Rozdział 16


Dziesięć po piątej Melander zabębnił w drzwi, odczekał pięć sekund, nacisnął klamkę, wsunął do środka swoje ponure pociągłe oblicze i powiedział:

– Chciałbym już wyjść. Mogę?

Nie było żadnych formalnych powodów, żeby musiał o to pytać, a mimo to robił tak dzień w dzień. Nigdy się natomiast nie zdarzyło, żeby meldował się rano.

– Jasne. Na razie – odparł Martin Beck i po sekundzie dodał: – Dziękuję za dzisiaj.

Kończyła się dniówka. Najpierw umilkły telefony, potem maszyny do pisania, stopniowo zamierały głosy, wreszcie ucichły kroki na korytarzach. O wpół do szóstej Martin Beck zadzwonił do domu.

– Zaczekać na ciebie z kolacją?

– Nie, jedzcie.

– Późno wrócisz?

– Nie wiem. Może tak.

– Wieki całe nie widziałeś dzieci.

Nie ulegało cienia wątpliwości, że je widział i słyszał przed niespełna dziewięcioma godzinami, o czym małżonka świetnie wiedziała.

– Martin?

– Słucham.

– Masz taki niewyraźny glos. Czy coś się dzieje?

– Nie, nic. Mamy dużo pracy.

– I to wszystko?

– Naturalnie.

I znów była taka jak zwykle. Jeszcze kilka wyświechtanych fraz i koniec rozmowy. Rozkojarzony, wciąż trzymał słuchawkę przy uchu. Usłyszał kliknięcie, potem zaległa głucha cisza. Jakby byli od siebie oddaleni o tysiące kilometrów. Jakby ostatni raz z sobą rozmawiali lata temu.

Zmarszczył czoło i westchnął, błądząc wzrokiem po papierach rozłożonych na biurku. Każda kartka coś mówiła o Roseannie McGraw i ostatnich dniach jej życia. Był tego pewien.

Ponowna lektura wydawała się bezsensowna, ale przypuszczalnie zaraz się do niej zabierze. Wyciągnął rękę po papierosa. Paczka była pusta. Cisnął ją do kosza i zaczął obmacywać marynarkę w poszukiwaniu nowej, niezaczętej. W ostatnich tygodniach palił dwa razy więcej niż zwykle, co dało się zauważyć w portfelu, o gardle nie wspominając. Najwyraźniej wyczerpał już swoje zapasy, bo w wewnętrznej kieszeni znalazł jedynie coś, czego w pierwszej chwili nie rozpoznał.

Tym czymś była pocztówka, którą kupił w trafice w Motali. Przedstawiała śluzę w Borenshult, widzianą z góry. W tle majaczyło jezioro i falochron, a na pierwszym planie dwaj mężczyźni otwierali śluzę dla statku pasażerskiego. Zdjęcie musiało być stare, bo takie statki od lat nie istniały w realnym świecie. Ten nazywał się „Astrea” i lata temu poległ pod razami pił i palników w bazie złomowej jakiejś stoczni.

Kiedy fotograf z zakładu Almquist i Cöster przybył do Motali, było lato. Martin Beck nagle sobie przypomniał kwaskowaty zapach kwiatów i wilgotnej zieleni. Wysunął szufladę i wyjął szkło powiększające. Było w kształcie czerpaka, w rączce znajdowała się bateria. Po naciśnięciu guzika oglądany obiekt oświetlała dwuipółwatowa żaróweczka. Dzięki dobrej jakości zdjęcia Martin Beck wyraźnie widział kapitana na skrzydle mostku po lewej stronie burty i kilku pasażerów przy relingu. Na pokładzie dziobowym piętrzyły się towary ułożone w sztaple. Kolejny dowód, że statek sfotografowano dawno temu.

Przesunął szkło kilka centymetrów w prawo, kiedy niczym grom z jasnego nieba Kollberg walnął pięścią w drzwi i wpakował się do środka.

– Cześć! Przestraszyłeś się?

– Śmiertelnie – odparł Martin Beck, wsłuchując się w głośne bicie serca.

– Jeszcze tu jesteś?

– Nie, skąd. Siedzę na trzecim piętrze w Bagarmossen i wcinam salceson.

– Wiesz, jak chłopcy z obyczajówki nazywają to coś?

Kollberg wskazał na szkło powiększające.

– Nie.

