Wtorek

Rozdział 21

Wczesnym rankiem Kathryn Dance z TJ-em siedzieli w narożnym gabinecie Charlesa Overby’ego, słysząc bębnienie deszczu o szyby. Turyści sądzili, że w klimacie zatoki Monterey przeważa duże zachmurzenie i częste opady. W rzeczywistości półwysep zwykle usychał z tęsknoty za deszczem, a przyczyną szarości nieba była typowa dla Zachodniego Wybrzeża mgła. Dziś jednak naprawdę lało.

– Chcę cię o coś prosić, Charles.

– O co?

– O zgodę na pewne wydatki.

Charles Overby na wszystko zwracał baczną uwagę.

– Na co?

– W ogóle nie posuwamy się naprzód. Nie ma żadnych tropów z Capitoli, kryminalistyka nie dała nam ani jednej odpowiedzi, nikt go nie widział. A co najważniejsze, nie wiem, po co został na półwyspie.

– Jakie wydatki masz na myśli?

– Chcę mieć te trzy kobiety, które były w Rodzinie.

– Mamy je aresztować? Podobno były niewinne.

– Nie, chcę je przesłuchać. Mieszkały z nim; musiały go dobrze po znać.

Och, Danielu, jeżeli weźmiesz się w garść, nie ma żadnego powodu, żebyś nie mógł założyć własnej rodziny…

Właśnie ten fragment z nagranego przesłuchania podsunął jej pomysł sprowadzenia kobiet.

Od punktu A i B do X…

– Chcemy zorganizować zjazd rodzinny – oznajmił wesoło TJ. Dance wiedziała, że rudy agent do późna imprezował, ale jego okrągła twarz wyglądała tak świeżo, jak gdyby właśnie wyszedł z salonu odnowy biologicznej.

Overby zignorował jego uwagę.

– Ale dlaczego miałyby nam pomagać? Chyba raczej będą mu przychylne, nie sądzisz?

– Nie. Z dwiema z nich już rozmawiałam i żadna nie wyrażała się o Pellu przychylnie. Trzecia zupełnie zerwała z przeszłością, zmieniła na wet tożsamość. To też nie świadczy o przychylności.

– Po co mamy je tu przywozić? Czemu nie można ich przesłuchać tam, gdzie mieszkają?

– Chcę porozmawiać ze wszystkimi naraz. To metoda przesłuchania oparta na gestaltyzmie. Będą nawzajem odświeżać sobie pamięć. Czyta łam o tych kobietach do drugiej w nocy. Rebecca była w Rodzinie najkrócej – tylko parę miesięcy – ale Linda mieszkała z Pellem ponad rok. a Samantha dwa lata.

– Rozmawiałaś już z nimi? – Zadał pytanie niepewnym głosem, jak gdyby podejrzewał Dance o podstęp.

– Nie – odparła. – Najpierw chciałam cię spytać.

Na wieść, że nie został wyprowadzony w pole, wyraźnie odetchnął. Mimo to przecząco pokręcił głową.

– Bilety na samolot, ochrona, transport… Biurokracja. Wątpię, czy uda mi się to przepchnąć w Sacramento. Poza tym to zbyt nietypowy pomysł. – Dostrzegłszy nitkę wystającą z mankietu, wyciągnął ją. – Obawiam się, że nie mogę wydać zgody. Utah. Jestem pewien, że tam pojechał. Po tym, jak spłoszyliśmy go w Moss Landing. Byłby idiotą, gdyby tu został. Zespół obserwacyjny w Utah już działa?

– Aha – przytaknął TJ.

– Stawiałbym na Utah.

Dance zrozumiała: jeżeli zatrzyma go tamtejsza policja, chwała spłynie na CBI, a w Kalifornii nikt więcej nie zginie. Jeżeli Utah zawali sprawę, będzie to tylko i wyłącznie ich wina.

– Charles, jestem pewna, że Utah to fałszywy trop. Nie możemy dać się tam zaprowadzić i…

– Chyba – przerwał jej z triumfalnym uśmiechem szef – że to podwójna zmyłka. Zastanów się.

– Zastanawiałam się i wiem, że to nie pasuje do profilu Pella. Na prawdę wolę, żebyśmy zrealizowali mój pomysł.

Nie jestem pewien…

– Mogę spytać, co to za pomysł? – odezwał się czyjś głos za jej plecami.

Odwróciwszy się, Dance zobaczyła mężczyznę w ciemnym garniturze, jasnoniebieskiej koszuli i krawacie w niebiesko-czarne prążki. Nie był klasycznie przystojny – miał widoczny brzuszek, nieco odstające uszy, a gdyby pochylił głowę, wyraźnie zarysowałby się podwójny podbródek. W jego brązowych oczach malowało się zdecydowanie, choć można w nich było też dostrzec iskierki rozbawienia, a na czoło opadała grzywka tego samego koloru co oczy. Jego wygląd i postawa sugerowały spokojny sposób bycia. Na wąskich ustach igrał lekki uśmiech.

– Czym mogę służyć? – zapytał go Overby.

Podchodząc bliżej, mężczyzna pokazał legitymację FBI. Agent specjalny Winston Kellogg.

– Niańka w budynku – rzekł półgłosem TJ, przysłaniając usta ręką. Dance zignorowała komentarz.

– Charles Overby. Dziękuję, że mógł pan przyjechać, agencie Kellogg.

– Proszę mówić mi Win. Jestem z wydziału PZWP.

– Czyli…

– Wydziału zwalczania przestępstw zbiorowego wymuszania posłuszeństwa.

– Tak się teraz nazywają sekty? – zdziwiła się Dance.

– Rzeczywiście, nazywaliśmy go oddziałem sekt. Ale to nie było PP.

TJ zmarszczył brwi.

– Przestępstwa polityczne?

– Mam na myśli wyrażenie poprawne politycznie.

Roześmiała się, słysząc wyjaśnienie.

– Jestem Kathryn Dance.

– TJ Scanlon.

– Thomas Jefferson?

TJ uśmiechnął się tajemniczo. Nawet Dance nie znała jego pełnego imienia. Równie dobrze mógł być po prostu TJ-em.

Zwracając się do wszystkich agentów CBI, Kellogg rzekł:

– Chcę coś od razu zaznaczyć. Owszem, jestem federalny, ale nie zamierzam nikogo rozstawiać po kątach. Przyjechałem tu jako konsultant – pomóc wam w miarę swoich możliwości zrozumieć, jak Pell się zachowuje i jak myśli… Chętnie zejdę na drugi plan.

Nawet jeżeli nie był w stu procentach szczery, za to zapewnienie zyskał sobie uznanie u Dance. Zważywszy na przerost ambicji niektórych stróżów prawa, rzadko zdarzało się słyszeć takie słowa od człowieka z Waszyngtonu.

– Doceniam to oświadczył Overby.

Kellogg spojrzał na szefa CBI.

– Muszę przyznać, że wczorajsza akcja była niezła. Nigdy bym nie Wpadł na to, żeby sprawdzać restauracje.

Po krótkim wahaniu Overby powiedział:

– Chyba mówiłem Amy Grabe, że to Kathryn wpadła na ten pomysł.

TJ chrząknął cicho, a Dance nie odważyła się na niego zerknąć.

– W każdym razie to był dobry pomysł. – Odwrócił się do Dance. – A teraz co proponowałaś?

Dance powtórzyła, co zamierza zrobić. Agent skinął głową.

– Zebrać z powrotem Rodzinę. Dobrze. Bardzo dobrze. Proces terapii powinien się już zakończyć. Ale nawet jeżeli nie chodziły do specjalistów, upływ czasu na pewno usunął resztki syndromu sztokholmskiego. Wątpię, żeby jeszcze były wobec niego lojalne. Chyba powinniśmy spróbować.

Przez chwilę panowała cisza. Dance nie zamierzała wybawiać z kłopotu Overby’ego, który w końcu rzekł:

– To rzeczywiście niezły pomysł. Absolutnie tak. Jedyny problem to budżet. Ostatnio…

– Zapłacimy – przerwał mu Kellogg. I zamilkł, patrząc na Overby’ego.

Dance miała ochotę się roześmiać. – Wy?

– Jeżeli będzie trzeba, wyślę po nie odrzutowiec biura. Może być?

Pozbawiony ostatniego, wymyślonego na poczekaniu argumentu, szef CBI odparł:

– Jak możemy odmówić prezentu gwiazdkowego od Wuja Sama? Dzięki, amigo.

Dance, Kellogg i TJ byli w jej gabinecie, kiedy wszedł Michael O’Neil. Mężczyźni przedstawili się sobie i wymienili uścisk dłoni.

– Kryminalistyka nie ma już nic więcej z Moss Landing – powiedział detektyw – ale mamy nadzieję, że uda się coś znaleźć na Pastwiskach Niebieskich i w winnicach. Ludzie z wydziału zdrowia pobierają też próbki żywności. Na wypadek, gdyby nafaszerował je kwasem. – Opowiedział Kelloggowi o substancji znalezionej w thunderbirdzie po ucieczce Pella.

– Po co miałby to robić?

– Dla odwrócenia uwagi. A może po prostu chce krzywdzić ludzi.

– Dowody fizyczne nie są moją mocną stroną, ale wydaje się, że to dobry trop. – Dance zauważyła, że gdy O’Neil podawał mu informacje, agent patrzył w bok, w skupieniu starając się zapamiętać wszystkie szczegóły.

– Spróbuję wam wyjaśnić mentalność sekty – rzekł po chwili Kellogg – - W wydziale opracowaliśmy ogólny profil, który moim zdaniem na pewno w części albo w całości pasuje do Pella. Mam nadzieję, że to pomoże wam opracować strategię działania.

– Dobrze – odparł O’Neil. – Wydaje mi się, że nigdy dotąd nie mieliśmy do czynienia z kimś takim jak on.

Ponieważ plany Pella wciąż stanowiły dla nich tajemnicę, Dance pozbyła się sceptycyzmu, z jakim początkowo odnosiła się do pomysłu sprowadzenia eksperta od sekt. Nie była już pewna, czy morderca rzeczywiście postępuje podobnie jak inni przestępcy.

Kellogg pochylił się nad jej biurkiem.

– Po pierwsze, zgodnie z nazwą naszego wydziału, uważamy członków sekty za ofiary, bo z pewnością nimi są. Musimy jednak pamiętać, że mogą być równie niebezpieczni jak przywódca. Charlesa Mansona w ogóle nie było podczas morderstw Tatę i małżeństwa LaBianca. Zbrodnie popełnili członkowie jego grupy.

Mówiąc o przywódcy, używam rodzaju męskiego, ale kobiety potrafią być równie skuteczne i bezwzględne jak mężczyźni. Często bywają bardziej przebiegłe.

Podstawowy profil wygląda tak. Przywódca sekty nie odpowiada przed żadną władzą z wyjątkiem samego siebie. Zawsze sprawuje rządy niepodzielnie. Dyktuje swoim poddanym, jak mają spędzać każdą minutę. Wyznacza im zadania i każe je wykonywać, nawet gdyby to miało być jakieś bezproduktywne zajęcie. Nikt nie może mieć ani chwili wolnego czasu na samodzielne myślenie.

Przywódca sekty ustala własne normy moralne według jednego klucza: właściwe ma być tylko to, co jest dobre dla niego albo co służy utrwaleniu struktury sekty. Zewnętrzne prawa i reguły moralne są nieistotne. Wmawia członkom grupy, że zgodne z moralnością jest postępowanie według jego rozkazów – albo jego sugestii. Przywódcy sekt są mistrzami w subtelnym przekazywaniu wiadomości, żeby nawet w wypadku podsłuchu żadne słowo nie mogło ich obciążyć. Ale jego poddani świetnie rozumieją każdy skrót.

Wszystkie sprawy sprowadza do czarno-białego kontrastu i przedstawia świat według prostej zasady, my kontra oni. Rację ma sekta, a każdy spoza niej jest w błędzie i dąży do jej zniszczenia.

Nie dopuszcza żadnych odmiennych opinii. Wygłasza skrajne, szokujące poglądy i czeka, aż członek sekty zacznie je kwestionować w ten sposób poddaje próbie jego lojalność. Kto wchodzi do grupy, musi im oddać wszystko – swój czas i pieniądze.

Dance powiedziała mu o kwocie dziewięciu tysięcy dwustu dolarów.

– Zdaje się, że ta kobieta finansuje ucieczkę Pella.

Kellogg przytaknął.

– Członkowie sekty mają mu także oddać do dyspozycji własne ciała. A czasem przekazać własne dzieci. Sprawuje nad nimi absolutną władzę. Wszyscy muszą zerwać z przeszłością. Przywódca nadaje każdej osobie nowe imię, często dziwaczne albo kojarzące się z jej wizerunkiem w jego oczach. Wybiera ludzi bezbronnych i wykorzystuje ich poczucie niepewności. Szuka samotników i każe im porzucić przyjaciół i rodzinę. Zaczynają go postrzegać jako wychowawcę i jedyną ostoję. Grozi im, że się od nich odwróci – to chyba jego najpotężniejsza broń.

Mógłbym o tym mówić jeszcze godzinami, ale tak z grubsza wygląda proces myślowy Daniela Pella. – Kellogg uniósł ręce. Wyglądał jak profesor. – Co to oznacza dla nas? Po pierwsze, możemy poznać jego słabe punkty. Rola przywódcy sekty jest męcząca. Trzeba stale monitorować jej członków, szukać oznak niezgody i jak najszybciej je likwidować. Kiedy więc istnieją zagrożenia zewnętrzne – jak na przykład na ulicy, w miejscach publicznych – musi być szczególnie czujny. Natomiast w swoim otoczeniu jest spokojniejszy. Dlatego staje się bardziej nieostrożny i bezbronny.

Przypomnijcie sobie, co się stało w restauracji. Stale kontrolował, co się dzieje wokół, ponieważ był w miejscu publicznym. Gdyby był we własnym domu, zapewne moglibyście go dopaść.

Inny wniosek brzmi tak: wspólniczka wierzy, że Pell działa moralnie i jeżeli zabija, robi to w słusznej sprawie. To oznacza dwie rzeczy: nie możemy liczyć na żadną pomoc z jej strony i przyjmujemy, że jest równie niebezpieczna jak on. Owszem, jest jego ofiarą, ale to nie znaczy, że nie zabije, jeżeli nadarzy się okazja… To tyle ogólnych uwag.

Dance zerknęła na O’Neila. Wiedziała, że podobnie jak ona jest pod wrażeniem fachowej wiedzy Kellogga. Być może raz Charlesowi Overby’emu udało się podjąć dobrą decyzję, nawet jeśli zamierzał wyłącznie chronić własny tyłek.

Myśląc o tym, co Kellogg powiedział im o Pellu, zaczęła się obawiać czekającego ich zadania. Miała sposobność osobiście przekonać się o inteligencji mordercy, lecz jeśli przedstawiony przez Kellogga profil był choćby w części trafny, ten człowiek stanowił wyjątkowo poważne zagrożenie.

Dance podziękowała Kelloggowi i na tym spotkanie się zakończyło O’Neil pojechał do szpitala dowiedzieć się o stan Juana Millara, a TJ ruszył poszukać tymczasowego biura dla agenta FBI.

Dance wyciągnęła komórkę i na liście ostatnich rozmów odnalazła numer Lindy Whitfield. Wcisnęła przycisk ponownego wybierania.

– Och, agentko Dance, dowiedziała się pani czegoś?

– Obawiam się, że nie.

– Słuchamy radia… podobno wczoraj prawie udało się wam go złapać.

– To prawda.

Linda zaczęła mamrotać. Dance przypuszczała, że kobieta znów się modli.

– Pani Whitfield?

– Jestem.

– Zamierzam o coś panią poprosić, ale przed odpowiedzią proszę się dobrze zastanowić.

– Słucham.

– Chcielibyśmy, żeby tu pani przyjechała i nam pomogła.

– Co?! – szepnęła.

– Daniel Pell jest dla nas zagadką. Jesteśmy prawie pewni, że został na półwyspie, ale nie możemy zrozumieć dlaczego. Nikt nie zna go lepiej niż pani, Samantha i Rebecca. Mamy nadzieję, że pomoże nam pani go zrozumieć.

– One też mają przyjechać?

– Najpierw zadzwoniłam do pani.

Chwila milczenia.

– Ale co właściwie miałabym robić?

– Chcę z panią o nim porozmawiać. Może przypomni pani sobie coś, co pozwoli nam odkryć jego plany i dowiedzieć się, dokąd zamierza uciec.

– Ależ nie miałam od niego żadnych wiadomości od siedmiu czy ośmiu lat.

– Być może znajdziemy wskazówkę w tym, co kiedyś mówił albo robił. Dużo ryzykuje, zostając tutaj. Musi mieć jakiś powód.

– No…

Dance dobrze znała proces obronny, jaki toczył się w myślach kobiety. Wyobrażała sobie, jak Linda gorączkowo szuka wiarygodnej przyczyny, dla której mogłaby odmówić spełnienia prośby agentki. Nie zdziwiła się, gdy usłyszała:

– Kłopot w tym, że pomagam bratu i bratowej opiekować się ich Przybranymi dziećmi. Nie mogę tak wszystkiego zostawić i wyjechać.

Dance przypomniała sobie, że Linda mieszka u brata. Spytała, czy rodzice sami mogliby się zająć dziećmi przez dzień czy dwa.

– To nie potrwa dłużej.

Chyba nie będą mogli… nie.

Słowo „chyba” ma ogromne znaczenie dla przesłuchujących. To sygnał zaprzeczenia – podobnie jak „nie pamiętam” albo „prawdopodobnie nie”. Wszystkie oznaczają: kluczę i kręcę, ale nie mówię stanowczo nie. Dance zrozumiała, że brat z żoną świetnie poradzą sobie z dziećmi sami.

– Wiem, że nie proszę o mało. Ale potrzebujemy pani pomocy.

Po chwili kobieta przedstawiła usprawiedliwienie numer dwa.

