoich przypadłości genetycznych odziedziczyła po matce.

– Przyniósł ją przypływ – wyjaśnił. – U nas taka muszla jest rzadkością. Ale Maggie udało się ją znaleźć.

– Po prostu sobie leżała – powiedziała dziewczynka.

– No dobrze, odmeldowuję się. Mój sierżant sztabowy szykuje kolację, muszę się więc stawić w wyznaczonym czasie. Dobranoc wszystkim.

– Pa, dziadku.

Gdy ojciec zszedł po schodkach, Dance kolejny raz podziękowała w duchu losowi, Bogu czy komukolwiek innemu za obecność tej dobrej, niezawodnej postaci w życiu wdowy z dziećmi.

Idąc do kuchni, usłyszała dzwonek telefonu. Rey Carraneo poinformował ją, że ford thunderbird znaleziony w Moss Landing został skradziony w zeszły piątek ze strzeżonego parkingu eleganckiej restauracji na Sunset Boulevard w Los Angeles. Podejrzanych nie było. Czekali na raport z policji Los Angeles, ale jak w większości wypadków kradzieży samochodów, nie było żadnych dowodów kryminalistycznych. Agentowi nie dopisało szczęście i nie znalazł hotelu, motelu ani pensjonatu, w którym zameldowałaby się wspólniczka.

– Jest ich mnóstwo – wyznał.

Witajcie na półwyspie Monterey.

– Musimy gdzieś upchać turystów, Rey. Szukaj dalej. I pozdrów żonę.

Dance zaczęła wypakowywać kolację.

Na przylegającą do kuchni oszkloną werandę wyszedł szczupły chłopiec o rudoblond włosach. Rozmawiał przez telefon. Mimo że Wes miał dopiero dwanaście lat, wzrostem niemal już dorównywał matce. Dance pokiwała na niego palcem, a gdy się zbliżył, pocałowała go w czoło. Nie wzdrygnął się, co było równoznaczne z wyznaniem „Bardzo cię kocham, najdroższa mamo”.

– Odłóż telefon – powiedziała. – Siadamy do kolacji.

– Muszę kończyć, co nie?

– Nie mów „co nie”.

– Co na kolację? – zapytał, odkładając słuchawkę.

– Kurczak – powiedziała Maggie z powątpiewaniem.

– Przecież lubicie Albertsonsa.

– A ptasia grypa?

Wes zaśmiał się szyderczo.

– Co ty tam wiesz. Ptasią grypą można się zarazić od żywych kurczaków.

– Ten kiedyś żył – odparowała dziewczynka.

Zapędzony przez siostrę w kozi róg, Wes zauważył:

– No, ale to nie jest kurczak z Azji.

– Taak? Przecież one wędrują. A umrzeć można od zarzygania się na śmierć.

– Mags, nie przy kolacji! – upomniała ją Dance.

– Ale tak jest.

– Że niby kurczaki wędrują? Jasne, jasne. Ale tutaj nie ma ptasiej grypy. Na pewno byśmy o tym wiedzieli.

Przekomarzanki rodzeństwa. Dance sądziła jednak, że kryje się za tym coś jeszcze. Jej syn bardzo głęboko przeżył wypadek ojca. Stal się przez to bardziej wrażliwy na rozmowy o śmierci niż większość chłopców w jego wieku. Dance starała się nie poruszać przy nim tego tematu – co było trudnym zadaniem dla kobiety zawodowo ścigającej przestępców. Oznajmiła dzieciom:

– Jeżeli kurczak jest ugotowany, nic się nam nie stanie. – Mimo to nie była pewna, czy ma rację i czy Maggie nie zacznie tego kwestionować.

Ale córka pogrążyła się w lekturze książki o muszlach.

– O, są ziemniaki puree – powiedział chłopiec. – Mamo, jesteś odlotowa.

Maggie i Wes nakryli do stołu, podczas gdy Dance poszła umyć ręce. Kiedy wróciła z łazienki, Wes spytał:

– Mamo, nie przebierzesz się? – Patrzył na jej czarny kostium.

– Umieram z głodu. Nie mogę czekać ani chwili dłużej. – Nie chciała im zdradzać, że została w stroju z pracy, aby mieć przy sobie broń. Zwykle zaraz po powrocie do domu wkładała koszulkę i dżinsy, a pistolet chowała w sejfie przy łóżku.

