Rozdział 20


Sypnęło pierwszym śniegiem. Duże płatki uderzały w okna i natychmiast się topiły, spływając po szybach strugami. W rynnach szumiało, ciężkie krople rozpryskiwały się o parapety.

Mimo że była dwunasta, środek dnia, Martin Beck musiał zapalić lampkę na biurku. Jej miękkie światło padało na rozłożoną teczkę. Resztę pokoju spowijał półmrok.

Martin Beck zgasił ostatnią florydę, uniósł lekko popielniczkę i zdmuchnął popiół z blatu.

Był głodny, żałował, że nie poszedł z Kollbergiem i Melanderem do kantyny.

Dziesięć dni temu obejrzeli filmy przysłane przez Kafkę i wciąż czekali, aż coś się wydarzy. Podobnie jak wszystko w tym śledztwie, nowe tropy zniknęły w dżungli znaków zapytania i mętnych zeznań świadków. Przesłuchaniami, sprawnie i energicznie, zajął się Ahlberg i jego ludzie. Niestety, z miernym rezultatem. Jedyny plus był taki, że żadna z pozyskanych informacji nie przekreślała przyjętej wersji o pasażerze, który mógł wejść na pokład w Mem, Söderköpingu albo Norsholmie i zejść na ląd w Göteborgu. Poza tym nikt nie zaprzeczył, że inkryminowany pasażer – wysoki, normalnej budowy ciała – miał na sobie sportową czapkę, szaro nakrapianą tweedową marynarkę, szare gabardynowe spodnie i brązowawe buty. I nikt nie twierdził, że nie był właścicielem niebieskiego motoroweru marki Monark.

Oficer pokładowy, którego zeznanie wniosło najwięcej, powiedział, że chyba sprzedał bilet mężczyźnie ze zdjęć. Nie pamiętał kiedy, nie potrafił nawet określić, czy to było tego lata.

Równie dobrze mogło się to stać w innym sezonie. Coś mu jednak świtało, że ten mężczyzna, jeśli to rzeczywiście był on, oprócz roweru albo motoroweru miał wędkę i inne wędkarskie akcesoria.

Ahlberg osobiście prowadził to przesłuchanie i wycisnął ze świadka tyle, ile się dało. Martin Beck miał przed sobą kopię protokołu.


„Ahlberg: Czy często się zdarza, że zabieracie podczas rejsu pasażerów pokładowych?

Świadek: Kiedyś było ich więcej, ale zawsze kilku się trafi.

A: Gdzie zazwyczaj wsiadają?

Ś: Wszędzie tam, gdzie cumujemy, albo przy śluzach.

A: A który odcinek jest najpopularniejszy?

Ś: Praktycznie każdy. Często turyści, piesi i ci na dwóch kółkach, wsiadają w Motali albo w Vadstenie, żeby się przeprawić przez Vättern.

A: A na innych trasach?

Ś: Bo ja wiem. Kiedyś zabieraliśmy ich ze Sztokholmu do Oxelösundu i z Lidköpingu do Vänersborga. Ale to się skończyło.

A: Dlaczego?

Ś: Bo się zwalała kupa ludzi. Ci, co mieli kajuty, słono płacili za takie rejsy. To żadna przyjemność tłoczyć się z tabunami paniuś i dzieciaków przewalających się po pokładzie z termosami i kanapkami.

A: Czy coś mogłoby przemawiać przeciwko temu, żeby ktoś wsiadł w Söderköpingu?

Ś: Nie, nic. Mógł dołączyć gdziekolwiek. Przy śluzie. Na tym odcinku jest sześćdziesiąt pięć śluz. Poza tym cumujemy w różnych miejscach.

A: Ilu takich pasażerów może być na pokładzie?

Ś: Jednocześnie? Obecnie rzadko powyżej dziesięciu. Przeważnie dwóch albo trzech. Czasami nie ma ani jednego.

A: Co to za ludzie? Szwedzi?

Ś: Nie. Często cudzoziemcy. Właściwie to może być każdy, kto na przykład lubi statki i jest na bieżąco z rozkładami jazdy.

A: I nie wciąga się ich na listę pasażerów?

Ś: Nie.

A: Czy mogą się stołować z innymi?