– Nawet gdybym mogła wyjechać, i tak nie mam pieniędzy na po dróż.

– Przywieziemy panią prywatnym samolotem.

– Prywatnym?

– Odrzutowcem FBI.

– Ojej.

Z wymówką numer trzy Dance rozprawiła się, zanim kobieta zdążyła o niej pomyśleć.

– Poza tym zapewnimy pani ścisłą ochronę. Nikt się nie dowie, gdzie pani jest, i będzie pani strzeżona dwadzieścia cztery godziny na dobę. Możemy liczyć na pani pomoc?

Znów długie milczenie.

– Muszę zapytać.

– Brata, szefa w pracy? Zadzwonię do nich i…

– Nie, nie ich. Mówię o Jezusie.

Ach…

– Zgoda. – Po chwili spytała: – Czy może pani zadać to pytanie możliwie szybko?

– Oddzwonię, agentko Dance.

Rozłączyły się. Dance zadzwoniła do Winstona Kellogga, informując go, że w sprawie Whitfield czekają na interwencję boską. Był rozbawiony.

– Czyli wszystko zależy od bardzo zamiejscowej rozmowy.

Dance uznała, że na pewno nie zawiadomi Charlesa Overby’ego, czyje pozwolenie jest wymagane. Czy rzeczywiście to był taki znakomity pomysł?

Zadzwoniła do Inicjatywy Kobiet w San Diego. Gdy w słuchawce odezwała się Rebecca Sheffield, powiedziała:

– Dzień dobry, tu jeszcze raz Kathryn Dance z Monterey. Dzwoniłam…

Rebecca przerwała jej w pół słowa.

– Od dwudziestu czterech godzin oglądam wiadomości. Co się stało? Już go mieliście i uciekł?

– Niestety.

Rebecca westchnęła ochryple.

– No więc załapaliście już?

– Załapaliśmy?

– Pożar w budynku sądu. Pożar w elektrowni. Dwa razy podpalenie. Widzi pani schemat? Znalazł skuteczny sposób. I zrobił to jeszcze raz.

Dance myślała dokładnie tak samo. Nie broniąc się jednak, odrzekła tylko:

– W niczym nie przypomina żadnego ze zbiegów, jakich dotąd znaliśmy.

– No tak.

– Pani Sheffield, chciałabym o coś…

– Chwileczkę. Chcę najpierw coś powiedzieć.

– Słucham – odparła niepewnie Dance.

– Wybaczy pani, ale zupełnie nie wiecie, z czym macie do czynienia. Musicie zrobić to, co radzę ludziom na swoich seminariach. Na temat upodmiotowienia w biznesie. Mnóstwo kobiet sądzi, że wystarczy pójść z przyjaciółkami na drinka, obgadać swoich szefów, byłych mężów czy agresywnych chłopaków i trzask prask – są wyleczone. Ale to wcale tak nie działa. Nie można krążyć wokół tematu i improwizować.

– Doceniam pani…

– Po pierwsze, należy zidentyfikować problem. Przykład. Nie czuje się pani swobodnie na randkach. Po drugie, zidentyfikować fakty, które są źródłem problemu. Kiedyś została pani zgwałcona na randce. Po trze cie, opracować rozwiązanie. Nie biega pani na randki, ignorując swoje lęki. Nie zwija się pani w kłębek i zapomina o mężczyznach. Układa pa ni plan: na początek powoli, umawia się pani z mężczyznami na lunch, widuje się z nimi w publicznych miejscach, wybiera pani mężczyzn, którzy nie dominują nad panią fizycznie, nie naruszają przestrzeni osobistej, nie piją i tak dalej. Rozumie pani, o co chodzi. Potem, krok po kro ku, poszerza pani krąg osób, z którymi się spotyka. Po trzech czy sześciu miesiącach problem jest rozwiązany. Trzeba opracować plan i konsekwentnie go realizować. Jasno się wyrażam?

– Tak.

Słuchając jej, Dance doszła do dwóch wniosków: po pierwsze, że na seminariach prowadzonych przez Rebeckę Sheffield są komplety uczestników. Po drugie, że nie chciałaby się spotykać z tą kobietą w celach towarzyskich. Zastanawiała się, czy Rebecca już skończyła.

Nie skończyła.

– Dzisiaj mam jeszcze seminarium, którego nie mogę odwołać. Ale jeżeli nie złapiecie go do jutra rana, chcę tam przyjechać. Może przypomnę sobie coś sprzed ośmiu lat, co się wam przyda. Chyba że to wbrew jakimś zasadom?

– Nie, nie, to dobry pomysł.

– Dobrze. Muszę kończyć. O co chciała mnie pani zapytać?

– O nic ważnego. Miejmy nadzieję, że wszystko się uda, ale jeżeli nie, zadzwonię i ustalimy szczegóły pani przyjazdu.

– No to jesteśmy umówione – rzuciła krótko kobieta i odłożyła słuchawkę.

Rozdział 22

W motelu Sea View Daniel Pell przerwał przeglądanie stron internetowych i unosząc wzrok znad komputera Jennie zobaczył, jak dziewczyna z uwodzicielską miną sunie w jego stronę.

Zamruczała, szepcząc:

– Wracaj do łóżka, kochanie. Pieprz mnie.

Pell przełączył okna, żeby nie widziała, czego szukał, i otoczył ramieniem jej wąską talię.

Mężczyźni i kobiety co dzień wywierają na siebie wpływ. Mężczyznę z początku czeka trudniejsze zadanie. Musi skruszyć linię obrony kobiety, zbudować sieć subtelnych powiązań, poznać jej sympatie i antypatie, które ona stara się przed nim ukrywać. Zanim weźmie ją w karby, może upłynąć wiele tygodni lub miesięcy. Kiedy jednak zdoła owinąć ją sobie wokół palca, może rządzić, jak długo zechce.

Och, jesteśmy po prostu pokrewnymi duszami…

Natomiast kobieta ma cycki i tyłek, i wystarczy, żeby podsunęła je mężczyźnie – choć czasem nie jest to nawet konieczne – a może mu rozkazać niemal wszystko. Kłopoty kobiety zaczynają się dopiero później. Gdy kończy się seks, przychodzi kres jej władzy.

Nie było wątpliwości, że od ucieczki Jennie Marston kilka razy przejmowała władzę: na przednim siedzeniu forda thunderbirda, potem w łóżku związana pończochami i jeszcze raz – spokojniej i znacznie lepiej – na podłodze, wśród akcesoriów, do których Daniel Pell miał szczególną słabość. (Jennie oczywiście nie przepadała za tą szczególną odmianą seksu, lecz jej niechętne przyzwolenie podziałało o wiele bardziej podniecająco, niż gdyby wykazała autentyczny entuzjazm).

Urok, jaki udało się jej roztoczyć, stracił już jednak moc. Ale nauczycielowi nie wolno okazywać uczniowi braku zainteresowania. Pell uśmiechnął się i spojrzał na nią, jak gdyby widok jej ciała obudził w nim gwałtowne pożądanie.

– Chętnie, najdroższa, ale bardzo mnie zmęczyłaś. Zresztą chciał bym, żebyś coś dla mnie załatwiła.

– Ja?

– Tak. Wiedzą już, że tu jestem, dlatego musisz to zrobić sama. – W wiadomościach ostrzegano, że Pell prawdopodobnie jest w pobliżu, musiał więc uważać.

– No dobrze. Ale wolałabym się z tobą pieprzyć. – Lekko się nadąsała. Zapewne należała do kobiet, które uważają, że taki język działa na mężczyzn. Myliła się i w swoim czasie zamierzał ją tego nauczyć. W tej chwili trzeba było dać pierwszeństwo ważniejszym lekcjom.

– Najpierw idź obciąć włosy – powiedział.

– Włosy?

– Tak. I ufarbuj. Widzieli cię ludzie w restauracji. Kupiłem brązową farbę. W sklepie meksykańskim. – Wyciągnął z torby pudełko.

– Och, myślałam, że to dla ciebie.

Uśmiechnęła się z zakłopotaniem, okręcając w palcach pasmo włosów.

Danielowi Pellowi chodziło tylko o to, aby trudniej ją było rozpoznać. Zrozumiał jednak, że w grę wchodzi coś więcej. Włosy miały dla.lennie podobne znaczenie jak ulubiona różowa bluzka i jej reakcja natychmiast zaintrygowała Pella. Przypomniał sobie, z jaką dumą je czesała, gdy ją zobaczył w samochodzie na parkingu przed sklepem Whole Foods.

Ach, zdradzamy tyle informacji…

Nie chciała obciąć włosów. Co więcej, wyraźnie się przed tym wzbraniała. Długie włosy były dla niej ważne. Pell przypuszczał, że postanowiła je kiedyś zapuścić, by zasłonić nimi znienawidzony wizerunek samej siebie. Miały być znakiem żałosnego triumfu nad płaskim biustem i garbatym nosem.

Jennie nie ruszała się z łóżka. Wreszcie powiedziała:

– Oczywiście, kochany, obetnę. Wszystko co zechcesz. – Znów zamilkła. – Ale tak sobie pomyślałam, może lepiej by było, gdybyśmy wyjechali? Po tym, co się stało w restauracji? Gdyby coś ci się stało, nie prze żyłabym tego… Weźmy inny samochód i jedźmy do Anaheim! Czeka nas cudowne życie. Obiecuję ci, kochanie! Będziesz ze mną szczęśliwy. Mogę nas utrzymywać. A ty zostaniesz w domu, dopóki o nas nie zapomną.

– To brzmi wspaniale, najdroższa, ale nie możemy jeszcze wyjechać.

– Och.

Czekała na wyjaśnienia. Pell rzekł tylko:

– Idź je obciąć. – Szeptem dodał: – Krótko. Bardzo krótko.

Podał jej nożyczki. Kiedy je brała, drżały jej ręce.

– Dobrze. – Jennie poszła do małej łazienki i włączyła wszystkie lampy Z nawyku, jaki wyniosła z salonu Hair Cuttery, gdzie kiedyś pracowała, a może po prostu grając na zwłokę, najpierw długo upinała pasma włosów. Wpatrywała się w lustro, niepewnie obracając w palcach nożyczki. Przymknęła drzwi.

Pell usiadł na łóżku, by obserwować ją przez szparę w drzwiach. Mimo wcześniejszych protestów, poczuł, jak twarz oblewa mu rumieniec i zaczyna w nim rosnąć wielka bańka.

Dalej, najdroższa, tnij!

Nie zważając na łzy płynące po policzkach, ujęła kosmyk włosów i zaczęła go obcinać. Głęboki oddech i cięcie. Ocierając twarz, cięła dalej.

Pell wpatrywał się w nią, wychylony do przodu.

Raptownym ruchem zdarł z siebie spodnie i bieliznę. Chwycił się mocno. Za każdym razem, gdy na podłogę spadała garść jasnych włosów, jego dłoń wykony wała jeden ruch.

Jennie sprawnie manipulowała nożyczkami. Starała się być dokładna. Od czasu do czasu musiała przerywać, aby zaczerpnąć tchu i otrzeć łzy.

Pell skupił na niej całą uwagę.

Oddychał coraz szybciej. Tnij, najdroższa. Tnij!

Raz czy dwa czuł, że jest bliski finału, ale zwolnił tempo i udało mu się zdążyć.

Był przecież mistrzem kontroli.

Malowniczy Szpital Monterey Bay jest położony przy krętym odcinku drogi numer 68 – trasy o zróżnicowanym charakterze, wkomponowanej w sieć autostrad, głównych dróg, a nawet wiejskich ulic, która biegła z Pacific Grove przez Monterey do Salinas. Sześćdziesiąta ósma jest aortą krainy Johna Steinbecka.

Kathryn Dance dobrze znała szpital. Urodziła tu swojego syna i córkę. Trzymała za rękę ojca, kiedy leżał tu po zabiegu wszczepienia bypassów na oddziale kardiologicznym i czuwała przy agencie CBI, który walczył o życie po otrzymaniu trzech ran postrzałowych w pierś.

W kostnicy identyfikowała ciało męża.

Szpital był położony na sosnowych wzgórzach, sięgających aż do Pacific Grove. Niskie, rozproszone wśród ogrodów budynki otaczał las; pacjenci budzący się po operacjach często widzieli za oknami trzepoczące skrzydłami kolibry albo przyglądającego się im czujnie jelenia.

Z części oddziału intensywnej opieki medycznej, w której zajmowano się Juanem Millarem, nie roztaczał się jednak żaden widok. W wystroju sali brakowało elementów mających uprzyjemnić pacjentom pobyt w szpitalu – nie było tu nic poza niezbędnym sprzętem medycznym oraz plakatami rzeczowo informującymi o niezrozumiałych dla laików procedurach i ważnych numerach telefonów. Millar leżał w małym pomieszczeniu z przeszkloną ścianą, odizolowanym od reszty oddziału, by zminimalizować ryzyko infekcji.

Dance stanęła przed salą obok Michaela O’Neila. Jej ramię musnęło jego bark. Miała ochotę wziąć go pod rękę. Nie zrobiła tego.

Patrzyła na poparzonego detektywa, przypominając sobie, jak nieśmiało uśmiechał się w gabinecie Sandy’ego Sandovala.

Technicy z oślej ławki lubią swoje zabawki…

– Mówił coś, odkąd tu jesteś? – zapytała.

– Nie. Cały czas jest nieprzytomny.

Widząc jego rany i bandaże, Dance uznała, że to lepiej dla niego. Znacznie lepiej.

Wrócili do poczekalni oddziału, gdzie siedziała rodzina Millara – rodzice, ciotka oraz dwóch wujów, o ile dobrze zapamiętała z prezentacji. Dance zapewniła przygnębionych krewnych o swoim szczerym współczuciu.

– Katie.

Odwróciwszy się, zobaczyła postawną kobietę o siwych, krótko obciętych włosach, w dużych okularach. Miała na sobie obszerną kolorową bluzkę z przypiętymi dwoma identyfikatorami: jeden z napisem „E. Dance, pielęgniarka dyplomowana”, a drugi z informacją, że jego właścicielka pracuje na oddziale kardiologicznym.

– Cześć, mamo.

O’Neil i Edie Dance uśmiechnęli się do siebie.

– Nic się nie zmieniło? – spytała ją Dance.

– Raczej nie.

– Mówił coś?

– Nic zrozumiałego. Rozmawiałaś z naszym specjalistą od oparzeń, doktorem Olsonem?

– Nie – odparła jej córka. – - Dopiero przyjechałam. Jak to wygląda?

– Kilka razy się ocknął. Udało mu się nawet poruszyć, co mnie zdziwiło. Ale cały czas jest na morfinie i w ogóle nie kontaktował, kiedy pielęgniarka go o coś pytała. – Jej wzrok zatrzymał się na pacjencie w oszklonej sali. – Nie widziałam oficjalnego rokowania, ale nie będzie dobrze. Pod tymi bandażami nie ma prawie żadnej skóry. Nigdy nie widziałam takich poparzeń.

– Aż tak źle?

– Niestety. Co słychać w sprawie Pella?

– Mamy mało tropów. Został w okolicy. Nie wiemy tylko po co.

– Nie chcesz odwołać dzisiejszego przyjęcia Stu? – zapytała Edie.

– Oczywiście, że nie. Dzieciaki nie mogą się doczekać. Być może wpadnę tylko na chwilę. Ale mimo wszystko nie chcę odwoływać przyjęcia.

– Przyjdziesz, Michael?

– Mam zamiar. To zależy.

– Rozumiem. Ale mam nadzieję, że wszystko się powiedzie.

Odezwał się jej pager i Edie Dance zerknęła na wyświetlacz.

– Muszę wracać na oddział. Jeżeli spotkam doktora Olsona, poproszę go, żeby tu wpadł i poinformował was o szczegółach.

Matka wyszła. Dance zerknęła na O’Neila, który skinął głową. Pokazał odznakę pielęgniarce OIOM-u. Pomogła im włożyć fartuchy i maski, po czym oboje weszli do salki. O’Neil stał, natomiast Dance przysunęła do łóżka krzesło.

– Juan, to ja, Kathryn. Słyszysz mnie? Jest tu też Michael.

– Cześć, partnerze.

– Juan?

Chociaż jego prawe oko, nieosłonięte opatrunkiem, nie otworzyło się, Dance odniosła wrażenie, że powieka lekko drgnęła.

– Słyszysz mnie?

Znów leciutkie drgnienie.

O’Neil powiedział cichym, uspokajającym tonem:

– Juan, wiem, że bardzo cię boli. Zrobimy wszystko, żebyś miał najlepszą opiekę w kraju.

– Chcemy dopaść tego drania – dodała Dance. – Został na półwyspie. Ciągle tu jest.

Głowa Millara poruszyła się.

– Musimy wiedzieć, czy widziałeś albo słyszałeś coś, co może nam pomóc. Nie wiemy, co zamierza zrobić.

Znowu nieznaczny ruch głowy. Ledwie dostrzegalny, lecz Dance wyraźnie zauważyła, jak spowinięty w bandaże podbródek młodego człowieka lekko się poruszył.

– Widziałeś coś? Kiwnij głową, jeżeli coś widziałeś albo słyszałeś.

Tym razem nie zareagował.

– Juan – ciągnęła jeżeli wi…

– Hej! krzyknął od drzwi męski głos. – Co pani wyrabia, do cholery?

W pierwszej chwili pomyślała, że to lekarz i że matka będzie miała przez nią kłopoty, pozwalając jej tu wejść bez nadzoru personelu. Ale okazało się, że na progu stoi młody, barczysty Latynos w garniturze.

– Julio rzekł O’Neil.

Do sali wpadła pielęgniarka.

– Nie, nie, proszę zamknąć drzwi! Nie można tu wchodzić bez maski…

Uciszył ją ruchem ręki i ciągnął, zwracając się do Dance:

– Jest w takim stanie, a pani go przesłuchuje?!

– Jestem Kathryn Dance z CBI. Pański brat może wiedzieć coś ważnego o człowieku, przez którego się tu znalazł.

