Środa

Rozdział 27

Kathryn Dance siedziała w jednym z domków Point Lobos Inn – drogiego hotelu, w którym była pierwszy raz w życiu. Zespół luksusowych domków przy cichej drodze niedaleko autostrady numer 1 na południe od Carmel przylegał do pełnego surowego piękna parku stanowego, od którego wziął nazwę. Utrzymany w stylu Tudorów hotel leżał na uboczu – od ruchliwej drogi oddzielał go długi podjazd – a siedzący w radiowozie zaparkowanym przed główną bramą zastępca szeryfa miał doskonały widok na wszystkie drogi prowadzące do Point Lobos Inn. Właśnie z tego powodu wybrała to miejsce.

Dance skontaktowała się z O’Neilem. Detektyw pojechał zbadać zgłoszenie zaginięcia w Monterey. Zadzwoniła także do TJ-a i Carranea. TJ nie miał jej nic do powiedzenia, a Latynos poinformował ją, że jeszcze nie udało mu się znaleźć taniego motelu albo pensjonatu, w którym mógł się ukrywać Pell.

– Sprawdziłem wszystkie aż do Gilroy i…

– Powiedziałeś „taniego”?

Chwila ciszy.

– Zgadza się, agentko Dance. Drogimi w ogóle nie zawracałem sobie głowy. Sądziłem, że zbieg ma za mało pieniędzy, żeby go było na nie stać.

Dance przypomniała sobie potajemną rozmowę Pella z Capitoli, wzmiankę o dziewięciu tysiącach dwustu dolarów.

– Pell prawdopodobnie przypuszcza, że tak właśnie sądzisz. Co oznacza… – Zawiesiła głos, by Carraneo dokończył jej myśl.

– Że rozsądniej będzie ukryć się w drogim. Hm. Dobrze. Zajmę się tym. Chwileczkę. Gdzie pani teraz jest? Myśli pani, że…

– Sprawdziłam tu już wszystkich – zapewniła go i odłożyła słuchawkę. Znów spojrzała na zegarek, zastanawiając się, czy ten niedorzeczny plan w ogóle coś da.

Pięć minut później rozległo się pukanie do drzwi. Dance otworzyła i ujrzała agenta CBI, Alberta Stemple’a, w towarzystwie kobiety pod trzydziestkę, która wydawała się drobna przy jego zwalistej sylwetce. Krępa Linda Whitfield miała ładną twarz bez śladu makijażu i krótkie rude włosy. Była ubrana w nieco sfatygowane rzeczy: czarne, wytarte na kolanach elastyczne spodnie i czerwony sweter, z którego zwisały nitki; trójkątne wycięcie ukazywało srebrzystoszary krzyżyk na szyi. Dance nie wyczuła zapachu perfum. Linda miała krótko obcięte, niepolakierowane paznokcie.

Podały sobie ręce. Linda miała mocny uścisk.

Stemple uniósł brew, pytając niemo: coś jeszcze?

Dance podziękowała mu, więc potężny agent postawił walizkę Lindy i wolnym krokiem wyszedł. Dance zamknęła drzwi na klucz, a Linda weszła do salonu trzypokojowego domku. Oglądała eleganckie wnętrze z taką miną, jak gdyby najładniejszym miejscem, w jakim kiedykolwiek mieszkała, był jeden z hoteli Days Inn.

– Rety.

– Nastawiłam kawę. – Dance wskazała małą kuchenkę.

– Wolałabym herbatę, jeżeli można.

Dance zaparzyła kubek.

– Mam nadzieję, że nie będzie pani tu musiała długo zostać. Może nawet nie do jutra.

– Jakieś wiadomości o Danielu?

– Nic nowego.

Linda oglądała sypialnie, jak gdyby wybór jednej z nich miał ją skazać na dłuższy pobyt, niż by sobie życzyła. Po krótkim wahaniu odzyskała pewność siebie. Wstawiła walizkę do pokoju, po czym wróciła do salonu, przyjęła od Dance herbatę, nalała mleka i usiadła.

– Od lat nie leciałam samolotem – powiedziała. – A ten odrzutowiec… był niesamowity. Taki mały, ale kiedy wystartował, dosłownie wcisnęło mnie w fotel. Na pokładzie była agentka FBI. Bardzo miła.

Siedziały na wygodnych kanapach, po przeciwległych stronach dużego stolika. Linda znów rozejrzała się po domku.

– Rety, ale tu ładnie.

Istotnie. Dance była ciekawa, co powiedzą księgowi FBI, kiedy zobaczą rachunek. Wynajęcie domku kosztowało prawie sześć setek za noc.

– Rebecca już jest w drodze. Ale możemy zacząć bez niej.

– A Samantha?

– Nie przyjedzie.

– Rozmawiała pani z nią?

– Pojechałam do niej.

– Gdzie ona jest?… Zaraz, przecież nie może mi pani powiedzieć.

Dance uśmiechnęła się.

– Słyszałam, że zrobiła sobie operację plastyczną, zmieniła nazwisko i tak dalej.

– To prawda.

– Na lotnisku kupiłam gazetę, żeby sprawdzić, co się dzieje.

Dance zastanawiał brak telewizora w domu jej brata, gdzie mieszkała;

czy to była decyzja podyktowana względami etycznymi czy kulturalnymi? A może ekonomicznymi? Kablówkę można dziś założyć za paręset dolarów. Ale widok prawie zupełnie ściętych obcasów Lindy dawał do myślenia.

– Napisali, że to na pewno on zabił strażników. – Odstawiła herbatę. – Zdziwiłam się. Daniel nigdy nie używał siły. Mógłby kogoś skrzywdzić tylko w obronie własnej.

Z punktu widzenia Pella właśnie taki był powód mordu strażników.

– Przecież darował komuś życie – ciągnęła Linda. – Temu kurierowi.

Tylko dlatego, że miał w tym interes.

Dance zapytała o zabójstwo pracownika okręgowego w Redding.

– Charles Pickering? – Kobieta zamyśliła się, utkwiwszy wzrok w urządzeniach kuchennych. – Nigdy nie słyszałam, żeby Daniel o nim wspominał. Ale jeżeli policja go wypuściła, to chyba znaczy, że tego nie zrobił.

Ciekawa logika.

– Jak pani poznała Pella?

– To było mniej więcej dziesięć lat temu. W Golden Gate Park. W San Francisco. Uciekłam z domu i spałam w parku. Daniel, Samantha i Jimmy mieszkali w Seaside z kilkoma osobami. Jeździli po całym wybrzeżu jak cyganie. Sprzedawali różne rzeczy, które kupowali albo sami robili. Sam i Jimmy byli naprawdę utalentowani; robili ramki do obrazów, stojaki na płyty CD, wieszaki na krawaty. Tego typu rzeczy.

W każdym razie w tamten weekend uciekłam – nic wielkiego, ciągle to robiłam – i Daniel zobaczył mnie w pobliżu Ogrodu Japońskiego. Usiadł i zaczął ze mną rozmawiać. Daniel miał dar. Umiał słuchać. Sprawiał, że człowiek zaczynał się czuć, jak gdyby był w centrum wszechświata. Naprawdę… no wie pani, uwodził.

– I nie wróciła już pani do domu?

– Wróciłam. Zawsze chciałam uciekać i ciągle uciekałam. Mój brat zrobił to raz. Kiedy miał osiemnaście lat, wyszedł z domu i już nigdy nie obejrzał się za siebie. Mnie brakowało odwagi. Moi rodzice – mieszkaliśmy w San Mateo byli naprawdę surowi. Jak instruktorzy musztry. Ojciec kierował Santa Clara Bank and Trust i…

– Zaraz, to ten Whitfield?

– Ten sam. Multimilioner Whitfield. Ten, który finansował sporą część Doliny Krzemowej i przetrwał krach. Ten, któremu marzyła się kariera polityczna, dopóki o jego córce nie zrobiło się głośno w prasie.

Gorzki uśmiech. – Poznała pani kiedyś kogoś, kogo wyparła się rodzina?

Właśnie ma pani okazję…

Kiedy dorastałam, byli bardzo apodyktyczni. Musiałam wszystko robić tak, jak sobie życzyli. Oni decydowali, jak mam urządzić swój pokój, jak się mam ubierać, jakie przedmioty wybrać w szkole, jakie mam mieć stopnie. Zanim skończyłam czternaście lat, ojciec regularnie spuszczał mi lanie, a przestał, bo matka chyba mu uświadomiła, że dziewczynki w tym wieku raczej nie powinien bić… Twierdzili, że to wszystko z miłości, bo chcieli, żebym była szczęśliwa i żeby mi się wiodło w życiu. Ale tak naprawdę chcieli mnie sobie podporządkować. Próbowali zrobić ze mnie laleczkę, którą mogliby ubierać i się nią bawić.

No więc wróciłam do domu, ale cały czas nie mogłam zapomnieć o Danielu. Rozmawialiśmy, czyja wiem, może tylko parę godzin. Ale to było wspaniałe. Traktował mnie jak człowieka. Powiedział, żebym kierowała się własnym rozumem. Że jestem bystra i ładna. – Grymas. – Och, wcale nie byłam ani bystra, ani ładna. Ale kiedy mówił, wierzyłam mu.

Któregoś ranka matka weszła do mojego pokoju, kazała mi wstać i się ubrać. Szliśmy do ciotki czy kogoś innego. I miałam włożyć spódnicę. Chciałam włożyć dżinsy. To nie była żadna oficjalna wizyta – szliśmy tylko na lunch. A matka zrobiła mi awanturę. Krzyczała: „Moja córka nie będzie mi tu…” Wie pani, o co chodzi. W każdym razie złapałam plecak i po prostu wyszłam. Bałam się, że nie znajdę Daniela, ale pamiętałam, jak mi mówił, że w tym tygodniu będzie w Santa Cruz, na pchlim targu przy promenadzie.

Na nadmorskiej promenadzie był znany park rozrywki. O każdej porze dnia kręciło się tam wielu młodych ludzi. Dance pomyślała, że mogło to być dobre miejsce na łowy, jeśli Daniel Pell szukał nowych ofiar.

– Często tam bywał. Właśnie tam poznał Jimmy’ego, a potem Rebeccę. No więc pojechałam stopem autostradą numer jeden i znalazłam go. Chyba ucieszył się na mój widok. Nie pamiętam, żeby moi rodzice kiedykolwiek tak mnie przywitali. – Zaśmiała się. – Zapytałam, czy zna jakiejś miejsce, gdzie mogłabym się zatrzymać. Było mi trochę głupio, że się tak przymawiam. Ale on powiedział: „Jasne. U nas”.

W Seaside?

Mhm. Mieliśmy tam mały bungalow.

Pani, Samantha, Jimmy i Pell?

– Zgadza się.

Język jej ciała powiedział Dance, że to dla Lindy miłe wspomnienia: swobodne ułożenie ramion, zmarszczki w kącikach oczu i ilustracyjne gesty rąk, podkreślające treść wypowiedzi i świadczące o intensywnej reakcji mówiącego na własne słowa.

Linda uniosła kubek i upiła łyk herbaty.

– W gazetach pisali o sekcie, narkotykach i orgiach, ale to nieprawda. Mieliśmy ciepły i przytulny dom. Żadnych narkotyków ani alkoholu. Czasem wino do kolacji. Och, naprawdę było cudownie. Czułam się wspaniale wśród ludzi, którzy przyjmowali mnie taką, jaka byłam, nie próbowali mnie zmienić i mnie szanowali. Prowadziłam dom. Można powiedzieć, że byłam kimś w rodzaju matki. Miła odmiana dla kogoś, na kogo wrzeszczano za to, że ma własne zdanie.

– A przestępstwa?

Linda zesztywniała.

– No tak, zdarzały się. Czasami. Nie aż tyle, jak ludzie mówią. Drobna kradzież w sklepie, takie rzeczy. I nigdy mi się to nie podobało. Nigdy.

Zapewnieniu towarzyszyło kilka gestów negacji, lecz Dance wyczuła, że Linda nie kłamie; stres wywołało bagatelizowanie skali przestępstw. Rodzina dopuszczała się gorszych rzeczy niż kradzieże w sklepie. Zarzuty mówiły o włamaniach i rabunkach, a także kradzieżach kieszonkowych i kradzieżach torebek – przestępstwach przeciwko osobom, które w świetle kodeksu karnego miały większą wagę od przestępstw przeciwko mieniu.

– Ale nie mieliśmy innego wyjścia. Każdy w Rodzinie musiał w tym brać udział.

– Jak się mieszkało z Danielem?

– Wcale nie tak źle, jak można sądzić. Trzeba było po prostu robić to, czego chciał.

– A jeżeli nie?

– Nigdy nie robił nam krzywdy. Fizycznej. Przeważnie… przestawał się nami interesować.

Dance przypomniała sobie nakreślony przez Kellogga profil przywódcy sekty.

Grozi im, że się od nich odwróci – to chyba jego najpotężniejsza broń.

– Odsuwał się od nas. I człowiek zaczynał się bać. Nigdy nie było wiadomo, czy to już koniec i czy cię nie wyrzuci. Jedna kobieta w kancelarii kościoła opowiadała mi o reality show. Zna je pani? „Wielki Brat”, „Ryzykanci”?

Dance przytaknęła.

– Mówiła, jak bardzo popularne są te programy. Chyba właśnie dla tego ludzie mają na ich punkcie taką obsesję. To straszna myśl, że można zostać wyrzuconym z rodziny. – Wzruszyła ramionami, bawiąc się krzyżykiem na szyi.

– Dostała pani wyższy wyrok niż reszta. Za zniszczenie dowodów. Jak to wyglądało?

Linda zacisnęła usta.

– To było głupie. Daniel zadzwonił, powiedział, że Jimmy nie żyje i coś poszło nie tak w domu, gdzie byli umówieni na spotkanie. Kazał się nam spakować i przygotować do drogi, bo miała go szukać policja. Daniel trzymał w sypialni te swoje książki o Charlesie Mansonie, wycinki z gazet i tak dalej. Zanim przyjechała policja, część spaliłam. Wy dawało mi się, że może być źle, jak się dowiedzą, że interesował się Mansonem.

I było źle, pomyślała Dance, przypominając sobie, jak prokurator wykorzystał wątek Charlesa Mansona, by wygrać sprawę.

Na prośbę Dance, Linda opowiedziała o swoich późniejszych losach. W więzieniu stała się bardzo religijna, a po zwolnieniu przeprowadziła się do Portland, gdzie znalazła pracę w miejscowym kościele protestanckim. Wybrała kościół, ponieważ jej brat był tam diakonem.

W Portland spotykała się z miłym, przyzwoitym człowiekiem i opiekowała się przybranymi dziećmi brata i bratowej. Sama także chciała adoptować dziecko – miała kłopoty ze zdrowiem i nie mogła mieć własnych dzieci – lecz osobie z wyrokiem trudno było zdobyć zgodę. Na zakończenie dodała:

– Może nie powodzi mi się materialnie, ale lubię swoje życie. To bogate życie, w dobrym znaczeniu tego słowa.

Przerwało jej pukanie. Dłoń Dance spoczęła na ciężkim pistolecie.

– To ja, szefowo, TJ. Zapomniałem tajnego hasła.

Dance otworzyła drzwi i do domku wszedł agent w towarzystwie wysokiej i szczupłej, trzydziestokilkuletniej kobiety ze skórzanym plecakiem przewieszonym przez ramię.

Kathryn Dance podeszła powitać drugiego członka Rodziny.

Rozdział 28

Rebecca Sheffield, kilka lat starsza od swojej współtowarzyszki z Rodziny, była wysportowana i prześliczna, choć Dance uznała, że krótko obcięte, przedwcześnie posiwiałe włosy, ekstrawagancka biżuteria i brak makijażu nadają jej ascetyczny wygląd. Miała na sobie dżinsy, jedwabny biały T-shirt i kurteczkę z brązowego zamszu.

Rebecca mocno uścisnęła dłoń Dance, lecz natychmiast zwróciła wzrok na Lindę, która wstała z kanapy, patrząc na nią z uśmiechem.

– Proszę, proszę, kogo ja widzę. – Rebecca podeszła i wzięła ją w objęcia.

– Tyle lat – wykrztusiła Linda zdławionym głosem. – Rety, chyba się rozpłaczę. – I rzeczywiście zalała się łzami.

Odsunęły się od siebie, ale Rebecca wciąż nie wypuszczała z rąk jej dłoni.

– Tak się cieszę, że cię widzę, Linda.

– Och, Rebecca… Często się za ciebie modliłam.

– Taka się zrobiłaś pobożna? Kiedyś nie odróżniałaś krzyża od Gwiazdy Dawida. W każdym razie dzięki za modlitwy. Nie wiem tylko, czy zadziałały.

– Och, przecież robisz takie dobre rzeczy. Naprawdę! W kancelarii kościelnej jest komputer. Widziałam twoją stronę internetową. Kobiety zakładają własne firmy. To wspaniałe. Na pewno przynosi wiele pożytku.

Rebecca wyglądała na zdziwioną faktem, że Linda zna jej działalność. Gdy Dance wskazała jej wolną sypialnię, Rebecca zaniosła tam plecak, a potem skorzystała z toalety.

– Szefowo, jeżeli będziesz mnie potrzebować, po prostu wrzaśnij. – TJ wyszedł, a Dance zamknęła za nim drzwi.

Linda podniosła kubek z herbatą i obracała go w dłoniach, nie pijąc ani kropli. Ludzie w stresowych sytuacjach uwielbiają mieć pod ręką jakiś rekwizyt. Dance przesłuchiwała osoby, które rozładowywały napięcie, bawiąc się długopisami, popielniczkami, opakowaniami po jedzeniu, a nawet własnymi butami.

Gdy Rebecca wróciła, Dance zaproponowała jej kawę.

– Jasne.

Dance nalała kubek, stawiając obok mleko i cukier.

– Nie mają tu restauracji, ale jest room service. Można zamawiać wszystko, czego sobie życzycie.

Popijając kawę, Rebecca powiedziała:

– Muszę powiedzieć, że dobrze wyglądasz, Linda.

Rumieniec.

– Och, nie wiem. Nie jestem w takiej formie, jak bym chciała. Za to ty wyglądasz przecudownie. Taka jesteś szczupła. I masz fantastyczne włosy.

Rebecca parsknęła śmiechem.

– Nie ma to jak parę lat w pudle, żeby posiwieć, hm? Ej, nie widzę obrączki. Nie wyszłaś za mąż?

– Nie.

– Ja też nie.

– Żartujesz. Miałaś wyjść za jakiegoś potężnie zbudowanego włoskiego rzeźbiarza. Myślałam, że już na pewno kogoś masz.

– Niełatwo znaleźć tego jedynego, kiedy się okazuje, że twoim byłym chłopakiem jest Daniel Pell. Czytałam o twoim ojcu w „Business Week”. Podobno bank mu się rozrasta.

– Naprawdę? Nie miałam pojęcia.

– Ciągle z nim nie rozmawiasz?

Linda pokręciła głową.

– Mój brat też nie. Jesteśmy jak dwie myszy kościelne. Ale możesz mi wierzyć, tak jest lepiej. Ciągle malujesz?

– Trochę. Ale nie zawodowo.

Nie? Naprawdę? – Linda błyszczącymi oczyma spojrzała na Dance. – Och, Rebecca była świetna! Powinna pani zobaczyć jej obrazy. Jest najlepsza.

– Szkicuję tylko dla przyjemności.

Przez następnych kilka minut dzieliły się najnowszymi informacjami o swoim życiu. Dance zdziwiła się, że choć obie mieszkały na Zachodnim Wybrzeżu, nie kontaktowały się ze sobą od procesu.

Rebecca zerknęła na Dance. Samantha też przyjedzie posiedzieć z nami przy kawce? Czy jak ona teraz ma na imię?

– Nie, będziecie tylko we dwie.

Sam zawsze była tą nieśmiałą.

– Myszka, pamiętasz? – dodała Linda.

– Zgadza się. Tak ją nazywał Pełł. Swoją Myszką.

Dolały sobie kawy i herbaty, po czym Dance przystąpiła do pracy, zadając Rebecce te same pytania co wcześniej Lindzie.

– Mnie pan Pell raczył omotać jako ostatnią – odparła. – To było… kiedy dokładnie? – Zerknęła na Lindę, która powiedziała:

– W styczniu. Cztery miesiące przed tą historią z Croytonami.

„Historią”. Nie „morderstwem”.

– Jak pani poznała Pella? – spytała Dance.

– Włóczyłam się wtedy po Zachodnim Wybrzeżu i zarabiałam rysowaniem portretów w wesołych miasteczkach i na plażach. Kiedy rozstawiłam sztalugi, zatrzymał się przy mnie Pell. Chciał, żebym mu zrobiła portret.

– Pamiętam, że niewiele wtedy narysowałaś – wtrąciła Linda ze znaczącym uśmiechem. – Oboje zniknęliście w furgonetce. I bardzo długo was nie było.

Rebecca uśmiechnęła się z zażenowaniem.

– No tak, Pell miał w sobie to coś… W każdym razie na rozmowę też mieliśmy czas. Zapytał mnie, czy chcę pomieszkać z nimi w Seaside. Z początku nie byłam pewna – w końcu wszyscy znali reputację Pella, słyszeli o kradzieżach i tak dalej. Ale powiedziałam sobie, do diabła, przecież jestem zbuntowaną artystką, życie w stylu bohemy mi pasuje. Pieprzyć wychowanie panienki z dobrego domu… raz się żyje. No i się zgodziłam. Układało się całkiem dobrze. Miałam wokół siebie fajnych ludzi takich jak Linda i Sam. Nie musiałam biegać do pracy na dziewiątą, mogłam malować, ile chciałam. Czegóż więcej można pragnąć od życia? Oczywiście potem się okazało, że zostałam członkiem bandy złodziei spod znaku Bonnie i Clyde’a. A to już nie było takie dobre.

Dance zauważyła, że na te słowa łagodna twarz Lindy pociemniała. Rebecca opowiedziała, jak po zwolnieniu z więzienia zaangażowała się w ruch kobiecy.

– Doszłam do wniosku, że płaszcząc się przed Pellem i traktując go jak pana i władcę, cofnęłam ideę feminizmu o parę lat i chciałam je nad robić.

Wreszcie, po licznych wizytach u terapeutów, otworzyła firmę konsultingową, aby pomagać kobietom zakładać i finansować własny biznes. Zajmowała się tym do dziś. Chyba nieźle jej się powodzi, pomyślała Dance, sądząc po biżuterii, stroju i włoskich butach, które według jej oceny (a agentka mogła być rzeczoznawcą sądowym w dziedzinie obuwia) kosztowały tyle co jej dwie najlepsze pary.

Znów ktoś zapukał. Był to Winston Kellogg. Dance ucieszyła się na jego widok – ze względów zawodowych i osobistych. Poprzedniego wieczoru na Tarasie miała przyjemność bliżej go poznać. Jak na ciężko pracującego w całym kraju agenta, okazał się zaskakująco towarzyski. Dance bywała na wielu uroczystościach, gdzie miała okazję spotykać współpracowników męża z FBI, którzy przeważnie byli zamknięci w sobie i rzadko się odzywali. Lecz Win Kellogg razem z jej rodzicami opuścił przyjęcie ostatni.

Agent przywitał się z dwiema kobietami i zgodnie z regulaminem pokazał im legitymację. Nalał sobie kawy. Dotąd Dance pytała tylko o ogólne informacje, ale skoro zjawił się Kellogg, mogła przystąpić do sedna.

– Sytuacja przedstawia się tak. Pell prawdopodobnie wciąż jest w okolicy. Nie możemy ustalić gdzie ani dlaczego. Takie zachowanie nie ma sensu; większość zbiegów z więzienia zwykle ucieka jak najdalej.

Opowiedziała im o przebiegu wypadków w sądzie oraz o wszystkich późniejszych wydarzeniach. Kobiety słuchały z zainteresowaniem, a niektóre szczegóły wzbudziły w nich odrazę i szok.

– Po pierwsze, chcę zapytać o tę wspólniczkę.

– Tę kobietę, o której czytałam? – spytała Linda. – Kto to jest?

– Nie wiemy. Podobno młoda i jasnowłosa. W wieku dwudziestu kil ku lat.

– A więc znalazł sobie nową dziewczynę – powiedziała Rebecca. – Cały Daniel.

– Nie wiemy, co naprawdę ich łączy – rzekł Kellogg. - Dziewczyna prawdopodobnie była jego wielbicielką. Wiele kobiet jest gotowych rzucić się do stóp więźniom, nawet tym najgorszym.

Rebecca zaśmiała się, spoglądając na Lindę.

– Dostawałaś jakieś listy miłosne w pudle? Ja nie.

Linda skwitowała to zdawkowym uśmiechem.

– Istnieje prawdopodobieństwo – podjęła Dance – że to nie jest nie znana osoba. W czasach istnienia Rodziny była bardzo młoda, ale zastanawiam się, czy mogłyście ją znać.

Linda zmarszczyła brwi.

– Dwadzieścia parę lat… musiała być wtedy nastolatką. Nie przypominam sobie nikogo takiego.

– Kiedy żyłam w Rodzinie, było nas tylko pięcioro – dodała Rebecca.

Dance zapisała coś w notesie.