Ś: Tak, jeśli tylko zechcą. Najczęściej w drugiej turze. Są ustalone ceny za posiłki. À la carte.

A: Wcześniej powiedział pan, że nie pamięta kobiety na tych zdjęciach, a teraz wydaje się panu, że rozpoznaje tego mężczyznę. Nikt inny, tylko pan jako oficer pokładowy powinien się troszczyć o pasażerów. Prawda?

Ś: Odbieram od nich bilety, kiedy wsiadają, i mówię: „Witamy na pokładzie”. Potem zostawiamy ich w spokoju. Te wycieczki nie polegają na tym, żeby pakować im do głowy mnóstwo krajoznawczych wiadomości. Mają ich dosyć z innych źródeł.

A: Czy to nie dziwne, że pan nie rozpoznaje tych osób? Przecież spędził pan z nimi prawie trzy doby.

Ś: Wszyscy wydają mi się podobni. Poza tym co roku widzę dwa tysiące pasażerów. W ciągu dziesięciu lat – dwadzieścia tysięcy. A kiedy pracuję, jestem na mostku. Dwanaście godzin dziennie. Mam tylko jednego zmiennika na wachcie.

A: Ale ten rejs był wyjątkowy, sporo się działo.

Ś: Tak czy inaczej, dzień w dzień miałem dwunastogodzinną wachtę. Poza tym była ze mną żona.

A: Nie ma jej na liście pasażerów.

Ś: A niby czemu miałaby być? Oficerom wolno zabierać członków rodziny.

A: Czyli informacja, że na pokładzie było wówczas osiemdziesiąt sześć osób, jest nieprawdziwa. Łącznie z pasażerami pokładowymi i członkami rodziny mogło ich równie dobrze być koło setki.

Ś: Oczywiście.

A: No tak. Kiedy ten mężczyzna z motorowerem zszedł na ląd?

Ś: Ponieważ nie jestem w stu procentach pewien, czy go w ogóle widziałem, skąd mam, do cholery, wiedzieć, kiedy zszedł na ląd? Ci, którzy się spieszyli na pociąg, samolot albo inny statek, wysiedli o trzeciej w nocy, kiedy przybiliśmy do Lilla Bommen. Inni spali do południa, więc zeszli później.

A: A gdzie wsiadła pańska żona?

Ś: W Motali. Mieszkamy tutaj.

A: W Motali? W środku nocy?

Ś: Nie, to było pięć dni wcześniej. Zeszła na ląd ósmego lipca o czwartej po południu. Zadowolony?

A: Co pana zdaniem zaszło podczas tamtego rejsu?

Ś: Moim zdaniem nie było tak, jak pan mówi.

A: Dlaczego?

Ś: Ktoś by to zauważył. Proszę pomyśleć, sto osób na małym statku – trzydzieści metrów długości, pięć szerokości – i kajuta o wymiarach pułapki na myszy.

A: Czy kiedykolwiek łączyły pana z pasażerami stosunki pozazawodowe?

Ś: Tak, z żoną”.


Martin Beck wyjął z kieszeni trzy zdjęcia: dwa skopiowane z filmu i powiększoną czarno-białą odbitkę, którą przesłał Kafka. Przedstawiały wysokiego mężczyznę w sportowej czapce i tweedowej marynarce i były bardzo kiepskiej jakości.

Zaopatrzono w nie setki policjantów w Sztokholmie, Göteborgu, Söderköpingu i Lidköpingu. Poza tym powinny być w każdej komendzie i większości komisariatów od Karesuando po Smygehamn. Nie licząc innych miejsc rozsianych po całym świecie. Owszem, zdjęcia były kiepskie, ale ktoś, kto znał tego mężczyznę, powinien go bez trudu zidentyfikować.

Chyba powinien.

– Jest podobny do Melandera – obwieścił Hammar na ostatniej odprawie. – Ładne mi dochodzenie. To jakaś zgaduj-zgadula. Czy cokolwiek wskazuje na to, że facet jest Szwedem?

– Motorower.

– Który wcale nie musiał być jego?

– No nie.

– To wszystko?

– Tak.