– Akurat dowiecie się czegoś ważnego, jak przez was wykituje.

– Jeżeli w tej chwili nie zamknie pan drzwi, wezwę ochronę – warknęła pielęgniarka.

Julio nie dawał za wygraną. Dance i O’Neil wyszli na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Zdjęli fartuchy i maski. Brat od razu przystąpił do frontalnego ataku.

– Nie mogę w to uwierzyć. Nie potraficie nawet uszanować…

– Julio – odezwał się ojciec Millara, podchodząc do syna. Obok nie go stanęła żona, krępa kobieta o kruczoczarnych, potarganych włosach.

Julio nie zwracał uwagi na nikogo z wyjątkiem Dance.

– Tylko to panią obchodzi, tak? Żeby powiedział, co pani chce, a potem może umierać?

Zachowywała spokój, widząc, że młody człowiek nie panuje nad sobą. Nie wzięła sobie do serca jego gniewu.

– Bardzo nam zależy na złapaniu człowieka, który mu to zrobił.

– Synu, proszę cię! Przynosisz nam wstyd. – Matka położyła mu dłoń na ramieniu.

– Wstyd – powtórzył kpiąco. Znów spojrzał na Dance. – Popytałem tu i tam. Pogadałem z paroma osobami. Dobrze wiem, co się stało. To pani posłała go w ogień.

– Słucham?

– W sądzie wysłała go pani na dół, prosto w ogień.

Wyczuła, jak O’Neil sztywnieje, ale detektyw powstrzymał się od reakcji. Wiedział, że Dance zawsze sama walczy o swoje. Nachyliła się w stronę Julia.

– Jest pan zdenerwowany, wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Może spróbujemy…

– Wybrała pani akurat Juana. Nie Mikeya. I żadnego ze swoich agentów. Pod ręką był Meksykaniec – no to go pani wysłała.

– Julio – powiedział surowym tonem ojciec. Nie mów tak.

– Chce się pani czegoś dowiedzieć o moim bracie? Hm? Wie pani, że chciał wstąpić do CBI? Ale go nie przyjęli. Dlatego, że jest, kim jest.

Nonsens. We wszystkich organach ścigania Kalifornii, włącznie z CBI, służyło wielu Latynosów. Jej przyjaciółka, Connie Ramirez z wydziału kryminalnego, miała więcej odznaczeń niż jakikolwiek agent w historii biura środkowozachodniego.

Ale przyczyną ataku złości Julia nie była oczywiście struktura etniczna agencji rządowych. Bał się o życie brata. Dance miała bogate doświadczenia z gniewem; podobnie jak zaprzeczenie i depresja, była to jedna z reakcji stresowych u przesłuchiwanych ukrywających prawdę. Kiedy ktoś wpada we wściekłość, najlepiej spokojnie pozwolić mu się wyładować. Stan wzmożonej złości jest zwykle krótkotrwały.

– Nie nadawał się do pracy u was, ale nadawał się, żeby go posłać na śmierć w ogniu.

– Julio, proszę – błagała matka.

– Nie uciszaj mnie, mamo! Zawsze, kiedy tak mówisz, pozwalasz im dalej robić świństwa.

Po policzkach kobiety potoczyły się łzy, znacząc głębokie ślady w grubej warstwie pudru.

Młody człowiek odwrócił się do Dance.

– Posłała pani latynoskiego chłopaka, posłała pani brudasa.

– Dość – warknął ojciec, łapiąc syna za ramię.

Julio wyrwał się z uścisku.

– Zadzwonię do gazet. Zadzwonię do KHSP Przyślą tu reportera i wszyscy się dowiedzą, co pani zrobiła. Powiem o tym we wszystkich wiadomościach.

– Julio… – zaczął O’Neil.

– Nie, lepiej się nie odzywaj, judaszu. Pracowałeś z nim. I pozwoliłeś jej poświęcić mojego brata. – Wyciągnął telefon. – Dzwonię. Macie przesrane.

– Mogę z panem porozmawiać? – spytała Dance. – W cztery oczy.

– Strach panią obleciał, co?

Agentka odeszła na bok.

Julio, gotów do walki, trzymając telefon jak nóż, podszedł bliżej, wkraczając w jej strefę osobistą.

Nie bała się go. Nie cofnęła się ani o centymetr, spoglądając mu prosto w oczy.

– Bardzo mi przykro z powodu pańskiego brata i wiem, jak bardzo to panem wstrząsnęło. Ale nie dam się zastraszyć.

Zaśmiał się gorzko.

– Jest pani…

– Proszę mnie posłuchać powiedziała spokojnie. – Nie wiemy dokładnie, jak to się stało, ale wiemy, że więzień rozbroił pańskiego brata. Juan miał go na muszce, a potem stracił kontrolę nad bronią i nad sytuacją.

– Chce pani powiedzieć, że to była jego wina? – Julio patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

– Tak. Właśnie to chcę powiedzieć. Nie moja ani Michaela. To wina pana brata. Nie dlatego, że jest złym policjantem. Ale popełnił błąd. Je żeli chce pan zrobić szum wokół tej sprawy, prasa też się o tym dowie.

– Grozi mi pani?

– Mówię tylko, że nie pozwolę nikomu utrudniać śledztwa.

– Och, pani chyba sama nie wie, co robi. – Odwrócił się i popędził jak burza w głąb korytarza.

Dance patrzyła za nim, starając się uspokoić. Głęboko odetchnęła. Po chwili wróciła do pozostałych.

– Przepraszam panią – powiedział Millar, otaczając ramieniem żonę.

– Jest bardzo zdenerwowany – odrzekła Dance.

– Proszę nie zwracać uwagi na to, co mówi. Powie coś, a potem żałuje.

Dance nie sądziła, by młody człowiek pożałował choć jednego z wypowiedzianych słów. Ale wiedziała też, że nieprędko zacznie dzwonić do dziennikarzy.

Matka zwróciła się do O’Neila:

– Juan zawsze tak dobrze o panu mówi. Nie obwinia ani pana, ani nikogo innego. Wiem, że nie.

– Julio kocha brata. Bardzo się o niego martwi – zapewnił ich O’Neil.

Zjawił się doktor Olson. Drobny, opanowany mężczyzna nie miał żadnych nowych wiadomości dla rodziny Millara i dwojga funkcjonariuszy. Wciąż próbowali ustabilizować stan pacjenta. Gdy tylko uda się zażegnać niebezpieczeństwo wstrząsu i sepsy, zamierzali wysłać go do centrum leczenia oparzeń i rehabilitacji. Lekarz przyznał, że sytuacja jest poważna. Nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć, czy Millar przeżyje, lecz zapewnił, że robią wszystko co w ich mocy.

– Mówił coś o ataku w sądzie? – spytał O’Neil.

Lekarz utkwił nieruchomy wzrok w monitorze.

– Powiedział kilka słów, ale nic sensownego.

Rodzice nadal gorąco przepraszali za zachowanie młodszego syna. Dance przez kilka minut dodawała im otuchy, po czym razem z O’Neilem pożegnali się i ruszyli do wyjścia.

Detektyw podzwaniał kluczykami samochodowymi.

Ekspert w dziedzinie kinezyki wie, że nikt nie potrafi ukryć silnych uczuć. Karol Darwin napisał: „Tłumione emocje prawie zawsze uzewnętrzniają się w formie ruchu ciała”. Ich oznaką są zwykle gesty dłoni, palców czy stóp potrafimy panować nad słowami, spojrzeniami i mimiką, ale nad zachowaniem kończyn nasza świadomość ma znacznie mniejszą władzę.

Michael O’Neil bawił się kluczykami, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.

– Opiekują się nim najlepsi lekarze, jakich można znaleźć w okolicy – powiedziała. – Moja mama też będzie miała go na oku. Znasz ją. Jeżeli uzna, że potrzeba mu nadzwyczajnej pomocy, siłą sprowadzi do niego szefa oddziału.

Odpowiedział jej stoicki uśmiech. Michael O’Neil był w tym mistrzem.

– Dzisiaj medycyna potrafi zdziałać cuda – ciągnęła. Nie miała pojęcia, czego medycyna może dokonać dla Millara. W ciągu kilku ostatnich lat Dance i O’Neil nieraz mieli powody, by się wzajemnie pocieszać, głównie w sytuacjach zawodowych, a czasem osobistych, jak na przy kład śmierć jej męża czy pogarszający się stan umysłowy ojca O’Neila. Żadne z nich nie umiało zbyt dobrze wyrażać współczucia; wygłaszając banały, mogliby nadwerężyć łączącą ich więź. Zwykle wystarczała po prostu wzajemna obecność.

– Miejmy nadzieję.

Gdy dochodzili do drzwi, zadzwonił do niej agent FBI Winston Kellogg ze swojej tymczasowej kwatery w CBI. Dance przystanęła, a O’Neil poszedł na parking.

Poinformowała Kellogga o stanie Millara, natomiast od niego dowiedziała się, że agentom FBI nie udało się znaleźć w Bakersfield żadnych świadków, którzy widzieliby kogoś włamującego się do szopy należącej do ciotki Pella, by skraść stamtąd młotek. Federalni eksperci kryminalistyczni nie potrafili także ustalić, kto kupił portfel z wytłoczonymi inicjałami R. H., który znaleziono w studni.

– Aha, Kathryn, jeżeli Linda Whitfield dostanie zgodę z niebios, w Oakland czeka na nią zatankowany samolot. Jeszcze jedno. Co z trzecią kobietą?

– Samanthą McCoy?

– Tak. Dzwoniłaś do niej?

W tym momencie Dance przypadkiem spojrzała na parking. Zobaczyła, jak Michael O’Neil zatrzymuje się i podchodzi do niego atrakcyjna blondynka. Kobieta uśmiechnęła się do niego, objęła go i pocałowała. O’Neil odwzajemnił pocałunek.

– Kathryn – odezwał się w słuchawce Kellogg. – Jesteś tam?

– Słucham?

– Pytałem o Samanthę McCoy.

– Przepraszam. – Dance oderwała wzrok od O’Neila i blondynki.

Nie. Jadę teraz do San Jose. Jeżeli zadała sobie tyle trudu, żeby zmienić tożsamość, chcę się z nią spotkać osobiście. Wydaje mi się, że sam telefon nie przekona jej do przyjazdu.

Rozłączyła się, podchodząc do O’Neila i kobiety, którą trzymał w objęciach.

– Kathryn.

– Annę, miło cię widzieć – powiedziała Dance do żony detektywa. Wymieniły uśmiechy i informacje o dzieciach, po czym Annę ruchem głowy wskazała budynek szpitalny.

– Przyszłam zobaczyć Juana. Mikę mówi, że z nim niedobrze.

– To prawda. Bardzo źle. Jest nieprzytomny. Ale są tam jego rodzice. Na pewno się ucieszą z towarzystwa.

Annę miała przewieszony przez ramię niewielki aparat Leica. Dzięki fotografowi pejzażyście Anselowi Adamsowi i stworzonej przez niego Grupie f/64, północna i środkowa Kalifornia stała się jedną z największych mekk fotografików. Annę prowadziła w Carmel galerię sprzedającą zdjęcia kolekcjonerskie; „kolekcjonerskie”, czyli autorstwa nieżyjących już fotografów: Adamsa, Alfreda Stieglitza, Edwarda Westona. Imogen Cunningham, Henri Cartiera-Bressona. Annę współpracowała także z kilkoma gazetami, między innymi z dużymi dziennikami z San Jose i San Francisco.

– Michael mówił ci o dzisiejszym przyjęciu? – spytała Dance. – Mój ojciec świętuje urodziny.

– Mówił. Chyba uda się nam przyjść.

Annę jeszcze raz pocałowała męża i skierowała się do szpitala.

– Na razie, kochanie.

– Pa, skarbie.

Dance pożegnała oboje skinieniem głowy i wsiadła do samochodu, rzucając torebkę Coach na fotel pasażera. Zatrzymała się na stacji Shell, żeby zatankować i posilić się pączkiem z kawą, a następnie ruszyła autostradą numer jeden na północ, widząc przed sobą piękną panoramę zatoki Monterey. Minęła kampus uniwersytetu CSUMB znajdujący się w miejscu dawnego Fortu Ord (była to prawdopodobnie jedyna uczelnia w kraju, z której okien widać teren wojskowy naszpikowany niewypałami). Zauważyła duży banner zapowiadający jakąś ważną konferencję informatyczną, która miała się odbyć w weekend. Przypomniała sobie, że uniwersytet otrzymał w spadku po Williamie Croytonie większość należącego do niego sprzętu i oprogramowania. Jeśli informatycy wciąż prowadzili badania na podstawie jego prac sprzed ośmiu lat, Croyton musiał być prawdziwym geniuszem. Programy, z których korzystali Wes i Maggie, traciły aktualność po roku, najwyżej dwóch latach. Ciekawe, ilu komputerowych wynalazków pozbawił świata Daniel Pell, mordując Williama Croytona.

Dance przerzuciła strony notesu, znalazła numer pracodawcy Samanthy McCoy, zadzwoniła i poprosiła o połączenie z jej firmą, gotowa odłożyć słuchawkę, gdyby telefon odebrała Samantha. Usłyszała jednak od sekretarki, że pani Sarah Starkey pracuje dziś w domu. Dance rozłączyła się, po czym poleciła TJ-owi, aby przesłał jej SMS z serwisu Map-Quest z opisem trasy do domu Samanthy.

Po kilku minutach, akurat w chwili, gdy włączyła odtwarzacz CD, odezwała się jej komórka. Dance zerknęła na wyświetlacz. Traf chciał, że gdy Fairfield Four zaczynali śpiewać przerwaną wcześniej pieśń gospel, w słuchawce odezwał się głos Lindy Whitfield telefonującej z kościoła.

Amazing grace, how sweet the sound…

– Agentko Dance…

– Proszę mi mówić Kathryn.

.…that saveda wretch like me…

– Chciałam tylko powiedzieć, że jeżeli jeszcze pani chce, przyjadę jutro rano, żeby pani pomóc.

– Tak, będę wdzięczna za pomoc. Zadzwoni do pani ktoś ode mnie i ustali szczegóły. Bardzo, bardzo pani dziękuję.

.I once was lost, but now I amfound…

Po chwili wahania Linda odrzekła oficjalnym tonem:

– Proszę bardzo.

To już dwie, pomyślała Dance. Ciekawe, czy zjazd rodzinny w końcu dojdzie do skutku.

Rozdział 23

Siedząc przed otwartym oknem w motelu Sea View, Daniel Pell niewprawnie stukał w klawiaturę notebooka. Udało mu się skorzystać z komputerów w San Quentin i w Capitoli, ale nie miał czasu posiedzieć przy nich dłużej i poznać ich działania. Dziś cały ranek spędził przed laptopem Jennie. Ogłoszenia, wiadomości, porno… zdumiewające.

Atrakcyjniejsza od seksu była jednak możliwość uzyskania informacji o ludziach. Ignorując sprośności, Pell zabrał się do pracy. Najpierw zapoznał się ze wszystkim, co dotyczyło Jennie – przeczytał przepisy kulinarne (tony przepisów), e-maile, zakładki stron internetowych, upewniając się, czy naprawdę jest osobą, za jaką się podawała (okazało się, że tak). Następnie zaczął szukać w sieci ludzi z przeszłości – zależało mu, by ich znaleźć – ale nie miał zbyt wiele szczęścia. Spróbował wygrzebać coś z dokumentacji podatkowej, rejestrów aktów własności i urzędu stanu cywilnego, lecz przekonał się, że wszędzie trzeba mieć kartę kredytową. A karty kredytowe, podobnie jak telefony komórkowe, pozostawiają wyraźne ślady.

Nagle doznał olśnienia i przeszukał archiwa miejscowych gazet i stacji telewizyjnych. Okazały się znacznie przydatniejsze. Zanotował informacje, których było mnóstwo.

Na liście figurowało nazwisko Kathryn Dance.

Z satysfakcją obrysował je fantazyjną obwódką.

Nie dotarł do wszystkich potrzebnych faktów, ale to był dopiero początek.

Zawsze zwracając uwagę na otoczenie, zauważył czarną toyotę camry, która wjechała na parking i zatrzymała się przed oknem. Zacisnął dłoń na pistolecie. Po chwili uśmiechnął się, widząc, jak samochód parkuje dokładnie siedem stanowisk dalej.

Wysiadła.

Grzeczna dziewczynka.

Trzymała się… Weszła do pokoju.

– Udało ci się, najdroższa. – Pell rzucił okiem na toyotę. – Ładny wóz.

Jennie szybko go pocałowała. Drżały jej ręce. I nie mogła opanować podniecenia.

– Poszło cudownie! Naprawdę, ukochany. Z początku trochę panikowałam i myślałam, że nic z tego nie będzie. Nie spodobał mu się nu mer z tablicami rejestracyjnymi, ale zrobiłam wszystko tak, jak kazałeś i w końcu się zgodził.

– Brawo, najdroższa.

Za swoje pieniądze – Jennie podjęła z banku dziewięć tysięcy dwieście dolarów, żeby sfinansować ucieczkę i zapewnić im utrzymanie – kupiła samochód od człowieka mieszkającego w Marina. Zarejestrowanie wozu na jej prawdziwe nazwisko wiązałoby się z dużym ryzykiem, więc przekonała właściciela, żeby zostawił na aucie swoje numery. Poczęstowała go bajeczką, że jej samochód zepsuł się w Modesto i za dzień czy dwa odzyska swoje tablice, a wtedy zamieni je i odeśle mu jego tablice pocztą. Było to nielegalne i naprawdę głupie. Sprzedawca na pewno nie zrobiłby tego dla żadnego mężczyzny, nawet gdyby ten płacił gotówką. Ale Pell powierzył to zadanie Jennie – dziewczynie w opiętych dżinsach i niedopiętej bluzce, zza której wyzierał czerwony biustonosz. (Gdyby samochód sprzedawała kobieta, Pell kazałby Jennie ubrać się byle jak, zmyć makijaż, przypiąć różową wstążeczkę symbolizującą walkę z rakiem piersi i opowiedzieć o czwórce dzieci oraz mężu, który zginął na froncie. Zdążył się już przekonać, że nigdy nie należy przesadzać).

