Rozdział 7


– Interpol, a niech mnie! – powiedział Kollberg.

Martin Beck milczał. Kollberg zerkał mu przez ramię.

– To z policji w Tuluzie. Jedna osoba zaginęła.

– Francuska policja. Parę lat temu szukałem u nich przez Interpol takiej jednej flamy z Djursholmu. Przez trzy miesiące nie dawali znaku życia, potem nagle dostałem cholernie długi list z Paryża. Nie zrozumiałem ani słowa, dałem to do tłumaczenia, a następnego dnia przeczytałem w gazecie, że znalazł ją szwedzki turysta. Znalazł, ha-ha! Urzędowała w słynnej na cały świat knajpie, gdzie przesiadują wszystkie szwedzkie kurwiszony…

– Le Dôme.

– Tak. Była w towarzystwie jakiegoś Araba, z którym mieszkała, i od pół roku prawie dzień w dzień przesiadywała w tej knajpie. Po południu odebrałem tłumaczenie i się dowiedziałem, że od trzech lat z hakiem nikt jej we Francji nie widział i że na bank jej tam nie ma. W każdym razie nie ma jej tam żywej. Napisali, że „normalne” zaginięcia wyjaśniają w dwa tygodnie i że w tym wypadku trzeba się, niestety, liczyć z popełnieniem przestępstwa.

Martin Beck złożył pismo, chwycił je za róg kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni i wrzucił do szuflady.

– Co tam nabazgrali? – spytał Kollberg.

– O dziewczynie z Tuluzy? Hiszpańska policja znalazła ją tydzień temu na Majorce.

– To wszystko? Krócej nie mogli? Po jaką cholerę tyle tu pieczątek i dziwacznych słów?

– No właśnie.

– Poza tym ta twoja panna pewnie jest Szwedką. Tak jak się wszystkim wydawało od początku. Ciekawe.

– Co?

– Że nikt jej nie szuka. Bez względu na to, kim była. Też czasami o niej myślę. – Ton jego głosu stopniowo się zmieniał. – Wkurza mnie to. Wkurza jak jasny gwint. Ile miałeś takich niewypałów?

– Razem z tym – dwadzieścia siedem.

– Będą następne.

– Na pewno.

– Tylko się tym za bardzo nie przejmuj.

– Jasne.

Dobre rady zdecydowanie łatwiej się daje, niż przyjmuje, pomyślał Martin Beck, wstał i podszedł do okna.

– Wracam do mojego zabójcy – powiedział Kollberg. – Nic, tylko beczy i zażera się kanapkami. Niezły ciąg zdarzeń, szkoda gadać. Najpierw trąbi litr wody mineralnej, potem szlachtuje siekierą kobietę i dzieciaki, potem próbuje podpalić dom i poderżnąć sobie gardło piłą do drewna, a potem leci na policję, beczy i narzeka na żarcie. Po południu wyślę go do czubków. Tak, życie jest piękne.

Kollberg wyszedł, trzaskając drzwiami.


Zieleń między komendą a hotelem w Kristinebergu zaczynała płowieć. Szare niebo zasnuwały deszczowe, strzępiaste chmury, drzewa już nie zachwycały bogactwem liści. Był dwudziesty dziewiąty września – nieodwołalna, bezapelacyjna jesień. Martin Beck z niechęcią spojrzał na do połowy wypaloną florydę. Pomyślał o swoich wrażliwych drogach oddechowych i pierwszym o tej porze roku katarze, który go niebawem dopadnie.

– Bidulko – powiedział cicho. – Kim ty jesteś?

Zdawał sobie sprawę, że z każdym dniem szanse maleją. Może nigdy się nie dowiedzą, kim była. I kto jest sprawcą. Chyba że zrobi to jeszcze raz. Kobieta, która leżała w słońcu na falochronie, miała przynajmniej twarz i ciało, i bezimienny grób. Morderca był pozbawionym konturów widmem. Nikim.

Ale widma nie mają żądz ani ostrych narzędzi, ani rąk dusiciela.