– Chciałabym teraz posłuchać, jak wyglądało wtedy wasze życie. Co Pell mówił i robił, co go interesowało, jakie miał plany. Mam nadzieję, że przypomnicie sobie coś, co nam da jakąś wskazówkę.

– Krok pierwszy, zdefiniować problem. Krok drugi, zebrać fakty. – Rebecca utkwiła wzrok w Dance.

Linda i Kellogg wyglądali na skonsternowanych. Dance oczywiście wiedziała, o czym mówi Rebecca. (I była wdzięczna, że nie usłyszała podobnego wykładu jak poprzedniego dnia).

– Możecie nam podrzucać, co tylko chcecie. Jeżeli przyjdzie wam do głowy jakiś szczegół, który wydaje się dziwaczny, mówcie. Chcemy wiedzieć wszystko, co się da.

– Jestem gotowa – oświadczyła Linda.

– Niech nas pani magluje – zachęciła ją Rebecca.

Dance spytała o organizację życia w Rodzinie.

– Było jak w komunie – odrzekła Rebecca. – Co mnie, wychowanej na przedmieściu prosto z sitcomu, wydawało się trochę dziwne.

Z ich opisu wynikało jednak, że stosunki panujące w domu odbiegały nieco od ideałów komunizmu. Wszystko opierało się na zasadzie: od każdego tyle, ile wymagał Daniel Pell; każdemu tyle, ile Daniel Pell uznał za stosowne.

Mimo to Rodzina funkcjonowała całkiem dobrze, przynajmniej pod względem praktycznym. Linda dbała, by gospodarstwo działało sprawnie, a pozostali dzielili się resztą obowiązków. Nieźle jedli i utrzymywali bungalow w czystości i dobrym stanie. Samantha i Jimmy Newberg, najlepiej radzący sobie z narzędziami, przeprowadzali wszystkie niezbędne naprawy. Z oczywistych przyczyn – w sypialni trzymali skradzione przedmioty – Pell nie chciał, żeby właściciel malował dom czy reperował zepsute urządzenia, dlatego musieli być samowystarczalni.

– Taka była jedna z zasad filozofii życiowej Daniela – powiedziała Linda. – „Poleganie na sobie” – esej Ralpha Waldo Emersona. Chyba kilkanaście razy czytałam go na głos. Daniel uwielbiał tego słuchać. – Rebecca uśmiechała się. – Pamiętasz nasze wieczorne czytanie?

Linda wyjaśniła, że Pell wierzył w siłę książek.

– Uwielbiał je. Uroczyście wyrzuciliśmy telewizor. Prawie co wieczór czytałam na głos, a wszyscy siadali kołem na podłodze. To były miłe wieczory.

– Czy w Seaside mieliście jakichś sąsiadów czy przyjaciół, z którymi utrzymywaliście bliższe kontakty?

– Nie mieliśmy przyjaciół – odrzekła Rebecca. – To nie było w stylu Pella.

– Ale czasem wpadali do nas ludzie, których poznawał, trochę po mieszkali i znikali. Zawsze zbierał nowych ludzi.

– Takie życiowe ofiary jak my.

Linda lekko się obruszyła.

– Powiedziałabym raczej, ludzi, którym nie dopisało szczęście – po prawiła. – Daniel niczego im nie żałował. Karmił ich, czasem dawał im pieniądze.

Jeśli nakarmisz głodnego, zrobi wszystko, co zechcesz, pomyślała Dance, wspominając przedstawiony przez Kellogga profil przywódcy sekty i jego poddanych.

Kontynuowali podróż w przeszłość, która jednak nie pomogła Lindzie i Rebecce przypomnieć sobie, kim mogli być goście bungalowu. Dance przeszła do kolejnego tematu.

– Niedawno Pell przeszukiwał Internet. Nie wiem, czy te słowa z czymś się wam kojarzą. Pierwsze to „Nimue”. Moim zdaniem to czyjeś imię. Może pseudonim albo sieciowy nick.

– Nie. Nigdy nie słyszałam. Co to znaczy?

– To postać z legendy o królu Arturze.

Rebecca spojrzała na Lindę.

– Słuchaj, nie czytałaś nam którejś z tych historii?

Okazało się jednak, że nie. Nie słyszały też nic o żadnej Alison.

– Opowiedzcie, jak wyglądał typowy dzień w Rodzinie – poprosiła Dance.

Rebecca wyglądała, jak gdyby nie wiedziała, co powiedzieć.

– Wstawaliśmy, jedliśmy śniadanie… nie wiem.

Linda wzruszyła ramionami, dodając:

– Byliśmy po prostu rodziną. Rozmawialiśmy o tym, o czym rozmawiają wszystkie rodziny. O pogodzie, planach, gdzie pojedziemy. O kłopotach z pieniędzmi. Kto gdzie ma pracować. Czasami stałam w kuch ni, zmywałam po śniadaniu i po prostu płakałam – bo taka byłam szczęśliwa. Nareszcie miałam rodzinę.

Rebecca zgodziła się, że ich życie prawie w ogóle nie różniło się od życia innych, choć była wyraźnie mniej sentymentalna od swojej współtowarzyszki zbrodni.

Rozmowa stawała się chaotyczna, nie przynosząc żadnych istotnych informacji. W przesłuchaniach obowiązuje znana zasada, według której pojęcia abstrakcyjne zacierają wspomnienia, natomiast poruszają je szczegóły. Dance powiedziała:

Proszę coś dla mnie zrobić: wybierzcie jeden konkretny dzień. Opowiedzcie mi o nim. Taki, który obie pamiętacie.

Żadnej z nich jednak nie przychodził na myśl żaden szczególny dzień. Może jakieś święto – podsunęła Dance. – Dziękczynienia. Boże Narodzenie.

– Może tamta Wielkanoc? – zaproponowała Linda.

– Moje pierwsze święto w domu. I jedyne. Jasne. Fajnie było.

Linda opowiedziała o przygotowaniu bardzo wykwintnej kolacji, o której składniki „postarali się” Sam, Jimmy i Rebecca. Dance natychmiast wychwyciła ten eufemizm: oznaczał, że trójka po prostu ukradła jedzenie.

– Przyrządziłam indyka – ciągnęła Linda. – Cały dzień wędził się na podwórku. Rety, ale mieliśmy frajdę.

– A więc w domu była pani, byłyście obie i Samantha - naciskała dalej Dance. – Czyli ta spokojna.

– Myszka.

– I ten młody człowiek, który poszedł z Pellem do Croytonów – włączył się Kellogg. – Jimmy Newberg. Proszę nam coś o nim opowiedzieć.

– Zabawny szczeniak – powiedziała Rebecca. – Też uciekł z domu. Chyba był z Seattle.

– Całkiem przystojny. Ale tu miał nie po kolei. – Linda postukała się w czoło.

Jej towarzyszka parsknęła śmiechem.

– Przez prochy.

– Ale był prawdziwą złotą rączką. Znał się na wszystkim, na stolarce, elektronice. Był maniakiem komputerowym, nawet sam pisał programy. Kiedy nam o nich opowiadał, nikt nie rozumiał, o co mu chodzi. Chciał uruchomić jakąś stronę internetową – a to było w czasach, gdy nie każdy miał swoją jak dzisiaj. Moim zdaniem był dosyć pomysłowy. Współczułam mu. Daniel nie bardzo go lubił. Tracił do niego cierpliwość. Chyba chciał go wyrzucić.

– Poza tym Daniel był kobieciarzem. Źle się czuł, kiedy miał obok siebie innych mężczyzn.

Dance skierowała rozmowę na przebieg Wielkanocy.

– Był ładny dzień – podjęła Linda. – Świeciło słońce. Było ciepło. Słuchaliśmy muzyki. Jimmy zmontował nam naprawdę porządny ze staw stereo.

– Zmówiliście modlitwę przed posiłkiem?

– Nie.

– Mimo że była Wielkanoc?

– Zaproponowałam modlitwę – powiedziała Rebecca. – Ale Pell się nie zgodził.

– Rzeczywiście – przytaknęła Linda. – Nawet się zdenerwował.

Zapewne z powodu ojca, uznała Dance.

– Graliśmy w różne gry na podwórku. We frisbee i w badmintona. Potem podałam kolację.

– Buchnęłam dobrego caberneta. Jimmy i my, dziewczyny, piliśmy wino. Pell nie pił. Och, nieźle się wtedy zaprawiłam. Sam też.

– I dużo jedliśmy. – Linda złapała się za żołądek.

Dance sondowała dalej. Zauważyła, że Winston Kellogg wycofał się z rozmowy. Był wprawdzie ekspertem od sekt, ale teraz zdał się na jej doświadczenie w prowadzeniu przesłuchań. Była mu za to wdzięczna.

– Po kolacji siedzieliśmy i gadaliśmy – mówiła Linda. – Sam i ja trochę śpiewałyśmy. Jimmy majstrował przy komputerze. Daniel coś czytał.

Wspomnienie goniło wspomnienie, jak w reakcji łańcuchowej.

– Piliście, rozmawialiście, mieliście rodzinne święta.

– Tak.

– Pamiętacie, o czym rozmawialiście?

– Och, o zwykłych rzeczach, wiadomo… – Linda zamilkła. Po chwili powiedziała: – Zaraz. To mi przypomniało o czymś, co powinna pani wiedzieć. – Lekko przechyliła głowę. Była to reakcja rozpoznania, choć sądząc po wyrazie jej oczu utkwionych w wazonie sztucznych amarylisów, myśl nie nabrała jeszcze ostatecznego kształtu. Dance milczała; bezpośrednim pytaniem często można zdmuchnąć ulotne wspomnienie.

– To nie była Wielkanoc, tylko inna kolacja – podjęła Linda. – Ale skojarzyłam to sobie z Wielkanocą. Daniel i ja byliśmy w kuchni. Przyglądał się, jak gotuję. I nagle w domu obok coś strasznie huknęło. Sąsiedzi się bili. Wtedy powiedział, że nie może się doczekać wyjazdu z Seaside. Żeby pojechać na swój szczyt góry.

– Szczyt góry?

– Tak.

– Swój? – odezwał się Kellogg.

– Tak powiedział.

– Miał jakąś ziemię?

– Nigdy nie wspominał nic konkretnego. Może mówił „swój” w ta kim sensie, że kiedyś chciałby mieć tę górę.

Rebecca nic na ten temat nie wiedziała.

– Pamiętam dokładnie – powiedziała Linda. – Chciał uciec od wszystkich. Mieć tylko nas, tylko Rodzinę. Żeby w pobliżu nie było ni kogo. Przedtem ani potem chyba już nic o tym nie mówił.

– Nie miał na myśli Utah? Obie twierdziłyście, że nigdy o nim nie wspominał.

– To prawda – przytaknęła Rebecca. – Ale chwileczkę. Skoro o tym mowa… Nie wiem, czy to ważne, ale też coś sobie przypominam. Mniej więcej w tym samym stylu. Kiedy raz wieczorem leżeliśmy w łóżku, powiedział: „Muszę trafić coś grubszego. Wykombinować tyle forsy, żeby od wszystkich uciec”. Pamiętam. Powiedział: „coś grubszego”.

– Co miał na myśli? Napad, żeby kupić jakąś ziemię?

– Możliwe.

– Linda?

Przyznała się do niewiedzy na ten temat, wyglądając na zmartwioną faktem, że Pell nie wyjawiał jej wszystkiego. Dance zadała oczywiste pytanie:

– Czy mogło mu chodzić o włamanie do domu Croytonów?

– Nie wiem – odparła Rebecca. – Nie mówił nam, dokąd się wybierają z Jimmym tamtego wieczoru.

Dance zastanawiała się: może jednak naprawdę skradł coś cennego z domu Croytonów. Kiedy policja zaczęła mu deptać po piętach, ukrył łup. Przyszedł jej na myśl samochód, którym pojechał na włamanie. Czy dokładnie go przeszukano? Gdzie teraz jest? Może został zniszczony, może zmienił właściciela. Odnotowała w pamięci, by poszukać samochodu. Oraz by sprawdzić w rejestrach aktów własności, czy Pell posiadał jakąś nieruchomość.

Szczyt góry… Może właśnie tego szukał, oglądając witrynę Visual-Earth w Capitoli? Z półwyspu można było w godzinę dojechać do kilkunastu całkiem wysokich wzniesień.

Wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi, ale Dance była zadowolona z rezultatów rozmowy. Wreszcie zaczynała rozumieć, o co mogło chodzić Danielowi Pellowi. Kiedy chciała jeszcze o coś zapytać, zadzwonił jej telefon.

– Przepraszam. – Odebrała.

– Kathryn, to ja.

Przycisnęła słuchawkę do ucha.

– TJ, co się dzieje? – Przygotowała się na złe wieści. Agent nie na zwał jej „szefową”, co świadczyło, że nie ma jej do zakomunikowania ni czego dobrego.

Rozdział 29

Kathryn Dance i Winston Kellogg szli drogą pokrytą cienką warstwą wilgoci, zbliżając się do TJ-a i Michaela O’Neila, stojących obok otwartego bagażnika najnowszego modelu lexusa. Był z nimi jeszcze jeden mężczyzna – - funkcjonariusz wydziału koronera, który w okręgu Monterey wchodził w skład biura szeryfa. Korpulentny, łysiejący zastępca szeryfa przywitał się z nią.

Dance przedstawiła go Kelloggowi, po czym zajrzała do bagażnika. Ofiara – kobieta – leżała na boku z podkulonymi nogami, a jej ręce i usta zaklejała taśma izolacyjna. Nos i twarz miały jasnoczerwony kolor. Popękały jej naczynia krwionośne.

– Susan Pemberton – powiedział O’Neil. – Mieszkała w Monterey. Niezamężna, trzydzieści dziewięć lat.

– Przyczyną śmierci było zapewne uduszenie?

– Poza tym mamy rozszerzenie naczyń włosowatych, silne podrażnienie i obrzmienie błony śluzowej. Widzisz ten osad? Jestem pewien, że to kapsaicyna.

– Potraktował ją gazem pieprzowym, a potem zakneblował.

Funkcjonariusz skinął głową.

– Okropność – mruknął O’Neil.

Umierała w samotności, bólu i upokorzeniu, w bagażniku własnego samochodu, który stał się jej trumną. Dance poczuła, jak wzbiera w niej fala gniewu na Daniela Pella.

O’Neil wyjaśnił, że Susan była tą zaginioną osobą, o której odebrał zgłoszenie.

– To na pewno dzieło Pella?

– Na pewno odrzekł funkcjonariusz wydziału koronera. – Te same odciski palców.

– Poleciłem porównać odciski znalezione na miejscach wszystkich zabójstw w okolicy dodał O’Neil.

– Wiemy coś o motywie?

– Możemy się domyślać. Pracowała w firmie organizującej imprezy. Prawdopodobnie wykorzystał ją, żeby dostać się do biura i zmusił, żeby im powiedziała, gdzie są dokumenty. Wszystko ukradł. Chłopcy z kryminalistyki przeczesali siedzibę firmy. Nie mają jeszcze nic konkretnego, z wyjątkiem jego odcisków.

– Wiadomo, po co to zrobił? – zapytał Kellogg.

– Nie.

– Jak ją znalazł?

– Jej szefowa powiedziała, że Susan wyszła z biura wczoraj około piątej. Umówiła się na drinka z przyszłym klientem.

– Myślisz, że to Pell?

O’Neil wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia. Szefowa nie wiedziała, kto to był. Może Pell ich zobaczył i zaczął śledzić.

– Najbliższa rodzina?

– Tu chyba nie ma nikogo – powiedział funkcjonariusz wydziału koronera. – Jej rodzice mieszkają w Denver. Kiedy wrócę na komisariat, zadzwonię do nich.

– Czas śmierci?

– Wczoraj wieczorem, między siódmą a dziewiątą. Więcej będę wie dział po sekcji.

Pell pozostawił niewiele dowodów poza kilkoma niewyraźnymi odciskami stóp na piasku, prowadzącymi w kierunku plaży i urywającymi się w pożółkłej trawie na wydmach. Nie widać było żadnych innych śladów stóp ani opon.

Co było w tych skradzionych dokumentach? Co chciał przed nimi ukryć?

Kellogg obchodził cały teren dookoła, starając się rozeznać w miejscu zbrodni, może oglądając je pod kątem swojej specjalności – mentalności sekciarskiej.

Dance powiedziała O’Neilowi o przypuszczeniach Rebecki, że Pell zamierzał zdobyć „coś grubszego”, pragnąc zapewne kupić ziemię i stworzyć sobie enklawę.

– Linda wspomniała o „szczycie góry”. A „coś grubszego” mogło oznaczać włamanie do Croytonów. – Podzieliła się z nim swoim podejrzeniem, że Pell mógł ukryć łupy w samochodzie.

– Wydaje mi się, że po to wchodził na strony Visual-Earth. Żeby obejrzeć to miejsce.

– Ciekawa hipoteza przyznał O’Neil. Gdy razem z Dance pracowali nad sprawą, często urządzali sobie burzę mózgów. Zdarzało im się stawiać naprawdę dziwaczne hipotezy. Niektóre z nich jednak okazywały się słuszne.

Dance poleciła TJ-owi sprawdzić, co się stało z samochodem, z którego Pell korzystał w dniu morderstwa Croytonów, oraz czy sporządzono spis zawartości pojazdu.

– Dowiedz się też, czy Pell ma jakąś nieruchomość w stanie.

– Robi się, szefowo.

Dance rozejrzała się.

– Dlaczego porzucił samochód akurat tutaj? Mógł pojechać na wschód, ukryć go w lesie i przez parę dni nikt by go nie znalazł. Tu jest o wiele bardziej widoczny.

Michael O’Neil wskazał wąskie molo wychodzące na ocean.

– Thunderbird jest nie do użytku. Forda focusa też już się na pewno pozbył. Może uciekł łodzią.

– Łodzią? – zdziwiła się Dance.

– Jego ślady prowadzą na brzeg. W kierunku drogi nie ma żadnych.

Kellogg kiwał głową, ale powoli, co świadczyło, że jest innego zdania.

– Nie sądzisz, że trudno byłoby przycumować na tak wzburzonym morzu?

– Nie komuś, kto wie, co robić.

– A ty byś potrafił?

– Ja? Jasne. Wszystko zależy od wiatru.

Na chwilę zapadło milczenie. Winston Kellogg przyglądał się okolicy. Zaczynało mocno padać, ale nie zwracał na to uwagi.

– Moim zdaniem zaczął iść w tamtą stronę z jakiegoś powodu, może po to, żeby nas wprowadzić w błąd. Ale potem zawrócił i przez wydmy wydostał się na drogę, a tam spotkał się ze swoją wspólniczką.

Sformułowania w rodzaju „moim zdaniem” i „wydaje mi się” Dance nazywała środkami werbalnego znieczulenia. Używa się ich, by złagodzić ostrość wygłoszonej krytyki albo wypowiedzi wyrażającej odmienne zdanie. Nowy nie miał ochoty otwarcie sprzeciwić się O’Neilowi, lecz najwyraźniej nie zgadzał się z jego hipotezą na temat ucieczki łodzią.

– Dlaczego tak sądzisz? – zapytała Dance.

– Z powodu starego wiatraka.

Przy skręcie z autostrady w drogę prowadzącą na plażę znajdowała się nieczynna stacja benzynowa pod ozdobnym piętrowym wiatrakiem. Ile może mieć lat? Chyba czterdzieści czy pięćdziesiąt. W dystrybutorach są tylko dwa okienka na cenę – jak gdyby nikt nie przypuszczał, że benzyna może kiedykolwiek kosztować więcej niż dziewięćdziesiąt dziewięć centów.

– Pell zna teren – ciągnął Kellogg. – Jego wspólniczka prawdopodobnie jest z innych stron. Wybrał to miejsce, bo jest opuszczone i charakterystyczne. „Skręć obok wiatraka”. Nie można go nie zauważyć.

Mina O’Neila zdradzała, że argumenty agenta nie trafiły mu do przekonania.

– Możliwe. Oczywiście gdyby to był jedyny powód, należałoby się zastanowić, dlaczego nie wybrał punktu położonego bliżej miasta. Wspólniczka mogłaby tam łatwiej trafić, poza tym wokół miasta nie brakuje opuszczonych miejsc. Pamiętaj, że lexus był kradziony, a w bagażniku leżał trup. Na pewno chciał się go jak najszybciej pozbyć.

– Fakt, to logiczne – przyznał Kellogg. Rozejrzał się, mrużąc oczy w gęstej mżawce. – Ale skłaniałbym się ku innej wersji. Wydaje mi się, że nie przyjechał tu z powodu mola, ale dlatego, że to plaża, w dodatku pusta. Nie jest typem zabójcy dokonującym rytualnych mordów, ale większość przywódców sekt ma różne mistyczne ciągoty. Często związane z wodą. Coś się tu musiało dokonać, może nawet jakiś obrzęd. Przy puszczam, że brała w nim udział ta kobieta. Może po morderstwie uprawiali seks, może zdarzyło się coś innego?

– Co?

– Trudno powiedzieć. Podejrzewam, że tu się spotkali. Bez względu na to, co zamierzał zrobić.

– Ale nie ma śladów drugiego samochodu – zauważył O’Neil. – I żadnego dowodu, że Pell zawrócił i poszedł w stronę drogi. Musiałby coś zostawić.

– Możliwe, że zatarł ślady – odparł Kellogg, wskazując na odcinek pokrytej piaskiem drogi. – Ten kawałek nie wygląda naturalnie. Mógł go zamieść szczotką albo liśćmi. Może nawet miotłą. Kazałbym prze kopać cały teren.

O’Neil:

– Wydaje mi się, że nie zaszkodzi sprawdzić skradzionych łodzi. I wolałbym, żeby kryminalistyka najpierw przeszukała molo.

Wymiana piłek trwała nadal. Agent FBI skontrował:

– Przy tym wietrze i deszczu… Naprawdę uważam, że powinniśmy zacząć od drogi.

– Wiesz, Win, ja sądzę, że weźmiemy się za molo.

Kellogg przechylił głowę, co oznaczało: to twoi ludzie, ja się wycofuję.

– Zgoda. Sam przeszukam, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

– Jasne. Nie krępuj się.

Nie patrząc na Dance – nie chciał wystawiać jej na próbę lojalności – poszedł w kierunku podejrzanych śladów na piasku.

Dance odwróciła się i idąc odgrodzoną czystą strefą, wróciła do samochodu, z ulgą opuszczając miejsce zbrodni. Badanie dowodów fizycznych nie należało do jej mocnych stron.

Nie przepadała również za pojedynkami upartych baranów.

Miała przed sobą maskę bólu.

Kathryn Dance dobrze ją znała. Z czasów, gdy pracowała jako dziennikarka, i przeprowadzała wywiady z osobami ocalałymi z wypadków i rąk zbrodniarzy. Z czasów, gdy pracowała jako konsultantka przy selekcji ławy przysięgłych, i obserwowała twarze świadków i ofiar, opowiadających o doznanych niesprawiedliwościach i krzywdach.

Znała ją także z własnego życia. Życia wdowy: gdy spoglądając w lustro, widziała zupełnie inną Kathryn Dance, trzymającą w niepewnej dłoni szminkę przy zastygłej twarzy.

Po co się tym w ogóle przejmować, po co?

Teraz ujrzała ten sam wyraz oczu, siedząc w biurze Susan Pemberton naprzeciwko jej szefowej, Eve Brock.

– Nie mogę w to uwierzyć.

Nigdy nie można w to uwierzyć.

Przestała płakać, lecz Dance wyczuła, że tylko na chwilę. Mocno zbudowana kobieta w średnim wieku potrafiła nad sobą panować. Siedziała wychylona do przodu, z zesztywniałymi ramionami, podkulając nogi pod krzesłem i zaciskając zęby. Niewerbalne oznaki bólu współgrały z wyrazem jej twarzy.

– Nie rozumiem, dlaczego komputer i dokumenty. Po co?

– Przypuszczam, że było w nich coś, co chciał utrzymać w tajemnicy. Może przed laty był na jakiejś imprezie i nie chciał, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział. – Pierwsze pytanie, jakie Dance zadała kobiecie, brzmiało: czy firma działała, zanim Pell poszedł do więzienia? Okazało się, że działała.

Eve Brock znów zaczęła płakać.

– Chcę wiedzieć jedno. Czy on ją…

Rozpoznając znaczący ton, Dance zapewniła ją:

– Nie doszło do gwałtu. – Następnie spytała ją o klienta, z którym miała się spotkać Susan, ale Eve Brock nie potrafiła podać żadnych szczegółów.

– Mogę panią na chwilę przeprosić? – Eve Brock nie miała już sił walczyć ze łzami.

– Oczywiście.

Eve chwyciła klucz z biurka i wybiegła do toalety.

Dance zaczęła oglądać ściany w biurze Susan Pemberton, pełne fotografii z uroczystości organizowanych przez firmę: z wesel, przyjęć z okazji bar i bat micwy, rocznic, imprez plenerowych dla miejscowych przedsiębiorstw, banków i stowarzyszeń, zbiórek pieniędzy na cele polityczne, oraz imprez w szkołach średnich i college’ach. Firma współpracowała także z domami pogrzebowymi, obsługując stypy.