– Mendowizjer Marie-Louise.

– Aha.

– Czemu nie? Jeśli może być łopatka do tortu Johanna i takie tam. Słyszałeś najnowsze wieści z frontu promocji?

– Nie.

– Przy zakupie przeliczarki banknotów Marcus można dostać za friko paczkę pomarańczy Ajax.

– To na co czekasz? Kupuj.

– Zęby się upewnić, czy mam aż jeden banknot dziesięciokoronowy? A propos, kiedy dostaniemy pensję?

– Mam nadzieję, że jutro.

Kollberg usiadł w fotelu dla gości.

– Język lata jak łopata…

– …nie ma siostry ani brata – dokończył Martin Beck. Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Automatycznie przerzucali się słowami, nawet nie próbowali udawać, że ich to bawi.

– Wymaglowałeś tego oberwańca i nic – odezwał się w końcu Kollberg. – Pudlo.

– To nie on.

– Jesteś pewien na mur?

– Nie.

– Na czuja?

– Tak.

– To mi wystarczy. Na dobrą sprawę jest pewna różnica między gwałceniem pijanych dwunastolatek a mordowaniem dorosłych kobiet.

– Yhm.

– Poza tym w życiu by nie poleciała na takiego szczyla. Jeśli dobrze zrozumiałem Kafkę.

– Na pewno by nie poleciała – potwierdził Martin Beck.

– Co na to koleś z Motali? Rozczarowany?

– Ahlberg? Tak, trochę. Ale nie daje za wygraną. A co powiedział Melander?

– Nic. Znamy się jeszcze z woja. Jedyne, co go dołowało, to reglamentacja tytoniu. – Kollberg zaczął w skupieniu kartkować notes w czarnej okładce. – Kiedy cię nie było, jeszcze raz wszystko przejrzałem i dokonałem czegoś w rodzaju krótkiego podsumowania.

– I?

– Zadałem sobie pytanie, które usłyszymy jutro od Hammara: Co wiemy?

– I co odpowiedziałeś?

– Najpierw ty mi powiedz, co wiemy o Roseannie McGraw.

– Sporo. Dzięki Kafce.

– To prawda. W mojej ocenie wiemy o niej wszystko, co najważniejsze. A co wiemy o morderstwie?

– Znamy miejsce zbrodni. I mniej więcej wiemy, kiedy i jak do niej doszło.

– Czy aby na pewno wiemy gdzie?

Martin Beck bębnił palcami po krawędzi blatu.

– Tak – odparł. – W kajucie A7 na pokładzie „Diany”.

– Owszem, grupa krwi się zgadza, ale to za mało, żeby sporządzić akt oskarżenia.

– Zgoda, ale my to wiemy.

– Okej. Załóżmy, że wiemy. Kiedy?

– Wieczorem czwartego lipca. Po zapadnięciu ciemności. W każdym razie po kolacji, którą wydawano do ósmej. Przypuszczalnie między dziewiątą a północą.

– Jak? Tu mamy wynik obdukcji. Poza tym możemy przyjąć, że rozebrała się sama. Dobrowolnie. Groźba użycia siły wydaje się mało prawdopodobna.

– Tak.

– I wreszcie pytanie kluczowe: Co wiemy o sprawcy? – Po dwudziestu sekundach Kollberg sam udzielił odpowiedzi: – Że to zaburzony seksualnie sadysta.

– I że to mężczyzna – dodał Martin Beck.

– Najprawdopodobniej. Poza tym na pewno jest dość silny. Roseanna McGraw nie wypadła sroce spod ogona.

– Wiemy, że był na „Dianie”.

– Jeśli nasze wstępne założenia są słuszne.

– Był pasażerem albo członkiem załogi.

– Czy na pewno to wiemy?

W pokoju zaległa cisza. Martin Beck pocierał czoło opuszkami palców.

– Nie ma innej możliwości – powiedział w końcu.

– Nie ma?

– Nie.

– Niech tak będzie. Natomiast nic nie wiemy ani o jego wyglądzie, ani o narodowości. Nie mamy odcisków palców, nie mamy nic, co mogłoby go łączyć z morderstwem. Nie wiemy, czy znał Roseannę McGraw wcześniej, nie wiemy, skąd się wziął, gdzie się podział i gdzie jest teraz. – Kollberg był śmiertelnie poważny. – Wiemy cholernie mało, Martin. Czy my w ogóle możemy być pewni, że Roseanna McGraw nie wysiadła w Göteborgu cała i zdrowa? Czy pomyślałeś o tym, że ktoś mógł ją pozbawić życia po rejsie? Wiedział o jej podróży, przewiózł zwłoki do Motali i wrzucił do jeziora.