Tak, ciężko jest być gliną. Pociechy dużo czasu spędzają same, prawda? Na pewno bardzo by się ucieszyły, gdyby ktoś chciał się z nimi pobawić…

Wes jeszcze raz zerknął na jej kostium, jak gdyby odgadł, o czym pomyślała.

Zaraz jednak usiedli do stołu, jedząc i rozmawiając o tym, jak im minął dzień – przynajmniej dzieciom. Dance oczywiście ani słowem nie mówiła o swoim dniu. Wes był na obozie sportowym w Monterey. Maggie na obozie muzycznym w Carmel. Obojgu wyraźnie podobała się taka forma spędzania czasu. Dzięki Bogu żadne z nich nie pytało o Daniela Pella.

Po kolacji w trójkę sprzątnęli ze stołu i pozmywali naczynia – dzieci zawsze dzieliły z nią obowiązki domowe. Kiedy skończyli, Wes i Maggie poszli do salonu poczytać albo grać w gry wideo.

Dance włączyła komputer i sprawdziła pocztę. Nie było żadnych wiadomości o sprawie, ale dostała kilka e-maili związanych z jej drugą „pracą”. Razem z przyjaciółką Martine Christensen prowadziły stronę internetową „American Tunes” nazwaną tak na cześć znanej piosenki Paula Simona z lat siedemdziesiątych.

Kathryn Dance była utalentowana muzycznie, ale próby rozpoczęcia zawodowej kariery w roli piosenkarki i gitarzystki nie sprawiły jej satysfakcji (obawiała się, że publiczność odnosiła podobne wrażenie po jej występach). Uznała, że ma większy talent do słuchania muzyki i zachęcania do tego innych.

Podczas rzadkich urlopów albo długich weekendów wyruszała na poszukiwanie muzyki tworzonej domowym sposobem, często zabierając ze sobą dzieci i psy. Ludzi uprawiających to hobby nazywano „folklorystami” lub bardziej popularnie „poławiaczami piosenek”. Prawdopodobnie najsłynniejszym był Alan Lomax, który w połowie dwudziestego wieku zbierał muzykę od Luizjany do Appalachów, gromadząc nagrania dla Biblioteki Kongresu. Interesował się przede wszystkim czarnym bluesem i muzyką z gór, natomiast Dance penetrowała odleglejsze tereny, zapuszczając się w miejsca odzwierciedlające zmieniającą się strukturę społeczną Ameryki Północnej: docierała do muzyki wywodzącej się z Nowej Szkocji, z kultury latynoskiej, karaibskiej, kanadyjskiej, afroamerykańskiej i indiańskiej.

Wraz z najlepszą przyjaciółką Martine pomagała muzykom uzyskać prawa autorskie, umieszczała ich nagrania na stronie internetowej i przekazywała im pieniądze wpłacane przez słuchaczy za utwory ściągane z sieci.

Gdyby kiedyś nadszedł dzień, w którym Dance nie miałaby już ochoty czy siły szukać przestępców, wiedziała, że muzyka zapewni jej zajęcie na emeryturze.

Zadzwonił telefon. Dance spojrzała na numer na wyświetlaczu.

– Cześć.

– Serwus – rzekł Michael O’Neil. – Jak poszło z Reynoldsem?

– Nie usłyszałam od niego nic konkretnego. Ale poszuka w starych aktach sprawy Croytonów. – Dodała, że wzięła też materiały od Mortona Walkera, choć nie miała jeszcze czasu ich przejrzeć.

O’Neil powiedział jej, że nie zlokalizowano forda focusa skradzionego w Moss Landing, a w restauracji „Jack’s Seafood” nie znaleziono żadnych istotnych śladów. Technicy zdjęli odciski palców z thunderbirda i sztućców; w obu miejscach ujawniono odciski Pella i innej osoby, prawdopodobnie jego wspólniczki. Ze stanowych i federalnych baz danych daktyloskopijnych wynikało, że kobieta nie była notowana.

– Znaleźliśmy za to coś, co nas trochę niepokoi. Peter Bennington…

– Twój spec z laboratorium.

– Zgadza się. Na podłodze thunderbirda po stronie kierowcy, tej. która się nie spaliła, była odrobina kwasu. Świeża. Peter twierdzi, że to żrący kwas – bardzo rozcieńczony, ale strażacy zlali samochód wodą. więc możliwe, że był stężony, kiedy Pell zostawił ślad.

– Wiesz, jakie mam pojęcie o dowodach, Michael.