Z zaskoczeniem zauważyła nazwisko przedsiębiorcy, który zajmował się pogrzebem jej męża.

Po chwili wróciła Eve Brock z zaczerwienioną twarzą i podpuchniętymi oczyma.

– Przepraszam.

– Nic nie szkodzi. A więc po pracy miała spotkanie z klientem?

– Tak.

– Poszli gdzieś na drinka albo kawę?

– Możliwe.

– Niedaleko?

– Zwykle chodzimy na Alvarado. – Była to główna ulica w centrum Monterey. – Albo do Centrum Del Monte na Fisherman’s Wharf.

– Nie macie ulubionej knajpki?

– Nie. Umawiamy się tam, gdzie sobie życzy klient.

– Przepraszam. – Dance znalazła telefon i zadzwoniła do Reya Carranea.

– Gdzie jesteś?

– Niedaleko Marina. Na polecenie detektywa O’Neila sprawdzam kradzieże łodzi. Nic na razie nie mam. W sprawie moteli też nie mam szczęścia.

– W porządku. Szukaj dalej. – Rozłączyła się i zadzwoniła do TJ-a.

– A ty gdzie jesteś?

– Z formy pytania odgaduję, że jestem drugi na liście.

– A jak brzmi odpowiedź?

– Niedaleko centrum. W Monterey.

– To dobrze. – Podała mu adres firmy Eve Brock, umawiając się z nim na ulicy za dziesięć minut. Zamierzała dać mu zdjęcie Susan Pemberton, by wypytał o nią w pobliskich barach i restauracjach, a także w centrum handlowym na Fisherman’s Wharf. Oraz na Cannery Row.

– Chyba jestem twoim ulubieńcem, szefowo. Bary i restauracje. Za danie moich marzeń.

Poprosiła go też, by skontaktował się z operatorem telefonicznym i dowiedział się, kto dzwonił pod numer Susan. Nie sądziła, aby klientem był Pell; był wprawdzie bezczelny, ale nie ryzykowałby wizyty w centrum Monterey w biały dzień. Przyszły klient mógł jednak udzielić cennych informacji, na przykład o tym, dokąd Susan poszła po ich spotkaniu.

Dance wzięła numer od Eve i przekazała TJ-owi.

Kiedy się rozłączyła, spytała Eve:

– Co mogło być w tych ukradzionych dokumentach?

– Och, wszystko o naszych interesach. Dane klientów, hoteli, dostawców, kościołów, piekarni, firm cateringowych, restauracji, sklepów monopolowych, kwiaciarni, fotografów, działów public relations przedsiębiorstw, które nas wynajmowały… po prostu wszystko. – Wyglądała, jak gdyby wyrecytowanie tej listy zupełnie ją wyczerpało.

– Czy kiedykolwiek współpracowaliście z Williamem Croytonem al bo jego firmą?

– Z… ach, tym człowiekiem, którego zamordowano z całą rodziną. Nie, nigdy.

– Może jakąś filią jego firmy albo z którymś z jego kontrahentów?

– Możliwe. Urządzamy sporo uroczystości dla przedsiębiorstw.

– Ma pani kopie dokumentacji?

– Część jest w archiwum. Dokumenty podatkowe, anulowane czeki i tak dalej. Prawdopodobnie kopie faktur. Ale wielu rzeczy po prostu nie chce mi się archiwizować. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby je ukraść. Kopie są u mojego księgowego. W San Jose.

– Mogłaby pani sprowadzić jak najwięcej tych dokumentów?

– Tyle tego jest… – Wyraźnie miała trudności z zebraniem myśli.

– Powiedzmy z ostatnich ośmiu lat. Od maja dziewięćdziesiątego dziewiątego.

W tym momencie umysł Dance wykonał jeden ze swoich przeskoków. Może Pella interesuje impreza, którą Susan dopiero planowała?

– I dokumenty dotyczące najbliższych zleceń.

– Oczywiście, zrobię co w mojej mocy.

Kobieta wyglądała na zdruzgotaną tragedią, sparaliżowaną z rozpaczy.

Myśląc o książce Mortona Walkera „Śpiąca laleczka”, Dance uświadomiła sobie, że ma przed sobą jeszcze jedną ofiarę Daniela Pella.

Według mnie okrutna zbrodnia przypomina kamień wrzucony do stawu. Jej skutki mogą trwać wiecznie, tak samo jak fale bez końca rozchodzą się po powierzchni.

Dance wzięła zdjęcie Susan dla TJ-a i wyszła na ulicę, gdzie miała się z nim spotkać. Usłyszała dzwonek swojego telefonu.

Na wyświetlaczu ukazał się numer komórki O’Neila.

– Cześć – powiedziała, ciesząc się z jego telefonu.

– Muszę ci coś powiedzieć.

– Słucham.

Mówił cicho, a Dance przyjęła wiadomość spokojnie, bez żadnych wskaźników emocji.

– Zaraz tam będę.

– To naprawdę błogosławieństwo – powiedziała przez łzy matka Juana Millara, zwracając się do Dance.

Agentka stała obok posępnego Michaela O’Neila w korytarzu szpitala Monterey Bay, patrząc na kobietę, która robiła, co mogła, aby ich pocieszyć, sama nie przyjmując od nich słów współczucia.

Zjawił się Winston Kellogg, który podszedł do rodziny, złożył jej kondolencje, a następnie uścisnął rękę O’Neilowi, kładąc drugą dłoń na jego ramieniu gestem znamionującym szczerość wśród biznesmenów, polityków i żałobników.

– Bardzo mi przykro.

Stali przed częścią oparzeniową OIOM-u. Przez szybę widzieli łóżko otoczone skomplikowanym sprzętem jak ze statku kosmicznego: przewodami, zaworami, przyrządami pomiarowymi, całym instrumentarium medycznym. Pośrodku wznosił się nieruchomy pagórek przykryty zieloną płachtą.

Prześcieradło tego samego koloru okrywało ciało jej męża. Dance przypomniała sobie, jak go zobaczyła, zastanawiając się gorączkowo: ale gdzie jest życie, gdzie się podziało? Odtąd nie cierpiała tego odcienia zieleni.

Dance patrzyła na ciało, słysząc w pamięci słowa, jakie szepnęła do niej Edie Dance.

Powiedział: „Zabijcie mnie”. I powtórzył. Potem zamknął oczy…

Ojciec Millara był w pomieszczeniu za szybą. Zadawał lekarzowi pytania, choć zapewne nie docierała do niego ani jedna odpowiedź. Mimo to rola rodzica, który przeżył własne dziecko, wymagała takiego zachowania – i będzie wymagała jeszcze więcej w nadchodzących dniach.

Kellogg złożył wyrazy współczucia matce, która bez przerwy powtarzała, że śmierć była wybawieniem dla syna, niewątpliwie stało się lepiej, że inaczej czekałyby go lata terapii, lata przeszczepów…

– Lepiej, absolutnie – rzekł agent, używając ulubionego przysłówka Charlesa Overby’ego.

W korytarzu pojawiła się Edie Dance, pełniąca dziś niezaplanowany dyżur. Jej twarz była pełna smutku, choć jednocześnie malowało się na niej zdecydowanie; córka dobrze znała tę minę – czasem udawaną, czasem autentyczną – która w przeszłości zawsze dobrze spełniała swoje zadanie. Dziś oczywiście odzwierciedlała jej prawdziwe uczucia.

Edie od razu skierowała kroki do matki Millara. Wzięła ją pod ramię i rozpoznając oznaki nadciągającego ataku histerii, zasypała ją pytaniami – o jej stan ducha, ale przede wszystkim o samopoczucie męża i pozostałych dzieci – chcąc w tej sposób odwrócić uwagę kobiety od niewyobrażalnej tragedii. Edie Dance była geniuszem sztuki okazywania współczucia. Dlatego była tak lubianą pielęgniarką.

Rosa Millar zaczęła się uspokajać, a potem płakać. Dance widziała, jak śmiertelne przerażenie zmienia się w łatwiejszy do opanowania żal. Z sali wyszedł ojciec Millara i Edie przekazała mu żonę ruchem artysty cyrkowego, podającego partnera w powietrzu drugiemu akrobacie na trapezie.

– Pani Millar – powiedziała Dance. – Chciałabym tylko…

I nagle runęła na bok, tłumiąc krzyk, a jej ręce zamiast sięgnąć po broń, osłoniły głowę, chroniąc ją przed uderzeniem w stojące na korytarzu wózki.

W pierwszej chwili przemknęła jej myśl: jak Daniel Pell dostał się do szpitala?

– Nie! – krzyknął O’Neil. A może Kellogg. Albo obaj. Dance zdołała utrzymać równowagę, podpierając się kolanem i strącając na podłogę zwoje żółtych rurek i plastikowe kubki.

Lekarz także skoczył w jej stronę, ale szybszy był Winston Kellogg, który założył rozwścieczonemu Julio Millarowi chwyt obezwładniający, łapiąc go za rękę i wykręcając mu nadgarstek. Wykonał ten manewr błyskawicznie i bez wysiłku.

Synu, nie! – zawołał ojciec, a matka rozszlochała się jeszcze gwałtowniej.

O’Neil pomógł Dance wstać. Wyszła z tego bez szwanku, choć, jak przypuszczała, nazajutrz rano będzie miała parę sińców.

Julio próbował się wyswobodzić, lecz Kellogg, wyraźnie silniejszy, niż mogłoby się wydawać, lekko szarpnął go za ramię.

– Spokojnie, bo sobie zrobisz krzywdę. Powiedziałem, spokojnie.

– Dziwko, cholerna dziwko! Zabiłaś go! Zabiłaś mi brata!

– Posłuchaj, Julio – rzekł O’Neil. – Twoi rodzice i tak są już bardzo zmartwieni. Chyba nie chcesz, żeby poczuli się jeszcze gorzej.

– Gorzej? A co może być gorszego? – Usiłował wymierzyć kopniaka Kelloggowi, który po prostu zrobił unik, unosząc wyżej jego unieruchomiony nadgarstek. Młody człowiek skrzywił się i jęknął z bólu.

– Rozluźnij się. Jeżeli się rozluźnisz, nie będzie bolało. – Agent spojrzał w zrozpaczone oczy jego rodziców. – Przepraszam państwa.

– Julio – rzekł jego ojciec. – Zaatakowałeś policjantkę. Wsadzą cię do więzienia.

– To ją powinni wsadzić do więzienia! Za morderstwo!

Starszy Millar krzyknął:

– Nie, przestań! Pomyśl o swojej matce. Natychmiast przestań!

O’Neil spokojnie wyciągnął kajdanki. Z wahaniem zerknął na Kellogga. Zastanawiali się, co począć. Julio powoli zaczynał się uspokajać.

– Dobrze już, dobrze. Niech mnie pan puści.

– Jeżeli nad sobą nie zapanujesz, będziemy cię musieli skuć – oznajmił mu O’Neil. – Rozumiesz?

– Tak, tak, rozumiem.

Kellogg zwolnił uchwyt i pomógł mu się podnieść. Oczy wszystkich skierowały się na Dance. Ona jednak nie miała zamiaru iść do sądu.

– W porządku. Nic się nie stało.

Julio popatrzył jej w oczy.

– Och, stało się. Stało. – Wybiegł z korytarza.

– Tak mi przykro – wykrztusiła przez łzy Rosa Millar.

Dance uspokoiła ją.

– Syn mieszka z państwem?

– Nie, w mieszkaniu niedaleko naszego domu.

– Proszę go dziś zatrzymać na noc. Proszę mu powiedzieć, że potrzebują państwo jego pomocy. W przygotowaniu pogrzebu, w załatwieniu spraw Juana, wszystko jedno. Cierpi tak samo jak wszyscy. Po prostu nie wie, co z tym zrobić.

Matka podeszła do łóżka, na którym leżał jej syn. Powiedziała coś półgłosem. Edie Dance pochyliła się nad nią, szepcząc jej do ucha i dotykając ramienia. Poufały gest między kobietami, które jeszcze dwa dni temu były sobie zupełnie obce.

Po chwili Edie wróciła do córki.

– Chcesz, żeby dzieci przenocowały u nas?

Chwila wahania. Z jednej strony Dance bardzo pragnęła mieć przy sobie Wesa i Maggie. Z drugiej strony, patrząc na dowód okrucieństwa Pella, na nieruchomy kształt spoczywający pod zieloną płachtą – tak ohydnie zieloną – sama czuła się skażona złem. Nie chciała narażać dzieci, nawet pośrednio, na te okropności. Z jej twarzy na pewno od razu wyczytałyby, że coś ją dręczy. Pomyślała o swoich staraniach, by uchronić Wesa przed światem przemocy.

– Dzięki. Tak chyba będzie lepiej.

Dance pożegnała się z Millarami.

– Możemy coś dla państwa zrobić? Cokolwiek?

Ojciec odpowiedział nieco zakłopotanym tonem:

– Nie, nie. – Po chwili dodał: – Co tu jest jeszcze do zrobienia?

Rozdział 30

Miasteczko Vallejo Springs w Napa w stanie Kalifornia ma kilka powodów do dumy.

Jednym z nich jest muzeum wystawiające liczne prace Eadwearda Muybridge’a, dziewiętnastowiecznego fotografa, któremu przypisuje się wynalezienie ruchomych obrazów (znacznie ciekawszy od jego sztuki jest jednak fakt, że artysta zamordował kochanka swojej żony, przyznał się do tego przed sądem i uszło mu płazem).

Drugi tytuł do sławy stanowią miejscowe winnice, gdzie uprawia się wyjątkowo delikatny szczep winogron merlot – jednej z trzech najbardziej znanych odmian, z których produkuje się czerwone wino. Wbrew złej opinii rozpowszechnionej przez pewien film sprzed kilku lat [4], merlot nie jest kopciuszkiem wśród winogron. Wystarczy wspomnieć Chateau Petrus, wino z Pomerol w regionie Bordeaux, wyprodukowane niemal w całości z gron merlot i wciąż chyba najdroższe na świecie.

Morton Walker przekraczał granice miasta z powodu trzeciej atrakcji Vallejo Springs, choć znanej bardzo niewielu osobom.

Mieszkała tu z wujostwem Theresa Croyton, Śpiąca Laleczka.

Walker odrobił zadanie domowe. Po miesiącu mozolnego odgrzebywania ukrytych tropów odnalazł reportera z Sonoma i uzyskał od niego nazwisko adwokata, z którego usług korzystała kiedyś ciotka dziewczyny. Prawnik nie miał ochoty udzielać Walkerowi żadnych informacji, wyrażając jedynie opinię, że jego klientka okazała się osobą władczą, antypatyczną i skąpą. Domagała się od niego zwrotu pieniędzy za jakiś rachunek. Gdy adwokat przekonał się, że Walker naprawdę jest pisarzem, zdradził mu, w jakim mieście mieszka rodzina i jak brzmi jej obecne nazwisko, żądając w zamian gwarancji anonimowości.

„Poufne źródła” to nic innego jak synonim tchórzy.

Walker był już kilka razy w Vallejo Springs, gdzie spotkał się z ciotką Śpiącej Laleczki i próbował uzyskać od niej zgodę na rozmowę z dziewczyną (dowiedział się też, że wuj nie ma w tej sprawie nic do gadania). Kobieta była niechętna, lecz Walker wierzył, że w końcu wyrazi zgodę.

Wróciwszy do malowniczego miasta, zaparkował pod dużym domem, czekając na okazję, by porozmawiać z ciotką w cztery oczy. Oczywiście mógłby zadzwonić. Ale Walker uważał rozmowy telefoniczne – tak jak e-maile – za nieskuteczną formę komunikacji. Przez telefon z każdym rozmawiasz jak równy z równym. Masz nad rozmówcą znacznie mniej kontroli i siły przekonywania niż podczas osobistego kontaktu.

Poza tym zawsze może po prostu odłożyć słuchawkę.

Musiał być ostrożny. Zauważył policyjne radiowozy przejeżdżające przed domem w regularnych odstępach. Sam fakt niczego jeszcze nie oznaczał – Vallejo Springs było zamożnym miastem ze szczodrze finansowanymi siłami porządkowymi – lecz Walker zauważył, że samochody zwalniały, mijając dom Toma i Mary Bollingów, jak teraz nazywała się rodzina.

Zauważył także, że po ulicach krąży o wiele więcej radiowozów niż w zeszłym tygodniu, co mogło potwierdzać jego podejrzenia: Theresa była oczkiem w głowie miasta. Gliniarzy postawiono w stan pogotowia, aby nic złego się jej nie stało. Gdyby Walker przeciągnął strunę, odwieźliby go pod eskortą do granic miasta i cisnęli w kurz drogi jak niemile widzianego rewolwerowca z kiepskiego westernu.

Rozparł się w fotelu, wpatrując się w drzwi domu i myśląc o pierwszych linijkach swojej książki.

Carmel to miasteczko pełne sprzeczności, mekka turystów, perła w koronie Środkowego Wybrzeża, a jednak za nieskazitelną i uroczą fasadą kryje się tajemniczy świat bezwzględnych bogaczy z San Francisco, Doliny Krzemowej i Hollywood.

Hm. Popracuj nad tym jeszcze.

Walker zachichotał.

I wtedy ujrzał luksusowe auto terenowe, białego cadillaka escalade ruszającego z podjazdu przed domem Bollingów. Za kierownicą siedziała ciotka dziewczyny, Mary, a poza nią w samochodzie nie było nikogo. To dobrze. Gdyby była z nią Theresa, nie mógłby się zbliżyć.

Walker uruchomił silnik buicka, wartego tyle, ile sama skrzynia biegów cadillaca, i pojechał za nią. Ciotka Theresy zatrzymała się na stacji Shell i napełniła bak benzyną super, gawędząc z kobietą stojącą przy dystrybutorze obok. Jej siwe włosy były nieuczesane, a zatroskana twarz wydawała się zmęczona. Nawet z drugiego końca parkingu Walker dojrzał cienie pod jej oczami.

Ruszając ze stacji, skierowała się w stronę urokliwego, niewątpliwie kalifornijskiego centrum miasta: jechała tonącą w zieleni i kwiatach ulicą, zdobioną oryginalnymi rzeźbami, mijając bary, skromne restauracje, centrum ogrodnicze, niezależną księgarnię, klub fitness oferujący jogę i ćwiczenia Pilates oraz małe sklepiki sprzedające wino, kryształy, upominki i odzież turystyczną w stylu L.L. Bean.

Kilkaset metrów dalej znajdował się pasaż handlowy, pośrodku którego królowały supermarket spożywczy Albertsons i apteka RiteAid. Mary Bolling zaparkowała i weszła do supermarketu. Walker zatrzymał samochód obok cadillaca. Przeciągnął się, mając wielką ochotę na papierosa, choć nie palił od dwudziestu lat.

Dalej toczył niekończący się spór ze sobą.

Dotąd postępował zgodnie z zasadami. Nie złamał żadnej reguły.

Wciąż mógł wrócić do domu, pozostając w zgodzie ze swoją etyką.

Ale czy powinien?

Nie był pewien.

Morton Walker wierzył, że celem jego życia jest ujawnianie zła. Była to ważna misja, której oddawał się z prawdziwą pasją. Szlachetna misja.

Ale tylko demaskował zło, pozostawiając jego ocenę innym. Sam go nie zwalczał. Bo gdyby przekroczył tę linię i zamiast informować, na własną rękę zaczął szukać sprawiedliwości, musiałby się liczyć z ryzykiem. W przeciwieństwie do policji, nie miał konstytucji, która mówiłaby mu, co może, a czego nie może robić, co dawało pole do nadużyć. Prosząc Theresę Croyton o pomoc w ujęciu mordercy, narażał ją i jej rodzinę – a także siebie i własną rodzinę – na realne niebezpieczeństwo. Daniel Pell z pewnością nie miałby żadnych oporów przed zgładzeniem dzieci.

O niebo lepiej było pisać o ludziach i konfliktach w ich życiu niż dokonywać oceny tych konfliktów. Pozwalać czytelnikowi zdecydować, gdzie jest dobro, gdzie zło, by sam podjął właściwe działania. Z drugiej jednak strony, czy powinien bezczynnie pozwalać Pellowi kontynuować rzeź, skoro mógł zrobić więcej?

Nie miał czasu na dalsze roztrząsanie tego dylematu. Mary Bolling wychodziła z Albertsonsa, pchając wózek z zakupami.

Tak czy nie?

Morton Walker wahał się tylko kilka sekund, a potem otworzył drzwi, wysiadł z samochodu i podciągnął spodnie. Ruszył naprzód.

– Przepraszam. Dzień dobry, pani Bolling. To ja.

Przystanęła, mierząc go zaskoczonym spojrzeniem.

Co pan tu robi?

– Właśnie…

Nie zgodziłam się, żeby rozmawiał pan z Theresą.

– Wiem, wiem… Nie chodzi o…

– Jak pan śmie się tu pojawiać? Pan nas prześladuje!

W jej dłoni pojawił się telefon komórkowy.

– Proszę – rzekł błagalnie Walker, za wszelką cenę pragnąc ją prze konać do zmiany zdania. – Chodzi o coś zupełnie innego. Chcę wy świadczyć komuś przysługę. O książce możemy porozmawiać później.

– Przysługę?

– Przyjechałem z Monterey, żeby o coś panią prosić. Chciałem po rozmawiać z panią osobiście.

– O czym pan mówi?

– Słyszała pani o Danielu Pellu.

Oczywiście, że słyszałam. – Powiedziała to takim tonem, jak gdyby miała do czynienia z głupkiem wioskowym.

– Pewna policjantka chciałaby porozmawiać z pani siostrzenicą. Sądzi, że Theresa może jej pomóc odnaleźć Pella.

– CO?!

– Proszę się nie niepokoić. Nic wam nie grozi. Ta policjantka…

– Nic nie grozi? Oszalał pan? Przecież mógł pana śledzić!

– Nie, jest gdzieś w Monterey.

– Powiedział im pan, gdzie mieszkamy?

Nie! Ta policjantka spotka się z nią, gdzie pani sobie zażyczy. Tu czy gdziekolwiek indziej. Chce po prostu zapytać Theresę…

Nikt z nią nie będzie rozmawiać. Nikt się z nią nie zobaczy. – Kobieta wychyliła się, zbliżając do niego twarz. – A jeżeli w tej chwili pan nie zostawi mnie w spokoju, niech się pan liczy z poważnymi konsekwencjami.

– Pani Bolling. Daniel Pell zabił już…

– Oglądam wiadomości, do cholery. Niech pan powie tej swojej policjantce, że Theresa nie powie jej ani słowa. I może pan zapomnieć o wywiadzie do tej przeklętej książki.

– Chwileczkę, proszę…

Mary Bolling odwróciła się i pobiegła do samochodu, a pozbawiony oparcia wózek zaczął się toczyć po łagodnej pochyłości w przeciwnym kierunku. Kiedy zdyszany Walker zdążył go zatrzymać, zanim uderzył w mini coopera. cadillac escalade z piskiem opon zniknął z parkingu.

Nie tak dawno temu pewien agent CBI, dziś już były agent, nazwał to „Babskim Skrzydłem”.

Określił tak część siedziby biura w Monterey, w której urzędowały dwie agentki śledcze – Dance i Connie Ramirez – oraz Maryellen Kresbach i bardzo rzeczowa administratorka, Grace Yuan.

Nieszczęsnym autorem tej nazwy był pięćdziesięciokilkuletni agent, jeden ze spotykanych w każdej instytucji pracowników, którzy już od wieku dwudziestu paru lat, budząc się, odliczają dni do emerytury. Kilka lat wcześniej służył w policji stanowej, gdzie udało mu się wykonać swoją normę aresztowań, ale przenosiny do CBI okazały się błędem. Wymagania pracy go przerosły.

Wyraźnie brakowało mu też instynktu samozachowawczego.

– A to jest Babskie Skrzydło – oznajmił donośnym głosem pewnego dnia w porze lunchu, oprowadzając po biurze młodą kobietę, o której względy się starał.

Dance i Connie Ramirez wymieniły spojrzenia.

A wieczorem udały się na zakupy pończosznicze i gdy biedny agent przyszedł nazajutrz do pracy, ujrzał swój gabinet ozdobiony gigantyczną pajęczyną ażurowych, siatkowych i syntetycznych rajstop i pończoch. W scenografii nie zabrakło też odpowiednich artykułów higieny osobistej. Agent pobiegł z krzykiem do ówczesnego szefa CBI, poczciwego Staną Fishburne’a, który przepytując go, z trudem zachowywał powagę.

– Co to znaczy, Barton, że powiedziałeś tylko „Babskie Skrzydło”? Naprawdę tak powiedziałeś? Czyś ty na głowę upadł?

Agent groził, że złoży skargę w Sacramento, lecz nie zagrzał już zbyt długo miejsca w CBI i nie zdążył dopilnować tej sprawy. O ironio, natychmiast po odejściu winowajcy nazwa się przyjęła i odtąd wszyscy pracownicy CBI mówili o tej części budynku „BS”.

Pustym korytarzem właśnie w tym skrzydle szła Kathryn Dance.

– Witaj, Maryellen.

– Och, Kathryn, tak mi przykro z powodu Juana. Chcemy od wszystkich zebrać pieniądze. Gdzie moglibyśmy złożyć ofiarę? Pytałaś jego rodziców?