Martin Beck schował zdjęcia do kieszeni, przebiegł wzrokiem protokół Ahlberga i znalazł to, czego szukał: „A: Czy mogą się stołować z innymi? Ś: Tak, jeśli tylko zechcą. Najczęściej w drugiej turze”…

Potem dotarł do listy personelu pracującego na statku w ostatnich pięciu latach, przeczytał ją i zaznaczył ołówkiem jedno nazwisko.

„Göta Isaksson, kelnerka, Polhemsgatan 7, Sztokholm. Zatrudniona w gospodzie SHT od 15/9/64. »Diana«: 1959–1961,»Juno«: 1962, »Diana«: 1963, »Juno«: 1964”.

Nie było żadnej adnotacji świadczącej o tym, że Mellander albo Kollberg z nią rozmawiali.

Zadzwonił do dwóch firm taksówkowych. Zajęte. Porzuciwszy myśl o radiowozie, włożył kapelusz i płaszcz, postawił kołnierz i ruszył w śnieżnej brei do metra.

Kierownik sali w SHT, zaganiany i poirytowany, wskazał mu stolik obsługiwany przez pannę Götę – tuż przy drzwiach wahadłowych prowadzących do kuchni. Martin Beck usiadł na przymocowanej do ściany kanapie i podano mu menu. Kiedy je pobieżnie przeczytał, rozejrzał się po lokalu.

Niemal wszystkie stoliki były zajęte, głównie przez samotnych mężczyzn w średnim wieku. Sądząc po zażyłym traktowaniu kelnerek, należeli do stałych bywalców.

Martin Beck obserwował kelnerki biegające między kuchnią a salą. Zastanawiał się, która z nich to panna Göta. Po dwudziestu minutach jego ciekawość została zaspokojona. Miała okrągłą sympatyczną twarz, duże zęby i krótkie zmierzwione włosy.

Zamówił sandwicza, bitki z ziemniakami i cebulą i holenderskie piwo marki Amstel. Jadł, nie spiesząc się, czekał, aż minie lunchowe szaleństwo. Kiedy skończył i wypił cztery kawy, klienci panny Göty wyszli i mogła się do niego przysiąść.

Powiedział, co go do niej sprowadza, i pokazał zdjęcie. Przyglądała się przez chwilę, położyła na stoliku i poprawiła obcisły biały żakiet.

– Tak, poznaję. Nic o nim nie wiem, ale kilka razy widziałam go na „Juno” i na „Dianie”. Tak mi się wydaje.

Martin Beck wyprostował się, podniósł zdjęcie i odwrócił w jej stronę.

– Czy jest pani pewna? To nie najlepsza fotografia, może być na niej ktoś inny.

– Tak, jestem pewna. Poza tym zawsze był tak samo ubrany. Poznaję tę marynarkę i cyklistówkę.

– Czy widziała go pani latem? Pracowała pani na „Juno”, prawda?

– Tak. Niech pomyślę. Szczerze mówiąc, nie wiem. Widzi się tyle ludzi. Ale zeszłego lata na pewno widziałam go kilka razy. Co najmniej dwa. Wtedy pracowałam na „Dianie”. Znała go moja koleżanka, kelnerka. Pamiętam, że ze sobą rozmawiali. Nie miał kajuty, płynął z nami tylko kawałek. Jako pasażer pokładowy. Tak czy inaczej, jadł w drugiej albo trzeciej turze i nie wszystkie posiłki. Wydaje mi się, że wysiadał w Göteborgu.

– Gdzie mieszka pani przyjaciółka?

– Nie nazwałabym jej przyjaciółką, byłyśmy tylko koleżankami z pracy. Nie wiem, gdzie mieszka, ale po sezonie zawsze jeździła do Växjö. – Panna Göta założyła nogę na nogę, skrzyżowała ramiona na brzuchu i mrużąc oczy, popatrzyła w sufit. – Tak. Växjö. Chyba właśnie tam mieszka.

– Czy dobrze znała tego mężczyznę?

– Naprawdę nie wiem. Wydaje mi się, że trochę się w nim podkochiwała. Spotykała się z nim po pracy, mimo że personelowi nie wolno się spoufalać z pasażerami. Wyglądał całkiem, całkiem…

– Czy mogłaby go pani opisać? Mam na myśli kolor włosów, oczu, wzrost, wiek i tak dalej.

