Rozdział 29


Martin Beck był już w drzwiach, kiedy zadzwonił telefon. Czym prędzej dopadł słuchawki.

– Stoję w szatni w Ambasadorze – powiedział Stenström. – Zgubiłem go w tłumie przed wejściem. Jakieś cztery minuty temu.

– Już jest na Runebergsgatan. Leć tam.

Rzucił słuchawkę na widełki i puścił się biegiem po schodach. Wcisnął się za Ahlbergiem, na tylne siedzenie. Zawsze tak jeździli. Chodziło o to, żeby Ahlberg wysiadał pierwszy.

Kollberg wrzucił bieg i natychmiast wcisnął pedał sprzęgła, żeby przepuścić szary policyjny mikrobus. Kiedy wyjechał na Regeringsgatan, wylądował między zielonym volvem i beżową skodą. Siąpił marznący deszcz. Martin Beck położył łokcie na kolanach, oparł głowę na dłoniach i patrzył przed siebie. Choć był maksymalnie spięty, nie opuszczała go świadomość, że jest dobrze przygotowany. Jak sportowiec przed próbą pobicia rekordu świata.

Dwie sekundy później zielone volvo zderzyło się z furgonetką, która wyjechała pod prąd z David Bagares gata na Regeringsgatan. Tuż przed stłuczką volvo odbiło w prawo, Kollberg, który zamierzał je wyprzedzić, też skręcił w prawo, i samochody zatrzymały się w poprzek skrzyżowania, równolegle do siebie, jeden przy drugim. Kollberg wrzucał wsteczny, kiedy beżowa skoda wbiła się w ich prawe drzwi. Jej kierowca popełnił błąd, zbyt gwałtownie zahamował, nie biorąc poprawki na pogodę.

Wypadek nie był groźny. Za dziesięć minut zjawi się dwóch ludzi z drogówki, zmierzą, co trzeba, spiszą numery rejestracyjne i nazwiska, poproszą o okazanie prawa jazdy, opiszą szkody, wzruszą ramionami i pójdą. Chyba że któryś z tych wściekle gestykulujących i wydzierających się kierowców zionie alkoholem. Wtedy nie wsiądą do swoich poobijanych blaszanych bożków i nie odjadą.

Ahlberg zaklął. Po dziesieciu sekundach Martin Beck zrozumiał dlaczego. Nie mogli się wydostać; drzwi były perfekcyjnie zablokowane, jakby je ktoś przyspawał.

Kiedy Kollberg podjął desperacką decyzję o wycofaniu się z tego kotła, tuż za nimi zatrzymał się autobus linii 55, odcinając jedyną możliwość ewakuacji. Nigdzie nie było widać kierowcy beżowej skody. Przypuszczalnie rozjuszony do żywego, zapalczywie gdzieś wyłuszczał swoje racje.

Ahlberg zaparł się stopami o drzwi i pchał, aż do bólu, ale skoda, którą właściciel zostawił na biegu, ani drgnęła.

Upłynęły trzy, może cztery koszmarne minuty. Ahlberg krzyczał i wymachiwał rękami. Tylną szybę pokryła marznąca mżawka. Na zewnątrz majaczył policjant w czarnej błyszczącej pelerynie.

W końcu kilku gapiów połapało się w sytuacji i zaczęli spychać na bok beżową skodę.

Nieudolnie i ślamazarnie. Policjant chciał im w tym przeszkodzić, ale szybko zmienił zdanie i się do nich przyłączył. Odsunęli skodę na metr. Zgniecione zawiasy wciąż blokowały drzwi. Ahlberg klął i uderzał w nie stopami. Martin Beck czuł na karku krople potu, które spływały zimną strużką między łopatkami.

Drzwi puściły, wolniutko, ze zgrzytem.

Ahlberg, zataczając się, wysiadł z samochodu. Martin Beck i Kollberg usiłowali się wydostać jednocześnie, co im się, o dziwo, udało.

Policjant już czekał z notesem w ręku.

– Jak to się stało?

– Stul pysk! – ryknął Kollberg.

– Gazu! – krzyknął Ahlberg, który zdążył przebiec pięć metrów.