– Dobra, no więc sęk w tym, że kwas był zmieszany z substancją wy stępującą w jabłkach, winogronach i słodyczach.

– Myślisz, że Pell… że chciał coś zatruć?

Produkcja jedzenia była racją bytu środkowej Kalifornii. Przejeżdżając tędy samochodem, w ciągu pół godziny mijało się tysiące hektarów pól i sadów, kilkanaście dużych wytwórni win i innych zakładów przetwórczych.

– Możliwe. Albo ukrywa się w jakimś sadzie lub winnicy. Spłoszyliśmy go w Moss Landing, więc pewnie zrezygnował z motelu czy pensjonatu. Pomyśl o Pastwiskach… Powinniśmy wysłać ludzi na poszukiwania.

– Masz kogoś pod ręką? – zapytała.

Mogę przesunąć parę jednostek. I powiem stanowej, żeby zrobili to samo. Nie chcę ściągać ich z miasta i z jedynki, ale chyba nie mamy innego wyjścia.

Dance przyznała mu rację. Przekazała mu informację Carranea o thunderbirdzie.

– Sprawa nie nabiera prędkości światła, co?

– Raczej nie – zgodziła się.

– Co masz teraz w planach?

– Zadanie domowe.

– Myślałem, że dzieciaki są na wakacjach.

– Mówię o swoim zadaniu. Przygotowuję się do obławy.

– Właśnie do ciebie jadę. Może ci pomóc zatemperować ołówki i ze trzeć tablicę?

– Zostaniesz dyżurnym pod warunkiem, że będziesz grzeczny dla pani.

Rozdział 20

Cześć, Michael – powiedział Wes, przybijając detektywowi piątkę. – Serwus.

Przez chwilę rozmawiali o obozie tenisowym – O’Neil też grał – i o wymianie naciągu w rakietach. Jej szczupły, muskularny syn wykazywał talent do każdej dyscypliny sportowej, jaką zaczynał uprawiać, a teraz skupił się na tenisie i piłce nożnej. Chciał też spróbować sił w karate lub aikido, lecz matka odwiodła go od tego pomysłu. Chłopiec często wpadał w gniew – którego źródłem była śmierć ojca – dlatego Dance nie uważała sztuk walki za najodpowiedniejszy sport dla syna.

O’Neil podjął się misji zainteresowania Wesa zdrowym sportem i innymi rozrywkami. Zaraził go dwiema pasjami, krańcowo różnymi od siebie: kolekcjonowaniem książek i wyprawami do ulubionego miejsca O’Neila na ziemi – na zatokę Monterey. (Dance czasem dochodziła do wniosku, że detektyw urodził się w niewłaściwej epoce i bez trudu wyobrażała go sobie jako kapitana starodawnego żaglowca albo łodzi rybackiej z lat trzydziestych ubiegłego wieku). Kiedy Dance i Maggie urządzały sobie babską wycieczkę, Wes spędzał popołudnie na łodzi O’Neila, wędkując albo oglądając wieloryby. Dance, jeśli nie zażyła dramamine, natychmiast dostawała choroby morskiej, lecz Wes był urodzonym marynarzem.

Rozmawiali o wyprawie na ryby za kilka tygodni, po czym Wes powiedział dobranoc i poszedł do swojego pokoju.

Dance nalała wino. O’Neil lubił czerwone i był amatorem caberneta. Dance wybrała pinot grigio. Weszli do salonu i usiedli na kanapie. O’Neil przypadkiem zajął miejsce tuż pod jej ślubnym zdjęciem. Bill Swenson przyjaźnił się z detektywem, z którym wiele razy współpracował. Przed jego śmiercią był krótki okres, gdy Dance, jej mąż i O’Neil jednocześnie pełnili czynną służbę; zdarzyło im się nawet pracować razem przy jednej sprawie. Bill z ramienia biura federalnego, Dance ze stanowego, O’Neil z policji okręgowej.

Detektyw z głośnym trzaskiem otworzył plastikowe pudełeczko z sushi, które ze sobą przyniósł. Dźwięk zadziałał jak współczesny dzwoneczek Pawłowa i do pokoju wpadły psy: Dylan, owczarek niemiecki, nazwany tak oczywiście na cześć słynnego pieśniarza, i retriever gładkowłosy, Patsy, która dostała imię po pani Cline, ulubionej piosenkarce country właścicielki.

