Rozdział 17

Mówią, że jeśli pijany trafia do domu; to znak, że ma trzeźwego anioła stróża. A jaki jest ten anioł, jeśli trzeźwy jest pijany ze szczęścia? W takim właśnie stanie Pawlak wracał z nocnej wyprawy. Mijając po drodze pozostawione przez siebie wiechcie słomy, wesoło zagadywał do swojej kobyły: „Patrzaj, maleńka, jak to nam dobrze poszło. We dwoje my wyjechawszy – we troje wracamy. Za jedną flaszkę „żmijówki” fachowca trofiejnego zdobyć udało nam sia”. Cieszył się niezmiernie Kaźmierz z przebiegu spotkania z warszawiakiem: nie tylko wykazał wyższość sprytu ludzi zza Buga nad tymi z centralnej Polski, ale także zawarł udaną transakcję, bo za poniemiecki spirytus, w którym moczyło się cielę o pięciu nogach, uzyskał rodaka o wysokich kwalifikacjach. Nie martwił się, że „trofiejny” fachowiec nie jest lekarzem, lecz weterynarzem, bo i Marynia, i sam Pan Bóg w tych ciężkich czasach zrozumie, że nie można grymasić i trzeba brać to, co się trafia. Z tego zachwytu nad swoim sukcesem Kaźmierz aż zanucił pod nosem piosenkę, którą kilka dni temu wykonywał w stodole na dwa głosy z Kargulem. Nigdy jeszcze na żadnym jarmarku nie ubił tak dobrego interesu. Inna rzecz, że też nigdy dotąd nie używał przy transakcjach kupna i sprzedaży ani karabinu, ani spirytusu o tak szczególnym smaku. Księżyc już zbladł na niebie, świt wessał jego tarczę w swoją powstającą światłość, kiedy Kaźmierz, zachęcając cmokaniem kobyłkę do raźnego kłusa, minął pierwszy dom wsi Rudniki. Widniał na jego ścianie niebieski napis: „Backerei”.

– Ano, maleńka, galopem leć – mruczał do kobyłki.

– Żeb' my aby nie zapóźnili. Choć to nie ludzki doktór, ale zawsze doktór. Obejrzał się przez ramię na „nie ludzkiego doktora”, który telepał się na słomie niczym związana maciora. Wyglądało na to, że zanim weterynarz będzie mógł wykazać się swoimi umiejętnościami, trzeba będzie dać mu czas na wytrzeźwienie. Ale czy Marynia wykaże odpowiednią cierpliwość? Pognał konia i już wjeżdżał w bramę swego obejścia. Płot między obejściem Pawlaków a Karguli leżał zmiażdżony gąsienicami. Kaźmierz pełen dumy zawołał w stronę okien: „Ludzie! Doktora mam!” Z trzaskiem otworzyły się drzwi na ganek. Wypadł Witia w koszuli, wrzeszcząc na całe gardło: „Tata! Jest! Jest!”

– Ano jestem – potwierdził radośnie Kaźmierz, zeskakując z wozu.

– Nie ty. On jest! Mój brat, a twój syn!

– A bodaj cie! Taż nie mógł zaczekać? – skierował wzrok na spoczywającego w słomie pasażera.

– Na co ja takiego poważnego fachowca fatygował?

– A już źle było z naszą mamą – gorączkowo relacjonował Witia.

– Ale Kargulowa się ze wszystkim sprawiła. Ona dziecko przyjęła.

– Jak powiedział? – Kaźmierz ze zgrozą przyjął wiadomość, że jego potomek zjawił się na świecie z pomocą Karguli. W tej chwili właśnie ukazała się na progu uśmiechnięta Anielcia. Trzymała na ręku otulonego w pieluchy noworodka, który głośnym wrzaskiem obwieszczał światu swoje istnienie. Kaźmierz poczuł przypływającą falę wzruszenia i przez ściśnięte gardło powiedział:

– Awo, to nas teraz taka sama siła, co i Karguli. Patrząc na rozdziawioną gębę noworodka, położył rękę na ramieniu Witii, a drugą przycisnął do serca babcię Leonię, która wybiegła na powitanie. Z głębi wozu rozległo się potężne kichnięcie. Babcia spojrzała pytająco na syna.

– A to kto?

– Sam nie wiem.

– A skąd ty jego wziął?

– Trofiejny. Dla Maryni wiozłem, żeb' przy połogu poratował.

– Doktór? – przy wozie wyrósł Kargul, jak wielki muchomor w kapeluszu o obwisłym rondzie.

– Będzie nasz wspólny.

– Ja go przywiózł – zaprotestował gwałtownie Kaźmierz, obruszony bezczelnością śmiertelnego wroga.

– Ale na moim wozie.

– Awo, patrzaj jego – hardo popatrzył na ślepia Kargula Pawlak.

– A na co tobie wóz, jak ty konia nie masz?

– A na co tobie doktór, jak ty zdrowy, a moja Anielcia pokrzywiona chodzi? – Taż to nie ludzki doktór wyjaśnił Kaźmierz, podczas gdy Kargul starał się odwrócić bezwładne ciało zdobycznego fachowca z boku na plecy.

– To weteryniarz.

– Panie Pawlak, on będzie szczęśliwy, bo się w czepku urodził. Te słowa Jadźki, która zaglądała do poduszki z noworodkiem, podziałały ożywczo na bezwładnego dotąd pasażera wozu. „Trofiejny fachowiec” ocknął się i szeroko ziewając usiadł, tocząc wokół błędnym wzrokiem. Srebrzysty głosik Jadźki musiał podziałać na niego jak zapach amoniaku. Maślane od wódy oczy nabierały ostrości. Uczepił się desek wozu i walcząc rozpaczliwie z bezwładem swego ciała, zaczął przekładać nogę przez burtę, nie zdejmując pełnego zachwytu spojrzenia z dziewczyny. Zsunął się na ziemię, odruchowo podciągnął przekrzywiony krawat i wyciągnął rękę na przywitanie.

– Kokeszko jestem – wybełkotał walcząc z kluchą języka.

– Jak obywatelka chce być żoną młynarza, to ja się oświadczan:. Jadźka zaczerwieniła się, Witia spojrzał na przywiezioną przez ojca zdobycz z wyraźną niechęcią. Kaźmierz potrząsnął ramieniem Kokeszki.

– Człowiecze, taż ja za weteryniarza flaszkę spirytusu dał, a młynarza przywiózł?

– Nigdy nie kupuj po pijanemu – Kokeszko przygroził mu palcem.

– To ja pił? – oburzył się Kaźmierz.

– A co za różnica? – Kokeszko już odwrócił się i jak lunatyk ruszył w ślad za Jadźką, która pomagała swojej matce nieść najmłodszego Pawlaka z powrotem do domu. Witia zdecydowanie zastąpił mu drogę.

– Gdzie?! – rzucił ostro.

– Ojciec pana dla nas kupił, a ona nie nasza.

– Co za różnica? – chwiejąc się na nogach Kokeszko starał się ominąć chłopca.

– My tu przecie sami swoi.

Загрузка...