– Michael właśnie z nimi rozmawia.

– Dzwoniła twoja matka. Chce później wpaść z dziećmi, jeżeli się zgodzisz.

Dance starała się widywać z dziećmi, kiedy tylko mogła, nawet w godzinach pracy, jeżeli musiała poświęcić sprawie więcej czasu i dłużej zostać w biurze.

– Dobrze. Co z Daveyem?

– Już to załatwiłam oświadczyła stanowczym tonem. Dance pytała o syna Maryellen, chłopca w wieku Wesa, który miał kłopoty w szkole z powodu bandy dzieciaków bawiących się w gang. Asystentka przekazała jej informację o zakończeniu sprawy ze złośliwym uśmiechem, który mówił, że winowajcy zostali przeniesieni do innej szkoły lub zneutralizowani w inny sposób przy użyciu radykalnych środków.

Dance uważała, że Maryellen Kresbach byłaby świetną policjantką.

W gabinecie rzuciła żakiet na oparcie krzesła, powiesiła na nim nieporęcznego glocka i usiadła. Przejrzała pocztę elektroniczną. Tylko jedna wiadomość miała związek z Pellem. Dostała odpowiedź z Londynu od jego brata, Richarda Pella.

Agentko Dance,

Z ambasady amerykańskiej dotarł do mnie Pani list. Tak, słyszałem o ucieczce, mówiono tu o niej w wiadomościach. Nie kontaktowałem się z bratem od dwunastu łat, kiedy odwiedził moją żonę i mnie w Bakersfield. Przyjechała wtedy do nas z Nowego Jorku dwudziestotrzyletnia siostra mojej żony. Którejś soboty dostaliśmy telefon z policji z informacją, że została zatrzymana za kradzież w sklepie jubilerskim w centrum.

Dziewczyna miała świetne wyniki w college’u i aktywnie działała w swoim kościele. Nigdy przedtem nie miała żadnych kłopotów.

Okazało się, że,,zadawała się” z moim bratem, który namówił ją na kradzież „paru drobiazgów”. Przeszukałem jego pokój i znalazłem rzeczy warte blisko 10 000 dolarów. Moja szwagierka dostała nadzór sądowy, a po tym zdarzeniu niewiele brakowało, żeby opuściła mnie żona.

Nigdy potem nie miałem już nic wspólnego z bratem. Tylko raz dostałem od niego wiadomość. Po morderstwie w Carmel w 1999 postanowiłem przenieść się z rodziną do Europy.

Gdyby się ze mną skontaktował, dam Pani znać, chociaż to mało prawdopodobne. O naszych stosunkach najlepiej świadczy to, że zawiadomiłem policję stołeczną, która postawiła funkcjonariusza przed moim domem.

I tyle, jeśli chodzi o ten trop.

Zadzwoniła jej komórka. Telefonował Morton Walker, który z przejęciem w głosie spytał:

– Znowu kogoś zabił? Właśnie obejrzałem wiadomości.

– Niestety tak. – Podała mu szczegóły. – Zmarł Juan Millar, ten po parzony funkcjonariusz.

– Przykro mi. Zdarzyło się coś jeszcze?

Niezupełnie. Dance powiedziała mu o rozmowie z Rebeccą i Lindą. Przekazały jej informacje, które mogą okazać się istotne, lecz nie usłyszała nic, co doprowadziłoby ich do drzwi Pella. Walker nie natrafił w swoich badaniach na żadną wzmiankę o szczycie góry ani o planach „trafienia czegoś grubszego”.

Opowiedział jej o nieudanej próbie przekonania ciotki Theresy Croyton. Kobieta nie pozwoliła spotkać się z dziewczyną ani jemu, ani policji.

– Zaczęła mi grozić – dodał przygnębiony. Dance była pewna, że w jego oczach nie błyszczą w tym momencie radosne iskierki.

– Gdzie jesteś?

Milczał.

– Nie chcesz mi powiedzieć, prawda? – odpowiedziała za niego Dance.

– Obawiam się, że nie mogę.

Zerknęła na wyświetlacz, ale Walker dzwonił z komórki, nie z hotelu ani automatu na ulicy.

– Nie zmieni zdania?

– Wątpię. Powinnaś ją zobaczyć. Zostawiła wózek z zakupami za stówę i po prostu uciekła.

Dance czuła zawód. Daniel Pell stanowił zagadkę, której rozwiązanie stało się jej obsesją. W zeszłym roku, gdy w Nowym Jorku pomagała w śledztwie Lincolnowi Rhyme’owi, zwróciła uwagę na obsesyjną dociekliwość, z jaką traktował każdy detal dowodów fizycznych; Dance była taka sama – choć przedmiotem jej zainteresowania była ludzka strona zbrodni.

Istnieje rodzaj przymusu wewnętrznego, aby dwa razy sprawdzać każdy szczegół wersji wydarzeń przedstawianej przez przesłuchiwanego, ale istnieje i taki, by nie stawiać stóp na łączeniach płyt chodnikowych w drodze do domu. Należy wiedzieć, który jest ważny, a który nie.

Dance uznała, że trzeba dać sobie spokój z wątkiem Śpiącej Laleczki.

– Dziękuję za pomoc.

– Próbowałem. Naprawdę.

Zakończywszy rozmowę z Walkerem, Dance jeszcze raz zatelefonowała do Reya Carranea. Agent nie odnalazł motelu, nie było też zgłoszenia o kradzieży łodzi z miejscowych przystani.

Kiedy odłożyła słuchawkę, zadzwonił TJ. Miał informacje z wydziału komunikacji. Samochód, z którego korzystał Pell w dniu morderstwa Croytonów, od lat nie był rejestrowany, co oznaczało, że prawdopodobnie został sprzedany na złom. Jeżeli nawet ukradł coś cennego z domu Croytonów, łup najprawdopodobniej zaginął albo poszedł w niepamięć. TJ sprawdził także spis rzeczy znalezionych w skonfiskowanym samochodzie. Lista była krótka i nic nie wskazywało, aby którykolwiek z przedmiotów pochodził z domu biznesmena.

Dance przekazała mu wiadomość o Juanie Millarze, a młody agent przyjął ją głuchym milczeniem. Był to znak, że jest naprawdę wstrząśnięty.

Kilka minut później znów zadzwonił telefon. Był to Michael O’Neil ze swoim stałym „Serwus, to ja”. W jego głosie dało się słyszeć zmęczenie i smutek. Śmierć Millara była dla niego ciężkim ciosem.

– Jeżeli cokolwiek było na molo tam, gdzie znaleźliśmy Susan Pemberton, to zniknęło. Właśnie rozmawiałem z Reyem. Mówi, że na razie nie było żadnego zgłoszenia o kradzieży łódki. Może nie trafiłem. Twój kumpel znalazł coś bliżej drogi?

Zauważywszy znaczący ton przy słowie „kumpel”, odparła:

– Nie dzwonił do mnie. Przypuszczam, że nie natknął się na notes Pella z adresami ani klucz do pokoju hotelowego.

– Nic nie wiadomo o pochodzeniu taśmy izolacyjnej, a gaz pieprzowy można kupić w dziesięciu tysiącach sklepów i w sprzedaży wysyłkowej.

Powiedziała mu, że nie powiodła się podjęta przez Walkera próba skontaktowania się z Theresą.

– Nie chce współpracować?

– Jej ciotka nie chce. A ją najpierw trzeba obłaskawić. Zresztą nie wiem, czy dowiedzielibyśmy się czegoś ważnego.

– Podobał mi się ten pomysł – rzekł O’Neil. – Dziewczyna jest jedynym ogniwem łączącym nas z tym, co Pell wtedy zrobił.

– Bez niej będziemy się musieli bardziej postarać – powiedziała Dance. – A co u ciebie?

– W porządku.

Stoicki spokój…

Kilka minut po ich rozmowie zjawił się Winston Kellogg.

– Udało się coś znaleźć przy tej drodze? – zapytała go Dance.

– Nie. Przeczesywaliśmy to miejsce przez godzinę. Żadnych śladów opon, żadnych zgubionych dowodów. Może Michael miał rację. Pell chyba faktycznie uciekł łodzią z mola.

Dance zaśmiała się w duchu. Każdy z walczących ze sobą samców właśnie stwierdził, że rację mógł mieć przeciwnik – choć zapewne żaden nie przyznałby się do tego przed drugim.

Przekazała mu najświeższe wiadomości o dokumentach z biura Susan Pemberton i niepowodzeniu Walkera w uzyskaniu zgody na rozmowę z Theresą Croyton. Dodała, że TJ szuka klienta, z którym spotkała się Susan, zanim Pell ją zabił – jeżeli tym klientem nie był morderca.

Dance zerknęła na zegarek. Mam ważne spotkanie. Chcesz iść ze mną?

– Chodzi o Pella?

– Nie. Chodzi o to, żeby coś przekąsić.

Rozdział 31

Gdy szli korytarzami biura CBI, Dance spytała Kellogga, gdzie mieszka.

– W Dystrykcie – to znaczy w Waszyngtonie, jak wszyscy mówią. Al bo „wewnątrz obwodnicy”, jeżeli oglądasz tych mądrali z telewizji w nie dzielę rano. Wychowałem się na północnym zachodzie – w Seattle – ale chętnie przeprowadziłem się na wschód. Nie przepadam za deszczem.

Rozmowa zeszła na tematy osobiste i Kellogg niepytany poinformował ją, że ze swoją byłą żoną nie ma dzieci, choć sam pochodzi z dużej rodziny. Jego rodzice żyli i mieszkali na Wschodnim Wybrzeżu.

– Mam czterech braci. Byłem najmłodszy. Chyba rodzicom skończyły się pomysły na imiona, więc przerzucili się na nazwy towarowe. Pewnie dlatego jestem Winston, jak papierosy. Co nie brzmi zbyt dobrze, kiedy człowiek nazywa się jak płatki kukurydziane. Gdyby moi rodzice mieli bardziej sadystyczne skłonności, na drugie imię dostałbym Oldsmobile.

Dance parsknęła śmiechem.

– Jestem pewna, że w szkole nie zapraszali mnie na bal na zakończenie roku, bo nikt nie chciał prosić Dance do tańca.

Skończywszy psychologię na Uniwersytecie Waszyngtońskim, Kellogg wstąpił do wojska.

– Trafiłeś do dochodzeniówki? – spytała, myśląc o służbie wojskowej swojego męża, który był oficerem w wojskowym wydziale dochodzeń kryminalnych.

– Nie byłem, w planowaniu taktycznym. Nic tylko papiery, papiery, papiery. Ściśle mówiąc, komputer, komputer, komputer. Ale nie mogłem usiedzieć na miejscu. Chciałem pracować w terenie, dlatego dałem sobie spokój z armią i poszedłem do departamentu policji w Seattle. Zostałem detektywem, zająłem się opracowywaniem profili sprawców i negocjowaniem. Zainteresowała mnie mentalność sekt, więc sobie pomyślałem, że będę się w tym specjalizował. Wiem, że to zabrzmi naiwnie, ale po prostu nie podobała mi się sytuacja, w której despotyczni dranie wykorzystują bezbronnych ludzi.

Uznała, że to wcale nie brzmi naiwnie.

Skręcili w kolejny korytarz.

– A ty jak trafiłaś do branży? – zapytał.

Dance przedstawiła mu w skrócie swoją historię. Przez kilka lat pracowała jako dziennikarka w dziale kryminalnym – swojego przyszłego męża poznała w trakcie relacjonowania przebiegu pewnego procesu (udzielił jej wywiadu w zamian za obietnicę, że zgodzi się umówić z nim na randkę). Kiedy znudziła się jej praca reportera, wróciła na uniwersytet, gdzie skończyła psychologię i komunikację społeczną, doskonaląc swoje naturalne zdolności obserwacyjne i intuicję pozwalającą jej odgadywać myśli i uczucia ludzi. Została konsultantką przy selekcji przysięgłych, ale rosnące niezadowolenie z tego zajęcia oraz poczucie, że jej talent bardziej przyda się organom ścigania, zaprowadziły ją do CBI.

– Twój mąż tak jak ja był federalnym?

– Odrobiłeś zadanie, co? – Jej zmarły mąż, William Swenson, rzeczy wiście przez całe życie pełnił sumienną służbę jako agent specjalny FBI, ale był jednym z dziesiątków tysięcy innych. Taki specjalista jak Kellogg nie mógł o nim słyszeć, chyba że zadał sobie trud i sprawdził.

Zażenowany uśmiech.

– Lubię wiedzieć, dokąd jadę. I kogo spotkam na miejscu. Mam na dzieję, że cię nie uraziłem.

– Ależ skąd. Kiedy kogoś przesłuchuję, staram się dowiedzieć wszystkiego o jego „terrarium”. – Nie zdradziła Kelloggowi, że sama poleciła TJ-owi prześwietlić go w agencji regionalnej w Chico.

Po chwili milczenia Kellogg spytał:

– Mogę spytać, co się stało z twoim mężem? Zginął na służbie?

Skurcz w żołądku wywołany tym pytaniem z biegiem lat stawał się coraz mniej odczuwalny.

– W wypadku samochodowym.

– Przykro mi.

– Dziękuję… A więc witamy w „Che: CBI”. – Dance gestem zaprosiła go do bufetu.

Nalali sobie kawy i zasiedli przy stoliku. Odezwała się jej komórka. Dzwonił TJ.

– Złe wieści. Koniec włóczenia się po barach. Ledwie zacząłem, od razu się dowiedziałem, gdzie była Pemberton przed śmiercią.

– No i?

– Widziano ją z jakimś Latynosem w barze w „Doubletree”. Kelner przypuszcza, że to było spotkanie w interesach, podobno w sprawie jakiejś imprezy, którą miała mu zorganizować. Wyszli około wpół do siódmej.

– Masz paragon z numerem karty kredytowej?

– Tak, ale to ona płaciła. Wydatek służbowy. Słuchaj, szefowo, my ślę, że też powinniśmy zacząć to praktykować.

– Wiadomo o nim coś jeszcze?

– Zero. W wiadomościach pokażą jej zdjęcie, więc kiedy je zobaczy, może sam się zgłosi.

– Billing telefonu Susan?

– Wczoraj około czterdziestu połączeń. Sprawdzę je, jak wrócę do biura. Aha, a według stanowej ewidencji podatków od nieruchomości Pell nie jest właścicielem żadnej góry ani niczego innego. Sprawdziłem jeszcze w Utah. Też nic.

– Dobrze. O tym zapomniałam.

– Tak samo jak o Oregonie, Nevadzie i Arizonie. Nie byłem wcale taki pilny. Próbowałem tylko przedłużyć sobie przyjemność łażenia po barach.

Rozłączyli się i Dance przekazała informacje Kelloggowi, który się skrzywił.

– Świadek, hm? Który zobaczy jej zdjęcie w telewizji i uzna, że akurat nadeszła doskonała pora, żeby wyjechać na urlop na Alaskę.

– I nie można mieć mu tego za złe.

Nagle agent FBI uśmiechnął się, spoglądając ponad ramieniem Dance. Odwróciła się. Do bufetu wchodziła jej matka z dziećmi.

– Cześć, kochanie – powiedziała Dance do Maggie, po czym uściskała syna. Zapewne niedługo nadejdzie dzień, w którym zabroni się publicznego przytulania, dlatego wolała to robić na zapas, na czas posuchy. Dziś Wes zniósł ten wyraz czułości całkiem dobrze.

Edie Dance i jej córka spojrzały po sobie w niemym wyrazie smutku z powodu śmierci Millara, lecz nie wspomniały o tragedii. Edie i Kellogg przywitali się, wymieniając podobne spojrzenia.

– Mamo, Carly odsunęła kosz na śmieci panu Bledsoe! – poinformowała ją z przejęciem Maggie. – I za każdym razem, jak chciał coś wyrzucić, wszystko spadało na podłogę.

– Udało ci się nie śmiać?

– Trochę. Ale potem Brendon zaczął i już nie mogliśmy przestać.

– Przywitaj się z agentem Kelloggiem.

Maggie spełniła prośbę matki. Wes tylko skinął głową, umykając wzrokiem w bok. Dance natychmiast zwróciła uwagę na jego niechęć.

– Chcecie gorącej czekolady? – spytała.

– Hura! – krzyknęła Maggie. Wes powiedział, że też chce.

Dance zaczęła szperać w kieszeniach. Kawa była gratis, ale za wszystkie pozostałe smakołyki płaciło się gotówką, a Dance zostawiła wszystkie pieniądze w torebce w gabinecie. Edie nie miała drobnych.

– Ja wam postawię – rzekł Kellogg, sięgając do kieszeni.

– Mamo, chyba wolę kawę – powiedział szybko Wes. Chłopiec próbował jej może dwa razy w życiu i nie znosił kawy.

– Ja też chcę kawę – dołączyła się Maggie.

– Nie ma mowy. Gorąca czekolada albo coś zimnego. – Dance przy puszczała, że Wes nie chce niczego, za co płaciłby Kellogg. Co jest grane? Zaraz sobie przypomniała jego badawcze spojrzenie, jakim obrzucił agenta poprzedniego dnia na Tarasie. Sądziła wtedy, że szuka broni; te raz zrozumiała, że chłopiec oceniał faceta, którego mama przyprowadziła na urodziny dziadka. Czyżby w jego oczach Kellogg był nowym Brianem?

– Zgoda – oświadczyła jej córka. – Niech będzie czekolada.

– Ja nic nie chcę – mruknął Wes.

– Przecież mogę pożyczyć waszej mamie – powiedział Kellogg, odliczając monety.

Dzieci wzięły pieniądze. Wes z ociąganiem i dopiero po siostrze.

– Dzięki – rzekł chłopiec.

– Bardzo dziękujemy – dorzuciła Maggie.

Edie nalała sobie kawy. Usiedli przy chybotliwym stoliku. Kellogg jeszcze raz podziękował matce Dance za kolację poprzedniego wieczoru i spytał o Stuarta. Potem odwrócił się do dzieci, zastanawiając się głośno, czy lubią łowić ryby.

Maggie powiedziała, że tak sobie.

Wes uwielbiał, mimo to odparł:

– Nie bardzo. To nudne.

Dance wiedziała, że agent chce tylko przełamać pierwsze lody, a pytanie nasunęło mu się prawdopodobnie po rozmowie z jej ojcem na temat połowu ryb w zatoce Monterey. Dostrzegła u niego kilka reakcji stresowych – chyba za bardzo starał się zrobić dobre wrażenie.

Weil w milczeniu popijał czekoladę, a Maggie zasypywała dorosłych lawiną informacji o porannych wydarzeniach na obozie muzycznym, powtarzając w szczegółach opowieść o figlu z koszem na śmieci.

Agentkę zirytował powracający problem z Wesem, który dał o sobie znać… bez wyraźnego powodu. Ani razu nawet się nie umówiła z Kelloggiem.

Ale Dance znała niejedną sztuczkę wychowawczą, więc po kilku minutach Wes z entuzjazmem opowiadał o swoim dzisiejszym meczu tenisowym. Kellogg raz czy dwa zmienił pozycję, a z mowy jego ciała wynikało, że też gra w tenisa i ma ochotę coś dodać. Zauważywszy jednak rezerwę, z jaką Wes się do niego odnosił, nie odzywał się, słuchając chłopca z uśmiechem.

Wreszcie Dance oznajmiła, że musi wracać do pracy i że ich odprowadzi. Kellogg powiedział jej, że chce się skontaktować z biurem terenowym w San Francisco.

– Miło było was znowu zobaczyć. – Pomachał im.

Edie i Maggie pożegnały się z nim. Wes po chwili także – choć prawdopodobnie tylko dlatego, żeby nie być gorszym od siostry.

Agent odszedł w głąb korytarza, kierując się do swojego tymczasowego biura.

– Wrócisz na kolację? – spytała Maggie.

– Spróbuję, Mags. – Nigdy nie należy składać obietnic, jeśli istnieje ryzyko, że nie będzie można ich spełnić.

– Ale gdyby mama nie mogła – włączyła się Edie – na co mielibyście ochotę?

– Na pizzę – odparła bez namysłu Maggie. – Z pieczywem czosnkowym. A na deser lody miętowo-czekoladowe.

– A ja chcę parę ferragamo – powiedziała Dance.

– Co to jest?

– Buty. Ale wiesz, nie zawsze możemy dostać to, czego chcemy.

Jej matka przedstawiła inną propozycję.

– Co powiecie na michę sałatki? Ze smażonymi krewetkami?

– Pewnie.

– Fajnie – rzekł Wes. Wobec dziadków dzieci były ogromnie uprzejme.

– Wydaje mi się jednak, że czosnkowe pieczywo da się załatwić – do dała Dance, w końcu wywołując uśmiech na jego twarzy.

Z centrali CBI wyszedł jeden z pracowników administracyjnych biura, zamierzając dostarczyć dokumenty do biura szeryfa okręgu Monterey w Salinas.

Zauważył zatrzymujący się przed budynkiem ciemny samochód. Siedząca za kierownicą młoda kobieta, która mimo mgły miała na twarzy okulary przeciwsłoneczne, zlustrowała parking. Coś ją niepokoi, pomyślał urzędnik. Ale to częsty widok: typowa reakcja ludzi, którzy przyjeżdżali tu zgłosić się w charakterze podejrzanych lub świadków. Kobieta przejrzała się w lusterku, nałożyła czapkę i wysiadła. Zamiast ruszyć do wejścia, podeszła do urzędnika.

– Przepraszam pana.

– Tak?

– Czy to jest Biuro Śledcze Kalifornii?

Gdyby spojrzała na budynek, zobaczyłaby wielką tablicę z trzema słowami, jakie zawarła w pytaniu. Ale jako wzorowy pracownik instytucji stanowej odrzekł:

– Zgadza się. W czymś pani pomóc?

– Czy w tym budynku pracuje agentka Dance?

– Owszem, Kathryn Dance.

– Jest u siebie?

– Nie… – Urzędnik spojrzał na przeciwległy koniec parkingu i za śmiał się krótko. – Wie pani, tak się akurat składa, że właśnie tu jest. To ta młodsza. – Dostrzegł Dance w towarzystwie matki i dzieci, które widział już parę razy.

– Aha. Dziękuję panu, agencie.

Urzędnik nie poprawił jej. Lubił, gdy brano go za jednego ze śledczych. Wsiadł do samochodu i wyjechał z podjazdu. Zerkając we wsteczne lusterko, zobaczył kobietę stojącą w tym samym miejscu, gdzie ją zostawił. Wyglądała na zdenerwowaną.

Mógł jej powiedzieć, że nie ma się czego obawiać. Jego zdaniem Kathryn Dance była jedną z najsympatyczniejszych osób w całym CBI.

Dance zamknęła drzwi należącej do matki toyoty prius. Silnik zamruczał i auto ruszyło spod budynku. Agentka pomachała im na pożegnanie, przyglądając się, jak srebrny samochód pokonuje krętą drogę prowadzącą na autostradę numer 68. Dręczył ją niepokój. W myślach wciąż słyszała głos Juana Millara.

Zabijcie mnie…

Biedak.

Choć atak jego brata nie miał z tym nic wspólnego, Kathryn Dance rzeczywiście czuła wyrzuty sumienia z powodu swojej decyzji wysłania młodego detektywa, by sprawdził, co się działo w areszcie. Jej wybór był naturalny, ale wciąż się zastanawiała, czy funkcjonariusz z większym doświadczeniem nie zachowałby większej ostrożności. Wydawało się niemożliwe, by Michael O’Neil, rosły Albert Stemple czy sama Dance pozwolili się rozbroić Pellowi.

Zawracając do budynku, rozmyślała o pierwszych chwilach po wybuchu pożaru w sądzie i ucieczce. Musieli działać szybko. Ale czy nie powinna zaczekać, opracować lepszej strategii?

Roztrząsanie wszystkiego po fakcie. Nieodłączny element policyjnego życia.

Idąc w stronę głównego wejścia, nuciła piosenkę Juliety Venegas. Cudowne nuty dźwięczały jej w głowie, pozwalając na chwilę zapomnieć o okropnych ranach Juana Millara, o jego okropnych słowach, o śmierci Susan Pemberton… i oczach jej syna, które natychmiast straciły radosny blask, gdy tylko chłopiec ujrzał matkę z Winstonem Kelloggiem.

Co z tym począć?

Dance szła przez pusty parking, zmierzając do drzwi i ciesząc się, że nareszcie przestało padać.

Gdy zbliżała się do schodów, usłyszała za sobą szmer kroków na asfalcie. Szybko się odwróciła i zobaczyła jakąś kobietę, której niemal bezszelestnie udało się do niej podejść. Kobieta była w odległości niecałych dwóch metrów i zmierzała prosto w jej kierunku.

Dance stanęła jak wryta.

Kobieta także. Przestąpiła z nogi na nogę.

– Agentko Dance…

Żadna z nich nie odzywała się przez chwilę.

– Zmieniłam zdanie – powiedziała Samantha McCoy. – Chcę pani pomóc.

Rozdział 32

Po pani wizycie nie mogłam zasnąć. A kiedy się dowiedziałam, że znowu kogoś zabił, tę kobietę, wiedziałam już, że muszę przyjechać.