– Ładny. Mogę dostać kluczyki? – Podała mu.

– A tu masz to, co chciałeś. – Postawiła na łóżku dwie torby z zakupami. Pell zajrzał do nich i z aprobatą pokiwał głową.

Jennie wyjęła z lodówki gazowany napój.

– Kochanie, mogę cię o coś spytać?

Znów odezwała się w nim naturalna niechęć do udzielania odpowiedzi – przynajmniej szczerych. Mimo to uśmiechnął się do niej.

– Pytaj o wszystko.

– W nocy mówiłeś coś przez sen. O Bogu.

– O Bogu. Co powiedziałem?

– Nie zrozumiałam. Ale na pewno usłyszałam „Boże”.

Pell wolno odwrócił głowę w jej stronę. Zauważył, że serce zaczęło mu bić szybciej. I że lekko przytupuje. Opanował ten odruch.

– Naprawdę napędziłeś mi stracha. Chciałam cię obudzić, ale tak nie można. Gdzieś o tym czytałam. W „Reader’s Digest” albo w „Health”, nie wiem. Kiedy ktoś ma zły sen, nie wolno go budzić. I powiedziałeś jeszcze „kurwa”.

– Tak powiedziałem?

Jennie przytaknęła.

– Dziwne. Bo nigdy nie przeklinasz.

Rzeczywiście. Ludzie używający wulgarnego języka mają znacznie mniej władzy od ludzi unikających przekleństw.

– Co ci się śniło? – zapytała.

– Nie pamiętam.

– Ciekawe, czemu śnił ci się Bóg.

Przez chwilę miał ochotę opowiedzieć jej o ojcu. Zaraz się jednak opamiętał: cholera, co ci przychodzi do głowy?

– Nie mam pojęcia.

– Ja tak jakby interesuję się religią – powiedziała niepewnie. – Trochę. Bardziej duchowością niż Jezusem, wiesz?

– Jeżeli chodzi o Jezusa, nie wierzę, żeby był Synem Bożym i tak da lej, ale powiem ci, że Go szanuję. Każdego umiał nakłonić, żeby robił to, czego od niego chciał. Nawet teraz, wystarczy wspomnieć Jego imię, a ludzie od razu są wniebowzięci. To się nazywa władza. Ale każda religia, ta zorganizowana, każe ci rezygnować ze zbyt wielu rzeczy. Nie możesz myśleć jak chcesz. Religia ma nad tobą kontrolę.

Pell spojrzał na jej bluzkę i stanik. Balon znów zaczął pęcznieć, rozsadzając od środka jego brzuch.

Próbując nie zwracać na to uwagi, wrócił do notatek z internetowych poszukiwań i studiowania mapy. Jennie wyraźnie chciała zapytać, co robi, ale się nie odważyła. Miała nadzieję, że szuka tras wyjazdowych z miasta, dróg, które wreszcie zaprowadzą ich do okręgu Orange.

– Mam kilka spraw do załatwienia, skarbie. Będziesz musiała mnie podwieźć.

– Jasne, powiedz tylko kiedy.

Uważnie oglądał mapę, a gdy uniósł głowę, Jennie nie było.

Wróciła po chwili, niosąc kilka rzeczy wyciągniętych ze stojącej w szafie torby. Rozłożyła je przed nim na łóżku i uklękła na podłodze. Wyglądała jak piesek, który przyniósł panu piłeczkę, gotów do zabawy.

Pell zawahał się. Ale uznał, że od czasu do czasu można na moment zrezygnować z kontroli, zależnie od okoliczności.

Wyciągnął rękę, lecz Jennie sama położyła się na brzuchu.

Z Monterey do San Jose prowadzą dwie drogi. Można pojechać biegnącą wzdłuż wybrzeża autostradą numer 1, przez Santa Cruz, potem skręcić na wywołującą zawroty głowy siedemnastkę, minąć pretensjonalne Los Gatos, gdzie sprzedaje się rękodzieła, kryształy, kadzidełka i tęczowo farbowane sukienki w stylu Janis Joplin (zgoda, buty Roberta Cavalliego i Dolce & Gabbana też).

Można też po prostu pojechać na skróty autostradą 156 do sto pierwszej i jeżeli ma się wóz na służbowych tablicach, wcisnąć gaz do dechy i dotrzeć do San Jose w ciągu godziny.

Kathryn Dance wybrała drugą możliwość.

Skończyły się pieśni gospel i słuchała teraz muzyki latynoskiej – meksykańskiej piosenkarki Juliety Venegas. Z głośników płynęła jej pełna smutku interpretacja „Verdad”.

Z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę taurus przemknął przez Gilroy, światową stolicę czosnku. Stąd niedaleko było do Castroville (stolicy karczochów) oraz rozległych pól krzewów owocowych i upraw grzybów w Watsonville. Dance lubiła te miasta i nie znosiła krytyków wyśmiewających się z koronowania królowej karczochów czy ludzi stojących w kolejkach do otwartych zbiorników na dorocznym festiwalu kalmarów w Monterey. W końcu te same przemądrzałe mieszczuchy wydawały nieprzyzwoicie duże sumy na importowaną oliwę z oliwek i ocet balsamiczny, żeby upitrasić te same karczochy i krążki kalmarów.

Miasteczka miały urok swojskiej prostoty i bogatą historię. Stanowiły także jej rewir jako część środkowozachodniego regionu CBI.

Zobaczyła tablicę zachęcającą turystów do odwiedzenia winnicy w Morgan Hill i coś przyszło jej na myśl.

Zadzwoniła do Michaela O’Neila.

– Cześć – powitał ją.

– Zastanawiałam się nad tym kwasem znalezionym w thunderbirdzie w Moss Landing. Wiesz już coś?

– Technicy Petera pracują nad tym, ale nie mają jeszcze nic konkretnego.

– Ilu ludzi przeszukuje sady i winnice?

– Około piętnastu ze stanowej, pięciu od nas, parę osób z Salinas. Niczego nie znaleźli.

– Mam pomysł. Co to dokładnie za kwas?

– Zaczekaj.

Spoglądając to na drogę, to na leżący na kolanach notatnik, zapisała niezrozumiałe nazwy, które jej podyktował.

– Czyżby kinezyka już ci nie wystarczała? Chcesz też opanować kryminalistykę?

– Mądra kobieta zna swoje słabe strony. Niedługo się odezwę.

Dance wcisnęła przycisk szybkiego wybierania numeru i usłyszała sygnał telefonu dzwoniącego w odległości trzech tysięcy kilometrów. Po chwili rozległ się trzask.

– Amelia Sachs.

Cześć, tu Kathryn.

– Co u ciebie?

– Bywało lepiej.

– Wyobrażam sobie. Jesteśmy na bieżąco z twoją sprawą. Jak się czuje ten funkcjonariusz? Ten poparzony?

Dance zdziwiła się, że Lincoln Rhyme, znany kryminalistyk z Nowego Jorku, i Amelia Sachs, jego partnerka i detektyw nowojorskiego departamentu policji, śledzą przebieg pościgu za Pellem.

– Niestety, niedobrze.

– Rozmawialiśmy o Pellu. Lincoln pamięta jego sprawę. Z dziewięć dziesiątego dziewiątego. Kiedy wymordował tę rodzinę. Robicie jakieś postępy?

– Marne. Jest inteligentny. Zbyt inteligentny.

– Zorientowaliśmy się z wiadomości. Jak dzieci?

– Dobrze. Ciągle czekamy na wasze odwiedziny. Moi rodzice też. Chcą poznać was oboje.

Sachs parsknęła śmiechem.

– Postaram się go przywieźć. A to niełatwe zadanie.

Lincoln Rhyme nie lubił podróżować. Nie z powodu kłopotów związanych z niepełnosprawnością (był tetraplegikiem). Po prostu nie lubił nigdzie jeździć.

Dance poznała Rhyme’a i Sachs przed rokiem, gdy prowadziła kurs w Nowym Jorku i na ich prośbę pomogła im w śledztwie. Odtąd byli w kontakcie. Szczególnie mocna więź połączyła ją z Sachs. Kobiety pełniące trudną służbę w policji często stawały się sobie bliskie.

– Masz jakieś informacje o naszym drugim znajomym? – zapytała Sachs.

Miała na myśli przestępcę, którego ścigali razem w Nowym Jorku. Zdołał im się wymknąć i zniknął, prawdopodobnie uciekając do Kalifornii. Dance otworzyła sprawę w CB1, ale trop się urwał i możliwe, że przestępcy nie było już w kraju.

– Niestety nie. Nasze biuro w Los Angeles ciągle próbuje coś zna leźć. Ale dzwonię w innej sprawie. Lincoln jest wolny?

– Zaczekaj chwileczkę. Jest tu obok.

Usłyszała trzask, a potem w słuchawce odezwał się głos Rhyme’a. Kathryn.

Rhyme nie byt człowiekiem skłonnym do pogaduszek, ale rozmawiał z nią przez kilka minut – oczywiście nie o dzieciach ani o jej życiu osobistym. Interesowały go sprawy, nad którymi pracowała. Rhyme był naukowcem i nie miał cierpliwości do, jak to określał, „ludzkiej” strony policyjnej roboty. Mimo to podczas ich współpracy zaczął rozumieć i doceniać wartość kinezyki (choć zaraz zaznaczał, że opiera się ona na metodologii naukowej, a nie na, pożal się Boże, przeczuciach).

– Szkoda, że cię tu nie ma – rzekł. – Mam świadka w sprawie wielo krotnego morderstwa i marzę, żebyś go wzięła w obroty. Mogłabyś na wet użyć gumowego węża.

Wyobraziła go sobie siedzącego na czerwonym wózku z elektrycznym napędem, wpatrzonego w płaski ekran podłączony do mikroskopu albo komputera. Uwielbiał dowody rzeczowe, tak jak ona uwielbiała przesłuchania.

– Też żałuję. Ale mam pełne ręce roboty.

– Podobno. Kogo tam macie w laboratorium?

– Petera Benningtona.

– Ach, jasne, znam go. Zaczynał w Los Angeles. Był na moim seminarium. Dobry fachowiec.

– Mam pytanie dotyczące Pella.

– Nie ma sprawy. Słucham.

– Jest dowód, który może nas doprowadzić do jego kryjówki albo powiedzieć coś o jego planach – być może Pell chce zatruć jedzenie. Ale sprawdzenie jednego i drugiego wymaga wysłania sporych sił. Muszę wiedzieć, czy jest sens angażować tylu ludzi. Powinniśmy wykorzystać ich gdzie indziej.

– Co to za dowód?

– Postaram się wyraźnie przeczytać. – Przenosząc wzrok z drogi na notatki, wyrecytowała: – Kwas karboksylowy, etanol, kwas jabłkowy, aminokwas i glukoza.

– Daj mi chwilę.

Usłyszała, jak rozmawia z Amelią Sachs, która zapewne zaczęła szukać odpowiedzi w jednej z prywatnych baz danych Rhyme’a. Wszystko świetnie słyszała; w przeciwieństwie do innych rozmówców, kryminalistyk nie mógł ręką przesłaniać słuchawki, mówiąc do kogoś innego.

– Zaczekaj, właśnie przeglądam listę…

– Możesz do mnie oddzwonić – powiedziała Dance. Nie spodziewała się uzyskać natychmiastowej odpowiedzi.

– Nie… jeszcze momencik… Gdzie znaleziono tę substancję?

– Na podłodze samochodu Pella.

– Hm, w samochodzie. – Na chwilę zapadła cisza. Potem Rhyme zaczął mruczeć coś pod nosem. Wreszcie spytał: – Czy Pell przypadkiem nie był przedtem w rybnej restauracji? Albo w brytyjskim pubie?

Zaśmiała się głośno.

– Zgadza się, w rybnej. Jak na to wpadłeś?

– Ten kwas to ocet – ściśle mówiąc, ocet słodowy, bo aminokwas i glukoza wskazują na obecność karmelowego barwnika. Według moich danych jest powszechnie używany w kuchni brytyjskiej, w daniach podawanych w pubach i potrawach z owoców morza. Pamiętasz Thoma? To on mi pomógł w szczegółach.

– Oczywiście, że pamiętam. Pozdrów go ode mnie. – Opiekun Rhyme’a był wyśmienitym kucharzem. W grudniu zeszłego roku poczęstował ją najlepszą wołowiną bourguignon, jaką w życiu jadła.

– Przykro mi, że ślad nie zaprowadzi cię do jego drzwi – dodał kryminalistyk.

– Nie, to świetnie, Lincoln. Będę mogła zdjąć ludzi z terenów, które właśnie przeszukują. I wysłać ich tam, gdzie są bardziej potrzebni.

– Dzwoń, kiedy tylko zechcesz. Chciałbym przyłożyć rękę do złapania tego gagatka.

Pożegnali się.

Następnie Dance zadzwoniła do O’Neila, aby mu powiedzieć, że kwas przypuszczalnie pochodził z restauracji „Jack’s Seafood” i nie doprowadzi ich do Pella ani nie pomoże odkryć jego planów. Funkcjonariuszy prawdopodobnie lepiej wysłać na poszukiwanie zbiega.

Rozłączyła się i dalej jechała na północ znajomą autostradą, którą dotarłaby do San Francisco, gdzie osmiopasmowa droga 101 wtapiała się w ulicę miasta, Van Ness. Lecz będąc sto dwadzieścia kilometrów od Monterey, Dance skręciła na zachód i wkrótce znalazła się na przedmieściach rozległego San Jose, miasta, które w starej piosence Burta Bacharacha i Hala Davida „Do You Know the Way to San Jose?” stanowiło zupełne przeciwieństwo narcystycznego Los Angeles. A dziś, oczywiście dzięki Dolinie Krzemowej, San Jose zdążyło nabrać przekonania o własnej wielkości.

Kierując się wskazówkami z MapQuest, pokonała labirynt dzielnic mieszkaniowych i dotarła do osiedla prawie identycznych domów; jeżeli symetrycznie rozmieszczone drzewa znalazły się tu jako sadzonki, Dance oceniła wiek osiedla na około dwadzieścia pięć lat. Domy były skromne, nijakie, małe – mimo to każdy był wart grubo ponad milion dolarów.

Odnalazła poszukiwany budynek i minęła go, parkując po drugiej stronie ulicy, przecznicę dalej. Pieszo wróciła pod dom, gdzie na podjeździe stały czerwony jeep i granatowa acura, a na trawniku plastikowy trójkołowy rowerek. Zobaczyła, że w środku palą się światła. Podeszła do drzwi ocienionych werandą. Wcisnęła guzik dzwonka. Przygotowała sobie zmyślony powód wizyty na wypadek, gdyby otworzył jej mąż lub dzieci Samanthy McCoy. Wydało się mało prawdopodobne, żeby kobieta nie wyjawiła mężowi prawdy o swojej przeszłości, ale lepiej przyjąć założenie, że nic nie wiedział. Dance potrzebowała jej pomocy i nie chciała jej do siebie zrażać.

Otworzyły się drzwi, za którymi zobaczyła szczupłą kobietę o wąskiej, ładnej twarzy, przypominającą aktorkę Cate Blanchett. Nosiła modne okulary w niebieskich oprawkach i miała ciemne kręcone włosy. Wychyliła się przez szparę w drzwiach, kościstą ręką trzymając się framugi.

– Tak?

– Pani Starkey?

– Zgadza się. – W jej twarzy trudno było rozpoznać rysy Samanthy McCoy sprzed ośmiu lat; kobieta przeszła poważną operację plastyczną. Ale jej oczy nie pozostawiały wątpliwości, kim jest. Nie zdradził tego ich wygląd, lecz błysk szoku i przerażenia.

Agentka powiedziała cicho:

– Jestem Kathryn Dance, Biuro Śledcze Kalifornii. – Kobieta zerknęła na dyskretnie pokazaną legitymację, ale tak szybko, że na pewno nie zdołała odczytać ani słowa.

Z głębi domu zawołał męski głos:

– Kto to, kochanie?

Patrząc jej prosto w oczy, Samantha McCoy odpowiedziała:

– Ta kobieta z naszej ulicy, którą poznałam w Safewayu. Opowiada łam ci.

W ten sposób Dance uzyskała odpowiedź na pytanie, czy jej przeszłość jest dla innych tajemnicą. Nieźle, pomyślała. Wprawni kłamcy zawsze mają gotowe odpowiedzi i znają osobę, którą okłamują. Reakcja Samanthy powiedziała jej, że mąż nie pamięta przypadkowych rozmów oraz że Samantha dokładnie zaplanowała i przećwiczyła każdą sytuację, w jakiej będzie zmuszona kłamać.

Kobieta wyszła z domu, zamykając za sobą drzwi, po czym obie ruszyły w kierunku ulicy. Widząc ją nieosłoniętą siatkowymi drzwiami, Dance zobaczyła, jak mizernie wygląda Samantha McCoy. Zaczerwienione, podkrążone oczy, sucha skóra na twarzy, spękane usta. Miała złamany paznokieć. Wyglądała, jakby spędziła bezsenną noc. Dance zrozumiała, dlaczego dziś „pracowała w domu”.

Kobieta zerknęła na dom, po czym odwróciła się do Dance i patrząc na nią błagalnie, szepnęła:

– Nie miałam z tym nic wspólnego, przysięgam. Słyszałam, że ktoś mu pomaga, jakaś kobieta. Widziałam w wiadomościach, ale…

– Nie, nie, nie po to przyjechałam. Sprawdziłam panią. Pracuje pani w wydawnictwie na Figueroa. Wczoraj spędziła tam pani cały dzień.

Popłoch.

– Czy…

– Nikt nie wie. Zadzwoniłam w sprawie dostarczenia zamówionego towaru.

– Ach… Toni mówiła, że ktoś próbował mi coś doręczyć i o mnie pytał. A więc to pani. – Potarła twarz i skrzyżowała ramiona. Gesty negacji. Była kłębkiem nerwów.