– Mogę im dać…? – Uniósł trzymany w pałeczkach kawałek tuńczyka.

– Chyba że umyjesz im potem zęby.

– Przykro mi, kochani – oznajmił psom O’Neil.

Dance podziękowała za sushi i detektyw zaczął jeść, nie otwierając opakowania z wasabi i sosem sojowym. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Być może rozerwanie torebek z przyprawami było dla niego zbyt dużym wysiłkiem.

– Chciałam cię o coś zapytać – powiedziała Dance. – Biuro szeryfa nie ma nic przeciwko temu, że obławę prowadzi CBI?

O’Neil odłożył pałeczki i przeczesał palcami szpakowate włosy.

– Posłuchaj. Kiedy mój ojciec był w Wietnamie, zdarzało się, że jego pluton musiał wchodzić do tuneli zajętych przez Wietkong. Czasem trafiali na pułapki minowe. A czasem na uzbrojonych Wietnamców. To było najniebezpieczniejsze zadanie na wojnie. Tato nabawił się lęku, który go dręczył przez całe życie.

– Klaustrofobii?

– Nie. Ochotnikofobii. Kiedy wyczyścił jeden tunel, już nigdy więcej pierwszy nie podniósł ręki. Nikt nie może pojąć, po co się właściwie zgłosiłaś?

Roześmiała się.

– Przypuszczasz, że sama się zgłosiłam? – Opowiedziała mu o gam bicie Overby’ego, by przejąć dowodzenie obławą, uprzedzając policję stanową i biuro O’Neila.

– Dlatego się dziwiłem. Mówiąc między nami, tęsknimy za Fishem tak samo jak wy.

Miał na myśli Staną Fishburne’a, byłego szefa CBI.

– Na pewno nie tak jak my – oświadczyła zdecydowanym tonem.

– Zgoda, pewnie nie. Ale odpowiadając na twoje pytanie, wszyscy są absolutnie zachwyceni, że to ty stoisz na czele akcji. Powodzenia i niech cię Bóg prowadzi.

Dance odsunęła na bok plik książek i czasopism, i rozłożyła na blacie materiały od Mortona Walkera. Mimo że stanowiły tylko niewielką część zgromadzonych przez Walkera książek, wycinków i notatek, ich ilość była przytłaczająca.

Dance znalazła spis dowodów i innych przedmiotów zabezpieczonych w domu Pella w Seaside po morderstwie Croytonów. Było wśród nich kilkanaście książek na temat Charlesa Mansona, kilka grubych teczek i notatka funkcjonariusza z wydziału kryminalistycznego:

Przedmiot nr 23. Znaleziony w pudle z książkami o Mansonie: „ Trilby”, powieść Georgea du Mauriera. Książka nosi ślady wielokrotnego czytania. Dużo notatek na marginesach. Bez związku ze sprawą.

– Słyszałeś kiedyś o tej powieści? – zapytała.

O’Neil bardzo dużo czytał, a w jego ogromnej kolekcji zajmującej cały pokój można było znaleźć dzieła reprezentujące chyba wszystkie istniejące gatunki literackie. Ale o tej książce detektyw nic nie wiedział.

Dance włączyła laptopa, weszła do Internetu i sprawdziła tytuł.

– Ciekawa rzecz. George du Maurier był dziadkiem Daphne du Maurier. – Przeczytała kilka streszczeń i recenzji powieści. – Zdaje się, że „Trilby” to był wielki bestseller. Taki „Kod Leonarda da Vinci” swojej epoki. Słyszałeś o Svengalim?

– Nazwisko znam – to hipnotyzer. Ale nic więcej.

– Ciekawe. To historia muzyka, któremu nie bardzo się wiedzie – Svengaliego. Poznaje piękną młodą śpiewaczkę – dziewczyna ma na imię Trilby. Ale nie jest szczególnie utalentowana. Muzyk się w niej zakochuje, jednak ona nie chce mieć z nim nic wspólnego, więc Svengali ją hipnotyzuje. Trilby zaczyna odnosić sukcesy, ale jej umysł zostaje zniewolony. W końcu Svengali umiera, a krótko po nim Trilby, bo du Maurier uważa, że robot nie potrafi już funkcjonować bez swojego pana.

– Przypuszczam, że dalszego ciągu nie było. – O’Neil przerzucał no tatki. – Walker nie ma żadnych podejrzeń co do jego planów?

– Raczej nie. Przygotuje nam jego życiorys. Może tam coś będzie.