Martin Beck potrząsnął głową. Pamiętaj, pomyślał, że masz trzy najważniejsze dla policjanta cnoty. Rozumujesz logicznie, jesteś uparty i opanowany. Nic cię nie wyprowadzi z równowagi. W każde śledztwo angażujesz się wyłącznie zawodowo. Słowa takie jak „ohyda, okropieństwo, bestialstwo” może przystoją prasie, ale nie ma dla nich miejsca w twoim świecie pojęć. Mordercy to zwyczajni ludzie, tyle że bardziej nieszczęśliwi i nieprzystosowani. Ahlberg sprawiał wrażenie wyłącznie upartego.

– Psiakrew, psiakrew, psiakrew – mruknął, uderzając się pięścią w czoło.

Po chwili usiadł za biurkiem, obrócił się na krześle w lewo i patrząc na kartkę wkręconą w maszynę, usiłował sobie przypomnieć, co chciał napisać, zanim Kollberg pojawił się z pismem od Francuzów.

Sześć godzin później, za dwie piąta, włożył kapelusz i płaszcz i z nienawiścią pomyślał o zatłoczonym metrze. Wciąż padało, już czuł zatęchły odorek mokrych ubrań i klaustrofobiczny lęk przed zwartym, zbitym tłumem w wagonie.

Za minutę piąta przyszedł Stenström. Jak zwykle znienacka otworzył drzwi jednym szarpnięciem. Było to irytujące, ale całkiem znośne w porównaniu z pukaniem Melandera à la dzięcioł i ogłuszającym waleniem Kollberga.

– Mam wiadomość z wydziału od zaginionych dziewczyn. Musisz czym prędzej wysłać kartkę z podziękowaniami do ambasady amerykańskiej. Tylko oni stanęli na wysokości zadania.

Stenström przebiegł wzrokiem różowy pasek teleksu.

– Lincoln, Nebraska. A co było poprzednio?

– Astoria, Nowy Jork.

– Czy to oni przysłali nam rysopis na trzy strony i zapomnieli dodać, że to była Murzynka?

– Tak – potwierdził Martin Beck. Stenström wręczył mu teleks.

– Tu jest numer telefonu do faceta z ambasady. Chyba powinieneś zadzwonić.

Zadowolony, bo każdy powód oddalający widmo męczarni w metrze przynosił mu ulgę, znów usiadł za biurkiem. Ale, niestety, było już za późno. Pracownicy ambasady rozjechali się do domów.

Następnego dnia, w środę, była wyjątkowo paskudna pogoda. W porannej poczcie znalazła się informacja o zaginięciu dwudziestopięcioletniej pomocy domowej z miejscowości Räng w Skanii. Nie wróciła z urlopu.

Przed południem wysłano zredagowane kopie charakterystyki Kolłberga i podretuszowane zdjęcia do komendanta w Vellinge i detektywa porucznika Elmera B. Kafki, Homicide Squad, Lincoln, Nebraska, USA.

Po lunchu Martin Beck poczuł, że zaczynają mu puchnąć węzły chłonne, a wieczorem, kiedy wrócił do domu, miał kłopoty z przełykaniem.

– Jutro wydział zabójstw będzie musiał sobie poradzić bez ciebie – oznajmiła małżonka. – Już ja się o to postaram.

Otwierał usta, żeby jej odpowiedzieć, ale spójrżał na dzieci i zrezygnował.

– Masz zatkany nos – dodała triumfalnie. – I łapiesz powietrze jak okoń wyrzucony na brzeg.

Odłożył nóż i widelec, wymruczał „dziękuję za kolację” i zamknął się w pokoju, żeby rozwiązać kwestię takielunku. Dzięki temu zajęciu stopniowo odzyskiwał spokój. Pracował wolno i metodycznie, nie myśląc o niczym innym. Jeśli za ścianą ryczał telewizor, on tego nie zarejestrował. Po bliżej nieokreślonym czasie w progu stanęła córka. Naburmuszona, z balonową gumą do żucia na brodzie.