Samanthą, Dance i Kellogg byli w gabinecie agentki. Kobieta siedziała sztywno wyprostowana, ściskając poręcze krzesła, i spoglądała na nich, nie zatrzymując wzroku na żadnym z dwojga agentów dłużej niż sekundę.

– To na pewno Daniel ją zabił?

– Zgadza się – przytaknął Kellogg.

– Dlaczego?

– Nie wiemy. Staramy się właśnie to ustalić. Ofiara nazywała się Susan Pemberton. Pracowała w firmie Eve Brock. Mówią pani coś te nazwiska?

– Nic.

– To firma zajmująca się organizacją imprez. Pell zabrał stamtąd wszystkie dokumenty i prawdopodobnie zniszczył. Było w nich coś, co chciał ukryć. A może interesował się jakąś planowaną imprezą. Nie wie pani, co to mogło być?

– Przykro mi, ale nie.

– Chcę jak najszybciej zabrać panią do Lindy i Rebecki – powiedziała Dance.

– Obie tu są?

– Owszem.

Samanthą wolno pokiwała głową.

– Muszę tu dopilnować paru rzeczy – rzekł Kellogg. – Dołączę do was później.

Dance poinformowała Maryellen Kresbach, gdzie można ją znaleźć, po czym obie z Samanthą opuściły centralę CBI. Agentka poleciła jej zaparkować samochód w garażu pod budynkiem, aby nikt go nie zobaczył – Wsiadły do forda Dance.

Samantha zapięła pas i utkwiła wzrok w przestrzeni. Nagle wyrzuciła z siebie:

– Mój mąż, jego rodzina, moi znajomi… ciągle o niczym nie wiedzą.

– Co im pani powiedziała o swoim wyjeździe?

– Że jadę na konferencję wydawców… A Linda i Rebecca? Wolała bym, żeby nie wiedziały, jak się teraz nazywam, że mam rodzinę.

– Zgoda. Nie powiedziałam im nic, o czym wcześniej nie wiedziały. No jak, gotowa?

Niepewny uśmiech.

– Nie, w ogóle nie jestem gotowa. Ale trudno, jedźmy.

Kiedy dotarły na miejsce, Dance podeszła do pilnującego hotelu zastępcy szeryfa, od którego usłyszała, że w domku ani wokół niego nie działo się nic podejrzanego. Dała znak Samancie. Kobieta po krótkim wahaniu wysiadła z samochodu, mrużąc oczy i bacznie obserwując okolicę. Jej czujność była zrozumiała, zważywszy na sytuację, ale Dance odniosła wrażenie, że kryje się za tym coś więcej.

Samantha uśmiechnęła się blado.

– Ten zapach, szum oceanu… Od procesu nie byłam na półwyspie. Mąż ciągle mnie prosi, żebyśmy tu przyjechali na weekend. Wymyślam coraz to nowe wymówki. Alergie, choroba lokomocyjna, pilna redakcja tekstu. – Uśmiech zgasł. Samantha zerknęła na domek. – Śliczny.

– Są tylko dwa pokoje. Nie spodziewałam się pani.

– Wystarczy, jeżeli jest kanapa. Nie chcę nikomu sprawiać kłopotu.

Samantha, skromna i nieśmiała.

Myszka.

– Mam nadzieję, że to tylko jedna noc. – Kathryn Dance podeszła do domku i zastukała do drzwi przeszłości.

Wnętrze toyoty cuchnęło dymem papierosowym, którego Daniel Pell nie znosił.

Sam nigdy nie palił, choć gdy był w San Quentin i Capitoli, prowadził handel wymienny, przeliczając wszystko na papierosy z wprawą maklera giełdowego. Pozwalałby palić dzieciakom w Rodzinie, czyjeś uzależnienie można było oczywiście wykorzystywać do woli – ale nie cierpiał zapachu dymu. Przypominał mu dzieciństwo, ojca siedzącego w wielkim fotelu, czytającego Biblię i robiącego notatki do kazań, których nikt nigdy nie miał wysłuchać, odpalającego papierosa od papierosa. I matkę, ale ona nie dość, że paliła, to jeszcze piła, nie robiąc nic innego. I brata, który nie palił, tylko wciąż wyciągał Daniela ze wszystkich kryjówek – z szafy w jego pokoju, z domku na drzewie, z łazienki w suterenie. „Nie będę sam odwalał całej pieprzonej roboty”.

A kończyło się tak, że brat nie odwalał żadnej roboty; wręczał Danielowi wiadro, szczotkę do szorowania toalety albo ścierkę do naczyń i wychodził włóczyć się z kumplami. Od czasu do czasu wpadał do domu i spuszczał Danielowi lanie, jeśli dom nie lśnił.

Czystość, synu, jest prawie tak samo ważna jak pobożność. Jest w niej prawda. Wyszoruj mi zaraz te popielniczki. Mają błyszczeć.

Tak więc razem z Jennie jechali z otwartymi oknami, przez które wpadało do samochodu chłodne powietrze pachnące solą i sosnami.

Jennie pocierała nos, jak gdyby próbując wmasować garb, i milczała. Była zadowolona – nie mruczała, ale odzyskała już równowagę. Wczoraj wieczorem, po tym, gdy na plaży stawiła opór, nie chcąc mu pomóc „zabić” Susan Pemberton, odnosił się do niej chłodno i manewr zadziałał. Wrócili do motelu Sea View, gdzie Jennie użyła jedynego sposobu, dzięki któremu w jej przekonaniu mogła odzyskać jego miłość – i przez dwie godziny niestrudzenie starała się to udowodnić. Z początku się wzbraniał, udając obrażonego, ale nie ustawała w wysiłkach. Ból zaczął nawet sprawiać jej przyjemność. Widząc to, przypominał sobie, jak przed laty odwiedził z Rodziną Misję Carmel. Dowiedział się tam o zakonnikach, którzy biczowali się do krwi, przeżywając odlot w imię Boże.

Ale to z kolei przywiodło mu na myśl krępą postać ojca, spoglądającego na niego obojętnie znad Biblii, otoczonego chmurą dymu cameli, więc czym prędzej odsunął od siebie to wspomnienie.

Poprzedniego wieczoru, kiedy skończyli uprawiać seks, Pell stał się wobec niej serdeczniejszy. Później jednak wyszedł z pokoju, udając, że do kogoś dzwoni.

Tylko po to, by bardziej się denerwowała.

Gdy wrócił, nie pytała o telefon, a on spokojnie przeglądał materiały zabrane z biura Susan Pemberton, po czym znów wszedł do Internetu.

Rano powiedział jej, że musi się z kimś zobaczyć. Nie dodając nic więcej, przyglądał się, jak narasta w niej lęk – zawzięcie tarła nos, kilka razy nazwała go „kochanym” – aż wreszcie oświadczył:

– Chciałbym, żebyś ze mną pojechała.

– Naprawdę? – Jak spragniony piesek chłepczący wodę.

– Tak. Ale sam nie wiem… to może być dla ciebie za trudne.

– Nie, chcę z tobą jechać. Proszę.

– Zobaczymy.

Zaciągnęła go z powrotem do łóżka, gdzie kontynuowali grę o władzę. Na chwilę znów pozwolił, by przechyliła szalę na swoją korzyść.

Teraz jednak, jadąc samochodem, zupełnie nie interesował się jej ciałem; odzyskał pełną kontrolę.

– Rozumiesz, dlaczego tak się wczoraj zachowałem na plaży? Byłem w dziwnym nastroju. Zawsze tak jest, kiedy się boję, że mogę stracić coś cennego. – Była to forma przeprosin – kto mógłby się temu oprzeć? – i zarazem przypomnienie, że to się może powtórzyć.

– Za to cię właśnie uwielbiam, ukochany.

Już nie „kochany”. Świetnie.

Kiedy Pell miał Rodzinę zaszytą w spokojnym Seaside, używał wielu technik, by mieć władzę nad dziewczynami i Jimmym. Wytyczał im wspólne cele, równo rozdzielał nagrody, wyznaczał im zadania, nie zdradzając powodów, dla których mieli je wykonać, trzymał ich w napięciu, dopóki omal nie oszaleli z niepewności.

Używał także najlepszego sposobu, by scementować lojalność i zapobiec niezgodzie – stwarzał wspólnego wroga.

– Mamy jeszcze jeden kłopot, najdroższa – powiedział.

– A, tam, gdzie właśnie jedziemy? – Szur, szur, po nosie. Wspaniały barometr.

– Zgadza się.

– Mówiłam ci, kochanie, że na pieniądzach mi nie zależy. Nie musisz mi nic oddawać.

– To nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Chodzi o coś ważniejszego. Znacznie ważniejszego. Nie chcę cię prosić o to, co wczoraj zrobiłem. Nie chcę cię prosić, żebyś kogoś skrzywdziła. Ale potrzebuję pomocy.

I mam nadzieję, że pomożesz.

Ostatnie zdanie wypowiedział z wyraźnym naciskiem. Zastanawiała się zapewne nad wczorajszym udawanym telefonem. Z kim rozmawiał? Czyżby chciał się zwrócić do kogoś innego?

– Zrobię, co tylko zechcesz.

Minęli ładną, może osiemnastoletnią brunetkę idącą chodnikiem. Pell natychmiast zwrócił uwagę na jej wygląd i sposób poruszania – zdecydowany krok, spuszczona głowa, zacięta mina, nieuczesane włosy – wszystko świadczyło, że właśnie się z kimś pokłóciła. Może z rodzicami, może z chłopakiem. Tak cudownie bezbronna. Wystarczyłby dzień i ochoczo ruszyłaby w drogę za Danielem Pellem.

Szczurołap…

Ale teraz pora nie była odpowiednia, więc zostawił dziewczynę za sobą z żalem myśliwego, który nie może zatrzymać się na poboczu i ustrzelić wspaniałego jelenia na polu. Mimo to wcale się nie martwił; w przyszłości znajdzie się jeszcze wielu innych młodych ludzi.

Poza tym, czując dotyk pistoletu i noża tkwiących za pasem, Pell wiedział, że już niedługo zaspokoi pragnienie łowów.

Rozdział 33

Stojąc w otwartych drzwiach domku w Point Lobos Inn, Rebecca Sheffield powiedziała do Dance:

– Witamy. Plotkujemy i wydajemy pani pieniądze na room service. – Wskazała butelkę caberneta Jordan, którego piła tylko ona.

Rebecca zerknęła przelotnie na Samanthę i nie poznając jej, powiedziała:

– Dzień dobry. – Prawdopodobnie wzięła ją za policjantkę pomagającą w śledztwie.

Kobiety weszły do środka. Dance zamknęła drzwi na dwa zamki.

Samantha spoglądała to na jedną, to na drugą kobietę. Sprawiała wrażenie, jak gdyby nie potrafiła wydobyć z siebie głosu i Dance przez chwilę się obawiała, że obróci się na pięcie i ucieknie.

Rebecca przyjrzała się uważniej i zrobiła zdumioną minę.

– Chwileczkę. O mój Boże.

Linda zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc, o co chodzi.

– Nie poznajesz jej? – spytała Rebecca.

– Jak to, nie po… Zaraz, to ty, Sam?

– Cześć. – Szczupła kobieta była kłębkiem nerwów. Nie potrafiła patrzyć w oczy żadnej ze swoich towarzyszek dłużej niż kilka sekund.

– Twoja twarz – wykrztusiła Linda. – Wyglądasz zupełnie inaczej. Rety.

Samantha wzruszyła ramionami, rumieniąc się.

– Mhm, ładniejsza. I masz trochę ciała. Nareszcie. Byłaś taką chudziną. – Rebecca podeszła i mocno uściskała Samanthę. Odsunęła się, wciąż trzymając dłonie na jej ramionach. – Świetna robota… Co sobie zrobiłaś?

– Implanty w policzkach i szczęce. Przede wszystkim usta i oczy. No i oczywiście nos. A potem… – Spuściła wzrok na krągły biust, uśmiechając się lekko. – Ale to od dawna chciałam zrobić.

– Nie mogę w to uwierzyć – zaszlochała Linda, padając jej w objęcia.

– Jak się teraz nazywasz?

Nie patrząc na żadną z nich, odrzekła:

– Wolałabym nie mówić. Posłuchajcie. Bardzo was proszę, nie mów cie o mnie nikomu. Jeżeli złapią Daniela i będziecie chciały rozmawiać z dziennikarzami, w ogóle o mnie nie wspominajcie.

– Nie ma sprawy.

– Twój mąż nic nie wie? – zapytała Linda, patrząc na jej pierścionek zaręczynowy i obrączkę.

Przecząco pokręciła głową.

– Jak tyś to zrobiła? – zdumiała się Rebecca.

Samantha przełknęła ślinę.

– Skłamałam.

Dance wiedziała, że małżonkowie od czasu do czasu się okłamują, choć rzadziej niż partnerzy pozostający w wolnym związku. Większość kłamstw to jednak błahostki; niewiele dotyczy tak zasadniczych spraw jak w wypadku Samanthy.

– To musi być cholernie trudne – zauważyła Rebecca. – Trzeba mieć dobrą pamięć.

– Nie mam wyboru – odrzekła Samantha. Dance dostrzegła kinezyczne sygnały postawy obronnej, zaplatanie rąk, krzyżowanie nóg, garbienie się, gesty niechęci. Samantha była wulkanem stresu.

– Przecież musi wiedzieć, że siedziałaś – powiedziała Rebecca.

– Tak.

– No to jak…

– Opowiedziałam mu, że pomogłam zdefraudować szefowi parę akcji, bo potrzebował pieniędzy na operację żony.

– I uwierzył?

Samantha posłała Rebecce lękliwe spojrzenie.

– To dobry człowiek. Ale gdyby poznał prawdę, od razu by odszedł. Gdyby się dowiedział, że byłam w sekcie…

– To nie była sekta – wtrąciła szybko Linda.

– Wszystko jedno, w każdym razie stał za tym Daniel Pell. Wystarczyłoby, żeby mnie zostawić. I nie mogłabym mieć mu tego za złe.

– A twoi rodzice? – spytała Rebecca. – Wiedzą?

– Matka nie żyje, a ojciec interesuje się moim życiem tak jak zawsze. Czyli w ogóle. Ale przecież pamiętacie. Przepraszam. Wolałabym o tym nie rozmawiać.

– Jasne, Sam odrzekła Rebecca.

Agentka wróciła do sprawy. Najpierw poinformowała kobiety o szczegółach morderstwa Susan Pemberton i kradzieży firmowych dokumentów.

– Jest pani pewna, że to on? – spytała Linda.

– Tak. Znaleziono jego odciski palców.

Kobieta zamknęła oczy i półgłosem zmówiła modlitwę. Twarz Rebecki stężała w grymasie gniewu.

Żadna z nich nigdy nie słyszała nazwiska Pemberton ani nazwy Brock Company. Nie przypominały sobie żadnego przyjęcia obsługiwanego przez tę firmę, na której mógł być obecny Pell.

– W tamtych czasach raczej się nie chodziło na eleganckie imprezy – powiedziała Rebecca.

Zapytana o wspólniczkę Pella Samantha, podobnie jak jej towarzyszki, nie miała pojęcia, kim może być ta kobieta. Nie przypominała też sobie żadnych wzmianek o Charlesie Pickeringu z Redding. Dance powiedziała im o e-mailu od Richarda Pella, pytając, czy kiedykolwiek się z nim kontaktowały.

– Z kim? – zdziwiła się Rebecca.

Dance wyjaśniła, o kogo jej chodzi.

– Starszy brat? – wtrąciła Linda. – Nie, Scotty był młodszy. Kiedy poznałam Daniela, już od roku nie żył.

– Miał brata? – zapytała Rebecca. – Mówił, że jest jedynakiem.

Dance opowiedziała o przestępstwach, jakie Pell popełnił ze szwagierką brata.

Linda pokręciła głową.

– Nie, nie, na pewno się pani myli. Jego brat miał na imię Scott i był niepełnosprawny umysłowo. Między innymi dlatego tak dobrze się rozumieliśmy. Mój kuzyn ma porażenie mózgowe.

– A mnie powiedział, że jest jedynakiem, tak jak ja – oznajmiła Rebecca. Parsknęła śmiechem. – Okłamywał nas, żeby zdobyć naszą życzliwość. A tobie co powiedział, Sam?

Ociągała się z odpowiedzią. Po chwili powiedziała:

– Richard był starszy. Nie byli zgodnymi braćmi. Richard znęcał się nad Danielem. Ich matka ciągle piła, w ogóle nie zajmowała się domem i ojciec kazał sprzątać synom. Ale Richard całą pracę zwalał na brata. A kiedy Daniel czegoś nie zrobił, spuszczał mu lanie.

– Powiedział ci prawdę? – spytała chłodno Linda.

– No, po prostu mi o tym wspominał.

– Myszka górą – zauważyła ze śmiechem Rebecca.

– Mnie mówił, że nie chce, żeby ktokolwiek inny z Rodziny wiedział o jego bracie – powiedziała Linda. – Że ufa tylko mnie.

– Ja miałam nikomu nie wspominać, że jest jedynakiem dodała Rebecca.

Linda miała zatroskaną minę.

– Wszyscy czasami opowiadamy jakieś bujdy. Zdarzenie z tą dziewczyną… to, o którym pisał do pani jego brat. Pewnie w ogóle do niego nie doszło albo wcale nie było takie poważne, a jego brat wykorzystał je jako pretekst, żeby się odciąć od Daniela.

Rebecca najwyraźniej nie była co do tego przekonana.

Dance przypuszczała, że Pell uznał Rebeccę i Lindę za większe zagrożenie od Samanthy. Linda pełniła w Rodzinie funkcję matki, miała więc pewien autorytet. Rebecca była harda i bezczelna. Ale Samantha… nad nią mógł mieć o wiele większą kontrolę i wiedział, że może wyjawić jej prawdę – lub przynajmniej część prawdy.

Dance cieszyła się, że jednak postanowiła im pomóc. Zauważyła, że Samantha patrzy na dzbanek z kawą.

– Ma pani ochotę?

– Jestem trochę zmęczona. Ostatnio kiepsko sypiam.

– Witaj w klubie – powiedziała Rebecca.

Samantha zaczęła wstawać, lecz Dance powstrzymała ją gestem.

– Mleko, cukier?

– Och, naprawdę proszę sobie nie robić kłopotu.

Agentka dostrzegła, jak Linda i Rebecca lekkim uśmiechem skwitowały objaw nieśmiałości Samanthy. Myszka…

– Dziękuję. Tylko mleko.

Dance podjęła:

– Linda wspominała, że Pell chciał się gdzieś przenieść, na jakiś „szczyt góry”. Wie pani, co mógł mieć na myśli?

– Daniel nieraz mi mówił, że chce się wyprowadzić na wieś. Prze nieść się z całą Rodziną. Bardzo mu zależało, żeby od wszystkich uciec. Nie lubił sąsiadów, nie lubił rządu. Potrzebował miejsca dla nowych ludzi. Chciał powiększyć Rodzinę.

– Naprawdę? – zdziwiła się Rebecca.

Linda się nie odezwała.

– Wspominał kiedykolwiek o Utah?

– Nie.

– Jakie miejsce mogło wchodzić w grę?

– Nie mówił. Ale wydawało mi się, że poważnie się nad tym zastanawiał.

Przypomniawszy sobie, że po morderstwie Pemberton Pell prawdopodobnie uciekł z miejsca zbrodni łodzią, Dance wpadła na pewną myśl.

– Czy kiedykolwiek wspominał o wyspie? – spytała.

Samantha roześmiała się.

– O wyspie? Wykluczone.

– Dlaczego?

– Bał się wody. Za nic w świecie nie wsiadłby do niczego pływającego.

Linda spojrzała na nią zaskoczona.

– Nie wiedziałam.

Rebecca też nigdy o tym nie słyszała. Uśmiechnęła się drwiąco.

– Jasne. Swoimi lękami dzielił się tylko z Myszką.

– Daniel mówił, że ocean to świat kogoś innego i ludzie nie mają tam czego szukać. Człowiek nie powinien być w miejscu, nad którym nie może panować. To samo dotyczyło latania. Nie ufał pilotom ani samo lotom.

– Sądziliśmy, że uciekł łodzią z miejsca zbrodni.

– Niemożliwe.

– Jest pani pewna?

– Na sto procent.

Dance przerwała na chwilę rozmowę, zadzwoniła do Reya Carranea i poleciła mu odwołać poszukiwania skradzionych łodzi. Gdy się rozłączyła, pomyślała, że hipoteza O’Neila jednak była błędna i rację miał Kellogg.

– Chciałabym, żebyśmy się teraz zastanowiły nad motywem, jaki go skłonił do pozostania na półwyspie. Co z pieniędzmi? – Powtórzyła uwagę Rebecki o „trafieniu czegoś grubszego” – prawdopodobnie o włamaniu albo dużym skoku. – Przypuszczałam, że został tu, bo gdzieś w okolicy ukrył pieniądze albo coś cennego. Może nie załatwił do końca jakiegoś interesu. Czegoś, co ma związek z morderstwem Croytonów.

– Pieniądze? – Samantha pokręciła głową. – Nie, raczej nie sądzę, że by o to chodziło.

– Wiem, że tak właśnie powiedział – stanowczo oświadczyła Rebecca.

– Och, nie mówię, że nie – dodała pospiesznie Myszka. – Po prostu mógł użyć tego wyrażenia w trochę innym znaczeniu. Nie lubił popełniać przestępstw, które rzucały się w oczy. Włamywaliśmy się do domów…

– Prawie wcale – wtrąciła Linda.

Rebecca westchnęła.

– No… jednak często, Linda. Zanim się zjawiłam, mieliście już swoje za uszami.

– Przesada.

Samantha nie opowiedziała się po stronie żadnej z nich i wydawała się zaniepokojona, że zażądają od niej, by rozstrzygnęła spór. Ciągnęła:

– Mówił, że gdybyśmy zrobili coś za bardzo nielegalnego, zaraz pisałaby o tym prasa i mielibyśmy na karku policję. Trzymaliśmy się z daleka od banków i punktów realizacji czeków. Za dużo ochrony, za duże ryzyko. – Wzruszyła ramionami. – W każdym razie we wszystkich tych kradzieżach nigdy nie chodziło o duże pieniądze.

– Nie? – zdziwiła się Dance.

– Nie. Tyle samo moglibyśmy zarobić w legalnej pracy. Ale Daniela nie to interesowało. Lubił zmuszać ludzi do robienia rzeczy, na które nie mieli ochoty. To go kręciło.

– Z tego, co mówisz, wynika, że nie robiliśmy niczego innego – obruszyła się Linda.

– Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało…

– Nie byliśmy bandytami.

Rebecca nie słuchała Lindy.

– Ja jestem pewna, że zależało mu na pieniądzach.

Samantha uśmiechnęła się niepewnie.

– Mnie wydawało się raczej, że bardziej chodziło mu o manipulowanie ludźmi. Nie potrzebował dużych pieniędzy. Nie chciał ich.

– Przecież musiałby zapłacić za swoją górę – zauważyła Rebecca.

– To prawda. Mogę się mylić.

Dance uznała, że to ważny klucz do zrozumienia Pella, spytała więc o ich kryminalną przeszłość w nadziei, że pomoże to wywołać konkretne wspomnienia.

Och, Daniel był niezły – odrzekła Samantha. – Chociaż wiedziałam, że robimy coś złego, nie mogłam go nie podziwiać. Znał najlepsze miejsca na kradzieże kieszonkowe i wiedział, do których domów można się włamać. Wiedział, jak działa ochrona w domach towarowych, które z markowych rzeczy mają elektroniczne zabezpieczenia, a które niejaki sprzedawca przyjmie zwrot bez paragonu.

– Wszyscy robią z niego strasznego przestępcę – powiedziała Linda. – Ale dla niego to była tylko gra. Wszyscy byliśmy przebrani. Pamięta cie? Peruki, ubrania, okulary. Niewinna zabawa, nic więcej.

Dance była skłonna zgodzić się z teorią Samanthy, że w wyznaczaniu członkom Rodziny przestępczych zadań bardziej chodziło o władzę niż pieniądze.

– A co z jego związkiem z Charlesem Mansonem?

Och, nie miał żadnych związków z Mansonem – odparła Samantha. Ależ pisała o tym cała prasa zdumiała się Dance.

– Wie pani, jaka jest prasa.

Samantha jak zwykle niechętnie wygłaszała odmienne zdanie, lecz nie miała wątpliwości.

– Uważał Mansona za przykład, jak nie należy postępować.

Jednak Linda przecząco pokręciła głową.

– Nie, nie, przecież miał o nim tyle książek i artykułów.

Dance przypomniała sobie, że Linda dostała wyższy wyrok, ponieważ po morderstwie Croytonów zniszczyła część obciążających materiałów na temat Mansona. Kobieta wyraźnie się zaniepokoiła, że jej heroiczny czyn mógł się okazać bezcelowy.

– Jedyne podobieństwo polegało na tym, że mieszkał z kilkoma kobietami i kazał nam popełniać przestępstwa. Daniel uważał, że Manson nie potrafił panować nad sobą. Twierdził, że jest Jezusem, wytatuował sobie swastykę na czole, myślał, że ma zdolności parapsychiczne, ciągle gadał o polityce i rasie.