Przez następną godzinę szperali w stosie kserokopii, szukając wzmianek o osobach i miejscach w okolicy, którymi Pell mógłby się interesować – jakiegokolwiek powodu, dla którego musiałby zostać na półwyspie. Nie znaleźli ani słowa o Alison i Nimue, których morderca szukał za pomocą Google’a.

Nic.

Większość kaset wideo zawierała nagrania reportaży telewizyjnych o Pellu, morderstwie Croytonów lub samym Croytonie, potężnym królu biznesu Doliny Krzemowej.

– Sensacyjny chłam – zawyrokował O’Neil.

– Płytki sensacyjny chłam. – Właśnie przeciw takiemu traktowaniu zbrodni i wojny protestował Morton Walker.

Potem jednak obejrzeli dwie taśmy z zapisem policyjnych przesłuchań, które w opinii Dance rzucały więcej światła na sprawę. Pierwsze przesłuchanie dotyczyło włamania sprzed trzynastu lat.

Kto jest twoim najbliższym krewnym. Danielu?

Nie mam krewnych. Nie mam żadnej rodziny.

A rodzice?

Nie żyją. Od dawna. Można powiedzieć, że jestem sierotą.

Kiedy zmarli?

Gdy miałem siedemnaście lat. Ale wcześniej mój ojciec od nas od szedł.

Byłeś w dobrych stosunkach z ojcem?

Z ojcem? To przykra historia.

Pell opowiedział funkcjonariuszowi o znęcającym się nad nim ojcu, który zmuszał go do płacenia czynszu, odkąd chłopiec skończył trzynaście lat. Gdy mały Daniel nie miał pieniędzy, ojciec go bił – i bił matkę, jeżeli usiłowała bronić syna. Pell tłumaczył, że właśnie dlatego zaczął kraść. Wreszcie ojciec ich zostawił. Traf chciał, że rodzice zmarli tego samego roku – matka na raka, a ojciec zginął w wypadku, jadąc po pijanemu. Siedemnastoletni Pell został sam.

Rodzeństwa nie masz, hm?

– Me… Zawsze myślałem, że gdybym miał z kim dzielić ten ciężar, moje życie ułożyłoby się zupełnie inaczej… Dzieci też nie mam. Muszę przyznać, że żałuję… Ale jestem młody Mam jeszcze czas, prawda?

Och, Danielu, jeżeli weźmiesz się w garść, nie ma żadnego powodu, żebyś nie mógł założyć własnej rodziny.

Dziękuję, że pan to powiedział, detektywie. Naprawdę dziękuję. A pan ma rodzinę? Widzę, że nosi pan obrączkę.

Drugie nagranie pochodziło z małego miasteczka w Dolinie Kalifornijskiej, gdzie dwanaście lat wcześniej Pell został aresztowany za drobną kradzież.

Słuchaj no, Daniel. Zadam ci parę pytań. Tylko nie próbuj nic bajerować, jasne? Bo to się może źle skończyć.

– Nie będę, szeryfie. Powiem prawdę. Jak Boga kocham.

Nie będziesz kłamać, to nic ci nie zrobię. A teraz powiedz no, jak to się stało, że na tylnim siedzeniu wozu miałeś telewizor i magnetowid Jake’a Peabodyego?

Kupiłem, szeryfie. Przysięgam. Na ulicy. Od jednego Meksykańca. Zaczęliśmy gadać i powiedział mi, że ma chorego dzieciaka i nie mają z żoną skąd wziąć pieniędzy.

Widzisz, co robi? spytała detektywa Dance.

O’Neil pokręcił głową.

– Pierwszy przesłuchujący jest inteligentny. Starannie dobiera słowa, nie robi błędów. Pell odpowiada mu w dokładnie taki sam sposób. A drugi? Nie jest tak wykształcony jak pierwszy, mówi potocznym językiem i z błędami – „tylnie siedzenie”. Pell podchwytuje to i zaczyna go naśladować. „Meksykaniec”. Albo „wziąć”. Typowa sztuczka makiawelistów. – Wskazała głową telewizor. – Pell ma pełną kontrolę nad jednym i drugim przesłuchaniem.

– Nie wiem, za te łzawe opowiastki dałbym mu cztery z minusem – ocenił O’Neil. – We mnie nie wzbudził ani odrobiny współczucia.