– To pani mąż? – spytała Dance.

Przytaknęła.

– Nie wie?

– Nawet nie podejrzewa.

Nie do wiary, pomyślała Dance.

– Czy ktokolwiek wie?

– Kilku urzędników w sądzie, gdzie zmieniałam nazwisko. Mój kurator.

– A przyjaciele i rodzina?

– Moja matka nie żyje. Ojca zupełnie nie obchodzę. Zanim pozna łam Pella, nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Po morderstwie Croytonów przestali do mnie oddzwaniać. A dawni przyjaciele? Niektórzy przez jakiś czas utrzymywali ze mną kontakt, ale zadawać się z kimś takim jak Daniel Pell? Powiedzmy, że znaleźli sobie wymówki, żeby jak najszybciej zniknąć z mojego życia. Wszystkich swoich obecnych znajomych poznałam jako Sarah. – Znów odwróciła się w stronę domu, a potem z niepokojem spojrzała na Dance. – Czego pani ode mnie chce? – Pytanie zadała szeptem.

– Na pewno ogląda pani wiadomości. Nie znaleźliśmy jeszcze Pella. Ale nie opuścił okolic Monterey. I nie wiemy dlaczego. Rebecca i Linda przyjadą nam pomóc.

– Przyjadą? – Wyglądała na zdumioną.

– Chciałabym, żeby pani też przyjechała.

– Ja? – Zadrżały jej usta. – Nie, nie, nie mogę. Proszę… – Głos zaczął się jej załamywać.

Dance zauważyła początki histerii. Zapewniła ją pospiesznie:

– Proszę się nie bać. Nie zamierzam rujnować pani życia. Nie zamierzam nikomu o pani mówić. Proszę tylko o pomoc. Nie potrafimy zrozumieć, o co mu chodzi. Być może wie pani coś…

– Niczego nie wiem. Naprawdę. Daniel Pell nie jest żadnym mężem, bratem ani przyjacielem. To potwór. Wykorzysta! nas. To wszystko. Mieszkałam z nim przez dwa lata i nie umiem powiedzieć nic o tym, co się działo w jego głowie. Musi mi pani uwierzyć. Przysięgam.

Klasyczne sygnały zaprzeczenia świadczące nie o fałszu, ale stresie z przeszłości, z którym nie mogła sobie poradzić.

– Będzie pani doskonale chroniona, jeżeli o to…

– Nie. Przykro mi. Chciałabym pomóc. Musi pani zrozumieć. Zbudowałam sobie nowe życie. Ale kosztowało mnie to mnóstwo pracy i jest takie kruche.

Wystarczyło spojrzeć na jej twarz, przerażone oczy i drżące wargi, by wiedzieć, że kobieta nigdy się nie zgodzi.

– Rozumiem.

– Przykro mi. Po prostu nie mogę.

Samantha odwróciła się i podeszła do domu. W drzwiach obejrzała się i nagle rozpromieniła w uśmiechu.

Czyżby zmieniła zdanie? W Dance wstąpiła nowa nadzieja. Kobieta pomachała do niej.

– Do zobaczenia! – zawołała. – Miło było znów panią widzieć.

Samantha McCoy i jej kłamstwo zniknęły za drzwiami domu.

Rozdział 24

Słyszałeś o tym? – zapytała Susan Pemberton Cesara Gutierreza siedzącego naprzeciw niej w hotelowym barze. Słodząc kawę latte, wskazała na telewizor, gdzie pod sylwetką spikera czytającego wiadomości wyświetlano miejscowy numer telefonu. Gorąca linia w sprawie zbiega.

– Nie powinno być „linia specjalna”? – spytał z powątpiewaniem Gutierrez.

Susan spojrzała na niego zaskoczona.

– Nie mam pojęcia.

Biznesmen ciągnął:

– Nie chcę tego broń Boże lekceważyć. To straszne. Podobno za bił dwie osoby. – Przystojny Latynos wsypał do cappuccino odrobinę cynamonu, brudząc sobie przyprawą spodnie. – No nie, popatrz tylko. Ależ ze mnie niezdara. – Roześmiał się. – Nie można mnie nigdzie zabrać.

Potarł plamę, co tylko pogorszyło sprawę.

– Trudno.

Było to spotkanie w interesach – Susan jako przedstawicielka firmy zajmującej się organizacją imprez miała urządzić przyjęcie z okazji rocznicy ślubu jego rodziców – ale ponieważ trzydziestodziewięcioletnia kobieta była obecnie samotna, mimowolnie otaksowała Gutierreza z osobistego punktu widzenia, zauważając, że jest tylko kilka lat starszy od niej i nie nosi obrączki.

Najpierw omówili szczegóły przyjęcia – drinki na koszt własny, menu złożone z kurczaka i ryby, otwarcie wina, piętnaście minut na odnowienie przysięgi małżeńskiej, a potem tańce przy muzyce serwowanej przez DJ-a.

Teraz gawędzili przy kawie przed jej powrotem do biura, gdzie miała przygotować kosztorys imprezy.

– Może już go złapali. – Gutierrez wyjrzał na zewnątrz, marszcząc brwi.

– Coś nie tak? – spytała Susan.

– Wiem, że to zabawne. Ale kiedy tu wchodziłem, widziałem, jak przed hotelem zatrzymał się jakiś samochód. I wysiadł z niego ktoś trochę podobny do Pella. – Pokazał na telewizor.

– Do kogo? Do mordercy?

Skinął głową.

– A za kierownicą siedziała kobieta.

Spiker właśnie powtórzył, że zbiegowi pomaga młoda kobieta.

– Dokąd poszedł?

– Nie zwróciłem uwagi. Chyba w stronę podziemnego parkingu, obok banku.

Spojrzała w tę stronę. Biznesmen nagle się uśmiechnął.

– Ale to przecież szaleństwo. Niemożliwe, żeby tu był. – Ruchem głowy wskazał jakieś miejsce za bankiem. – Co to za banner? Widziałem go już wcześniej.

– Ach, koncert w piątek. W ramach festiwalu Johna Steinbecka. Czytałeś jego książki?

– Oczywiście – odparł biznesmen. – „Na wschód od Edenu”. „Długa dolina”. Byłaś kiedyś w King City? Cudowne miejsce. Dziadek Steinbecka miał tam ranczo.

Nabożnym gestem położyła dłoń na piersi.

– „Grona gniewu”… najlepsza powieść wszech czasów.

– I w piątek jest koncert? Jaki?

– Jazzowy. Wiesz, w związku z Monterey Jazz Festival. Moim ulubionym.

– Ja też uwielbiam jazz – odrzekł Gutierrez. – Kiedy tylko mogę, przyjeżdżam na festiwal.

– Naprawdę? – Susan powstrzymała chęć, by dotknąć jego ramienia.

– Może spotkamy się na następnym.

– Czasem się martwię… Chciałabym, żeby więcej ludzi słuchało takiej muzyki. Prawdziwej. Dzieciaki chyba w ogóle się nią nie interesują.

– Wypijmy za to. – Gutierrez stuknął swoim cappuccino w jej filiżankę. – Moja była żona… pozwala naszemu synowi słuchać rapu. Słyszałaś kiedyś te ich teksty? Obrzydlistwo. A chłopak ma dopiero dwa naście lat.

– To w ogóle nie jest muzyka – orzekła Susan, myśląc: a więc ma byłą żonę. Świetnie. Przyrzekła sobie nie spotykać się nigdy więcej z kimś, kto przekroczył czterdziestkę, a nie był wcześniej żonaty.

Po chwili wahania Gutierrez spytał:

– Nie zamierzasz tam przypadkiem iść? Na koncert w piątek?

– Tak, zamierzam.

– Właściwie nie wiem, jaką masz sytuację, ale gdybyś szła, może się podłączę?

– Och, Cesar, byłoby przyjemnie.

Podłączę…

Dziś było to równoznaczne z oficjalnym zaproszeniem.

Gutierrez przeciągnął się i oświadczył, że chce ruszać w drogę. Dodał, że miło mu było ją poznać i bez wahania podał jej świętą trójcę telefonów: numer do pracy, do domu i numer komórki. Wziął aktówkę i razem ruszyli do wyjścia. Zauważyła jednak, że Gutierrez przystaje i zza okularów w ciemnych oprawkach podejrzliwie rozgląda się po holu. Znów zmarszczył brwi.

– Coś nie tak?

– To chyba on – szepnął. – Ten, którego widziałem wcześniej. Tam, widzisz? Był tu, w hotelu. Patrzy w naszą stronę.

W holu stało mnóstwo tropikalnych roślin. Susan mignęła jakaś postać, która odwróciła się i szybko wyszła z budynku.

– Daniel Pell?

– Niemożliwe. To głupie… Jakaś siła sugestii czy coś takiego.

Podeszli do drzwi i zatrzymali się. Gutierrez wyjrzał na zewnątrz.

– Zniknął.

– Myślisz, że powinniśmy powiedzieć w recepcji?

– Raczej zadzwonię na policję. Pewnie się mylę, ale co mi szkodzi? – Wyciągnął komórkę i wstukał numer 911. Po krótkiej rozmowie rozłączył się. – Powiedzieli, że przyślą kogoś, żeby to sprawdzić. Nie słyszałem entuzjazmu. Oczywiście mają setkę takich telefonów na godzinę. Jeżeli chcesz, odprowadzę cię do biura.

– Nie mam nic przeciwko temu. – Nie obawiała się spotkania ze zbiegłym więźniem, po prostu miała ochotę trochę dłużej pobyć z Gutierrezem.

Szli główną ulicą centrum, Alvarado. Dziś, opanowana przez restauracje, sklepy dla turystów i kafejki, wyglądała zupełnie inaczej niż przed stu laty, gdy w czasach Dzikiego Zachodu żołnierze i robotnicy z Cannery Row pili tu, włóczyli się po burdelach i od czasu do czasu strzelali.

W drodze do samochodu Gutierrez i Susan rozmawiali przyciszonymi głosami, rozglądając się wokół siebie. Susan zauważyła, że ulice są dziwnie puste. Czyżby przez komunikaty o zbiegu? Zaczynała się niepokoić.

Jej biuro znajdowało się obok placu budowy, przecznicę od Alvarado. Piętrzyły się tu sterty materiałów budowlanych; Susan pomyślała, że gdyby Pell tędy przechodził, mógł się za nimi ukryć. Zwolniła.

– To twój samochód? – spytał Gutierrez.

Skinęła głową.

– Coś nie tak?

Susan skrzywiła się, pokrywając zmieszanie śmiechem. Wyznała mu, że boi się Pella, który może się czaić na budowie. Uśmiechnął się.

– Nawet gdyby tam był, nie zaatakuje dwóch osób. Chodź.

– Zaczekaj, Cesar – powiedziała, sięgając do torebki. Podała mu nie wielki czerwony cylinder. – Proszę.

– Co to jest?

– Gaz pieprzowy. Na wszelki wypadek.

– Nic nam nie grozi. Jak to działa? – Zaśmiał się. - Nie chcę sobie prysnąć w twarz.

– Trzeba po prostu wycelować i nacisnąć tutaj. Działa od razu.

Zanim dotarli do samochodu, Susan czuła się coraz bardziej głupio.

Przecież za stertą cegieł nie czyha na nią żaden oszalały morderca. Obawiała się, czy przez swoją strachliwość nie straciła kilku punktów w rozgrywce wstępnej przed randką. Sądziła, że nie. Gutierrezowi spodobała się rola szarmanckiego dżentelmena. Otworzyła drzwi.

– Chyba już mogę ci to zwrócić – rzekł, podając jej gaz.

Wyciągnęła rękę.

Nagle Gutierrez rzucił się na nią, chwycił ją za włosy i brutalnie szarpnął jej głowę do tyłu. Wepchnął dyszę pojemnika do jej ust, rozchylonych w stłumionym krzyku.

I nacisnął pompkę.

Chyba najszybszym sposobem zdobycia nad kimś kontroli jest zadanie mu cierpienia, pomyślał Daniel Pell.

Wciąż w przebraniu latynoskiego biznesmena, które świetnie spełniło zadanie, jechał samochodem Susan Pemberton w stronę odludzia niedaleko oceanu, na południe od Carmel.

Cierpienie… Trzeba zadać dotkliwy ból, dać trochę czasu na ochłonięcie, a potem zagrozić jeszcze większym bólem. Eksperci twierdzą, że tortury są nieskuteczne. Mylą się. Tortury nie są eleganckie. I nie są estetyczne. Ale naprawdę działają.

Rozpylał gaz w usta i nos Susan Pemberton zaledwie przez sekundę, ale po jej zduszonym jęku i spazmatycznych ruchach kończyn poznał, że ból musi być nie do zniesienia. Pozwolił jej ochłonąć. Potrząsnął miotaczem przed jej przerażonymi, załzawionymi oczami. I natychmiast otrzymał od niej dokładnie to, czego chciał.

Oczywiście nie zaplanował manewru ze sprayem; miał w aktówce taśmę izolacyjną i nóż. Lecz postanowił zmienić plany, gdy kobieta, ku jego rozbawieniu, sama podała mu pojemnik z gazem – ściśle rzecz biorąc, jego alter ego, Cesarowi Gutierrezowi.

Daniel Pell miał do załatwienia kilka spraw w publicznych miejscach, a ponieważ w telewizji co pół godziny pokazywano jego zdjęcie, musiał się przedzierzgnąć w kogoś innego. Gdy Jennie Marston przyprowadziła toyotę od naiwniaka, któremu podobały się damskie dekolty, po drodze kupiła barwnik do tkanin i krem samoopalający. Pell sporządził z tego miksturę i dodał do kąpieli, aby przyciemnić sobie skórę. Ufarbował włosy i brwi na czarno, a za pomocą ścinków włosów i kleju Skin-Bond spreparował sobie całkiem realistyczne wąsy. Nie mógł nic zrobić z oczami. Nie wiedział, gdzie może znaleźć szkła kontaktowe zmieniające błękit w brąz, jeśli w ogóle takie były. Ale uznał, że tanie okulary do czytania z przydymionymi szkłami powinny odwrócić uwagę od błękitu jego źrenic.

Wcześniej Pell zadzwonił do Brock Company i rozmawiał z Susan Pemberton, która zgodziła się spotkać z nim w sprawie organizacji przyjęcia rocznicowego. Ubrał się w tani garnitur kupiony przez Jennie w Mervyns i ruszył na spotkanie w „Doubletree”, gdzie przystąpił do pracy, w której Daniel Pell był mistrzem.

Och, jakież to było przyjemne! Bawiąc się Susan jak marionetką, wpadł w euforię, większą od upojenia, jakiego doznawał, obserwując Jennie obcinającą włosy, wyrzucającą bluzkę, czy krzywiącą się z bólu, gdy wieszakiem na ubrania smagał jej chudy tyłek.

Odtwarzał w pamięci wszystkie zastosowane przez siebie techniki: znalazł wspólny lęk (zbiegły z więzienia morderca) i wspólne pasje (Johna Steinbecka i jazz, o których wiedział niewiele, lecz nieźle potrafił blefować); wdał się we flirt (jej spojrzenie na jego palec serdeczny i stoicki uśmiech, gdy wspomniał o dzieciach, powiedziały mu wszystko o życiu uczuciowym Susan Pemberton); zrobił jakieś głupstwo i sam się z tego roześmiał (rozsypany cynamon); wzbudził jej współczucie (wredna była żona rujnowała życie synowi); zagrał przyzwoitego człowieka (przyjęcie dla ukochanych rodziców, rycerskie odprowadzenie Susan do samochodu); uwolnił się od jakichkolwiek podejrzeń (fałszywy telefon pod 911).

Krok po kroku zdobywał jej zaufanie – i w konsekwencji zdobywał kontrolę.

Nie było lepszej jazdy niż świadomość, że znów może uprawiać swoją sztukę w rzeczywistości.

Pell znalazł skręt. Droga prowadziła przez gęsty las w stronę oceanu. W sobotę przed ucieczką Jennie przeprowadziła dla niego rekonesans i odnalazła to odludne miejsce. Jadąc zapiaszczoną drogą, minął tablicę informującą o wjeździe na teren prywatny. Zatrzymał samochód Susan w piasku na końcu drogi, w miejscu zupełnie niewidocznym z autostrady. Gdy wysiadł, usłyszał szum fal rozbijających się o stare molo niedaleko. Słońce chyliło się coraz niżej. Widok był piękny.

Nie musiał czekać długo. Jennie zjawiła się przed umówioną godziną. Ucieszył się; jeśli ludzie przychodzą za wcześnie, to znak, że masz nad nimi kontrolę. Spóźnialskich zawsze lepiej mieć na oku.

Zaparkowała, wysiadła i podeszła do niego.

– Kochanie, mam nadzieję że nie musiałeś długo czekać. – Wpiła się łapczywie w jego usta, mocno przyciągając do siebie jego twarz. Desperacko.

Pell zaczerpnął tchu. Roześmiała się.

– Trudno się przyzwyczaić do takiego ciebie. To znaczy wiedziałam, że to ty, tylko wiesz, nie od razu można poznać. Ale z tobą będzie tak samo jak ze mną – mnie odrosną włosy, a ty znowu będziesz biały.

– Chodź tu. – Wziął ją za rękę i posadził blisko siebie na niskiej wy dmie.

– Nie odjeżdżamy? – zdziwiła się.

– Niezupełnie.

Wskazała lexusa.

– Czyj to samochód? Myślałam, że podrzuci cię twoja przyjaciółka.

Pell milczał. Patrzyli na zachód, na Ocean Spokojny. Blada tarcza słońca dotykała już linii horyzontu, nabierając z każdą chwilą coraz intensywniejszej barwy ognia.

Pewnie teraz ona się zastanawia: chce ze mną rozmawiać czy chce się ze mną pieprzyć? Co jest grane?

Niepewność… Pell pozwolił jej narastać. Jennie zaraz zauważy jego poważną minę.