To też był przykład ulegania emocjom. Tak jak tatuaże, kolczyki na ciele i dziwne fryzury. Przekazują ludziom informacje. A informacje to kontrola. Nie, Daniel sądził, że Manson wszystko robił źle. Miał innych bohaterów. Hitlera…

– Hitlera? – przerwała jej Dance.

– Tak. Zarzucał mu tylko błąd ze „sprawą żydowską”. To była jedyna słabość. Daniel mówił, że gdyby Hitler potrafił to w sobie zdusić i żyć z Żydami, może nawet wziąć ich do rządu, zostałby najpotężniejszym człowiekiem w historii. Ale nie potrafił nad sobą panować, więc zasłużył na to, żeby przegrać wojnę. Podziwiał też Rasputina.

– Tego rosyjskiego mnicha?

– Zgadza się. Rasputin wkradł się w łaski Mikołaja i Aleksandry. Danielowi podobało się, że wykorzystywał seks, żeby zdobywać kontrolę nad ludźmi. – Jej słowa wywołały śmiech Rebecki i rumieniec Lindy. – No i był jeszcze Svengali.

– Z powieści „Trilby”? – spytała Dance.

– Och, zna to pani? Uwielbiał tę książkę. Linda czytała ją kilkanaście razy.

– Kiepska była, szczerze mówiąc – powiedziała Rebecca. – Staro świecki język. Wie pani, ckliwy melodramat.

Zerkając do notesu, agentka zapytała nowo przybyłą o słowa, których Pell szukał w Internecie.

– „Nimue”? – powtórzyła Samantha. – Nie. Ale kiedyś miał dziewczynę o imieniu Alison.

– Kogo? spytała Linda.

– Poznał ją w San Francisco. Przed nami. Należała do jakiejś grupy, podobnej do Rodziny.

– O czym ty mówisz? – zdziwiła się Linda.

Samantha pokiwała głową, posyłając Lindzie niepewne spojrzenie.

– Ale to nie była jego grupa. Kiedy się włóczył, spotkał po drodze Alison i poznał ludzi z tej sekty, czy co to było. Daniel nie został jej członkiem – nigdy nie wykonywał niczyich rozkazów – ale zaciekawiła go, więc na jakiś czas z nimi został. Sporo się tam dowiedział o tym, jak mieć władzę nad ludźmi. Zaczęli go jednak traktować podejrzliwie, bo nie chciał do nich dołączyć. No więc razem z Alison opuścili grupę. Jeździli autostopem po stanie. Potem Daniel został za coś aresztowany czy zatrzymany przez policję, a Alison wróciła do San Francisco. Jeszcze kiedy był z nami, próbował ją znaleźć. Dlatego czasem przyjeżdżał na półwysep. Nie wiem, po co chciałby jej teraz szukać.

– Jak się nazywała?

– Nie wiem.

Dance zastanawiała się głośno, czy Pell szukał Alison – lub kogoś o imieniu Nimue – aby się zemścić.

– W końcu musiał mieć ważny powód, skoro ryzykował wchodzenie do Internetu w Capitoli.

– Och, Daniel nie wierzył w zemstę – odrzekła Samantha.

– Nie wiem, Sam – wtrąciła Rebecca. – Pamiętasz tego gówniarza z naszej ulicy? Tego z gangu motocyklowego? Daniel omal go nie zabił.

Dance przypomniała sobie, jak Walker opowiadał jej o sąsiedzie z Seaside, którego napadł Pell.

– Po pierwsze – oznajmiła Linda – Daniel wcale tego nie zrobił. To był ktoś inny.

– No nie, spuścił mu takie manto, że facet mało się nie przekręcił.

– Ale policja go puściła.

Koronny dowód niewinności według Lindy, pomyślała Dance.

– Tylko dlatego, że gość nie miał odwagi złożyć skargi. – Rebecca spojrzała na Samanthę. – To był on, nie?

Samantha wzruszyła ramionami, unikając jej wzroku.

– Chyba. Tak, to Daniel go pobił.

Linda wyglądała na nieprzekonaną.

– Ale nie chodziło o zemstę… Widzi pani, ten gangster uważał się za jakiegoś ojca chrzestnego dzielnicy. Próbował szantażować Daniela, groził mu, że pójdzie na policję zgłosić coś, co się nigdy nie zdarzyło. Daniel zaczął próbować swoich sztuczek, ale tamten roześmiał mu się w twarz i powiedział mu, że ma tydzień na zorganizowanie pieniędzy.

Zaraz potem pod dom gangstera podjechała karetka. Miał złamane ręce w nadgarstkach i nogi w kostkach. Ale to nie była zemsta. Daniel pobił go, bo facet był odporny na jego wpływ. Jeżeli ktoś jest odporny, to nie może być pod kontrolą Daniela i dlatego staje się zagrożeniem. A on zawsze powtarzał: „Zagrożenia trzeba eliminować”.

– Kontrola – powiedziała Dance. – To słowo chyba najlepiej podsumowuje Daniela Pella, prawda?

Był to chyba jedyny wniosek z przeszłości, z którym mogły się zgodzić wszystkie trzy kobiety z Rodziny.

Rozdział 34

Siedzący w radiowozie zastępca szeryfa czujnie lustrował okolicę: teren, drzewa, ogrody, drogę.

Ochrona – bez dwóch zdań najnudniejsze zajęcie każdego policjanta. Drugie miejsce na liście zajmowała obserwacja podejrzanego, ale w takiej sytuacji człowiek miał przynajmniej świadomość, że śledzi bandytę, czyli mogła się nadarzyć okazja, by wyciągnąć broń i odstrzelić parę łbów.

Miałby coś do roboty.

Ale pilnowanie świadków i dobrych – zwłaszcza gdy źli nie mają nawet pojęcia, gdzie są dobrzy – jest okrrooopnie nudne.

Można było liczyć tylko na to, że rozbolą plecy i nogi; no i trzeba zachować proporcje między ilością kawy a liczbą wyjść do toalety i…

Do diabła, mruknął do siebie funkcjonariusz. Po co w ogóle o tym pomyślał? Zdał sobie sprawę, że chce mu się sikać.

Zaryzykować i pójść w krzaki? Uznał, że to niedobry pomysł, zwłaszcza w takim ładnym miejscu. Będzie musiał skorzystać z toalety w domu. Postanowi! najpierw zrobić szybką rundę wokół posiadłości i sprawdzić, czy wszystko w porządku, a dopiero potem zapukać do drzwi.

Wysiadł z samochodu i ruszył główną ulicą, zaglądając między drzewa i krzewy. Wciąż nic podejrzanego. Tylko typowe dla okolicy widoki: przejeżdżająca wolno limuzyna z szoferem w czapce takiej jak w filmach; kobieta po drugiej stronie ulicy instruująca ogrodnika, jak ma zasadzić kwiaty pod skrzynką pocztową – biedak był wyraźnie zirytowany jej niezdecydowaniem.

Kobieta spojrzała w stronę zastępcy szeryfa i skinęła mu głową.

Odwzajemnił gest, na moment puszczając wodze fantazji i wyobrażając sobie, jak właścicielka domu naprzeciwko podchodzi do niego i mówi, że zawsze bardzo podobali się jej mężczyźni w mundurach. Zastępca szeryfa słyszał opowieści o gliniarzach zatrzymujących na drodze kobiety, które „płaciły mandat” za drzewami przy autostradzie albo na tylnym siedzeniu radiowozu (w niektórych wersjach miejscem akcji było siodełko harleya davidsona). Ale zawsze były to historie z trzeciej czy czwartej ręki. Nigdy nic takiego nie przydarzyło się żadnemu z jego znajomych. Podejrzewał też, że gdyby ktoś – choćby ta zdesperowana gospodyni domowa – zaproponowała mu igraszki, nie potrafiłby stanąć na wysokości zadania.

Ta myśl znów skierowała jego uwagę na okolice poniżej pasa, przypominając o pilnej potrzebie fizjologicznej.

Nagle zauważył, jak kobieta macha i zbliża się do niego. Przystanął.

– Wszystko u nas w porządku?

– Chyba tak, proszę pani. – Jak zawsze unikał jednoznacznej odpowiedzi.

– Przyjechał pan z powodu tego samochodu? – zapytała.

– Samochodu?

Pokazała na zarośla.

– Tam. Jakieś dziesięć minut temu zobaczyłam, jak parkuje, ale kierowca wjechał między drzewa. Pomyślałam, że to trochę dziwne miejsce. Wie pan, ostatnio mieliśmy tu parę włamań.

Zaniepokojony zastępca szeryfa podszedł bliżej we wskazanym przez nią kierunku. Spomiędzy krzaków błysnął chrom albo szkło. Jedynym powodem, by zatrzymać samochód tak daleko z drogi, musiała była chęć jego ukrycia.

To Pełł, pomyślał.

Sięgając po broń, cofnął się w stronę ulicy.

Szszsz…

Słysząc zagadkowy dźwięk, odwrócił się i w tym samym momencie łopata trzymana przez ogrodnika z głuchym łomotem trafiła go w ramię i szyję.

Zastępca szeryfa z jękiem osunął się na kolana, a przed oczami zawirowały mu czarne kropki eksplodujące na tle żółtawego światła.

– Nie, błagam – wykrztusił.

Odpowiedzią był kolejny cios łopatą, tym razem wymierzony dokładniej.

Daniel Pell, ubrany w powalane ziemią ogrodniczki, zaciągnął gliniarza w krzaki, gdzie nikt nie mógł go zobaczyć. Mężczyzna żył, był tylko oszołomiony i ranny.

Pell błyskawicznie zdjął zastępcy szeryfa mundur i włożył go, podwijając odrobinę za długie nogawki spodni. Następnie zakleił usta policjanta taśmą izolacyjną i skuł go jego kajdankami. Do kieszeni wsunął pistolet gliny i zapasowe magazynki, wkładając do kabury swojego glocka; znał tę broń i na tyle często strzelał z niej na sucho, by mieć wyczucie spustu.

Zerkając za siebie, zobaczył Jennie, która wybierała kwiaty z kawałka ziemi pod skrzynką pocztową i wrzucała je do torby na zakupy. Dobrze poradziła sobie z rolą sąsiadki. Doskonale odwróciła uwagę gliniarza i prawie nie drgnęła, gdy Pell zdzielił drania łopatą.

Lekcja „morderstwa” Susan Pemberton odniosła skutek; Jennie zrobiła kolejny krok w stronę mrocznego wnętrza swojej duszy. Wciąż jednak musiał być ostrożny. Gdyby zabił zastępcę szeryfa, posunąłby się za daleko. Mimo to wszystko szło wspaniale; Pell był zachwycony. Nic nie sprawiało mu większej radości niż tworzenie z kogoś istoty własnego projektu.

– Idź po samochód, najdroższa. – Podał jej ogrodniczki.

Rozpromieniła się w uśmiechu.

– Zaraz podjadę.

Pobiegła w głąb ulicy, niosąc ubranie, torbę na zakupy i łopatę. Obejrzawszy się, powiedziała bezgłośnie „Kocham cię”.

Pell z przyjemnością patrzył, z jaką pewnością siebie Jennie się porusza.

A potem wolno ruszył podjazdem prowadzącym do domu człowieka, który popełnił wobec niego niewybaczalny grzech, omal nie doprowadzając do jego śmierci – byłego prokuratora Jamesa Reynoldsa.

Daniel Pell zajrzał do środka przez szparę między firankami w oknie od frontu. Zobaczył Reynoldsa rozmawiającego przez bezprzewodowy telefon i spacerującego po pokoju z butelką wina w dłoni. Do kuchni weszła jakaś kobieta – zapewne żona. Śmiała się.

Pell sądził, że w dzisiejszych czasach można łatwo odszukać prawie każdego – człowiek miał do dyspozycji komputery, Internet, Google. Znalazł pewne informacje na temat Kathryn Dance, które mogły mu się przydać. Ale James Reynolds pozostawał niewidzialny. Jego nazwiska nie było w bazach danych abonentów, w ewidencji podatników, w poczciwych stanowych i okręgowych książkach telefonicznych ani w spisach członków stowarzyszeń prawników.

Przypuszczał, że w końcu znajdzie prokuratora w jakimś urzędowym rejestrze, ale nie mógł przecież szperać w budynku okręgowym, z którego właśnie uciekł. Poza tym miał mało czasu. Musiał załatwić swoją sprawę w Monterey i wyjechać.

Potem jednak przyszło olśnienie i zaczął przeszukiwać internetowe archiwa miejscowych gazet. W „Peninsula Times” natrafił na notkę o ślubie córki prokuratora. Zadzwonił do hotelu Del Monte Spa and Resort, gdzie odbyło się wesele, i dowiedział się, że uroczystość zorganizowała Brock Company. Wystarczyło poczęstować Susan Pemberton kawą – i odrobiną gazu pieprzowego – by zdobyć dokumenty z nazwiskiem i adresem człowieka finansującego tę fetę, Jamesa Reynoldsa.

A teraz stał przed jego drzwiami.

W środku znów ktoś się poruszył.

W domu był też dwudziestokilkuletni mężczyzna. Może syn – brat panny młodej – albo jego brat. Pell oczywiście będzie musiał zabić każdego, kogo znajdzie za progiem. Nie przejmował się, że skrzywdzi rodzinę, lecz nie mógł zostawić nikogo przy życiu. Ich śmierć miała dla niego wyłącznie praktyczne znaczenie – dawała Pellowi i Jennie więcej czasu na ucieczkę. Grożąc im bronią, zamierzał zapędzić wszystkim do małego pomieszczenia – łazienki czy ciasnego pokoiku – a potem użyć noża, aby nikt nie słyszał strzałów. Miał nadzieję, że jeśli dopisze mu szczęście, ciała zostaną znalezione dopiero po wykonaniu drugiego zadania, jakie czekało go na półwyspie, i już po jego ucieczce.

Pell zobaczył, jak prokurator odkłada słuchawkę i zaczyna się odwracać. Odskoczył od okna, sprawdził pistolet i nacisnął guzik dzwonka. Usłyszał szelest za drzwiami. Zdawało mu się, że judasza przesłonił czyjś cień. Pell stał w takim miejscu, by mieszkańcy domu mogli zobaczyć jego mundur, miał jednak spuszczoną głowę.

– Tak? Kto tam?

– Posterunkowy Ramos, panie Reynolds.

– Kto?

– Zastępca szeryfa, zmiennik. Chciałbym z panem porozmawiać.

– Chwileczkę. Muszę coś zdjąć z ognia.

Pell zacisnął dłoń na pistolecie, spodziewając się, że niebawem opuści go ogromne zniecierpliwienie. Nagle poczuł podniecenie. Nie mógł się doczekać powrotu z Jennie do Sea View. Może nawet nie zdążą dojechać do motelu. Weźmie ją na tylnym siedzeniu. Pell cofnął się w cień wysokiego i gęstego drzewa rosnącego niedaleko drzwi, z lubością dotykając ciężkiego pistoletu. Upłynęła minuta. Potem następna. Zapukał.

– Panie Reynolds?

– Nie ruszaj się, Pell! – krzyknął czyjś głos. Dobiegał z zewnątrz, zza je go pleców. – Rzuć broń! – Głos należał do Reynoldsa. – Jestem uzbrojony.

Nie! Co się stało? Pell wzdrygnął się ze złością. Z powodu zaskoczenia i szoku omal nie zwymiotował.

– Posłuchaj, Pell. Jeżeli ruszysz się o milimetr, zastrzelę cię. Weź pistolet do lewej ręki, za lufę, i połóż na ziemi. Już!

– Co takiego? Co pan wygaduje?

Nie, nie! Przecież wszystko tak perfekcyjnie zaplanował! Z wściekłości zaparło mu dech. Szybko obejrzał się za siebie. Ujrzał Reynoldsa trzymającego oburącz wielki rewolwer. Mężczyzna najwyraźniej wiedział, jak się obchodzić z bronią, i nie zdradzał żadnych oznak zdenerwowania.

– Zaraz, panie prokuratorze. Nazywam się Hector Ramos. Jestem zmiennikiem…

Usłyszał trzask odwodzonego kurka.

– W porządku! Nie wiem, o co chodzi, ale niech panu będzie. Jezu.

Pell wziął pistolet za lufę i kucnął, opuszczając broń na tarasie.

W tej chwili z piskiem opon na podjazd wpadła czarna toyota i zahamowała przy wtórze klaksonu.

Pell rozciągnął się na brzuchu, chwycił broń i zaczął strzelać w kierunku Reynoldsa. Prokurator przypadł do ziemi, oddając kilka strzałów, ale w panice chybił. Pell usłyszał dobiegające z oddali wycie syren. Przez sekundę się wahał, rozdarty między chęcią ratowania własnej skóry a palącym pragnieniem zamordowania Reynoldsa. Zwyciężył jednak instynkt samozachowawczy. Pell sprintem pobiegł podjazdem w stronę Jennie, która otworzyła drzwi od strony pasażera.

Wskoczył do środka i gdy ruszali, z ponurą satysfakcją opróżnił magazynek, celując w stronę domu i mając nadzieję, że przynajmniej jedna z kul okazała się śmiertelna.

Rozdział 35

Dance, Kellogg i James Reynolds stali na pokrytym rosą trawniku przed domem, wśród zadbanej zieleni, oświetlanej pulsującymi kolorowymi światłami.

Prokurator przede wszystkim obawiał się, czy nikt nie został trafiony pociskami pochodzącymi z jego i Pella broni. Wpadł w panikę i zaczął strzelać w odruchu obronnym – wciąż był roztrzęsiony – a zanim jeszcze czarny samochód odjechał, zaniepokoił się, czy nie został ranny żaden z sąsiadów. Wybiegł na ulicę, żeby spojrzeć na tablice rejestracyjne, lecz wóz już zniknął, więc szybko ruszył do pobliskich domów. Okazało się na szczęście, że żadna przypadkowa kula w nikogo nie trafiła. Zastępca szeryfa znaleziony w krzakach byt mocno potłuczony, miał wstrząs mózgu i bardzo obolałe mięśnie, ale ratownicy poinformowali, że poza tym nie odniósł poważniejszych obrażeń.

Kiedy rozległ się dzwonek i u drzwi zameldował się „posterunkowy Ramos”, Reynolds właśnie rozmawiał przez telefon z Kathryn Dance, która miała dla niego pilną wiadomość – Pell wiedział już, gdzie mieszka, i prawdopodobnie przebrany za Latynosa będzie próbował go zabić. Prokurator wyciągnął broń i wysłał żonę z synem do sutereny, aby stamtąd zadzwonili pod 911. Sam wyśliznął się z domu przez boczne wyjście i zaszedł intruza od tyłu.

Od oddania śmiertelnego strzału dzieliły go zaledwie sekundy; Pella ocaliła interwencja jego dziewczyny.

Prokurator odszedł zobaczyć, jak się czuje żona, lecz po chwili wrócił.

– Pell tyle ryzykował tylko dla zemsty? Musiałem się co do niego mylić.

– Nie, James, to nie była zemsta. – Nie wymieniając nazwiska – zaczęli się już zjawiać pierwsi dziennikarze – Dance podzieliła się z nim spostrzeżeniami Samanthy McCoy na temat psychiki Pella i opowiedziała o incydencie w Seaside, gdzie został wyśmiany przez członka gangu motocyklowego. – Ty zrobiłeś to samo w sądzie. Kiedy próbował zdobyć nad tobą kontrolę, pamiętasz? To był znak, że jesteś na niego odporny. A co gorsza sam przejąłeś nad nim kontrolę – zrobiłeś z niego Mansona, kogoś innego, stał się twoją marionetką. Pell nie mógł na to pozwolić. Byłeś dla niego zbyt niebezpieczny.

– To nie zemsta?

– Nie, chodziło o jego plany na przyszłość – odrzekła Dance. – Wie dział, że nie dasz się zastraszyć i że masz pewne informacje i spostrzeżenia na jego temat – może nawet w notatkach ze sprawy. Wiedział też, że nie spoczniesz, dopóki nie zostanie złapany. Nawet gdybyś był na emeryturze.

Przypomniała sobie zdecydowanie malujące się na twarzy prokuratora, gdy odwiedziła go w domu. Zrobię wszystko…

– Nie bałbyś się pomóc nam go wytropić. Dlatego stałeś się zagrożeniem. A jak mawia Pell, zagrożenia należy eliminować.

– Co to znaczy, „plany na przyszłość”? Co on zamierza zrobić?

– Oto jest pytanie. Nie wiemy.

– Ale jak, u diabła, udało ci się zadzwonić do mnie dwie minuty wcześniej?

Dance wzruszyła ramionami.

– Dzięki Susan Pemberton.

– Tej kobiecie zamordowanej wczoraj?

– Pracowała u Eve Brock.

W jego oczach błysnęło zrozumienie.

– W firmie, która organizowała wesele Julii. Przez nią mnie znalazł? Genialne.

– Z początku sądziłam, że Pell wykorzystał Susan, żeby dostać się do biura i zniszczyć dowody. Albo znaleźć informacje o jakiejś planowanej imprezie. Ciągle się zastanawiałam, dlaczego ją zabił. Pamiętałam jej biuro, wszystkie zdjęcia na ścianach. Na niektórych byli miejscowi politycy, na innych wesela. I nagle przypomniałam sobie fotografie z wesela twojej córki, które widziałam w salonie. Szybko skojarzyłam sobie jedno z drugim. Zadzwoniłam do Eve Brock i dowiedziałam się, że rzeczywiście byłeś jej klientem.

– Skąd wiedziałaś o przebraniu za Latynosa?

Wyjaśniła mu, że krótko przed morderstwem widziano Susan w towarzystwie szczupłego Latynosa. Linda powiedziała im o charakteryzacjach Pella.

– Przemiana w Latynosa wydawała się trochę wydumana. Ale jak widać nie była. – Wskazała na podziurawioną kulami frontową ścianę domu prokuratora.

TJ i Carraneo zakończyli zbieranie informacji wśród sąsiadów i wrócili, by zameldować, że nikt nie widział nowego pojazdu mordercy.

Dołączył do nich także Michael O’Neil. Towarzyszył funkcjonariuszom z wydziału kryminalistycznego podczas zabezpieczania śladów na ulicy i w ogródku przed domem.

O’Neil uprzejmie skinął głową Kelloggowi, jak gdyby ich niedawny spór utonął już w niepamięci. Oznajmił im, że nie odkryto prawie nic. Znaleziono łuski z dziewięciomilimetrowego pistoletu, bezużyteczne ślady opon (bieżnik był tak zdarty, że technicy nie potrafili zidentyfikować marki) oraz „jakiś milion mikrośladów, które donikąd nas nie doprowadzą”. Ostatnią informację wygłosił cierpkim tonem, który zazwyczaj świadczył o irytacji detektywa.

Półprzytomny zastępca szeryfa pełniący straż przed domem nie potrafił sklecić sensownego zdania i podał mało konkretny rysopis napastnika i dziewczyny, nie dodając niczego więcej do tego, co już wiedzieli.

Reynolds zadzwonił do córki, ponieważ Pell znał już nazwisko jej i jej męża, i kazał im opuścić miasto, dopóki morderca nie zostanie schwytany. Żona i syn Reynoldsa mieli do nich dołączyć, lecz prokurator nie chciał wyjeżdżać. Zamierzał tu zostać – w hotelu i pod ochroną policji – by przejrzeć akta sprawy morderstwa Croytonów, które niebawem miał otrzymać z archiwum sądu okręgowego. Był zdecydowany na wszystko, by pomóc w złapaniu Pella.

Większość funkcjonariuszy odjechała – dwaj mieli pilnować Reynoldsa i jego rodziny, a dwaj inni powstrzymać dziennikarzy – i wkrótce na wonnej trawie pozostali w trójkę Kellogg, O’Neil i Dance.

– Wracam do Point Lobos – oświadczyła Dance. – Podrzucić cię do centrali do samochodu? – spytała Kellogga.

– Pojadę z tobą do hotelu – odparł agent. – Jeżeli można.

– Jasne. A ty, Michael? Chcesz jechać z nami? – Widziała, że O’Neil wciąż bardzo przeżywa śmierć Millara.

Detektyw spojrzał na stojących obok siebie Kellogga i Dance. Wyglądali jak małżeństwo odprowadzające gości po przyjęciu.

– Chyba nie. Złożę oświadczenie prasie, a potem wstąpię do rodziny Juana. – Odetchnął głęboko chłodnym wieczornym powietrzem. – To był długi dzień.

Był zupełnie wyczerpany.

A w pokaźnym brzuchu miał prawie całą zawartość butelki łagodnego merlota z Vallejo Springs. Nie było mowy, aby Morton Walker jeszcze dziś wybrał się w drogę powrotną do domu, przedzierając się przez gąszcz zatłoczonych dróg okręgu Contra Costa, a potem przez nie mniej okropne korki wokół San Jose. Zatrzymał się w motelu niedaleko winnic, po których snuł się z nieszczęśliwą miną cały dzień. Umył twarz i ręce, zamówił do pokoju kanapkę klubową i odkorkował wino.

Czekając na jedzenie, zadzwonił do domu, porozmawiał z żoną i dziećmi, po czym połączył się z Kathryn Dance.