– Zobaczmy. – Dance znalazła kopie orzeczeń sądowych, które Wal ker dołączył do kaset. – Przykro mi, profesorze: Od nich dostał piątki. W pierwszym wypadku zarzut włamania zmieniono na paserstwo, wy rok w zawieszeniu. W drugim uszło mu płazem.

– Przyznaję się, mój błąd.

Przeglądali materiały jeszcze przez pół godziny. Nie było w nich nic istotnego.

O’Neil zerknął na zegarek.

– Muszę iść.

Podniósł się ciężko, a Dance odprowadziła go przed dom. Detektyw podrapał psy po łbach.

– Mam nadzieję, że będziesz mógł wpaść jutro na urodziny taty.

– Miejmy nadzieję, że wtedy będzie już po wszystkim. – Wsiadł do volvo i ruszył w głąb zasnutej mgłą ulicy.

Odezwał się żabi dzwonek komórki.

– Halo?

– Cześć, szefowo.

Prawie w ogóle go nie słyszała; w tle dudniła głośna muzyka.

– Możesz to ściszyć?

– Musiałbym pogadać z kapelą. Jest coś nowego o Juanie?

– Bez zmian.

– Zajrzę jutro do niego… Posłuchaj…

– Właśnie się staram.

– Ha. Po pierwsze, ciotka Pella. Nazywa się Barbara Pell. Ale ma coś nie tak z głową. Gliniarze z Bakersfield mówią, że to alzheimer czy coś. Nie odróżnia dnia od nocy, ale za jej domem jest szopa czy garaż z narzędziami i jakimiś rzeczami Pella. Każdy mógł tam sobie wejść i za brać młotek. Sąsiedzi niczego nie widzieli. A to niespodzianka!

– Kto to, Andy Griffith?

– Z tego samego serialu. Gomer Pyle.

– W Bakersfield będą mieli na oku jej dom?

– Tak jest… A teraz, szefowo, cynk o Winstonie.

– O kim?

– Winstonie Kelloggu, tym gościu z FBI, którego sprowadza Overby, żeby cię niańczył.

Niańczył…

– Mógłbyś użyć innego słowa?

– Żeby cię nadzorował. Dopilnował. Ujarzmił.

– TJ!

– Dobra, do rzeczy. Ma czterdzieści cztery lata. Mieszka w Waszyngtonie, ale pochodzi z Los Angeles. Były wojskowy.

Zupełnie jak mój zmarły mąż, pomyślała. Ten sam wiek, to samo dawne zajęcie.

– Najpierw był detektywem w policji w Seattle, potem wstąpił do biura. Pracuje w wydziale zwalczającym sekty i związane z nimi przestępstwa. Namierzają przywódców, prowadzą negocjacje z porywaczami zakładników i zapewniają członkom sekty terapię. Jednostkę założono po Waco.

Było to oblężenie siedziby sekty Davida Koresha w Teksasie przez agentów federalnych. Szturm, który miał na celu uratowanie członków sekty, zakończył się tragedią. Ranczo spłonęło, a większość ludzi w środku – w tym liczna grupa dzieci – zginęła.

– Ma w biurze niezłą reputację. Trochę sztywny, ale nie boi się po brudzić rąk. To dosłowny cytat z mojego kumpla i naprawdę nie mam pojęcia, co to znaczy. Aha, szefowo, jeszcze jedno. Chodzi o hasło „Nimue”. Nie ma nic w VICAP-ie ani innych naszych bazach. Zdążyłem sprawdzić kilkaset nicków sieciowych. Połowa z nich jest nieaktywna, a za resztą kryją się szesnastoletni komputerowcy. Ludzie o nazwiskach „Nimue” mieszkają przede wszystkim w Europie i nie znalazłem nikogo, kto mógłby mieć związek ze sprawą. Mam za to ciekawy wariant.

– Naprawdę? Jaki?

– Jest taka gra RPG. Wiesz, co to jest?

– Na komputer, prawda? Taką skrzynkę z kłębowiskiem kabli w środku?

– Poddaję się, szefowo. Akcja toczy się w średniowieczu, a gracze za bijają trolle i smoki i ratują dziewice. Swoją drogą my zarabiamy na życie podobnie. W każdym razie wcześniej nie znaleźliśmy nic o tej grze, bo jej nazwę inaczej się pisze. N-i-X-m-u-e, a logo ma duże czerwone X w środku. Ostatnio jedna z bardziej popularnych. Dochody ze sprzedaży idą w setki milionów. Ach, gdzież się podział mój ulubiony Pac Man?