– Dzwoni do ciebie jakiś typek – obwieściła. – Jak zwykle w połowie Perry’ego Masona.

Cholera, pomyślał, muszę przenieść telefon.

Cholera, muszę się zająć wychowaniem dzieci.

Cholera, jak się rozmawia z trzynastolatką, która uwielbia The Beatles i już ma piersi?

Cicho wszedł do dużego pokoju, jakby przepraszał, że żyje, cielęcym spojrzeniem obrzucił zblazowaną twarz słynnego adwokata, która pojawiła się na ekranie, i wymknął się z telefonem do przedpokoju.

– Cześć! – odezwał się Ahlberg. – Wiesz, chyba coś mam.

– Tak?

– Pamiętasz, co mówiłiśmy o kursach statków po kanale? O tych, które przepływają tędy w lecie o wpół do pierwszej i o czwartej po południu?

– Pamiętam.

– W tym tygodniu próbowałem się w tym połapać, co i kiedy, statki towarowe, mniejsze łodzie i tak dalej, ale to praktycznie niemożliwe. Godzinę temu jeden z naszych chłopaków powiedział mi, że latem, w środku nocy, koło grobowca von Platena widział statek pasażerski, płynący na zachód. Daty nie zapamiętał, w ogóle o tym nie myślał, dopóki go nie spytałem. Patrolował ten teren tylko kilka razy. Potem miał urlop i o wszystkim zapomniał.

– O nazwie statku też?

– Nie, słuchaj, zadzwoniłem do przedsiębiorstwa żeglugowego w Göteborgu i dowiedziałem się, że to ma ręce i nogi. Powiedział, że statek nazywa się „Diana”, i podał mi namiary na kapitana. – Ahlberg zapalił zapałkę. – Skontaktowałem się z tym kapitanem. Doskonale pamiętał, chociaż wolałby o wszystkim zapomnieć. Najpierw przy Hävringe musieli przez trzy godziny czekać, aż się rozproszy gęsta mgła, a potem pękła jakaś rura parowa w silniku…

– W siłowni.

– Co?

– W siłowni. Nie w silniku.

– Tak czy inaczej, ponad osiem godzin zajęła naprawa w Söderköpingu. I z prawie dwunastogodzinnym opóźnieniem, po północy, minęli Borenshult. Nie przybili do Motali ani do Vadsteny, tylko od razu zacumowali w Göteborgu.

– Kiedy? Jaki to był dzień?

– Według kapitana drugi kurs po sobótkach, czyli z czwartego na piąty czerwca.

Zaległa dziesięciosekundowa cisza.

– Cztery dni, zanim ją znaleźliśmy – powiedział Ahlberg. – Jeszcze raz zadzwoniłem do faceta z przedsiębiorstwa żeglugowego, żeby się upewnić. Zapytałem, czy wszyscy, którzy byli na pokładzie, dotarli na miejsce. Nie bardzo wiedział, kto niby miał nie dotrzeć. Pewnie wziął mnie za wariata.

Znów zaległa cisza.

– Myślisz, że to coś znaczy? – odezwał się Ahlberg.

– Nie wiem – przyznał Martin Beck. – Może. W każdym razie odwaliłeś kawał dobrej roboty.

– Gdyby ci, którzy weszli na pokład, przybili do Göteborga, zapomnij o dobrej robocie. – W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie, przemieszane ze skrywaną satysfakcją. – Musimy wszystko dokładnie sprawdzić.

– Jasne.

– No to cześć!

– Cześć! Odezwę się.

Martin Beck stał przez chwilę ze słuchawką w dłoni, po czym zmarszczył czoło, jak lunatyk przemaszerował przez duży pokój, postawił telefon i wrócił za biurko, do modelu statku, ostrożnie zamknąwszy za sobą drzwi. Podniósł prawą dłoń do sztagu bezan-masztu i natychmiast ją opuścił.

Siedział tak co najmniej godzinę, dopóki małżonka nie zagoniła go do łóżka.

Загрузка...