– Tak, pomyślałem o tym. To zbyt absurdalne.

– Dopóki nie dostaniemy menu ze statku, przynajmniej teoretycznie nie możemy tego wykluczyć. Mimo że się kłóci ze zdrowym rozsądkiem. Nawet jeśli zdołamy udowodnić, naprawdę udowodnić, że nie dopłynęła do Göteborga, istnieje jeszcze jedna ewentualność: Zeszła na ląd w Borenshult podczas śluzowania „Diany” i zaatakował ją jakiś szaleniec, który szwendał się po okolicy.

– Gdyby tak było, powinniśmy go znaleźć.

– Powinniśmy. Są w tej sprawie takie rzeczy, których kompletnie nie rozumiem. Czysty obłęd! Jak, u diabła, mogła zniknąć w połowie rejsu i nikt tego nie zauważył? Choćby sprzątaczka albo kelnerki.

– Człowiek, który ją zabił, został na pokładzie i zadbał o to, żeby jej kajuta wyglądała całkowicie normalnie. Chodziło tylko o jedną noc.

– A gdzie się podziało prześcieradło? I koce? Na pewno były upaprane krwią. Przecież ich nie wyprał. A gdyby wszystko wrzucił do jeziora, skąd wytrzasnąłby nowe?

– Zdaniem obducenta nie było zbyt dużo krwi. Poza tym jeśli zabił ją ktoś dobrze zorientowany, to mógł wyjąć czystą pościel z bieliźniarki.

– Czy pasażer może być aż tak zorientowany, żeby nikt go nie zauważył?

– To nie jest takie trudne. Płynąłeś kiedyś w nocy na statku pasażerskim?

– Nie.

– Wszyscy śpią. Jest cicho, nigdzie żywego ducha. Na dokładkę wszystkie szafy i schowki nie są zamykane na klucz. Kiedy „Diana” przecinała Vättern, podczas psiej wachty z całą pewnością nie spały tylko trzy osoby: dwie na mostku i jedna w siłowni.

– Czy ktoś nie powinien był zauważyć, że nie zeszła na ląd w Göteborgu?

– Nie ma tu jakiejś szczególnej procedury. Statek cumuje przy Lilla Brommen, każdy zabiera swoje klamoty i pędzi do trapu. Pewnie wszyscy się spieszyli z powodu dużego opóźnienia. Poza tym było ciemno. – Martin Beck wpatrywał się w ścianę. – Bardziej irytuje mnie to, że pasażerowie z sąsiedniej kajuty niczego nie zauważyli.

– Od dwóch godzin wiem dlaczego. W kajucie A3 mieszkało holenderskie małżeństwo. Oboje po siedemdziesiątce i oboje kompletnie głusi. – Kollberg przewrócił kartkę i podrapał się po głowie. – Nasza tak zwana teoria o tym, jak, gdzie i kiedy doszło do przestępstwa, opiera się przede wszystkim na zasadzie prawdopodobieństwa, przesłankach logicznych i psychologizacji. Właściwie nie mamy niezbitych dowodów. Trzymamy się naszej wersji, ponieważ inną nie dysponujemy. Skoro tak, podobnie możemy potraktować statystyki. Zgadzasz się?

Martin Beck odchylił się na krześle i skrzyżował ramiona na piersi.

– Mów dalej.

– Znamy nazwiska osiemdziesięciu sześciu osób, które były na pokładzie. Sześćdziesięciu ośmiu pasażerów i osiemnastu członków załogi. Na razie zlokalizowaliśmy siedemdziesiąt pięć osób, z niektórymi nawiązaliśmy kontakt. O jedenastu wiemy, skąd pochodzą, znamy ich płeć i – z wyjątkiem trzech – wiek. A teraz zastosujmy metodę eliminacji. Oczywiście wykluczamy Roseannę McGraw. Zostaje osiemdziesiąt pięć.

Następnie wykluczamy wszystkie kobiety, osiem załogantek i trzydzieści siedem pasażerek.