Jacyś ludzie próbowali ich zatrzymać. Kollberg przewrócił obnośnego sprzedawcę kiełbasek.

Czterysta pięćdziesiąt metrów, pomyślał Martin Beck. Dobrze wytrenowany sportowiec pokonałby ten dystans w minutę. Ale oni niczego nie trenowali. Poza tym nie biegli po tartanie, tylko po asfalcie, w marznącej mżawce. Już po stu metrach ból rozsadzał mu klatkę piersiową. Ahlberg wciąż był pięć metrów przed nimi, ale na Jutas Backe pośliznął się i o mały włos nie upadł. Stracił przewagę i niemal ramię w ramię zbiegli ze zbocza do Eriksbergsplan. Martinowi Beckowi mroczki latały przed oczami. Za sobą słyszał charczący oddech Kollberga.

Wypadli za róg i donośnie chlupocząc, puścili się przez skwer. Od razu zobaczyli… W sypialni na drugim piętrze budynku przy Runebergsgatan paliło się światło. Roleta była opuszczona.

Mroczki zniknęły, ból w klatce piersiowej minął, jak ręką odjął. Przecinając Birger Jarlsgatan, Martin Beck nie miał cienia wątpliwości, że nigdy w życiu nie biegł szybciej, a mimo to Ahlberg był trzy metry przed nim, a Kollberg tuż obok. Kiedy dobiegł pod dom, Ahlberg zdążył otworzyć drzwi wejściowe.

Winda nie stała na parterze, ale nawet przez myśl im nie przeszło, żeby z niej skorzystać. Na pierwszym półpiętrze zauważył, co następuje: Po pierwsze, zabrakło mu powietrza w płucach, a po drugie, Kollberg gdzieś przepadł. Plan był świetny, pomyślał na drugim półpiętrze, ściskając klucz w ręku.

Zamek, jeden obrót, drzwi otworzyły się na dziesięć centymetrów. Zobaczył łańcuch, z mieszkania nie dochodziły żadne ludzkie odgłosy, tylko uporczywy, metaliczny dźwięk domofonu. Czas stanął w miejscu. Widział wzorek na chodniku w przedpokoju, ręcznik i but.

– Odsuń się – wychrypiał zdumiewająco opanowany Ahlberg.

Hulcnęlo, jakby cały świat wylatywał w powietrze. Ahlberg przestrzelił łańcuch i Martin Beck, który ciągle napierał na drzwi, raczej siłą rozpędu, bez udziału świadomości, przeleciał przez duży pokój do sypialni.

Obraz wydawał się nierzeczywisty i statyczny jak tableau w gabinecie figur woskowych madame Tussaud, jak prześwietlona fotografia. Zapamiętał wszystkie makabryczne szczegóły.

Mężczyzna miał na sobie płaszcz. Jego brązowy kapelusz leżał na podłodze, do połowy zasłonięty podartą niebiesko-białą szmizjerką.

Mężczyzna, który zabił Roseannę McGraw. Pochylał się nad łóżkiem i mocno przytrzymywał kolanem udo kobiety. Lewą dłoń położył na jej brodzie i ustach, dwoma palcami zaciskając nos. Prawą dłonią szukał gardła i właśnie znalazł.

Między jego rozczapierzonymi palcami Martin Beck zobaczył szeroko otwarte oczy kobiety. Po jej policzku spływała strużka krwi. Odpychała go od siebie, zapierała się prawą stopą o jego pierś i obejmowała rękami prawy nadgarstek. Była naga. Napięła mięśnie. Widział wszystkie jej ścięgna – jak na planszy anatomicznej. W jednej setnej sekundy zarejestrował każdy, najdrobniejszy szczegół.

Mężczyzna w płaszczu rozluźnił chwyt, zdjął kolano z uda kobiety i błyskawicznie się odwrócił.

Martin Beck po raz pierwszy popatrzył na osobnika ściganego przez sześć miesięcy i dziewiętnaście dni. Na kogoś, kto nazywał się Folke Bengtsson i mgliście przypominał mężczyznę, z którym rozmawiał w pokoju Kollberga pewnego popołudnia tuż przed świętami Bożego Narodzenia.