– Hm… dosyć wysoki. Chyba wyższy od pana. Nie był ani szczupły, ani gruby, dobrze zbudowany, szeroki w barach. Oczy niebieskie, ale nie jestem pewna. Włosy jasne, popielate, ciut jaśniejsze od moich. Najczęściej chodził w cyklistówce, więc niewiele można było zobaczyć. Pamiętam, że miał ładne zęby. Oczy okrągłe… to znaczy… trochę wyłupiaste. Ale był z całą pewnością przystojny. A wiek? Trzydzieści pięć – czterdzieści.

Martin Beck zadał jeszcze kilka pytań, ale niczego więcej się nie dowiedział. Kiedy wrócił do swojego pokoju, znów przejrzał listę i odszukał nazwisko interesującej go osoby. Nie było adresu, tylko informacja o pracy na „Dianie” w latach 1960–1963.

W dwie minuty znalazł numer w książce telefonicznej abonentów w Växjö. Potem długo czekał, zanim odebrała. Była niechętna, nie mogła się jednak nie zgodzić na spotkanie. Wsiadł do nocnego pociągu i o wpół do siódmej dotarł do Växjö. Nadal było ciemno.

Ciepły mglisty poranek. Spacerował ulicami, patrząc, jak miasto się budzi. Za kwadrans ósma wrócił na dworzec. Zapomniał kaloszy, przemokły mu buty. W kiosku kupił gazetę, którą przeczytał na ławce w poczekalni, grzejąc stopy na kaloryferze. Potem znalazł czynną kafejkę, zamówił kawę, posiedział do dziewiątej, zapłacił i wyszedł.

Cztery minuty później stał przed drzwiami opatrzonymi metalową tabliczką z nazwiskiem „Larsson” i wizytówką z floresowatym napisem „Siv Svensson”.

Drzwi otworzyła duża kobieta w błękitnej podomce.

– Panna Larsson? – zapytał Martin Beck.

Kobieta zachichotała, cofnęła się, po chwili z głębi mieszkania dobiegł go jej głos:

– Karin, jakiś facet do ciebie.

Nie usłyszał odpowiedzi. Duża kobieta wróciła, zaprosiła go do środka i zniknęła.

Stał w małym ciemnym przedpokoju, trzymając kapelusz w ręku. Po dobrych kilku minutach rozsunęła się jakaś kotara i kobiecy głos powiedział, żeby wszedł do pokoju.

– Nie spodziewałam się pana tak wcześnie.

Miała czarne, przetykane siwizną włosy, niedbale zebrane na karku. Pociągła twarz wydawała się zbyt drobna w porównaniu z resztą ciała. Regularne, ładne rysy, blada cera, nie zdążyła się umalować. Wokół piwnych, nieco skośnych oczu dostrzegł lekkie ślady tuszu. Zielona dżersejowa sukienka opinała piersi i biodra.

– Pracuję do późna, więc zwykle śpię do południa – powiedziała z wyrzutem w głosie.

– Proszę mi wybaczyć. Chciałbym panią prosić o pomoc w pewnej sprawie, która ma związek z pani pracą na „Dianie”. Czy tego lata też pani tam pracowała?

– Nie, w lecie byłam na statku kursującym do Leningradu.

Wciąż stała i patrzyła na niego wyczekująco. Usiadł w kwiecistym fotelu i podał jej zdjęcie. Spojrzała, po jej twarzy przemknął ledwie zauważalny grymas, na ułamek sekundy szerzej otworzyła oczy, po czym zwróciła fotkę.

– Tak?

– Zna pani tego mężczyznę, prawda?

Przeszła przez pokój, wyjęła papierosa ze szklanego pucharka na stoliku pod oknem, zapaliła i usiadła na kanapie naprzeciwko Martina Becka.

– Ja? Nie, nigdy go nie widziałam. Dlaczego pan pyta?

Była spokojna. Martin Beck przyglądał się jej przez chwilę.

– Wiem, że pani go zna. Poznaliście się na „Dianie” zeszłego lata.

– Nie. Nigdy w życiu go nie widziałam. Proszę już iść. Muszę się wyspać.

– Dlaczego pani kłamie?

– No nie, to szczyt bezczelności. Proszę wyjść.