Usłyszał od niej, że Pell próbował zabić prokuratora, który oskarżał go w procesie o morderstwo Croytonów.

– Reynoldsa? Nie!

– Nikomu nic się nie stało – uspokoiła go Dance. – Ale uciekł.

– Sądzisz, że to był jego cel? Po to został na półwyspie?

Agentka miała wątpliwości. Przypuszczała, że morderstwo Reynoldsa mogło stanowić preludium do właściwego planu, ponieważ Pell bal się prokuratora. Prawdziwy plan wciąż jednak pozostawał dla nich zagadką. W głosie Dance dało się słyszeć zmęczenie i zniechęcenie.

W jego głosie najwyraźniej też.

– Morton, dobrze się czujesz? – spytała Dance.

– Zastanawiam się tylko, jak bardzo będzie mnie jutro rano bolała głowa.

Do drzwi zapukał kelner. Walker pożegnał się i odłożył słuchawkę.

Bez apetytu zjadł kanapkę, a później zaczął przerzucać kanały, nie zwracając uwagi na obrazy migające na ekranie.

Zrzucił buty i rozciągnął się na łóżku. Pociągając wino z plastikowego kubka, przypomniał sobie kolorową fotografię Daniela Pella w numerze „Time^” sprzed lat. Morderca miał lekko odwróconą głowę, lecz nieziemsko błękitne oczy wpatrywały się prosto w obiektyw. Wydawało się, że potrafią wyśledzić cię wszędzie i nie sposób było się pozbyć wrażenia, że nawet po zamknięciu czasopisma jego oczy wciąż wwiercały się człowiekowi w duszę.

Walker był zły, że nie udało mu się uzyskać zgody od ciotki i cała wyprawa okazała się stratą czasu.

Zaraz jednak powiedział sobie, że przynajmniej pozostał w zgodzie z dziennikarską etyką, chroniąc swoje źródła i chroniąc dziewczynę. Użył całej siły perswazji, by przekonać ciotkę, lecz nie przekroczył żadnej moralnej granicy i nie podał Kathryn Dance nowego nazwiska i adresu dziewczyny.

Tak, pomyślał Walker, postąpiłem właściwie w trudnej sytuacji.

Przez ogarniającą go senność uświadomił sobie, że wraca mu dobre samopoczucie. Jutro wróci do domu, do żony i dzieci. Postara się jak najlepiej napisać książkę. Dostał już wiadomość od Rebecki Sheffield, która była gotowa pomóc – miała sporo notatek z życia Rodziny – i po jego powrocie chciała z nim popracować. Nie miał wątpliwości, że uda się jej przekonać do udzielenia mu wywiadu także Lindę Whitfield. A ofiar Daniela Pella, o których chciał pisać, z pewnością nie zabraknie.

W końcu, pokrzepiony na duchu i oszołomiony winem, Morton Walker powoli zapadł w sen.

Rozdział 36

Siedziały przed telewizorem wychylone do przodu, pilnie oglądając wiadomości, jak trzy siostry, które spotkały się po latach.

W pewnym sensie były rodziną, pomyślała Samantha McCoy.

– Nie do wiary, co? – powiedziała Rebecca cichym głosem, drżącym z gniewu.

Linda, która razem z Samantha sprzątała po kolacji, ze zgrozą potrząsnęła głową.

Celem ataku Daniela Pella był prokurator James Reynolds.

Sam była bardzo poruszona informacją o zdarzeniu. Dobrze pamiętała Reynoldsa. Surowego, lecz rozsądnego człowieka, z którym udało się wynegocjować uczciwą zdaniem jej adwokata ugodę. Sam uważała nawet, że prokurator potraktował je zbyt pobłażliwie. Nie znaleziono dowodu wskazującego na ich udział w morderstwie Croytonów – Sam, podobnie jak jej towarzyszki, przeraziła wiadomość o ich śmierci. Mimo to lista drobniejszych przestępstw popełnionych przez Rodzinę była długa i gdyby James Reynolds chciał, mógłby zdecydować się na proces. a sąd wymierzyłby prawdopodobnie znacznie wyższe wyroki.

Okazał jednak zrozumienie dla ich sytuacji; zdawał sobie sprawę, że zostały opętane przez Daniela Pella. Nazwał to syndromem sztokholmskim. Sam sprawdziła później, że jest to określenie związku emocjonalnego ofiar porwania lub zakładników z przetrzymującymi je osobami. Sam przyjęła pobłażliwość Reynoldsa z wdzięcznością, lecz nie zamierzała zrzucać z siebie winy, usprawiedliwiając swoje postępowanie manipulacją psychologiczną. Co dzień czuła się podle z powodu kradzieży i świadomości, że pozwala Pellowi kierować swoim życiem. Nie została porwana; mieszkała z Rodziną z własnej woli.

Na ekranie telewizora pojawił się portret Pella w okularach, z ciemniejszą skórą i ciemnymi włosami, które nadawały mu latynoski wygląd. Nowa charakteryzacja.

– Cholernie cudaczny – zauważyła Rebecca.

Wzdrygnęły się na dźwięk pukania. Zza drzwi odezwał się głos Kathryn Dance. Linda wstała, by wpuścić ją do domku.

Samantha lubiła agentkę – sympatycznie uśmiechniętą, z nieodłącznym jak broń iPodem, w butach, których paski zdobiły wytłoczone w skórze ekstrawaganckie stokrotki. Chciałaby mieć parę takich butów. Samantha rzadko kupowała sobie coś fantazyjnego czy zabawnego. Czasami oglądała witryny sklepów, myśląc, wystrzałowa rzecz, chciałabym ją mieć. Zaraz jednak odzywał się w niej głuchy głos sumienia i reflektowała się – nie, nie zasługuję na nią.

Winston Kellogg także się uśmiechał, ale inaczej niż Dance. Pokazywał ludziom uśmiech podobnie jak odznakę, co miało oznaczać: nie jestem taki, jak sądzicie. Owszem, jestem agentem federalnym, ale też człowiekiem. Kellogg był atrakcyjnym mężczyzną, choć z pewnością trudno byłoby go uznać za klasycznie przystojnego. Miał lekko zarysowany podwójny podbródek i nieco zaokrąglony brzuch. Ale niedostatki fizyczne rekompensował seksowny głos i sposób bycia.

Zerkając na włączony telewizor, Dance spytała:

– Już wiecie?

– Cieszę się, że nic mu się nie stało – powiedziała Linda. – Rodzina też była w domu?

– Wszyscy są cali i zdrowi.

– W wiadomościach wspominali, że został ranny zastępca szeryfa – odezwała się Rebecca.

– Wyjdzie z tego – odparł Kellogg. Wyjaśnił, jak Pell ze wspólniczką zaplanowali morderstwo prokuratora, zabijając wczoraj Susan Pemberton, by dowiedzieć się, gdzie mieszka Reynolds.

Samantha przypomniała sobie, jakie wrażenie wywarł na niej przed laty zacięty, nieokiełznany umysł Daniela Pella.

– W każdym razie chciałam wam podziękować – powiedziała Dance. – Informacje od was ocaliły mu życie.

– Od nas? – zdziwiła się Linda.

– Tak. – Wyjaśniła, jak przekazane przez nie spostrzeżenia – zwłaszcza o reakcji Pella na szyderstwa i o jego upodobaniu do charakteryzacji – pozwoliły jej odgadnąć zamiary mordercy.

Rebecca pokręciła głową, zaciskając swoje wyraziste usta.

– Ale nie da się ukryć, że jednak wam uciekł.

Sam poczuła się zażenowana uszczypliwą uwagą Rebecki. Zawsze ją dziwiło, z jaką łatwością ludzie krytykują i obrażają innych, nawet jeśli nie mają w tym żadnego celu.

– Uciekł – przytaknęła Dance, patrząc wyższej kobiecie prosto w oczy. – Nie zdążyliśmy.

– Facet w wiadomościach mówił, że Reynolds sam próbował go złapać – ciągnęła Rebecca.

– Zgadza się – potwierdził Kellogg.

– Może więc przez niego Pell uciekł.

Dance bez trudu wytrzymała jej spojrzenie. Sam zazdrościła jej tej umiejętności. Jej mąż często powtarzał: „Hej, o co chodzi? Popatrz na mnie”. Chyba jedyną osobą na świecie, której umiała spojrzeć w oczy, był jej półtoraroczny syn.

– Możliwe – powiedziała do Rebecki Dance. – Ale Pell stał na progu jego domu z bronią. Reynolds naprawdę nie miał wyboru.

Rebecca wzruszyła ramionami.

– Mimo wszystko. On jeden, a was tylu.

– Daj spokój – rzuciła ostrym tonem Linda. – Robią co mogą. Znasz Daniela. Wszystko dokładnie planuje, nikt nie umie przewidzieć, co zrobi.

– Nie, Rebecca ma rację – rzekł agent FBI. – Musimy lepiej pracować. Jesteśmy w defensywie, ale dopadniemy go. Obiecuję.

Samantha zauważyła, jak Kellogg spogląda na Dance i pomyślała: cholera, on się w niej durzy. Wyrażenie pochodziło z jednej z setek staroświeckich książek, które latem czytała jako dziewczynka. A policjantka? Hm, możliwe. Sam nie była pewna. Ale po co rozmyślać o romansie dwojga ludzi, których znała jeden dzień. Należeli do świata, o którym chciała jak najszybciej zapomnieć.

Rebecca złagodniała.

– Jeżeli tym razem tak niewiele brakowało, może następnym uda się nam doprowadzić do niego pięć minut wcześniej.

Dance skinęła głową.

– Dziękuję. Dziękuję za wszystko. Naprawdę jesteśmy wam wdzięcz ni za pomoc. Jeszcze parę rzeczy. Dla pewności postawiłam przed domkiem jeszcze jednego funkcjonariusza. Nie ma powodu przypuszczać, żeby Pell wiedział, że tu jesteście, ale pomyślałam sobie, że ostrożności nigdy za wiele.

– Zgoda – odparła Rebecca.

Agentka spojrzała na zegar. Pokazywał piętnaście po dziesiątej.

– Na dziś chyba już wystarczy. Gdyby przyszło wam do głowy coś jeszcze na temat Pella albo sprawy i chciałybyście o tym porozmawiać, mogę się tu zjawić w ciągu dwudziestu minut. Jeżeli nie, zobaczymy się jutro rano. Pewnie jesteście bardzo zmęczone.

Tak zwykle bywa na zjazdach rodzinnych – powiedziała Samantha.

Jennie zaparkowała toyotę na tyłach motelu Sea View i wyłączyła silnik. Daniel Pell nie wysiadał. Czuł się odrętwiały i wszystko wydawało mu się surrealistyczne: widmowe aureole świateł we mgle, odległy szum fal dobiegający z plaży Asilomar.

Inny świat, jak z dziwnego filmu oglądanego przez więźniów w Capitoli, którzy jeszcze przez wiele miesięcy z przejęciem o nim rozmawiali.

Wszystko przez ten zagadkowy incydent w domu prokuratora.

– Dobrze się czujesz, ukochany?

Milczał.

– Nie lubię, jak jesteś taki niezadowolony. – Położyła mu dłoń na udzie. – Przykro mi, że nie wyszło tak, jak chciałeś.

Myślał o zdarzeniu sprzed ośmiu lat, gdy na procesie w sprawie Croytonów zwrócił oczy, błękitne jak lód, na prokuratora Jamesa Reynoldsa, aby wzbudzić w nim lęk, aby go zdekoncentrować. Lecz Reynolds spojrzał na niego i zaczął chichotać. Potem odwrócił się do przysięgłych, mrugając do nich porozumiewawczo.

Oni też wybuchnęli śmiechem.

Cały wysiłek na nic. Czar prysł. Pell był przekonany, że uda mu się siłą woli doprowadzić do uniewinnienia, wmówić przysięgłym, że mordercą był Jimmy Newberg, a Pell tylko ofiarą działającą w obronie własnej.

Reynolds śmiał się, jak gdyby Pell był dzieckiem strojącym miny ku uciesze dorosłych.

Nazwał go Synem Mansona…

Przejął kontrole. Nade mną!

To właśnie był niewybaczalny grzech. Nie chodziło o oskarżenie – wiele osób już wcześniej oskarżało Pella. Reynolds zgrzeszył, bo przejął nad nim kontrolę. Zrobił z niego marionetkę i pociągał za sznurki, wzbudzając śmiech widzów.

Niedługo potem przewodniczący ławy przysięgłych odczytał wyrok. W jednej chwili zniknęła jego cudowna góra, jego wolność, jego niezależność, jego Rodzina. Bez śladu. Całe życie przekreślił szyderczy śmiech.

A teraz Reynolds – równie groźny dla Pella jak Kathryn Dance – zapadnie się pod ziemię i o wiele trudniej będzie go znaleźć.

Zadygotał z wściekłości.

– Nic ci nie jest, kochanie? Wyglądasz na zdenerwowanego. Możesz mi powiedzieć?

Nadal czując, jak gdyby był w innym wymiarze, Pell opowiedział Jennie o zachowaniu Reynoldsa w sądzie i zagrożeniu, jakie w nim widział nikt nie znał tej historii.

Zabawne, ale wcale nie uznała jej za dziwną.

– To okropne. Moja matka była taka sama, też śmiała się ze mnie przy innych. I biła. Chyba jednak gorszy był śmiech. Dużo gorszy.

Naprawdę wzruszyło go jej współczucie.

– Wiesz co, najdroższa?… trzymałaś się dzisiaj mocno.

Uśmiechnęła się, unosząc zaciśnięte dłonie – jak gdyby pokazując wytatuowane na palcach marynarskie zaklęcie.

– Jestem z ciebie dumny. Chodź, wejdźmy do środka.

Ale Jennie nie ruszała się z miejsca. Uśmiech zniknął z jej twarzy.

– Zastanawiałam się nad czymś.

– Nad czym?

– Jak on się domyślił?

– Kto?

– Ten człowiek. Reynolds. – Spojrzała na niego z poważną miną.

– Chyba mnie zobaczył. I poznał.

– Nie wydaje mi się. Syreny było słychać, jeszcze zanim zapukałeś.

– Naprawdę?

– Chyba tak.

Kathryn… Zielone oczy, jasne jak moje, krótkie różowe paznokcie, warkocz spięty czerwoną gumką, pierścionek z perłą na palcu i błyszcząca muszla na szyi. Przekłute uszy, ale bez kolczyków. Widział ją w wyobraźni w najdrobniejszych szczegółach. Czuł nawet obecność policjantki obok siebie. Balon w środku zaczął pęcznieć.

– Ta policjantka. Z nią możemy mieć kłopot.

– Opowiedz mi o niej.

Pell pocałował ją, wędrując dłonią po jej wystającym kręgosłupie, przez pasek stanika, wsuwając palce za spodnie, gdzie poczuł dotyk delikatnej koronki.

– Nie tutaj. Wejdźmy do środka. Opowiem ci o niej w pokoju.

Rozdział 37

Mam już tego dosyć – oznajmiła Linda Whitfield, wskazując telewizor, w którym wciąż powtarzano wiadomości o Pellu.

Samantha przyznała jej rację.

Linda poszła do kuchenki, zaparzyła herbatę i bezkofeinową kawę, po czym przyniosła do salonu kubki, mleko, cukier i ciastka. Rebecca wzięła kawę, ale odstawiła ją na bok, dalej sącząc wino.

– Ładnie mówiłaś przy kolacji – powiedziała Sam.

Linda głośno zmówiła modlitwę, najwyraźniej improwizowaną. Samantha nie była religijną osobą, lecz wzruszyły ją słowa Lindy, która modliła się o spokój dusz ludzi zamordowanych przez Daniela Pella i ich rodzin, wyrażała wdzięczność za możliwość spotkania z siostrami i prosiła o szczęśliwe rozwiązanie tej przykrej sytuacji. Nawet Rebecca – stalowa magnolia – wyglądała na wzruszoną.

Gdy Sam była mała, żałowała często, że rodzice nie zabierają jej do kościoła. Nie interesowało jej żadne konkretne miejsce, ale wiele jej koleżanek chodziło z rodzinami do kościoła, więc widocznie była to rzecz, którą córka może robić wspólnie z rodzicami. Zresztą ona ucieszyłaby się, nawet gdyby zabrali ją tylko do supermarketu albo na lotnisko, gdzie mogliby przyglądać się startującym i lądującym samolotom, jedząc hot dogi kupione w samochodzie zaparkowanym przy ogrodzeniu jak Ellie i Tim Schwimmerowie z sąsiedniego domu ze swoimi staruszkami.

Samantho, bardzo chciałabym jechać z tobą, ale dobrze wiesz, jakie to ważne zebranie. Nie chodzi tylko o Walnut Creek. Ta sprawa może mieć wpływ na cały okręg Contra Costa. Ty też mogłabyś z czegoś zrezygnować. Świat nie kręci się wokół ciebie.

Ale dość już tego, nakazała sobie Samantha.

Podczas kolacji rozmawiały na mało istotne tematy: o polityce, pogodzie, swojej ocenie Kathryn Dance. Teraz Rebecca, która wypiła sporo wina, próbowała skłonić Lindę do zwierzeń i dowiedzieć się, co takiego przytrafiło się jej w więzieniu, że stała się tak religijna, ale ona, podobnie jak Samantha, wyczuła w jej głosie prowokacyjny ton i zbywała pytania ogólnikami. Z trzech kobiet Rebecca zawsze była najbardziej niezależna i wciąż tak samo brutalnie szczera jak kiedyś.

Linda opowiedziała jednak o swoim codziennym życiu. Prowadziła w dzielnicy ośrodek kościelny – Samantha wywnioskowała, że była to darmowa jadłodajnia – i pomagała bratu i bratowej wychowywać ich przybrane dzieci. Z rozmowy i widoku jej sfatygowanego ubrania jednoznacznie wynikało, że Linda z trudem wiąże koniec z końcem. Mimo to twierdziła, że pod względem duchowym ma „bogate życie”, powtarzając to kilka razy.

– W ogóle nie rozmawiasz z rodzicami? – spytała Sam.

– Nie – odrzekła cicho Linda. – Mój brat raz na jakiś czas się z nimi kontaktuje, aleja nie. – Samantha nie była pewna, czy w jej głosie dominuje nuta złości czy smutku. (Przypomniała sobie, że ojciec Lindy startował w jakichś wyborach zaraz po jej aresztowaniu i przegrał – kiedy w reklamach jego konkurenta pojawiła się sugestia, że jeśli Lyman Whitfield nie potrafi dopilnować przestrzegania prawa i porządku we własnej rodzinie, to nie może dobrze służyć społeczeństwu).

Linda wyznała, że spotyka się z mężczyzną ze swojego kościoła. Określiła go jako „miłego”, dodając, że pracuje w Macy’s. Nie wdawała się w szczegóły, a Samantha zaczęła się zastanawiać, czy Linda naprawdę z nim chodzi, czy po prostu są przyjaciółmi.

Rebecca o wiele chętniej opowiadała o swoim życiu. Inicjatywa Kobiet działała świetnie, zatrudniając czworo pracowników na pełnym etacie, a Rebecca mieszkała w apartamentowcu wychodzącym na morze. Mówiąc o życiu uczuciowym, opowiedziała im o swoim ostatnim chłopaku, architekcie krajobrazu, prawie piętnaście lat starszym od niej, ale przystojnym i dosyć zamożnym. Rebecca zawsze chciała wyjść za mąż, gdy jednak poruszyła temat ich wspólnej przyszłości, Samantha domyśliła się, że coś stoi im na przeszkodzie i jej partner zapewne nie zakończył jeszcze poprzedniego związku (jeżeli w ogóle wystąpił o rozwód). Rebecca wspomniała też o innych chłopakach.

Samantha poczuła się odrobinę zazdrosna. Po wyjściu z więzienia zmieniła tożsamość i przeprowadziła się do San Francisco, mając nadzieję wtopić się w anonimowy tłum mieszkańców wielkiego miasta. Unikała towarzystwa, obawiając się, że jakiś szczegół zdradzi jej prawdziwą tożsamość albo że mimo operacji plastycznych ktoś ją rozpozna.

W końcu zaczęła jej doskwierać samotność i Sam wyszła do ludzi. Trzeci chłopak, z którym się spotykała, Ron Starkey, był inżynierem elektrykiem, absolwentem Stanforda. Sympatyczny, nieśmiały, nieco zagubiony – klasyczny kujon. Niezbyt ciekawiła go jej przeszłość; właściwie nie interesowało go nic poza lotniczymi urządzeniami nawigacyjnymi, filmami, restauracjami i ostatnio ich synem.

Większość kobiet nie przepada za tym typem osobowości, lecz Samantha uznała, że dla niej będzie w sam raz.

Pobrali się po pół roku, a rok później urodził się Peter. Sam była zadowolona. Ron okazał się dobrym ojcem, człowiekiem, na którym mogła polegać. Żałowała tylko, że nie poznała go kilka lat później, gdy zdążyłaby trochę więcej przeżyć i doświadczyć po czasie spędzonym w Rodzinie i w więzieniu. Uważała, że skutkiem spotkania z Danielem Pełłem była wielka dziura w jej życiu, której nigdy nie będzie potrafiła wypełnić.

Linda i Rebecca usiłowały namówić Samanthę, by opowiedziała im o sobie. Odmówiła. Nie chciała zdradzać komukolwiek, a zwłaszcza tym kobietom, żadnych szczegółów życia Sarah Starkey. Gdyby tajemnica wyszła na jaw, Sam nie miała wątpliwości, że Ron by ją zostawił. Kiedy z płaczem „przyznała się” do defraudacji, zerwał z nią na kilka miesięcy; gdyby się dowiedział, że przez tyle lat go okłamywała, nie mówiąc nic o swoim związku z Danielem Pellem, natychmiast wyszedłby z domu – zabierając ze sobą syna – i już nigdy by nie wrócił.

Linda znów podsunęła jej talerz z ciastkami.

– Nie, dziękuję – rzekła Samantha. – Już nie mogę. Od dawna nie zjadłam tyle na kolację.

Linda usiadła obok, chrupiąc herbatnika.

– Och, Sam. Zanim przyjechałaś, opowiadałyśmy Kathryn o naszej wielkanocnej kolacji. Ostatniej Wielkanocy razem. Pamiętasz?

– Czy pamiętam? Było fantastycznie.

To rzeczywiście był wspaniały dzień. Siedzieli przed domem przy stole, który zrobiła z Jimmym Newbergiem ze znalezionego na plaży drewna. Mnóstwo jedzenia, świetna muzyka sącząca się z oplatanego siecią kabli, skomplikowanego zestawu stereo dzieła Jimmy’ego. Malowali pisanki, wypełniając dom wonią gorącego octu. Samantha pomalowała wszystkie na niebiesko. Jak oczy Daniela.

Dni Rodziny były już policzone; sześć tygodni później rodzina Croytonów i Jimmy Newberg nie żyli, reszta trafiła za kratki.

Ale tamten dzień był cudowny. Indyk – wspominała z uśmiechem Sam. Uwędziłaś go, prawda?

Linda przytaknęła.

– Chyba osiem godzin. W tej wędzarni, którą zrobił dla mnie Daniel.

– W czym? – zdziwiła się Rebecca.

– W wędzarni za domem. Tej, którą dla mnie zrobił.

– Pamiętam. Ale wcale jej nie zrobił.

Linda roześmiała się.

– Ależ tak. Mówiłam mu, że zawsze chciałam mieć małą wędzarnię. Taką jak u moich rodziców. Ojciec wędził tam szynki, kurczaki i kaczki. Chciałam mu pomagać, ale nie pozwalał. Więc Daniel zrobił ją dla mnie.

Rebecca miała zdezorientowaną minę.

– Nie, nie. Wziął ją od tej kobiety z naszej ulicy. Jak jej było?

– Z naszej ulicy? – Linda zmarszczyła brwi. – Mylisz się. Pożyczył narzędzia i zrobił mi wędzarnię ze starej beczki po ropie. Sprawił mi prawdziwą niespodziankę.

– Zaraz… Rachel. Zgadza się, tak miała na imię. Pamiętasz ją? Ład na nie była – jasnorude włosy z siwymi odrostami. – Rebecca spojrzała na nią zdumiona. – Musisz ją pamiętać.

– Pamiętam Rachel – odparła chłodno Linda. – Co ona ma z tym wspólnego?

Rachel była ćpunką i powodem poważnej niezgody w Rodzinie, ponieważ Pell spędzał w jej domu sporo czasu… robiąc to, co lubił najbardziej. Samantha w ogóle się tym nie przejmowała – godziła się na wszystko, co pozawalało jej uniknąć przykrości ze strony Pella w sypialni. Ale Linda była zazdrosna. Podczas ich ostatniego wspólnego Bożego Narodzenia Rachel pod jakimś pretekstem wstąpiła do domu Rodziny, kiedy Daniela nie było. Linda wyrzuciła ją na ulicę. Gdy Pell się o tym dowiedział, przyrzekł, że więcej nie będzie się z nią spotykał.

– To od niej dostał tę wędzarnię – powiedziała Rebecca, która zjawiła się w domu po świątecznej awanturze i nie miała pojęcia o zazdrości Lindy.

– Nieprawda. Zrobił mi ją na urodziny.