Spięta twarz, rozszerzone źrenice, rozbiegane oczy – jak kuna we wnykach. Stał lekko pochylony, na ugiętych nogach, i rytmicznie się kołysał.

Ale nie dłużej niż przez jedną dziesiątą sekundy. Potem ruszył przed siebie, wydając coś na kształt tłumionego szlochu. Martin Beck uderzył go w obojczyk otwartą dłonią. Ahlberg zaatakował od tyłu, żeby skrępować mu ręce.

Ahlbergowi przeszkodził pistolet, a Martina Becka zaskoczyła gwałtowna reakcja mężczyzny między innymi dlatego, że myślał wyłącznie o ofierze. Chciał, żeby dała znak życia, żeby nie leżała bezwładnie na łóżku, z otwartymi ustami i na wpół przymkniętymi oczyma.

Mężczyzna z zadziwiającą siłą trafił go głową w przeponę. Kiedy Martina Becka odrzuciło na ścianę, szaleniec wyrwał się z chwytu Ahlberga, pomknął do drzwi i lekko zgarbiony, zbiegał po schodach z szybkością równie nieprawdopodobną i absurdalną jak cała ta sytuacja.

Uporczywy metaliczny dźwięk nie umilkł nawet na chwilę.

Początkowo mężczyzna miał nad Martinem Beckiem pół piętra przewagi, ale odległość między nimi wciąż rosła.

Martin Beck zobaczył go dopiero na parterze. Uciekinier minął przeszklone drzwi, od względnej wolności dzieliło go kilka kroków.

Kollberg zdjął palec z guzika domofonu i odkleił się od ściany. Mężczyzna w trenczu szykował się do zadania mu potężnego ciosu w twarz.

W tym momencie Martin Beck wiedział, że to koniec. W sekundę później mężczyzna ryknął z bólu. Kollberg chwycił go za ramię, przygwoździł je do pleców i bezlitośnie wykręcił. Mężczyzna zwalił się na marmurową posadzkę.


Martin Beck oparł się o ścianę i wsłuchiwał w syreny, których wycie zdawało się dochodzić z kilku stron jednocześnie. Przyjechał wóz bojowy, umundurowani policjanci przeganiali spod drzwi oporną gromadę ciekawskich.

Popatrzył na mężczyznę, który nazywał się Folke Bengtsson i nadal półleżał, tam gdzie upadł, z policzkiem przytulonym do ściany, i zalewał się łzami.

– Jest karetka – poinformował Stenström.

Martin Beck wjechał windą na drugie piętro. Sonja Hansson siedziała w fotelu. Miała na sobie sztruksowe spodnie i wełniany sweter. Spojrzał na nią z nieszczęśliwą miną.

– Przyjechała karetka. Zaraz tu będą.

– Sama pójdę – powiedziała bezdźwięcznie. – Nie smuć się – dodała w windzie. – To nie twoja wina. Nic strasznego mi się nie stało.

Nie potrafił spojrzeć jej w oczy.

– Gdyby chciał mnie zgwałcić, może dałabym mu radę. Ale nie o to mu chodziło. Byłam bez szans. – Wzdrygnęła się. – Jeszcze dziesięć, może piętnaście sekund i… Albo szybciej, gdyby ten na dole nie pomyślał o domofonie. To go speszyło, zakłóciło coś w rodzaju izolacji… Uff, Boże, to straszne.

Kiedy szli do karetki, powiedziała:

– Biedny człowiek.

– Kto?

– On.

Kwadrans później na Runebergsgatan został tylko Kollberg i Stenström.

– Przyszedłem w samą porę, żeby zobaczyć, jak go załatwiłeś. Stałem po drugiej stronie ulicy. Gdzieś się tego nauczył?

– W komandosach. Rzadko robię z tego użytek.

– W życiu czegoś podobnego nie widziałem. Każdego mógłbyś rozłożyć.

– Szakal urodzony w sierpniu zobaczył we wrześniu deszcz i krzyknął, że w życiu nie pamięta takiego potopu.

– Co?

– To z Kiplinga – wyjaśnił Kollberg.

Загрузка...