– Nie sądzę, żeby Pell był typem gracza komputerowego.

– Ale na pewno jest typem, który zabił autora programów komputerowych.

– Słusznie. Przyjrzyj się temu. Ja jednak ciągle uważam, że to czyjeś imię albo pseudonim.

– Nie martw się, szefowo. Mogę sprawdzić jedno i drugie, bo dzięki tobie mam masę wolnego czasu.

– Podoba ci się muzyka?

– Poddaję się po raz drugi.

Dance wypuściła Dylana i Patsy, by załatwiły swoje wieczorne potrzeby, po czym zrobiła szybki obchód dookoła domu. Nie zauważyła żadnych podejrzanych samochodów zaparkowanych w pobliżu. Zagoniła psy z powrotem. Zwykle spały w kuchni, ale dziś oddała im do dyspozycji cały dom; gdyby zbliżył się tu ktoś obcy, narobiłyby wielkiego hałasu.

Dance weszła do pokoju Maggie i przez chwilę słuchała, jak dziewczynka gra na syntezatorze utwór Mozarta. Pocałowała ją na dobranoc i zgasiła światła.

Przez kilka minut siedziała z Wesem, opowiadającym jej o nowym chłopcu na obozie, który przeprowadził się tu kilka miesięcy temu. Rozegrali dzisiaj kilka meczów.

– Chcesz go zaprosić na jutro z rodzicami? Na urodziny dziadka?

– Nie. Chyba nie.

Po śmierci ojca Wes stał się bardziej nieufny i mniej towarzyski.

– Na pewno?

– Może trochę później. Nie wiem… Mamo?

– Słucham, najdroższy synu. Westchnął z rozdrażnieniem. – Tak?

– Czemu ciągle masz przy sobie broń?

Dzieci… nic nie umknie ich uwagi.

– Całkiem o niej zapomniałam. Zaraz trafi do sejfu.

– Mogę jeszcze trochę poczytać?

– Jasne. Dziesięć minut. Co to za książka?

– „Władca pierścieni”. – Spojrzał na nią, lecz nie otwierał. – Mamo?

– Tak?

Nie doczekała się jednak niczego więcej. Pomyślała, że wie, o co mu chodzi. Była gotowa mu powiedzieć, gdyby chciał. Ale miała nadzieję, ze nie zapyta; to był naprawdę długi dzień.

– Nic – powiedział w końcu Wes tonem oznaczającym „tak naprawdę chcę o czymś porozmawiać, ale jeszcze nie teraz”. Wróci! do Śródziemia.

– Gdzie są hobbity? – spytała, wskazując książkę.

– W Shire. Szukają ich Czarni Jeźdźcy.

– Piętnaście minut.

– Dobranoc, mamo.

Dance wsunęła glocka do schowka. Ustawiła zamek na prosty trzycyfrowy kod, by mogła otworzyć sejf w ciemnościach. Spróbowała z zamkniętymi oczami. Operacja trwała nie dłużej niż dwie sekundy.

Wzięła prysznic, włożyła piżamę i wśliznęła się pod ciepłą kołdrę, czując, jak zmartwienia minionego dnia spowijają ją jak zapach lawendy ze stojącego przy łóżku potpourri.

Gdzie jesteś?, pytała bezgłośnie Daniela Pella. Kim jest twoja wspólniczka?

Co teraz robisz? Spisz? Jeździsz po osiedlach, szukając kogoś albo czegoś? Znów zamierzasz kogoś zabić?

Jak mam się dowiedzieć, dlaczego tu zostałeś?

Powoli zapadając w sen, usłyszała w myślach słowa z nagrania, które niedawno obejrzała z Michaelem O’Neilem.

Dzieci też nie mam. Muszę przyznać, że żałuję… Ale jestem młody. Mam jeszcze czas, prawda?

Och, Danielu, jeżeli weźmiesz się w garść, nie ma żadnego powodu, żebyś nie mógł założyć własnej rodziny.

Otworzyła oczy. Przez kilka minut leżała w łóżku, wpatrując się w konfiguracje cieni na suficie. Po chwili wsunęła kapcie i ruszyła do salonu.

– Idźcie spać – rozkazała psom, które mimo to obserwowały ją uważnie przez następną godzinę, gdy jeszcze raz przetrząsała zawartość pudła przygotowanego przez Mortona Walkera.

Загрузка...