Ogarnęła ją fala niepokoju. Dotykając dłoni i ramienia dziewczyny, Pell wyczuł jej napięcie. Wreszcie zapytał:

– Bardzo mnie kochasz?

Nie wahała się ani chwili, choć Pell wychwycił w jej głosie nutkę ostrożności.

– Moja miłość jest wielka jak słońce.

– Stąd wydaje się małe.

– Wielka jak prawdziwe słońce. Nie, wielka jak cały wszechświat dodała pospiesznie jak uczennica przyłapana na błędzie.

Pell milczał.

– O co chodzi. Danielu?

– Mam kłopot. I nie wiem, co z nim począć.

Zastygła w oczekiwaniu.

– Kłopot, kochany?

A więc „ukochany”, kiedy jest szczęśliwa, „kochany”, kiedy się czymś niepokoi. Dobrze wiedzieć. Odnotował to w pamięci.

– Chodzi o moje spotkanie. – Powiedział jej tylko, że idzie zobaczyć się z kimś „w interesach”.

– Mhm.

– Coś poszło nie tak. Wszystko sobie zaplanowałem. Ta kobieta miała mi oddać duże pieniądze, które jej kiedyś pożyczyłem. Ale mnie okłamała.

– Co się stało?

Pell patrzył Jennie prosto w oczy. Przemknęło mu przez myśl, że jedyną osobą, jakiej udało się przyłapać go na kłamstwie, była Kathryn Dance. Nie chcąc się jednak rozpraszać, odsunął od siebie wspomnienie agentki.

– Okazało się, że miała swoje plany. Chciała mnie wykorzystać. Ciebie też.

– Mnie? Zna mnie?

– Nie wie, jak się nazywasz. Ale z wiadomości wie, że jesteśmy razem. Chciała, żebym cię zostawił.

– Dlaczego?

– Żebym mógł z nią być. Chciała ze mną wyjechać.

– Czy to ktoś, kogo kiedyś znałeś?

– Zgadza się.

– Och. – Jennie zamilkła.

Zazdrość…

– Oczywiście powiedziałem nie. Nigdy bym nawet o tym nie pomyślał.

Spróbowała zamruczeć. Nie wyszło.

Kochany… Wtedy Susan się wściekła. Powiedziała, że pójdzie na policję. I wyda nas oboje. Twarz Pella wykrzywił grymas bólu. Starałem sieją przekonać, żeby tego nie robiła, ale w ogóle nie chciała słuchać.

– Co się stało?

Spojrzał na samochód.

– Przywiozłem ją tutaj. Nie miałem wyjścia. Próbowała zadzwonić na policję.

Jennie czujnie spojrzała na samochód, ale w środku nie zauważyła nikogo.

– Jest w bagażniku.

– O Boże. Czy…

– Nie – odrzekł wolno Pell. – Cała i zdrowa. Jest związana. To właśnie mój kłopot. Nie wiem, co teraz zrobić.

– Ciągle chce cię wydać policji?

– Możesz w to uwierzyć? – wykrztusił. – Błagałem ją. Ale ma nie po kolei w głowie. Tak jak twój mąż, pamiętasz? Krzywdził cię, chociaż dobrze wiedział, że zostanie za to aresztowany. Susan jest taka sama. Nie potrafi nad sobą panować. – Westchnął zniecierpliwiony. – Byłem wobec niej uczciwy, a ona mnie oszukała. Wydała wszystko co do grosza. Chciałem ci zwrócić wydatki. Oddać pieniądze za samochód. Za wszystko.

– Nie musisz się przejmować pieniędzmi, kochany. – Nigdy, przenigdy nie wolno nikomu zdradzić, że zależy ci tylko na jego pieniądzach. I nigdy, przenigdy nie wolno być niczyim dłużnikiem.

Pocałował ją, udając zatroskanie.

– Ale co teraz zrobimy?

Unikając jego wzroku, Jennie spojrzała w słońce.

– Nie… nie wiem, kochany. Nie umiem… – Zabrakło jej słów i głos uwiązł jej w gardle.

Lekko ścisnął jej nogę.

– Nie pozwolę, żeby cokolwiek nam zagroziło. Tak bardzo cię ko cham.

– Też cię kocham, Danielu – powiedziała słabo.

Wyciągnął z kieszeni nóż i spojrzał na niego.

– Nie chcę tego robić. Naprawdę nie chcę. Już wczoraj ucierpieli przez nas ludzie.

„Przez nas”. Nie „przeze mnie”.

Dostrzegła tę różnicę. Poznał to po nagłym usztywnieniu jej ramion.

– Nie zrobiłem tego umyślnie – ciągnął. – To był wypadek. Ale to… nie wiem. – Obracał nóż w dłoni.

Jennie wtuliła się w niego, wpatrzona w ostrze błyszczące w blasku zachodzącego słońca.

– Pomożesz mi, najdroższa? Sam nie potrafię tego zrobić.

Rozpłakała się.

– Nie wiem, kochany, ja chyba też nie potrafię. - Nie odrywała wzroku od tyłu samochodu.

Pell pocałował ją w czubek głowy.

– Nie pozwolimy, żeby ktoś nas rozdzielił. Nie mógłbym bez ciebie żyć.

– Ja też. – Zaczerpnęła haust powietrza. Jej wargi i palce lekko drżały.

– Proszę, pomóż mi – szepnął. Podniósł się, pomógł jej wstać i oboje podeszli do lexusa. Podał jej nóż, zamykając jej dłoń w swojej ręce. – Sam jestem zbyt słaby – wyznał. – Ale razem… razem możemy to zrobić. – Spojrzał na nią rozjaśnionymi nagle oczami. – To będzie pakt. Za wrzemy pakt kochanków. Nie ma silniejszej więzi między dwojgiem ludzi. Będziemy jak bracia krwi. Zostaniemy kochankami krwi.

Sięgnął do wnętrza samochodu i wcisnął przycisk odblokowujący zamek bagażnika. Słysząc trzask, Jennie wydała słaby okrzyk.

– Pomóż mi, najdroższa. Proszę. – Zaprowadził ją do bagażnika.

Nagle Jennie przystanęła.

Ze szlochem oddała mu nóż.

– Przepraszam… przepraszam cię, kochany. Nie złość się na mnie. Nie mogę. Po prostu nie mogę.

Pell nie odpowiedział, kiwając tylko głową. Żałosny wyraz jej oczu, łzy lśniące czerwienią gasnącego słońca… To był upojny widok.

– Nie złość się na mnie, Danielu. Nie zniosłabym tego, gdybyś był na mnie zły.

Pell odczekał trzy uderzenia serca, akurat tyle, ile trzeba, by wzbudzić w niej niepewność.

– Wszystko w porządku. Nie jestem na ciebie zły.

– Ciągle jestem twoją najdroższą?

Znów krótka pauza.

– Oczywiście. – Kazał jej zaczekać w samochodzie.

– Ale…

– Idź i zaczekaj tam na mnie. Nic się nie stało. – Mówił do niej jesz cze przez chwilę, a potem Jennie wróciła do toyoty. Pell zbliżył się do bagażnika lexusa i spojrzał do środka.

Na martwe ciało Susan Pemberton.

Zabił ją godzinę wcześniej na parkingu przed budynkiem jej biura. Udusił ją taśmą izolacyjną.

Pell w ogóle nie zamierzał korzystać z pomocy Jennie przy morderstwie. Wiedział, że dziewczyna będzie się wzdragać. Cała gra była po prostu kolejną lekcją w edukacji jego uczennicy.

Posunęła się o krok w pożądanym przez niego kierunku. Przeszli już do tematu przemocy i śmierci. Przez co najmniej pięć czy dziesięć sekund myślała o wbiciu noża w ludzkie ciało, przygotowując się na widok krwi i agonii człowieka. W zeszłym tygodniu nic takiego w ogóle nie przyszłoby jej do głowy; w przyszłym tygodniu pomyśli o tym trochę dłużej.

Kiedyś w końcu zgodzi się pomóc mu kogoś zabić. A potem? Być może zrobi takie postępy, że sama będzie gotowa popełnić morderstwo. Dziewczyny w Rodzinie słuchały go i robiły rzeczy, na które nie miały ochoty – ale to były drobne przestępstwa. Żadnej przemocy. Daniel Pell wierzył jednak, że jego talent pozwoli mu zmienić Marston w robota gotowego spełnić jego każdy rozkaz, nawet gdyby miała zabić.

Zatrzasnął klapę bagażnika. Następnie odłamał gałąź sosny i usunął nią ślady stóp z piasku. Poszedł do samochodu, zamiatając za sobą. Kazał Jennie wjechać na żwir u wylotu drogi, po czym zatarł ślady kół. Wrócił do Jennie.

– Ja poprowadzę – oznajmił.

– Przepraszam cię, Danielu – powiedziała, ocierając twarz. – Wynagrodzę ci to.

Błagała o słowa otuchy.

Ale plan lekcji nie przewidywał żadnej reakcji nauczyciela.

Rozdział 25

Osobliwy człowiek, uznała Kathryn Dance. Morton Walker podciągnął opadające spodnie, usiadł przy stoliku w jej gabinecie i otworzył sfatygowaną aktówkę.

Tęgi pisarz wyglądał nieco niechlujnie – jego przerzedzone włosy były nieuczesane, bródka nierówno przycięta, a mankiety spodni wystrzępione. Okiem analityka niewerbalnych zachowań Dance oceniła jednak, że chyba dobrze się czuje w swoim ciele. Żaden z jego nawyków, sprawiających wrażenie precyzyjnych i przemyślanych, nie był oznaką stresu. Jego oczy, w których tańczyły szelmowskie błyski, dokonywały szybkich oględzin otoczenia, błyskawicznie rozstrzygając, co jest ważne, a co nie. Gdy wszedł do jej gabinetu, nie zwrócił najmniejszej uwagi na wystrój pomieszczenia, zatrzymał wzrok na twarzy Dance (na której zapewne malowało się zmęczenie), obrzucił młodego Reya Carranea przyjaznym, lecz nic nieznaczącym spojrzeniem i natychmiast skupił się na Winstonie Kelloggu.

Dowiedziawszy się, kto jest pracodawcą Kellogga, pisarz podejrzliwie zmrużył oczy, zastanawiając się, co robi tu agent FBI.

Kellogg nie był już ubrany według federalnych standardów – miał na sobie sportową marynarkę w beżową kratkę, ciemne spodnie i niebieską koszulę bez krawata. Mimo to zachowywał się z typową dla agentów biura powściągliwością. W oględnych słowach poinformował Walkera, że jest tylko obserwatorem i „pomaga” w śledztwie.

Pisarz po swojemu zachichotał, co mogło oznaczać: „Już ja cię zmuszę do gadania”.

– Rebecca i Linda zgodziły się nam pomóc powiedziała Dance.

Uniósł brew.

Naprawdę? A ta trzecia, Samantha?

– Nie, ona nie.

Walker wyciągnął z teczki trzy kartki i położył je na stole.

– Moje mini opus magnum, jeśli to nie jest oksymoron. Skrócona biografia Daniela Pella.

Kellogg przysunął sobie krzesło obok Dance. Nie wyczuła zapachu płynu po goleniu jak u O’Neila.

Pisarz powtórzył to, co poprzedniego dnia opowiedział Dance: nie pisał książki o Pellu, lecz o jego ofiarach.

– Zbieram informacje o każdym, kogo dotknęła śmierć Croytonów. Nawet o jego pracownikach. Firmę Croytona przejął ostatecznie jakiś komputerowy gigant i zwolniono setki ludzi. Gdyby nie zginął, może w ogóle by do tego nie doszło. A jego branża? Też jest ofiarą. Croyton był autorem najbardziej nowatorskich projektów komputerowych w Dolinie Krzemowej. Miał prawa autorskie do kilkudziesięciu programów i urządzeń wyprzedzających epokę o parę długości. Niektóre były tak nowoczesne, że w tamtych czasach nie mogły znaleźć żadnego za stosowania. A teraz nic z tego nie zostało. Może nauka, medycyna albo komunikacja straciły jakieś rewolucyjne programy.

Dance przypomniała sobie, że doszła do takich samych wniosków, mijając kampus uniwersytetu, który otrzymał większą część spadku po Croytonie.

Wskazując na zapisane przez siebie kartki, Walker ciągnął:

– Ciekawe – Pell zmienia swoją autobiografię w zależności od rozmówcy. Kiedy na przykład szuka porozumienia z kimś, kto stracił rodziców w młodym wieku, mówi mu, że został sierotą, gdy miał dziesięć lat. A jeżeli chce wykorzystać kogoś, kto miał ojca w wojsku, przedstawia się jako syn żołnierza, który zginął na froncie. Gdyby opierać się na jego słowach, można przypuszczać, że istnieje około dwudziestu różnych Pellów. A prawda jest taka:

Urodził się w Bakersfield w październiku w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim. Siódmego. Ale wszystkim wmawia, że dwudziestego drugiego listopada. Tego dnia Lee Harvey Oswald zastrzelił Kennedy’ego.

– Podziwiał zabójcę prezydenta? – zapytał Kellogg.

– Nie, raczej uważał Oswalda za nieudacznika. Sądził, że był zbyt uległy i ograniczony. Ale był pełen uznania, że jeden człowiek jednym czynem mógł tak wiele dokonać. Że tylu ludzi przez niego płakało i że wpłynął na losy kraju – ba, całego świata.

Daniel wcale nie miał złego dzieciństwa. Joseph Pell, jego ojciec, zajmował się handlem, matka była recepcjonistką, jeżeli udało się jej utrzymać pracę. Rodzina z klasy średniej. Matka – Elizabeth – sporo piła i zakładam, że nie potrafiła okazywać ciepła, ale nigdy nie trafiła za kratki za znęcanie się nad dzieckiem. Zmarła na marskość wątroby, gdy Daniel miał kilkanaście lat. Po śmierci żony ojciec starał się jak najlepiej wychować chłopca, ale Daniel nie znosił, kiedy ktoś nim kierował. Nie radził sobie z autorytetami – z nauczycielami, szefami, a zwłaszcza ze swoim starym.

Dance wspomniała o nagraniu z przesłuchania, które obejrzała z Michaelem O’Neilem, gdzie Pell mówił o brutalności ojca, wymuszaniu pieniędzy na czynsz, porzuceniu rodziny i śmierci rodziców.

– Same kłamstwa – odparł Walker. – Ale nie ulega wątpliwości, że ojciec był człowiekiem niełatwym we współżyciu. Był religijny – bardzo religijny, bardzo surowy. Został wyświęcony na pastora – jakiegoś konserwatywnego odłamu prezbiterian w Bakersfield – ale nigdy nie miał własnego kościoła. Pełnił funkcję młodszego pastora, dopóki nie zwolniono go z obowiązków. Parafianie skarżyli się, że jest nietolerancyjny i niesłusznie ich krytykuje. Próbował założyć własny kościół, ale prezbiteriański synod w ogóle nie chciał z nim rozmawiać, więc w końcu zajął się sprzedażą książek religijnych i ikon. Możemy jednak założyć, że uprzykrzał życie synowi. Przypuszczam, że nałóg matki Pella też mógł mieć coś wspólnego z jej mężem.

Religia nie odgrywała istotnej roli w życiu Dance. Razem z Wesem i Maggie obchodziła Wielkanoc i Boże Narodzenie, choć głównymi symbolami wiary były zajączek i wesoły brodacz w czerwonym ubraniu. Wpajała dzieciom własną etykę opartą na trwałych, niepodważalnych zasadach, wspólnych dla większości głównych wyznań. Jednakże wystarczająco długo pracowała w biurze śledczym, by wiedzieć, że religia bywa częstym motywem przestępstw. Nie tylko popełnianych z premedytacją aktów terroryzmu, lecz bardziej prozaicznych zdarzeń. Dance i Michael O’Neil spędzili kiedyś prawie dziesięć godzin w pobliskim miasteczku Marina, prowadząc negocjacje z ortodoksyjnym pastorem, który postanowił w imię Jezusa zabić żonę i córkę, ponieważ nastolatka zaszła w ciążę. (Ocalili rodzinę, ale Dance wyciągnęła z tej sprawy niepokojący wniosek, że duchowa prawość może być bardzo niebezpieczna).

Walker ciągnął:

– Ojciec Pella przeszedł na emeryturę, wyprowadził się do Phoenix i ponownie się ożenił. Jego druga żona zmarła dwa lata temu, a Joseph w zeszłym roku, na atak serca. Pell najprawdopodobniej nie utrzymywał z nim kontaktów. Nie ma wujów ani stryjów, a jego jedyna ciotka mieszka w Bakersfield.

– To ta kobieta z chorobą Alzheimera?

– Tak. Ale Pell ma brata.

A więc nie był jedynakiem, jak twierdził.

– Jest starszy od niego. Wiele lat temu wyprowadził się do Londynu. Kieruje działem sprzedaży amerykańskiej firmy importowo-eksportowej. Nie udziela wywiadów. Wiem tylko, jak się nazywa. Richard Pell.

– Każę komuś go znaleźć – powiedziała do Kellogga Dance.

– Kuzyni? – zapytał agent FBI.

– Ciotka nigdy nie wyszła za mąż. – Chichocząc, postukał palcem w jakiś fragment tekstu. – Jako starszy nastolatek Pell zaczął być częstym gościem poprawczaków – głównie za drobne kradzieże w sklepach i kradzieże samochodów. Ale nie ma na koncie poważnych aktów prze mocy. Początki miał zaskakująco spokojne. Brak informacji o ulicznych burdach, napaściach, żadnej wzmianki, żeby kiedykolwiek stracił nad sobą panowanie. Pewien funkcjonariusz zasugerował mi, że Pell krzywdził ludzi tylko wtedy, gdy miał z tego taktyczny pożytek. Przemoc nie sprawiała mu przyjemności ani nie wzbudzała w nim odrazy. Traktował ją jak narzędzie.

Dance pomyślała o swojej ocenie Pella – uznała go za człowieka, który beznamiętnie zabija, jeśli tylko na tym skorzysta.