Sam przeczuwała nadciągającą katastrofę.

– Wszystko jedno – włączyła się pospiesznie. – Ważne, że uwędziłaś świetnego indyka. Robiliśmy kanapki chyba jeszcze przez dwa tygodnie.

Żadna z nich nie zwróciła na nią uwagi. Rebecca pociągnęła łyk wina.

– Linda, dostałaś na urodziny wędzarnię, bo Daniel był tego dnia rano u Rachel i ona mu ją dała. Zrobił ją dla niej jakiś surfer, ale nie umiała gotować.

– Był u niej? – szepnęła Linda. – W moje urodziny?

Pell przekonywał Lindę, że nie widział się z Rachel od pamiętnego incydentu w święta. Linda miała urodziny w kwietniu.

– Tak. Bywał ze trzy razy w tygodniu. Jak to, nic nie wiedziałaś?

– Nieważne – powiedziała Samantha. – To było tak dawno…

– Zamknij się – warknęła Linda. Spojrzała na Rebeccę. – Mylisz się.

– Co, dziwisz się, że Daniel cię okłamał? – Rebecca wybuchnęła śmiechem. – Tobie powiedział, że ma upośledzonego brata, mnie, że w ogóle nie ma brata. Zapytajmy autorytetu. Sam, czy Daniel chodził wiosną do Rachel?

– Nie wiem.

– Odpowiedź błędna… Owszem, wiesz – oznajmiła Rebecca.

– Dajcie spokój – prosiła Sam. – Co to za różnica?

– Zróbmy sobie konkurs, kto najlepiej zna Daniela. Powiedział ci coś o tym? Przecież swojej Myszce mówił wszystko.

– Nie musimy…

– Odpowiedz!

– Nie mam pojęcia. Rebecca, daj spokój. Odpuść sobie.

– Powiedział?

Rzeczywiście powiedział. Samantha odparła jednak:

– Nie pamiętam.

– Gówno prawda.

– Dlaczego miałby mnie okłamywać? – burknęła Linda.

– Bo mu powiedziałaś, że mamusia z tatusiem nie pozwalali ci się ba wić grillem. Zapamiętał to sobie i wykorzystał. Ale nie poszedł tak po prostu kupić ci zabawki. Twierdził, że sam ją zrobił! Pieprzony święty!

– To ty kłamiesz.

– Dlaczego?

– Bo Daniel nigdy nic dla ciebie nie zrobił.

– Daruj sobie. Będziemy się licytować jak gówniary ze szkoły? – Rebecca przyjrzała się Lindzie. – Ach, już rozumiem. Byłaś o mnie zazdrosna! Dlatego wtedy chodziłaś taka wkurzona. I dlatego tak się teraz wkurzasz.

Miała rację, pomyślała Samantha. Gdy Rebecca dołączyła do Rodziny, Daniel znacznie rzadziej spędzał czas z innymi kobietami. Sam umiała sobie z tym poradzić – znosiła wszystko, o ile Daniel był zadowolony i nie chciał jej wyrzucić z Rodziny. Ale Linda, w roli matki, poczuła się głęboko dotknięta faktem, że Rebecca zaczęła zajmować jej dotychczasowe miejsce.

Jednak Linda zaprzeczyła.

– Nieprawda. Jak można być zazdrosnym w takiej sytuacji? Jeden facet i trzy kobiety pod jednym dachem?

– Jak? Bo jesteśmy ludźmi. Do diabła, przecież nawet o Rachel byłaś zazdrosna.

– To co innego. Rachel była zwykłą puszczalską. Nie była jedną z nas, nie należała do Rodziny.

– Słuchajcie, nie jesteśmy tu z naszego powodu – odezwała się Samantha. – Przyjechałyśmy pomóc policji.

– Nie z naszego powodu? – powtórzyła drwiąco Rebecca. – Kiedy widzimy się pierwszy raz po ośmiu latach? Myślałaś, że siądziemy, ułożymy dziesięciopunktową listę „Co pamiętam o Danielu Pellu i wrócimy do domu? Jasne, że ta sprawa dotyczy tak samo nas jak i Daniela.

Linda posłała Samancie gniewne spojrzenie.

– A ty nie musisz mnie bronić. – Pogardliwym ruchem głowy wskazała na Rebeckę. – Ona nie jest tego warta. Nie była w Rodzinie od początku tak jak my. Przyszła i zaczęła się rządzić. – Odwróciła się do Rebecki. – Ja byłam z nim ponad rok. A ty? Parę miesięcy.

– Daniel sam mnie prosił. Nie wpychałam się do was na siłę.

– Zanim się zjawiłaś, żyliśmy w zgodzie.

– W zgodzie? – Rebecca odstawiła kieliszek z winem, prostując się. – Słyszysz, co mówisz?

– Rebecco, proszę – powiedziała Sam. Serce waliło jej mocno. Bliska łez patrzyła na dwie kobiety o poczerwieniałych twarzach, siedzące po przeciwnych stronach stolika z lakierowanego, pożółkłego drewna. – Przestań.

Szczupła kobieta nie zwracała na nią uwagi.

– Linda, słucham cię, odkąd weszłam do tego domku. Bronisz go. mówisz, że wcale nie był taki zły, że wcale tak dużo nie kradliśmy. Może Daniel nie zabił tego czy tamtego… Bzdury wygadujesz. Przejrzyj na oczy. Ta Rodzina była chora, totalnie chora.

– Nie mów tak! To nieprawda.

– Prawda, do cholery. A Daniel to potwór. Zastanów się. Pomyśl, co nam zrobił… – Oczy Rebecki błyszczały, drżały usta. – Patrzył na ciebie i widział kogoś, komu rodzice nie pozostawiali nawet odrobiny swobody. Co więc robi? Mówi ci, jaką jesteś wspaniałą, samodzielną osobą, jak cię tłamsili. I powierza ci cały dom. Robi z ciebie mamusię. Daje ci władzę, jakiej nigdy nie miałaś. I na to cię łapie.

W oczach Lindy zalśniły łzy.

– Wcale tak nie było.

– Masz rację. Było jeszcze gorzej. Pomyśl o tym, co się stało później. Rodzina się rozpada, idziemy do pudła i gdzie potem trafiasz? Tam, gdzie byłaś na początku. Pod skrzydła dominującego mężczyzny – ale tym razem tatusiem jest sam Pan Bóg. Jeżeli myślałaś, że nie potrafisz przeciwstawić się prawdziwemu ojcu, to co powiesz o nowym?

– Nie mów tak – zaczęła Sam. – Przecież Linda…

Rebecca obróciła twarz w jej stronę.

– A ty? Taka sama jak w dawnych czasach. Linda i ja bierzemy się za łby, a ty odgrywasz pannę O’NZ, nie chcesz, żeby ktoś się denerwował, żeby ktoś rozrabiał. Dlaczego? Bo tak ci na nas zależy, złotko? A może strasznie się boisz, że się zatłuczemy i zostaniesz jeszcze bardziej samotna niż jesteś?

– Nie musisz się tak zachowywać – mruknęła Sam.

– Och, chyba muszę. Przyjrzyjmy się twojej historii, Myszko. Twoi rodzicie nie mieli pojęcia o twoim istnieniu. „Rób co chcesz, Sammy. Mamusia i tatuś są za bardzo zajęci Greenpeace’em, Krajową Organizacją Kobiet albo marszem solidarności z chorymi na raka, żeby cię utulić do snu. Co robi Daniel? Nagle zmienia się w troskliwego rodzica, które go nigdy nie miałaś. Dba o ciebie, mówi ci, co masz robić, kiedy masz umyć zęby, kiedy pomalować kuchnię, kiedy stanąć na czworakach w łóżku… a ty myślisz, że cię kocha. I zgadnij, co się dzieje? Też dajesz się na to złapać.

Teraz wróciłaś do punktu wyjścia, tak samo jak Linda. Nie istniałaś dla rodziców, a teraz nie istniejesz dla nikogo. Bo nie jesteś już Samanthą McCoy. Stałaś się kimś innym.

– Przestań! – Samantha wybuchnęła płaczem. Ostre słowa zrodzone ze smutnej prawdy boleśnie ją raniły. Też mogła powiedzieć coś Rebecce – ojej egoizmie, brutalnej szczerości graniczącej z okrucieństwem – jednak się powstrzymała. Nie potrafiłaby nikomu ostro odpowiedzieć, na wet w odruchu samoobrony.

Myszka…

Ale Linda nie była tak powściągliwa i umiała walczyć.

– Kto ci dał prawo tak do nas mówić? Byłaś tylko włóczęgą i zgrywałaś się na zbuntowaną artystkę. – Glos Lindy drżał z gniewu, po jej twarzy płynęły Izy. – Jasne, że Sam i ja miałyśmy swoje problemy, ale przynajmniej zależało nam na sobie. Ty byłaś tylko dziwką. A teraz chcesz nas oceniać? Nie byłaś ani trochę lepsza!

Rebecca odchyliła się, patrząc na nią nieruchomym wzrokiem. Sam niemal widziała, jak gniew odpływa z jej twarzy. Rebecca spojrzała W blat stolika i powiedziała cicho:

– Masz rację, Lindo. Masz absolutną rację. Wcale nie jestem lepsza. Ja też dałam się nabrać. Ze mną zrobił to samo.

– Z tobą? – warknęła Linda. – Nic cię z Danielem nie łączyło! Tylko się z nim pieprzyłaś.

– Właśnie – odparła z uśmiechem, chyba najsmutniejszym, jaki Samantha McCoy kiedykolwiek widziała.

– Jak to? – spytała Sam.

Kolejny łyk wina.

– Jak myślicie, na co mnie złapał? – Znów przechyliła kieliszek. – Ni gdy wam nie mówiłam, że zanim go poznałam, nie spałam z nikim przez trzy lata.

– Ty?

– Śmieszne, nie? Taka seksowna laska. Femme fatale artystów środkowego wybrzeża. Prawda wyglądała zupełnie inaczej. Co Daniel Pell zrobił dla mnie? Sprawił, że polubiłam swoje ciało. Nauczył mnie, że seks to coś dobrego. Że nie jest brudny. – Odstawiła kieliszek. – I wygląda inaczej niż to, co się działo po powrocie ojca z pracy.

– Och – szepnęła Samantha.

Linda milczała.

Wychyliła resztkę wina.

– Dwa albo trzy razy w tygodniu. Byłam w średniej szkole… Chcecie posłuchać, jaki dostałam prezent na zakończenie nauki?

– Rebecca… tak mi przykro – powiedziała Sam. – Nigdy nam nic nie mówiłaś.

– Wspominałaś ten dzień, kiedy się poznaliśmy, i furgonetkę. – Zwróciła się do Lindy, której twarz pozostała niewzruszona. – Zgadza się, spędziliśmy tam trzy godziny. Myślałaś, że poszliśmy się pieprzyć. Ale tylko rozmawialiśmy. Uspokajał mnie, bo byłam totalnie spanikowana. Tak jak wiele razy przedtem, kiedy byłam z mężczyzną, który mnie pragnął, a ja jego, tylko że nie mogłam się przełamać. Nie potrafiłam mu pozwolić się dotknąć. Seksowne opakowanie – puste w środku. A Daniel? Dokładnie wiedział, co ma powiedzieć, żebym się uspokoiła.

A teraz kim jestem? Mam trzydzieści trzy lata i w tym roku spotykałam się z czterema facetami. Wiecie, że nie pamiętam, jak miał na imię drugi? No i każdy był co najmniej piętnaście lat starszy ode mnie… Nie, wcale nie jestem lepsza od was. I wszystko, co wam powiedziałam, sobie mogę powtórzyć dwa razy.

Ale Linda, pomyśl, jaki to naprawdę człowiek i co z nami zrobił. Nie można sobie wyobrazić nic gorszego niż Daniel Pell. Mówię wam, to jednak było okropne… Przepraszam, jestem pijana i nie byłam gotowa na wywlekanie tylu brudów.

Linda nadal milczała. Z wyrazu jej twarzy Samantha wyczytała rozterkę. Po chwili Linda powiedziała:

– Przykro mi z powodu twojego nieszczęścia. Pomodlę się za ciebie. A teraz was przeproszę. Pójdę się położyć.

Ściskając w ręku Biblię, zniknęła w sypialni.

– Nie najlepiej to wszystko poszło – powiedział Rebecca. – Przepraszam, Myszko. – Odchyliła się, zamykając oczy i wzdychając. – Dziwna rzecz. Kiedy próbujesz uciec od przeszłości, jesteś jak pies na łańcuchu. Choćbyś nie wiem jak bardzo chciała nawiać, cały czas coś cię zatrzymuje.

Rozdział 38

Dance i Kellogg byli w jej gabinecie w centrali CBI, gdzie zdali relację z przebiegu wypadków w domu Reynoldsa Overby’emu, dla odmiany pracującemu dziś do późna. Od TJ-a i Carranea dowiedzieli się natomiast, że nic nowego się nie zdarzyło. Minęła już jedenasta. Dance wyłączyła komputer.

– Dobra, kończymy – oznajmiła. – Na dziś wystarczy.

– Popieram.

Gdy wyszli na ciemny korytarz, Kellogg rzekł:

– Tak sobie myślę, że naprawdę są rodziną.

– Mówisz o dziewczynach w hotelu?

– Tak. Nie są spokrewnione. Nawet niespecjalnie się lubią. A jednak są rodziną.

Wypowiedział to słowo tonem kogoś, kto nigdy jej nie miał. Interakcja trzech kobiet, którą Dance obserwowała okiem naukowca, wysnuwając z niej sporo wniosków (również zabawnych), z jakiegoś powodu poruszyła Kellogga. Nie znała agenta na tyle dobrze, by odgadnąć przyczynę lub spytać go wprost. Zauważyła, jak lekko unosi ramiona i pstryka paznokciami lewej dłoni, co mogło świadczyć o stresie.

– Zamierzasz odebrać dzieci? – zapytał.

– Nie, zostaną na noc u dziadków.

– Są naprawdę wspaniałe.

– A ty nigdy nie myślałeś o dzieciach?

– Właściwie nie – odparł zgaszonym głosem. – Ja często wyjeżdżałem. Wiesz, jak to jest w pracujących małżeństwach.

W trakcie przesłuchań i analizy kinezycznej treść wypowiedzi ma zwykle drugorzędne znaczenie w stosunku do tonu – czyli „barwy głosu”. Dance słyszała już od wielu osób, że nie mają dzieci, z brzmienia ich słów odgadując, czy nie przywiązują do tego faktu żadnego znaczenia, czy jest to ich świadomy wybór, czy powód długotrwałego smutku.

Wyczuła, że w odpowiedzi Kellogga kryje się coś ważnego. Dostrzegła więcej oznak stresu – subtelnych sygnałów wysyłanych przez jego ciało. Może w grę wchodził jakiś problem fizyczny jego lub żony. Może kwestia dzieci poróżniła ich, doprowadzając do rozstania.

– Wes traktuje mnie trochę nieufnie.

– Ach, jest po prostu przewrażliwiony na punkcie mężczyzn, z którymi spotyka się mama.

– Kiedyś będzie się musiał do tego przyzwyczaić, prawda?

– Och, pewnie tak. Ale na razie…

– Rozumiem – odrzekł Kellogg. – Chociaż kiedy jesteś z Michaelem, wydaje się spokojniejszy.

– To co innego. Michael jest moim przyjacielem. I jest żonaty. Nie stanowi zagrożenia. – Uświadomiwszy sobie, co powiedziała, dodała szybko: – A ty jesteś nowy. Jeszcze cię nie zna.

Po sekundzie milczenia Kellogg odparł:

– Jasne. To widać.

Dance spojrzała na niego, chcąc się przekonać, jaki był powód wahania. Z wyrazu jego twarzy nie mogła niczego wyczytać.

– Nie bierz do siebie reakcji Wesa.

Znów krótka pauza.

– Może powinienem ją uznać za komplement.

Po tej krótkiej akcji rozpoznawczej jego twarz pozostawała nieprzenikniona.

Wyszli z budynku. Powietrze było tak rześkie, że w innym regionie mogłoby zwiastować nadciągającą jesień. Dance czuła, jak z zimna grabieją jej palce, lecz lubiła to uczucie. Chłód działał jak kawałek lodu przyłożony do bolesnego miejsca.

Mgła stopniowo przeobrażała się w deszcz.

– Podrzucę cię do samochodu – zaproponowała Dance. Wóz Kellogga stał po drugiej stronie budynku.

Oboje wsiedli do jej taurusa i podjechali do wypożyczonego przez niego samochodu. Dance ustawiła dźwignię w położeniu „parking”. Zamknęła oczy i przeciągnęła się, przyciskając głowę do zagłówka. Poczuła się odprężona.

Gdy otworzyła oczy, zobaczyła, jak Kellogg odwraca się do niej i opierając się jedną ręką o deskę rozdzielczą, dotyka jej ramienia, zdecydowanym i zarazem niepewnym gestem. Czekał na jakiś znak. Nie zareagowała, patrząc mu w oczy i milcząc. Co samo w sobie stanowiło czytelny sygnał.

Nie wahając się dłużej, pochylił się i pocałował ją, zmierzając prosto do jej warg. Poczuła smak mięty; musiał ukradkiem wsunąć do ust tic-taca albo altoida. Sprytne, pomyślała, śmiejąc się w duchu. To samo zrobiła przy Brianie tamtego dnia na plaży, przed publicznością złożoną z fok i wydr morskich. Po chwili Kellogg się wycofał, przegrupowując siły i czekając na raport wywiadu po pierwszej potyczce.

Zyskała chwilę na zastanowienie, jak ma to rozegrać.

Podjęła decyzję i kiedy znów się do niej przysunął, spotkali się w pół drogi. Namiętnie oddała pocałunek, rozchylając usta. Położyła ręce na jego ramionach, tak muskularnych jak się spodziewała. Jego zarost połaskotał ją w policzek.

Objął ją za szyję, przyciągając jeszcze bliżej. Poczuła, jak wszystko w niej mięknie i topnieje, a serce zaczyna bić coraz żywszym rytmem. Uważając na zabandażowaną ranę, przycisnęła usta i nos do kości poniżej jego ucha, w miejscu, gdzie zawsze wtulała twarz, kochając się z mężem. Lubiła tę gładkość skóry, zapach kremu do golenia i mydła, pulsowanie krwi.

Dłoń Kellogga oderwała się od jej szyi i odnalazła podbródek. Znów przyciągnął do siebie jej twarz. Połączyli się w głębokim pocałunku, słuchając swoich przyspieszonych oddechów. Jego palce niepewnie wędrowały po jej ramieniu, odnalazły pod tkaniną bluzki satynowe ramiączko i posługując się nim jak mapą, ruszyły w dół. Powoli, gotowe zawrócić na najlżejszy znak oporu.

W odpowiedzi pocałowała go jeszcze mocniej. Gdy opuściła rękę nieco niżej, jej łokieć musnął twardą wypukłość spodni. Odsunął się odrobinę, być może nie chcąc sprawiać wrażenia zbyt niecierpliwego, podnieconego jak nastolatek.

Ale Kathryn Dance przyciągnęła go do siebie, odchylając się do tyłu – przyjmując pozycję, która według zasad kinezyki oznaczała akceptację i uległość. Raz czy dwa ujrzała w myślach męża, ale zdawało się jej, że widzi jego obraz z oddali. W tym momencie była tylko z Winstonem Kelloggiem.

Jego dłoń dotarła do metalowego kółeczka, gdzie ramiączko łączyło się z miseczką stanika Victoria’s Secret.

I tam się zatrzymała.

Cofnął rękę, mimo że dowód rzeczowy obok jej łokcia nie malał. Częstotliwość pocałunków słabła, jak karuzela zwalniająca obroty po odłączeniu prądu.

Uznała jednak, że zrobił właśnie to, co powinien. Dotarli do granicy, jaką wyznaczały im okoliczności – prowadzili pościg za mordercą, tak krótko się znali i mieli świeżo w pamięci okropną śmierć kilku osób.

– Chyba… – szepnął.

– Nie, wszystko w porządku.

– Ale…

Uśmiechnęła się, zamykając mu usta delikatnym pocałunkiem.

Wyprostował się i ścisnął jej dłoń. Przytuliła się do niego, czując coraz wolniejsze bicie serca i odnajdując w sobie zagadkową równowagę – oporu i ulgi w idealnie równych proporcjach. W przednią szybę forda bębnił deszcz. Dance pomyślała, że zawsze lubiła się kochać w deszczowe dni.

– Wiesz co? – powiedział.

Spojrzała na niego.

– Ta sprawa nie będzie trwała wiecznie.

Oby Bóg cię wysłuchał…

– Gdybyś potem miała ochotę gdzieś się ze mną wybrać… Co ty na to?

– „Potem” brzmi ładnie. Naprawdę ładnie.

Pół godziny później Dance zaparkowała przed swoim domem.

Przystąpiła do rutynowych czynności: zrobiła krótki obchód, posiliła się dwoma plastrami steku, który został z urodzinowego przyjęcia, garścią orzeszków i kieliszkiem pinot grigio, słuchając wiadomości nagranych na sekretarce. Następnie nakarmiła psy, wypuściła je do ogrodu, po czym schowała glocka – ponieważ dzieci nie było w domu, nie zamknęła skrytki na zamek cyfrowy, ale umieściła broń tam gdzie zawsze, wiedząc, że nawet gdyby zbudziła się z najgłębszego snu, ręka wiedziona pamięcią odruchowo sięgnie do sejfu. Włączyła alarmy.

Uchyliła okno, na ile pozwalały ograniczniki – piętnaście centymetrów – wpuszczając do środka chłodne, pachnące powietrze. Wzięła prysznic, włożyła czystą koszulkę i szorty i wskoczyła do łóżka, odgradzając się od oszalałego świata grubą puchową kołdrą.

Do licha, dziewczyno, pomyślała. Żeby całować się w samochodzie, na przednim siedzeniu – kanapie zrobionej z myślą o obściskiwaniu się z przygodnie poznanym facetem. Przypomniała sobie smak mięty, jego ręce, ciemną czuprynę, brak zapachu płynu po goleniu.

Usłyszała też głos syna i zobaczyła wyraz jego oczu, gdy dziś na nich spojrzał. Nieufnie, zazdrośnie. Wspomniała dzisiejsze słowa Lindy.

To straszna myśl, że można zostać wyrzuconym z rodziny…

Tego właśnie lękał się Wes. Obawa była rzecz jasna niedorzeczna, ale to nie miało znaczenia. Naprawdę się tego bał. Tym razem musiała postępować ostrożniej. Odseparować Wesa od Kellogga, unikać słowa „randka”, próbować przekonać syna, że tak jak on ma przyjaciół obojga płci. Dzieci są jak podejrzani podczas przesłuchania: niezbyt rozsądnie jest je okłamywać, ale nie trzeba im mówić wszystkiego.

Trzeba dużo pracy, mnóstwa zabiegów.

Czasu i starań…

A może, rozmyślała gorączkowo, lepiej zapomnieć o Kelloggu i zaczekać rok czy dwa, a dopiero potem zacząć spotykać się z mężczyznami. Trzynasto – czy czternastolatek jest zupełnie inny niż dwunastoletni chłopiec. Wtedy łatwiej będzie dogadać się z Wesem.

Dance nie chciała jednak czekać. Wciąż miała w pamięci smak i dotyk Kelloga. Przypomniała sobie jego wahanie, gdy rozmawiali o dzieciach, oznaki stresu. Może jego niepokój wynikał z faktu, że brakowało mu pewności siebie w kontaktach z dziećmi, a teraz spodobała mu się kobieta, która miała ich dwójkę. Jak sobie z tym poradzi? A może…

Ale spokojnie, nie wyprzedzajmy faktów.

Całowałaś się z nim. Podobało ci się. Nie pora jeszcze wysyłać zaproszeń ślubnych.

Długo leżała w łóżku, słuchając odgłosów natury. Na półwyspie zawsze była blisko – gardłowe głosy morskich zwierząt, krzyki ptaków i kojący szum fal przyboju. W życiu Kathryn Dance często dawała o sobie znać samotność, atakując znienacka jak przyczajony wąż, i właśnie w takich chwilach – w łóżku, w nocy, przy wtórze muzyki nocy – była wobec niej najbardziej bezbronna. Jak miło byłoby czuć obok siebie udo kochanej osoby, słyszeć adagio płytkiego oddechu, budzić się o świcie na dźwięk stuków i szelestów czyjegoś wstawania: odgłosów na pozór nic nieznaczących, które odmierzały wspólne życie.

Kathryn Dance przypuszczała, że tęsknota za takimi drobiazgami świadczy o słabości i zależności. Ale co w tym złego? Mój Boże, jesteśmy takimi kruchymi istotami. Musimy od kogoś zależeć. Dlaczego więc nie od kogoś, z kim lubimy spędzać czas, do kogo z przyjemnością przytulimy się w nocy, kto potrafi nas rozbawić?… Dlaczego nie uchwycić się nadziei, że wszystko będzie dobrze?

Ach, Bill… powiedziała w duchu do zmarłego męża. Bill…

Odezwały się dawne wspomnienia.

Ale i te najświeższe, z niemal równą siłą.

Potem. Co ty na to?

Загрузка...