Zostaje czterdzieści. W tej czterdziestce jest czterech chłopców poniżej dziesięciu lat i siedmiu starców powyżej siedemdziesiątki. Zostaje dwadzieścia dziewięć. Dalej są kapitan i człowiek za sterem. Mieli wachtę od dwudziestej do północy i zapewniają sobie alibi. Raczej nie znaleźliby czasu na mordowanie ludzi. Sytuacja obsługującego siłownię nie jest już tak jasna. Czyli minus dwa, co daje dwadzieścia siedem osób płci męskiej w wieku od czternastu do sześćdziesięciu ośmiu lat. Dwunastu Szwedów, w tym siedmiu z załogi, pięciu Amerykanów, trzech Niemców, jeden Duńczyk, jeden Południowoafrykańczyk, jeden Francuz, jeden Anglik, jeden Szkot, jeden Turek i jeden Holender. Rozrzut geograficzny jeży włosy na głowie. Jeden Amerykanin mieszka w Oregonie, inny w Teksasie, Anglik mieszka w Nassau na Bahamach, Południowoafrykańczyk w Durbanie, a Turek w Ankarze. Ten, kto będzie ich przesłuchiwał, zdrowo się najeździ. Poza tym czterech z tej grupy – Duńczyka i trzech Szwedów – nie zdołaliśmy namierzyć. Melander prześlęczał nad listami pasażerów z ostatnich dwudziestu pięciu lat. Żaden nie płynął tą trasą wcześniej. Moim zdaniem nie zrobił tego pasażer. Tylko czterech miało pojedyncze kajuty, inni byli pod mniej lub bardziej czujnym okiem swoich połowic. Nikt nie znał statku, procedur pokładowych i trasy na tyle dobrze, żeby mógł to załatwić niepostrzeżenie. Pozostaje ośmiu członków załogi: oficer pokładowy, dwóch palaczy, kok i trzech chłopaków pokładowych. Chiefa już odrzuciliśmy ze względu na wiek. Według mnie nie mógł tego zrobić żaden z nich. Jeden na drugiego miał oko, poza tym możliwości bratania się z pasażerami były dość ograniczone. Reasumując, nikt nie zamordował Roseanny McGraw. Taka jest moja teoria. Jak zwykle do bani. Tragiczne skutki myślenia. – Kollberg zamilkł na pół minuty. – Chyba że to ten łajdus Eriksson… Świetnie, że udało ci się go zapuszkować. Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Wiesz, co powiedziałem?

– Naturalnie – odparł Martin Beck, nieobecny duchem. – Naturalnie, że słucham.

Nie skłamał. Naprawdę słuchał. Tyle że przez ostatnie dziesięć minut głos Kollberga wydawał się coraz bardziej odległy. Zaświtały mu w głowie dwie myśli. Pierwsza miała związek z czymś, co ktoś powiedział, i błyskawicznie utonęła w mętnych wodach niepamięci. Druga była klarowniejsza, dawała jakiś punkt zaczepienia.

– Musiała spotkać kogoś na pokładzie – mruknął pod nosem.

– Jeśli to nie było samobójstwo – zauważył Kollberg, z nutką ironii.

– Kogoś, kto nie zamierzał jej zabić, przynajmniej nie od początku, i nie miał powodów, żeby się ukrywać…

– Jasne, tylko co z tego, kiedy nie…

Martin Beck bardzo dokładnie przypomniał sobie ostatni dzień lipca w Motali. „Juno” opływał pogłębiarkę, kierując się do basenu portowego.

Wyprostował się, wyjął pocztówkę i wpatrywał się w nią.

– Lennart, ile osób miało aparaty fotograficzne? Co najmniej dwadzieścia pięć, ale raczej trzydzieści, może czterdzieści. Przy każdej śluzie zbiegali na ląd, żeby sfotografować statek i siebie nawzajem. Teraz zdjęcia z tej podróży są w dwudziestu albo trzydziestu albumach rodzinnych. Wszelkie możliwe zdjęcia, pierwsze z nabrzeża w Riddarholmen, ostatnie z Lilla Bommen. Powiedzmy, że dwadzieścia osób pstryka w ciągu trzech dni po trzydzieści fotek. Czyli, lekko licząc, jeden film na głowę. Niektórzy mieli kamery. Minimum sześćset zdjęć. Lennart, rozumiesz… sześćset zdjęć. Może tysiąc.

– Tak – z namysłem przytaknął Kollberg – rozumiem…

Загрузка...