– Nie dotarłem też do żadnych informacji o narkotykach. Pell prawdo podobnie nigdy nie brał. I nie pije – a w każdym razie nie pił – alkoholu.

– Co wiemy o jego wykształceniu?

– Ciekawa rzecz. Wybitnie zdolny. W szkole średniej miał celujące wyniki. Na zajęciach indywidualnych zbierał najwyższe oceny, ale nigdy się nie zjawiał, kiedy obecność była obowiązkowa. W więzieniu uczył się prawa i sam złożył wniosek o apelację w sprawie Croytonów.

Przypomniała sobie wygłoszoną przez niego podczas przesłuchania uwagę na temat absolwentów prawa z Hastings.

– Udało mu się doprowadzić sprawę do Sądu Najwyższego Kalifornii – dopiero w zeszłym roku wydano niekorzystny dla niego wyrok. Przypuszczam, że to był poważny cios. Uważał, że wygra.

– Być może jest inteligentny, ale nie na tyle, żeby uniknąć pudła. – Kellogg wskazał akapit biografii opisujący około siedemdziesiąt pięć aresztowań. – To się nazywa kartoteka.

– A to tylko czubek góry lodowej; Pell zwykle nakłaniał innych do popełniania przestępstw. Pewnie stoi za setkami czynów, za które po szedł siedzieć ktoś inny. Rabunki, włamania, kradzieże kieszonkowe. Z tego żył. Zmuszając innych ludzi do odwalania brudnej roboty.

– Oliver – powiedział Kellogg.

– Co takiego?

– Karol Dickens. „Oliver Twist”… czytaliście?

– Widziałam film odrzekła Dance.

– Dobre porównanie. Pell to Fagin, herszt bandy złodziejaszków.

– Proszę pana, ja proszę więcej – powiedział Kellogg z kiepskim londyńskim akcentem. Dance parsknęła śmiechem, a on wzruszył ramionami.

– Pell wyjechał z Bakersfield do San Francisco. Zadawał się tam z jakimiś ludźmi, kilka razy był zatrzymany, nic poważnego. Przez jakiś czas nie było o nim słychać – dopóki nie zgarnęli go w Karolinie Pół nocnej w sprawie o zabójstwo.

– Zabójstwo?

– Aha. Morderstwo Charlesa Pickeringa w Redding. Pickering był pracownikiem jakiejś instytucji okręgowej. Został zadźgany nożem na wzgórzach za miastem, godzinę po tym, jak widziano go rozmawiające go z kimś podobnym do Pella. To był okrutny mord. Kilkadziesiąt ran kłutych. Jatka. Ale Pell miał alibi – zeznanie dziewczyny, z którą był. Nie znaleziono żadnych dowodów fizycznych. Miejscowa policja przy mknęła go na tydzień za włóczęgostwo, ale w końcu go puścili. Sprawcy nie znaleziono.

Potem założył swoją Rodzinę w Seaside. Znowu kilka lat kradzieży. Parę napaści. Jakieś podpalenie. Pell był podejrzany o pobicie członka gangu motocyklowego, który mieszkał niedaleko, ale ofiara nie wniosła skargi. Mniej więcej miesiąc później doszło do morderstwa Croytonów. Odtąd – to znaczy do wczoraj – siedział w więzieniu.

– Co może nam powiedzieć ta dziewczyna?

– Dziewczyna?

– Śpiąca Laleczka. Theresa Croyton.

– A co mogłaby wam powiedzieć? Kiedy odbył się mord, spała. Tak ustalono.

– Doprawdy? – spytał Kellogg. – Kto to ustalił?

– Przypuszczam, że prowadzący śledztwo. - W jego głosie zabrzmiała nuta niepewności. Widocznie nigdy się nad tym nie zastanawiał.

– Teraz ma… – Dance szybko policzyła -…siedemnaście lat. Chciałabym z nią porozmawiać. Być może wie coś ważnego. Mieszka ze swoją ciotką i wujem, zgadza się?

– Tak, adoptowali ją.

– Mogę dostać ich numer?

Walker zawahał się. Przebiegł wzrokiem blat stołu; jego oczy straciły filuterny błysk.

– Jakiś problem?

– Obiecałem ciotce, że nikomu nic nie powiem o dziewczynie. Bardzo chroni siostrzenicę. Nawet ja nie miałem jeszcze okazji jej poznać. Z początku ciotka stanowczo odmówiła, kiedy poprosiłem o rozmowę.

Myślę, że w końcu się zgodzi, ale jeżeli dam wam jej numer, bardzo wątpię, czy będzie chciała z wami rozmawiać i podejrzewam, że już nigdy nie dostanę od niej żadnej wiadomości.

– Powiedz nam tylko, gdzie mieszka. Znajdziemy nazwisko w biurze numerów. W ogóle o tobie nie będę wspominać.

Pokręcił głową.

– Zmienili nazwisko i wyprowadzili się w inne okolice. Bali się, że ktoś z Rodziny będzie ich prześladować.

– Podał pan Kathryn nazwiska tych kobiet – zauważył Kellogg.

– Są w książce telefonicznej i publicznie dostępnych ewidencjach. Sami mogliście je znaleźć. Theresa i jej wujostwo są publicznie niedostępni.

– Ale ty ich znalazłeś – powiedziała Dance.

– Przez poufne źródła. Zaręczam, że po ucieczce Pella staną się jesz cze bardziej poufne. Ale wiem, że to ważne… Powiem wam, co zrobię. Pojadę spotkać się z ciotką osobiście. Przekażę jej, że chcecie porozmawiać z Theresą o Pellu. Nie będę próbował ich do niczego przekonywać. Jeżeli się nie zgodzą, to się nie zgodzą.

Kellogg pokiwał głową.

– O nic więcej nie prosimy. Dzięki.

Patrząc w życiorys Pella, Dance powiedziała:

– Im więcej się o nim dowiaduję, tym mniej wiem.

Pisarz zaśmiał się, a w jego oczach znów błysnęły iskierki.

– Och, chcesz poznać motywy Daniela Pella? – Poszperał w aktówce, wyciągnął plik papierów i znalazł żółtą zakładkę. – Mam tu cytat z rozmowy z więziennym psychologiem. Przynajmniej raz był szczery. – Wal ker zaczął czytać:

Pełł: Chce mnie pan poddać psychoanalizie? Chce pan wiedzieć, co mną kieruje? Na to na pewno zna pan odpowiedź, doktorze. To samo co wszystkimi: oczywiście rodzina. Tatuś mnie lał, tatuś nie zwracał na mnie uwagi, mamusia nie karmiła mnie piersią, wujek Joe robił Bóg wie co. Geny czy wychowanie, jedno i drugie może pan przypisać rodzinie. Ale jeżeli za bardzo będzie pan zaprzątał sobie nią głowę, zaraz w pokoju pojawią się wszyscy pańscy krewni i przodkowie i wkrótce poczuje się pan zupełnie sparaliżowany Nie, nie, jedyny sposób, żeby przeżyć, to zupełnie o nich zapomnieć i pamiętać tylko, że jesteś tym, kim jesteś i to się nigdy nie zmieni.

Psycholog: A ty kim jesteś, Danielu?

Pell (śmiejąc się): Ja? Ja pociągam za sznurki dusz i zmuszam ludzi do robienia różnych rzeczy. Ludzie zaś nie wiedzą, że są zdolni do tych czynów, zanim ich nie popełnią. Gram na flecie i prowadzę ich lam, gdzie boją się pójść. Nie ma pan pojęcia doktorze, ilu ludzi potrzebuje swoich lalkarzy i swoich Szczurołapów.

– Muszę jechać do domu – powiedziała Dance po wyjściu Walkera. Jej matka i dzieci niecierpliwiły się, czekając na nią z rozpoczęciem przy jęcia urodzinowego ojca.

Kellogg odrzucił z czoła kosmyk włosów. Opadł z powrotem. Spróbował jeszcze raz. Spojrzała na niego i dostrzegła coś, czego przedtem nie zauważyła – wystający zza kołnierzyka koszuli bandaż.

– Jesteś ranny?

Wzruszył ramionami.

– Mały postrzał. Parę dni temu w akcji w Chicago.

Mowa jego ciała świadczyła, że nie chce o tym mówić, a Dance nie naciskała. Powiedział jednak:

– Ale sprawca nie przeżył. – Towarzyszył temu pewien ton i pewne spojrzenie. W podobny sposób Dance informowała ludzi, że jest wdową.

– Przykro mi. Dobrze sobie z tym radzisz?

– Nieźle… Zgoda, może wcale nie tak nieźle – dodał po chwili. – Ale jakoś sobie radzę. Czasami nic więcej nie da się zrobić.

Pod wpływem impulsu spytała:

– Słuchaj, masz jakieś plany na wieczór?

– Krótki meldunek dla szefa, kąpiel w hotelu, szkocka, hamburger i spać. No dobrze, dwie szkockie.

– Mam pytanie.

Uniósł brew.

– Lubisz tort urodzinowy?

Po sekundzie milczenia odparł:

– To jedna z moich ulubionych potraw.

Rozdział 26

Patrz, mamo. Zatarasowaliśmy cały Taras. Zatarasowaliśmy!

Dance pocałowała córkę.

– Świetne, Mags.

Wiedziała, że dziewczynka nie mogła się doczekać, aby podzielić się z nią kalamburem.

Taras wyglądał pięknie. Dzieci uwijały się przez całe popołudnie, przygotowując go na przyjęcie. Rzeczywiście zatarasowały wszystkie miejsca dekoracjami: urodzinowymi transparentami, lampionami, świecami. (Nauczyły się tego od matki; goście Kathryn Dance nawet jeśli nie byli podejmowani najwykwintniejszymi potrawami, zawsze mogli liczyć na wspaniałą atmosferę).

– Kiedy dziadek otworzy prezenty? – Wes i Maggie za zaoszczędzone kieszonkowe kupili Stuartowi Dance’owi sprzęt rekreacyjny – wadery i sieć. Dance wiedziała, że ojciec ucieszy się ze wszystkiego, co dostanie od wnuków, ale nieprzemakalny strój rybacki na pewno mu się przyda.

– Prezenty po torcie – oznajmiła Edie Dance. – A tort po kolacji.

– Cześć, mamo. – Dance nie zawsze obejmowała matkę, ale dziś Edie uściskała ją czule, by móc szepnąć jej do ucha, że chce z nią porozmawiać o Juanie Millarze.

Weszły do salonu. Dance natychmiast zwróciła uwagę na zatroskaną minę matki.

– O co chodzi?

– Jeszcze się trzyma. Kilka razy się ocknął. – Rozejrzała się, prawdo podobnie sprawdzając, czy w pobliżu nie ma dzieci. – Tylko na parę sekund. Nie ma mowy, żeby złożył wam zeznania. Ale…

– Co, mamo?

Jeszcze bardziej ściszyła głos.

– Stałam przez jakiś czas przy nim. Obok nie było nikogo. Zobaczy łam, że otworzył oczy. To znaczy jedno, to niezabandażowane. Poruszył ustami. Pochyliłam się. Powiedział… – Edie znów obejrzała się przez ramię. – Powiedział: „Zabijcie mnie’”. I powtórzył. Potem zamknął oczy.

– Tak bardzo go boli?

– Nie, jest tak nafaszerowany lekami, że niczego nie czuje. Ale pa trzy na bandaże. Widzi sprzęt. Nie jest głupi.

– Jest przy nim rodzina?

– Prawie cały czas. Jego brat siedzi tam na okrągło. Bez przerwy pa trzy nam na ręce. Jest przekonany, że Juan nie ma właściwej opieki, bo jest Latynosem. I wygłosił jeszcze kilka uwag na twój temat.

Dance skrzywiła się.

– Przepraszam, ale myślę, że powinnaś wiedzieć.

– Dobrze, że mi powiedziałaś.

Martwiła się – nie Juliem Millarem rzecz jasna. Z nim mogła sobie poradzić. Przygnębił ją brak nadziei młodego detektywa. Zabijcie mnie…

– Dzwoniła Betsey? – spytała Dance.

– Ach, twoja siostra nie może przyjechać – odparła Edie nienaturalnie pogodnym tonem, w którego podtekście kryła się irytacja na młodszą córkę za to, że nie raczy poświęcić czterech godzin na podróż z San ta Barbara, by zjawić się na urodzinach ojca. Oczywiście w odwrotnej sytuacji, gdyby to Dance miała tam pojechać, prawdopodobnie nie mogłaby tego zrobić ze względu na prowadzoną obławę. Jednak zgodnie z panującą w rodzinie zasadą, hipotetyczne wykroczenia się nie liczyły, tak więc tym razem walkowerem wygrała Dance, a Betsey zarobiła duży minus.

Gdy wróciły na Taras, Maggie spytała:

– Mamo, możemy wypuścić Dylana i Patsy?

– Zobaczymy. – Na przyjęciach psy bywały niesforne. I dostawało im się stanowczo za dużo ludzkiego jedzenia.

– Gdzie twój brat?

– W swoim pokoju.

– Co robi?

– Coś.

Dance na czas przyjęcia zamknęła broń – przed domem pełnił straż zastępca szeryfa. Wzięła szybki prysznic i się przebrała. W korytarzu zobaczyła Wesa.

– T-shirt wykluczony. To urodziny twojego dziadka.

Mamo, przecież jest czysty.

– Polo. Albo tę biało-niebieską zapinaną koszulę. Znała zawartość szafy swojego syna lepiej od niego.

– Oj, dobrze.

Przyjrzała się uważnie spuszczonym oczom. Jego zachowanie nie miało nic wspólnego ze zmianą stroju.

– O co chodzi?

– O nic.

– No już, wal.

– Wal?

– To wyrażenie z mojej epoki. Mów, co cię gryzie.

– Nic.

– Idź się przebrać.

Dziesięć minut później ustawiała na stole smakowite przekąski, zmawiając w duchu modlitwę dziękczynną do sieci sklepów Trader Joe’s.

Ubrany w elegancką koszulę starannie włożoną do spodni, z zapiętymi mankietami, Wes śmignął obok stołu, porywając garść orzeszków. Wionął za nim zapach płynu po goleniu. Chłopiec dobrze się prezentował. Rodzicielstwo to trudne zadanie, ale często ma się powody do dumy.

– Mamo? – Podrzucił orzeszek nerkowca i złapał w usta.

– Nie rób tak. Jeszcze się udławisz.

– Mamo?

– Słucham?

– Kto dzisiaj przyjdzie?

Jego oczy umknęły w bok, a ramię zwróciło się w jej stronę. Znak, że za pytaniem kryje się coś więcej. Wiedziała, co go gnębi – to samo, co wczorajszego wieczoru. Tym razem była odpowiednia pora na rozmowę.

– Tylko kilka osób. – W niedzielę w Klubie Morskim niedaleko oceanarium miała się odbyć większa uroczystość z udziałem wielu przyjaciół Stuarta. Dziś ojciec miał urodziny i Dance zaprosiła na kolację nie więcej niż osiem osób. – Michael z żoną, Steve i Martine, Barberowie… to chyba tyle. Ach, jeszcze ktoś, kto pracuje z nami nad sprawą. Z Waszyngtonu.

Skinął głową.

– To już wszyscy? Nikt więcej?

– Wszyscy. – Rzuciła mu paczkę precli, którą złapał jedną ręką. – Postaw to na stole. I postaraj się, żeby coś zostało dla gości.

Wes z wyraźną ulgą ruszył napełnić miseczki.

Chłopiec obawiał się, że Dance zaprosiła Briana Gundersona. Tego Briana, do którego należała książka leżąca w widocznym miejscu salonu, tego Briana, o którego telefonie do centrali CBI tak sumiennie zawiadomiła ją Maryellen Kresbach.

Dzwonił Brian…

Z czterdziestojednoletnim bankierem inwestycyjnym umówiła ją na randkę w ciemno Maryellen, która zajmowała się swataniem z równym uporem i talentem, z jakim piekła ciasteczka, parzyła kawę i czuwała nad zawodowymi sprawami agentów CBI.

Brian był inteligentny, spokojny, otwarty i zabawny; na pierwszej randce, wysłuchawszy jej opowieści o kinezyce, natychmiast schował ręce. „Żebyś nie mogła się domyślić moich zamiarów”. Długa kolacja okazała się miła. Brian był rozwiedziony i nie miał dzieci (chociaż chciał). Praca w banku była niezwykle absorbująca, a ponieważ oboje z Dance mieli napięty plan zajęć, ich związek z konieczności rozwijał się powoli. Nie miała nic przeciwko temu. Długo była mężatką, owdowiała niedawno, więc się nie spieszyła.

Po miesiącu wspólnych kolacji, wyjść na kawę i do kina, urządzili sobie długą wycieczkę i zawędrowali na plażę w Asilomar. Złoty zachód słońca, stadko baraszkujących przy brzegu wydr morskich… Jak można się oprzeć pokusie pocałunku? Pamiętała, że było przyjemnie. Potem czuła wyrzuty sumienia. Ale przyjemność była większa od wyrzutów sumienia.

Bez tej sfery życia można się obyć przez jakiś czas, lecz nie na zawsze.

Dance nie wiązała z Brianem żadnych konkretnych planów i spokojnie czekała, co z tego wyniknie.

W końcu zainterweniował Wes. Nigdy nie zachowywał się niegrzecznie ani krępująco, ale na wiele różnych sposobów dał jej do zrozumienia, że ani trochę nie lubi Briana. Dance skończyła kurs terapii w okresie osierocenia, mimo to od czasu do czasu chodziła do psychologa. Terapeutka doradziła jej, w jaki sposób poinformować dzieci o swoim zaangażowaniu uczuciowym, i postąpiła ściśle według wskazówek. Ale Wes ją przechytrzył. Dąsał się i reagował bierną agresją, ilekroć była mowa o Brianie albo gdy Dance wracała ze spotkania z nim.

Tego właśnie chciał się dowiedzieć poprzedniego wieczoru, gdy czytał „Władcę pierścieni”.