– Panno Larsson, dlaczego nie chce się pani przyznać do tej znajomości? Wiem, że mija się pani z prawdą. Jeśli teraz pani tego nie powie, może mieć pani potem nieprzyjemności.

– Nie znam go.

– Mogę udowodnić, że kilka razy widziano panią z tym mężczyzną, więc byłoby lepiej, gdyby powiedziała pani prawdę. Chcę się dowiedzieć, kto to jest, a pani zna odpowiedź. Proszę być rozsądną.

– To jakaś pomyłka. Musiał się pan pomylić. Nie znam go. Proszę mnie zostawić w spokoju.

Podczas tej wymiany zdań Martin Beck nie spuszczał z niej wzroku. Siedziała teraz na brzeżku kanapy i nerwowo strzepywała popiół z papierosa, choć nie było czego strzepywać. Miała napiętą twarz, chodziły jej szczęki.

Bała się.

Próbował ją nakłonić do mówienia. Na próżno. Zamilkła, siedziała sztywno na kanapie i zeskrobywała pomarańczowy lakier z paznokci. W końcu wstała i zaczęła krążyć po pokoju. Po chwili Martin Beck podniósł się z kwiecistego fotela, wziął kapelusz i pożegnał się. Nie zareagowała, stała odwrócona do niego plecami.

– Jeszcze się do pani zgłoszę.

Zostawił na stole wizytówkę i wyszedł.

Dojechał do Sztokholmu wieczorem, prosto z dworca poszedł do metra i wrócił do domu.

Następnego dnia rano zadzwonił do Göty Isaksson. Zaczynała pracę dopiero po południu i mógł do niej wpaść. Godzinę później siedział w jej małym dwupokojowym mieszkanku na Kungsholmen. Zaparzyła kawę, nalała do filiżanek i usadowiła się naprzeciwko niego.

– Wczoraj byłem w Växjö i rozmawiałem z pani koleżanką – powiedział Martin Beck. – Zaprzeczyła, że zna tego mężczyznę. I sprawiała wrażenie wystraszonej. Czy wie pani, dlaczego nie chciała się przyznać do tej znajomości?

– Nie mam pojęcia. Ale ja mało o niej wiem. Nie była zbyt rozmowna. Pracowałyśmy razem przez trzy letnie sezony i bardzo rzadko mówiła o sobie.

– A o mężczyznach?

– Tylko o jednym. Powiedziała mi kiedyś, że poznała na statku fajnego faceta. To był nasz wspólny drugi sezon. – Göta Isaksson przechyliła głowę i liczyła po cichu. – Tak. To było latem sześćdziesiątego pierwszego.

– Często o nim mówiła?

– Nie. Wyglądało na to, że spotyka się z nim od czasu do czasu. Mógł być na kilku rejsach, mogli się widywać w Sztokholmie albo w Göteborgu, mógł być pasażerem, mógł jeździć ze względu na nią… Nie wiem.

– Nigdy go pani nie widziała?

– Nie. W ogóle o tym nie myślałam, dopóki pan mnie nie zapytał. To mógł być ten mężczyzna ze zdjęcia, chociaż nie wydaje mi się, żeby go wtedy znała. W każdym razie nic o tym nie mówiła.

– A co mówiła o tym fajnym facecie w sześćdziesiątym pierwszym?

– Nic szczególnego. Chyba coś napomknęła o jego elegancji. Przypuszczam, że miała na myśli to, że jest dobrze wychowany, uprzejmy i takie tam dyrdymały… Jakby normalni faceci nie dorastali jej do pięt… Ale potem przestała o nim mówić. Pewnie ze sobą zerwali, może do czegoś między nimi doszło, bo pod koniec lata przez jakiś czas była podłamana.

– Czy następnego lata też się spotkałyście?

– Nie. Ona była na „Dianie”, a ja na „Juno”. Widziałyśmy się parę razy, chyba w Vadstenie, bo statki tam cumują w tym samym czasie, ale nie rozmawiałyśmy ze sobą. Czy dolać panu kawy?

Martin Beck czuł, że żołądek zaczyna się buntować, ale nie potrafił się zdobyć na krótkie „Nie, dziękuję”.

– Tak pan o nią wypytuje. Czy ona coś zrobiła?