Dziś, zadając niewinne pytanie o gości, w istocie chłopiec pytał: czy przyjdzie Brian?

I w konsekwencji: czy naprawdę zerwaliście ze sobą?

Tak, zerwaliśmy.

Choć Dance zastanawiała się, czy Brian nie ma na ten temat innego zdania. W końcu od ich rozstania kilka razy dzwonił.

Terapeutka twierdziła, że zachowanie Wesa jest normalne i wszystko się ułoży, jeśli Kathryn będzie cierpliwa i zdecydowana. Co ważniejsze, nie może pozwolić mu przejąć nad sobą kontroli. Dance uznała jednak, że brakuje jej cierpliwości i zdecydowania. I tak przed dwoma tygodniami zerwała z Brianem. Delikatnie, wyjaśniając, że chyba za mało czasu upłynęło od śmierci męża; jeszcze nie jest gotowa. Brian był przybity, ale przyjął to do wiadomości. Pożegnali się bez gniewu. I nie podejmując żadnych ostatecznych decyzji.

Dajmy sobie trochę czasu…

Prawdę mówiąc, rozstanie przyniosło jej ulgę; rodzice muszą czasem ustąpić pola, a Dance uznała, że w tej chwili nie warto kruszyć kopii o romans. Mimo to ucieszyła się z wiadomości o telefonie Briana i odkryła, że za nim tęskni.

Wynosząc wino na Taras, zobaczyła ojca z Maggie. Pokazywał jej w książce zdjęcie jakiejś świecącej ryby głębinowej.

– Hej, Mags, smacznie wygląda – powiedziała Dance.

– Fuj, mamo.

– Wszystkiego najlepszego, tato. – Uściskała go.

– Dziękuję, kochanie.

Dance ustawiła półmiski, włożyła do lodówki piwo, a potem weszła do kuchni, wyciągając telefon. Sprawdziła, co słychać u TJ-a i Carranea. Nie mieli szczęścia w poszukiwaniach Pella, nie natrafili też na żaden ślad skradzionego forda focusa ani nikogo noszącego imię lub pseudonim Alison i Nimue, nie ustalili, w którym hotelu, motelu lub pensjonacie mogli się zatrzymać Pell ze wspólniczką.

Przez chwilę miała ochotę zadzwonić do Winstona Kellogga, podejrzewając, że się spłoszył, lecz zrezygnowała z tego zamiaru. Znał adres; przyjdzie albo nie.

Pomogła matce w przygotowaniu pozostałych potraw i wracając na Taras, przywitała sąsiadów, Toma i Sarah Barberów, którzy przynieśli wino i prezent oraz przyprowadzili swojego patykowatego psa mieszańca, Fawlty’ego.

– Mamo, proszę! – zawołała Maggie tonem niebudzącym wątpliwości, o co jej chodzi.

– No już dobrze, możesz je uwolnić.

Maggie wypuściła Dylana i Patsy z sypialni i trzy psy pogalopowały w głąb ogrodu, przewracając się nawzajem i badając nowe zapachy.

Kilka minut później na Tarasie pojawiła się następna para. Czterdziestokilkuletni Cahill w sztruksowych spodniach i ze szpakowatymi włosami związanymi w koński ogon, mógł z powodzeniem występować jako model firmy Birkenstock. Wygląd jego żony, Martine Christensen, przeczył jej skandynawskiemu nazwisku; była zgrabną i ponętną ciemnoskórą pięknością. Można było odnieść wrażenie, że w jej żyłach płynie hiszpańska albo meksykańska krew, lecz jej przodkowie zamieszkiwali Kalifornię jeszcze przed pojawieniem się pierwszych osadników. Pochodziła z plemienia Ohlone – grupy szczepów prowadzących łowiecko-zbieraczy tryb życia na terenie od Big Sur po zatokę San Francisco. Przez setki, może tysiące lat Indianie Ohlone byli jedynymi gospodarzami tej części stanu.

Dance poznała Martine przed paroma laty na koncercie w college^ w Monterey, będącego spadkobiercą słynnego Monterey Folk Festival, gdzie w sześćdziesiątym piątym zadebiutował na Zachodnim Wybrzeżu Bob Dylan. Kilka lat później impreza przeobraziła się w jeszcze sławniejszy Monterey Pop Festival, który zwrócił uwagę świata na Janis Joplin i Jimiego Hendrixa.

Koncert, na którym poznały się Dance i Martine, nie miał tak przełomowego znaczenia dla kultury jak poprzednie, lecz był o wiele istotniejszy w ich życiu prywatnym. Kobiety natychmiast przypadły sobie do gustu i jeszcze długo po zakończeniu występu rozmawiały o muzyce. Wkrótce zostały przyjaciółkami. Po śmierci Billa to właśnie Martine kilka razy omal nie wyważyła drzwi domu Dance. prowadząc wytrwałą kampanię na rzecz uchronienia przyjaciółki od zatonięcia w samotności wdowiego życia. Podczas gdy niektórzy ludzie zaczęli unikać Kathryn. a inni (między innymi matka) zasypywali ją słowami wsparcia i współczucia, Martine rozpoczęła akcję pod nazwą „ignorowanie smutku”. Namawiała, żartowała, perswadowała i spiskowała. Mimo początkowej niechęci do jej zabiegów, Dance uświadomiła sobie, że taktyka zaczęła odnosić skutki. Martine chyba najbardziej z bliskich ludzi pomogła jej w odzyskaniu równowagi psychicznej.

Za Steve’em i Martine weszły po schodach ich dzieci, bliźniaki młodsze o rok od Maggie: jeden taszczył futerał z gitarą matki, drugi prezent dla Stuarta. Po powitaniach Maggie zaprowadziła chłopców do ogrodu, gdzie Wes pozwolił im się pobawić swoim gameboyem.

Dorośli skierowali się do chybotliwego, zastawionego świecami stolika.

Dance od dawna nie widziała tak radosnego Wesa. Chłopiec miał wrodzone talenty przywódcze i właśnie organizował dzieciom zabawę.

Znów pomyślała o Brianie, lecz zaraz porzuciła wspomnienia.

– Słyszeliśmy o tej ucieczce. Czy to ty…? Melodyjny głos umilkł, gdy Martine się zorientowała, że Dance domyśliła się, o co pyta.

– Aha, to ja prowadzę obławę.

Czyli jesteś w oku cyklonu – zauważyła przyjaciółka.

– W samej źrenicy. Jeżeli będę musiała uciekać przed tortem, to właśnie z tego powodu.

– Zabawne – odezwał się Tom Barber, dziennikarz współpracujący z miejscową prasą. – Cały czas myślimy tylko o terrorystach. To oni ma ją być nowym wewnętrznym zagrożeniem. A tu nagle gdzieś z tyłu zakrada się taki ktoś jak Pell. Zbyt łatwo zapominamy, że to właśnie tacy ludzie mogą być najbardziej niebezpieczni.

– Ludzie siedzą w domach – dorzuciła żona Barbera. – Na całym półwyspie. Boją się.

– Odważyłem się przyjść tylko dlatego, że będą tu ludzie z gnatami pod pachą – rzekł Steve Cahill.

Dance parsknęła śmiechem.

Nadeszli Michael i Annę O’Neil z dwójką swoich dzieci, dziewięcioletnią Amandą i dziesięcioletnim Tylerem. Maggie znów wspięła się na Taras. Zaprowadziła nowych małych gości do ogrodu, zabierając zapasy napojów i chipsów.

Dance poprosiła wszystkich, by częstowali się piwem i winem, po czym skierowała się do kuchni pomóc matce, ale Edie powiedziała:

– Masz jeszcze jednego gościa. – Pokazała drzwi domu, przed który mi stał Winston Kellogg.

– Przyszedłem z pustymi rękami – wyznał.

– Jedzenia mamy więcej niż dość. Jeżeli chcesz, zapakuję ci coś na później. Albo weźmiesz dla pieska. A propos, nie jesteś uczulony?

– Owszem, na pyłki. Na psy nie.

Kellogg znów się przebrał. Marynarka była ta sama, ale poza nią miał na sobie koszulkę polo, dżinsy, żółte skarpetki i buty na gumowej podeszwie.

Dostrzegł jej spojrzenie.

– Wiem, wiem. Jak na agenta federalnego za bardzo przypominam tatuśka z przedmieścia.

Dance zaprowadziła go do kuchni i przedstawiła matce. Potem wyszli na Taras, gdzie nastąpiły dalsze prezentacje. Nie wdawała się w szczegóły, a Kellogg powiedział tylko, że przyjechał z Waszyngtonu i „pracuje z Kathryn przy kilku sprawach”.

Następnie Dance zabrała go na schody prowadzące do ogrodu i przedstawiła dzieciom. Zauważyła badawcze spojrzenia Wesa i Tylera, szukających zapewne broni i szepczących między sobą.

Do agentów podszedł O’Neil.

Wes pomachał do niego z entuzjazmem i rzucając ostatnie spojrzenie na Kellogga, wrócił do zabawy, którą najwidoczniej wymyślał na gorąco.

Właśnie tłumaczył jej zasady. Była w nich mowa o przestrzeni kosmicznej i niewidzialnych smokach. Psy grały rolę kosmitów. Bliźniaki – członków jakiegoś królewskiego rodu, a sosnowa szyszka miała być albo magicznym jabłkiem królewskim, albo granatem ręcznym, albo jednym i drugim.

– Mówiłaś Michaelowi o Walkerze? – zapytał Kellogg.

W kilku słowach streściła detektywowi poznane fakty z życia Pella, dodając, że pisarz ma się dowiedzieć, czy Theresa Croyton będzie mogła z nimi porozmawiać.

– I co, sądzisz, że Pell tu jest z powodu tamtych morderstw? – zapytał O’Neil.

– Nie wiem – odrzekła. – Ale muszę zebrać tyle informacji, ile się da.

Detektyw uśmiechnął się, wyjaśniając Kelloggowi:

– Poruszy niebo i ziemię. Tak określam jej metody pracy.

– Których zresztą nauczyłam się od ciebie – odparła ze śmiechem Dance.

– Zastanawiałem się nad czymś – dodał O’Neil. – Pamiętacie, jak Pell jeszcze z Capitoli mówił przez telefon o pieniądzach?

– Dziewięciu tysiącach dwustu dolarach – rzekł Kellogg. Jego pa mięć zrobiła wrażenie na Dance.

– No więc pomyślałem sobie tak: wiemy, że thunderbirda skradziono w Los Angeles. Można więc przyjąć, że stamtąd pochodzi dziewczyna Pella. Co powiecie na to, żeby skontaktować się z bankami w okręgu Los Angeles i sprawdzić, czy jakieś klientki podejmowały taką kwotę w ciągu, powiedzmy, dwóch zeszłych miesięcy?

Dance spodobał się pomysł, choć jego realizacja wymagała mnóstwa pracy.

– Powinien się z tym zwrócić ktoś od was – zwrócił się do Kellogga O’Neil. – Może z urzędu skarbowego, departamentu skarbu albo bezpieczeństwa wewnętrznego.

– Niezły pomysł. Chociaż tak głośno myśląc, powiedziałbym, że możemy mieć problem z ludźmi. – Potwierdzał obawy Dance. – W grę wchodzą miliony klientów. Biuro w Los Angeles na pewno sobie z tym nie poradzi, a departament bezpieczeństwa tylko nas wyśmieje. Mogła być sprytna i wypłacać drobniejsze kwoty w dłuższym okresie. Albo zrealizować czek kogoś innego i schować pieniądze.

Och, oczywiście, Możliwe. Ale świetnie byłoby zidentyfikować jego dziewczynę. Wiesz, „drugi podejrzany…

…logarytmicznie zwiększa prawdopodobieństwo wykrycia i zatrzymania” dokończył Kellogg zdanie ze starego policyjnego podręcznika. Dance i O’Neil często je cytowali.

Kellogg z uśmiechem patrzył detektywowi w oczy.

– Federalni wcale nie mają takich możliwości, jak się podejrzewa. Jestem pewien, że zabrakłoby nam ludzi do obsługi telefonów. To gigantyczna robota.

– Czy ja wiem. Chyba łatwo byłoby sprawdzić bazy danych, przy najmniej w większych sieciach banków. – Michael O’Neil bywał nie ustępliwy.

– Potrzebowalibyśmy nakazu? – zapytała Dance.

– Żeby ujawnili nazwisko, prawdopodobnie tak – odrzekł detektyw. – Ale gdyby bank chciał współpracować, mogliby sprawdzić kwoty i po wiedzieć nam, czy jest trafienie. Wtedy w ciągu pół godziny mielibyśmy nakaz na nazwisko i adres.

Kellogg pociągnął łyk wina.

– Prawdę mówiąc, jest jeszcze jeden problem. Obawiam się, że gdy byśmy zwrócili się do agenta specjalnego albo departamentu bezpieczeństwa z takim słabym materiałem, moglibyśmy stracić wsparcie, które będzie nam potrzebne przy czymś bardziej konkretnym.

– Fałszywy alarm, hm? – O’Neil pokiwał głową. – Pewnie na takim szczeblu trzeba więcej polityki niż u nas na dole.

– Ale pomyślę o tym. Zadzwonię do paru osób.

O’Neil spojrzał ponad ramieniem Dance.

– Hej, wszystkiego najlepszego, młody człowieku.

Stuart Dance, z przypiętą na piersi plakietką „SOLENIZANT” wykonaną własnoręcznie przez Maggie i Wesa, uścisnął dłoń detektywa, napełnił kieliszki O’Neila i Dance i zwrócił się do Kellogga:

– Rozmawiacie o pracy. To zabronione. Zostawmy te dzieci i chodź my pobawić się z dorosłymi.

Kellogg zaśmiał się zmieszany i ruszył za nim do stołu rozjaśnionego blaskiem świec, gdzie Martine wyciągnęła z futerału sfatygowanego gibsona, organizując wspólne śpiewanie. Agentka i detektyw zostali sami. Dance zauważyła, że Wes patrzy w ich stronę. Zapewne przyglądał się dorosłym. Odwrócił się, wracając do improwizacji „Gwiezdnych wojen”.

– Wydaje się w porządku rzekł O’Neil, przechylając głowę w kie runku Kellogga.

– Winston? Tak.

O’Neil jak zwykle nie miał żalu za odrzucenie swoich propozycji. Nie było w nim ani krzty małostkowości.

– Chyba niedawno dostał? – O’Neil pokazał na swój kark.

– Skąd wiesz? – Na przyjęciu nie było widać bandaża.

– Dotykał tak, jak się dotyka rany.

Roześmiała się.

– Niezła analiza kinezyczna. Masz rację, niedawno został postrzelony. W Chicago. Sprawca chyba strzelił pierwszy i Win musiał go zlikwidować. Nie mówił mi o szczegółach.

Zamilkli, patrząc na ogród, na dzieci, psy i na światła, coraz bardziej widoczne w zapadającym zmierzchu.

– Dopadniemy go.

– Tak? – spytała.

– Aha. Popełni błąd. Zawsze popełniają błędy.

– Nie wiem. Ten wydaje się trochę inny. Nie masz takiego wrażenia?

– Nie. Wcale nie jest inny. Jest po prostu gorszy.

Michael O’Neil – najbardziej oczytana osoba, jaką znała – miał zaskakująco prostą filozofię życia. Nie wierzył w zło ani dobro, a tym bardziej w Boga czy szatana. To były abstrakcyjne pojęcia odwracające uwagę od zadania, które polegało na łapaniu ludzi winnych złamania reguł stworzonych przez ludzi dla ich własnego dobra i bezpieczeństwa.

Nie istniało dobro ani zło. Tylko destrukcyjne siły, które należało powstrzymać. Dla Michaela O’Neila Daniel Pell był jak tsunami, trzęsienie ziemi, tornado. Przyglądając się zabawie dzieci, detektyw rzekł:

– Rozumiem, że z tym facetem, z którym się spotykałaś… to już koniec?

Dzwonił Brian…

– Słyszałeś, hm? Wsypała mnie moja własna sekretarka.

– Przykro mi. Naprawdę.

– Wiesz, jak to jest – powiedziała Dance, zauważając, że wygłosiła jedno ze zdań, które były nic nieznaczącymi wypełniaczami rozmowy.

– Pewnie.

Odwróciwszy się, Dance zobaczyła matkę idącą na Taras z kolacją. I patrzącą na nich żonę O’Neila. Anne uśmiechnęła się do niej. Dance odpowiedziała uśmiechem.

– Chodź, pójdziemy pośpiewać.

– Muszę śpiewać?

Absolutnie nie – odrzekła szybko. Detektyw mówił pięknym niskim głosem z naturalnym wibrato. Nie potrafił jednak utrzymać tonacji nawet pod groźbą tortur.

Po półgodzinie muzyki, plotkowania i śmiechu Edie Dance, jej córka i wnuczka podały stek wołowy marynowany w sosie Worcestershire, sałatkę, szparagi i ziemniaki au gratin. Dance usiadła obok Winstona Kellogga, który dzielnie radził sobie wśród nieznajomych. Opowiedział nawet kilka dowcipów ze śmiertelną powagą, przywodzącą jej na myśl zmarłego męża, którego łączyła z Kelloggiem nie tylko służba w tej samej instytucji, lecz także swobodny sposób bycia – przynajmniej gdy legitymacja federalna była głęboko ukryta.

Rozmowa krążyła wokół różnych tematów, od muzyki, przez krytykę sztuki San Francisco wygłoszoną przez Annę O’Neil po politykę na Bliskim Wschodzie, w Waszyngtonie i Sacramento oraz znacznie ważniejszą historię małej wydry morskiej, która dwa dni temu urodziła się w niewoli w oceanarium.

Spotkanie było przyjemne: przyjaciele, śmiech, jedzenie, wino, muzyka.

Ale dla Kathryn Dance pełnia szczęścia pozostawała nieosiągalna. Cały wieczór, skądinąd bardzo miły, przenikała jedna myśl, pulsująca jak linia basu starej gitary Martine – Daniel Pell wciąż był na wolności.

Загрузка...