– Nie, nic nie zrobiła, ale chcielibyśmy dotrzeć do tego mężczyzny ze zdjęcia. A może zeszłego lata powiedziała albo zrobiła coś, co mogłoby mieć jakiś związek z tym mężczyzną?

– Niczego takiego nie pamiętam. Mieszkałyśmy w tej samej kajucie, w nocy czasami gdzieś wychodziła. Przypuszczam, że spotykała się z jakimś facetem, ale ja nie mam zwyczaju wtykać nosa w cudze sprawy. Wiem tylko, że nie tryskała radością… Chodzi mi o to, że gdyby się w kimś podkochiwała, byłaby w siódmym niebie. A ona chodziła smutna, podminowana. Może dlatego, że była chora. Przestała pracować przed końcem sezonu, chyba miesiąc wcześniej. Po prostu pewnego dnia się nie zjawiła i musiałam zasuwać sama, dopóki nie znaleźli zastępstwa. Podobno wylądowała w szpitalu, ale nikt nie wiedział, co jej jest. Tak czy inaczej, już nie wróciła i od tamtej pory jej nie widziałam.

Dolała im kawy, wmusiła w Martina Becka kilka ciasteczek i chętnie opowiadała o swojej pracy, kolegach i pasażerach, których zapamiętała.


Godzinę później Martin Beck wyszedł. Wypogodziło się. Ulice niemal wyschły, na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Martina Becka mdliło po kawie. Idąc do Kristinebergu nadbrzeżną promenadą Norr Mälarstrand, zastanawiał się nad tym, co usłyszał od kelnerek.

Od Karin Larsson nie dowiedział się absolutnie nic, ale wizyta w Växjö utwierdziła go w przekonaniu, że ona zna tego mężczyznę i boi się o tym mówić.

Od Göty Isaksson dowiedział się, że:

1. Latem 1961 Karin Larsson poznała na „Dianie” jakiegoś mężczyznę. Prawdopodobnie był pasażerem pokładowym, który tamtego lata kilka razy płynął „Dianą”.

2. Latem 1963 Karin Larsson poznała jakiegoś mężczyznę, prawdopodobnie pasażera pokładowego, który od czasu do czasu podróżował statkiem. Według Göty Isaksson mógł to być ten sam mężczyzna co na zdjęciu.

3. Latem 1963 Karin Larsson była podłamana i podminowana i na miesiąc przed końcem sezonu, czyli na początku sierpnia, przestała pracować i trafiła do szpitala.

Martin Beck nie dowiedział się, dlaczego trafiła do szpitala, jaki to był szpital ani jak długo tam była. Tylko ona znała odpowiedź.

Ledwie wszedł do pokoju, zadzwonił do Växjö, ale nikt nie odbierał. Przypuszczał, że Karin Larsson śpi albo pracuje na pierwszą zmianę.

Po południu i wieczorem dzwonił wielokrotnie. Bez rezultatu.

Kiedy o drugiej po południu następnego dnia po raz siódmy wybrał numer, usłyszał w słuchawce głos dużej kobiety w podomce:

– Nie ma jej. Wyjechała.

– Kiedy?

– Przedwczoraj wieczorem. A kto pyta?

– Dobry znajomy. Dokąd pojechała?

– Nie powiedziała. Ale słyszałam, jak dzwoni do informacji i pyta o pociągi do Göteborga.

– Może usłyszała pani coś jeszcze?

– Zdaje się, że chciała się zatrudnić na jakimś statku.

– A kiedy zdecydowała się na wyjazd?

– Myślę, że podjęła tę decyzję błyskawicznie. Przedwczoraj rano był u niej jakiś facet i zaraz potem jakby coś w nią wstąpiło.

– Czy wie pani, na jakim statku miała pracować?

– Nie, nie usłyszałam.

– A jak długo jej nie będzie?

– Nie powiedziała. Czy coś jej przekazać, jeśli się odezwie?

– Nie, dziękuję.

Wzięła nogi za pas, uciekła na łeb na szyję. Był przekonany, że odpłynęła w siną dal.

Jego domysły zamieniły się w pewność. Karin Larsson śmiertelnie się bała kogoś albo czegoś i on, Martin Beck, musi poznać przyczynę.

Загрузка...