Rozdział 4

Ostatnia wielka w życiu podróż to nieunikniony powrót do czasów dzieciństwa. Nie jedziesz, by spotkać nowych ludzi, odkryć nowe pejzaże: jedziesz, by spotkać się z sobą samym – takim, jakim pamiętają cię bliscy z tamtych dziecinnych lat. Stoi na zalanym słońcem peronie, patrząc w ślad za oddalającym się ostatnim wagonem. Rozgrzane upałem szyny wydają się falować w powietrzu. Rozgląda się naokoło: czerwony, schludny budyneczek stacyjki Rudniki zupełnie mu nie przypomina stacji w Trembowli. Wokół żywopłot bzów, dalej szare dachy wsi. Więc tu jechał na spotkanie swojej młodości. Przebył morza, by załatwić ostatnią ważną sprawę życia. A tą sprawą nie jest bynajmniej chrzest wnuczki jego brata… Stoi obok stosu bagaży, złożonych na końcu peronu. Na głowie ma słomkowy kapelusz z barwną wstążką. Twarz sucha, wygolona, pod grdyką muszka na gumce. Kraciasta marynarka z płótna gryzie się z fioletowymi spodniami, ale najbardziej rzucają się w oczy jego sztuczne szczęki, które odsłania w szerokim uśmiechu na widok wbiegającej na peron grupy. Kaźmierz, ujrzawszy samotną postać na peronie, przysłania oczy dłonią i sapie, zmęczony po biegu:

– Oj, chiba że to on. Chce ruszyć ku przyjezdnemu, ale słyszy za plecami szept Maryni: – Kaźmierz, nogawki… Podwinięte nad kostki nogawki jeszcze bardziej skracają postać Pawlaka. Przykryty kapeluszem przypomina teraz wyglądający z mchu grzyb. Nie spuszczając oczu z uśmiechającego się niepewnie mężczyzny, odwija nogawki, podskakując na jednej nodze, wierzchem dłoni ociera pot cieknący po skroniach spod kapelusza i rusza powoli ku przybyszowi. Za nim tyralierą posuwa się reszta delegacji. Na dwa kroki przed przyjezdnym zatrzymuje się. Patrzy na brata, a twarz mu drga, jakby walczył ze sobą, czy ma się śmiać z radości, czy też z radości płakać. I tak oto stoi naprzeciw siebie dwóch Pawlaków. Jeden jest stąd, a drugi stamtąd. Jeden jest Kaźmierz – a drugi John. Pierwszy wyszedł witać drugiego i nie wie o tym, że ten drugi właściwie przyjechał się żegnać. Przyjezdny uchyla konwencjonalnym gestem słomkowego kapelusza, odsłaniając na moment opaloną łysinę.

– Jestem John Pawlak – mówi twardą, obco brzmiącą polszczyzną.

– Czy ty mój brat?

– Tak, to ja – rzuca w odpowiedzi Kaźmierz, a choć stara się być spokojny, to broda mu drży, a grdyka w obręczy kołnierzyka wędruje w górę i w dół. Stoją tak przez chwilę, jakby rozdzielała ich jakaś niewidoczna bariera. Patrzą na siebie z odległości kilku metrów, jakby każdy z nich chciał się najpierw oswoić z tym, że żaden nie odpowiada obrazowi, jaki każdy z nich stworzył w swojej wyobraźni. Widzieli się ostatni raz, kiedy jeszcze wszystko było przed nimi. Kiedy Marynia nie była żoną Kaźmierza, a Jaśko nie marzył nawet, że będzie miał kiedyś plastikowe zęby, piękniejsze niż prawdziwe. Może to te nieskazitelnie białe zęby onieśmieliły z początku Kaźmierza? Może ten słomkowy kapelusz, jaki przed wojną nosił notariusz w Trembowli? Albo ten aparat fotograficzny na szyi? Kaźmierz pierwszy nie wytrzymuje konwencji oficjalnego powitania i rzuca się w ramiona wyższego od siebie brata.

– Oj, Jaśku, wreszcie jesteś! – prawie szlocha, wbity twarzą w obojczyk starszego brata. Zwierają się w kurczowym uścisku. Kaźmierz nie zwraca uwagi, że swymi ubabranymi w bagnistej łące butami włazi na białe pantofle Amerykańca i depcze po nich, jakby to były szczeble drabiny. Marynia trzyma przy oczach chusteczkę; Pawełek przytomnym okiem lustruje bagaże nieznanego stryja; w drugim szeregu ramię w ramię stoją Jadźka i Witold, razem podtrzymując becik z córeczką.

– A gdzie Mania? – pyta Jaśko i wówczas Kaźmierz przyciąga żonę za rękę.

– Nie poznał? No coż ty zrobisz, troszku ona podupadła…

– Poznał, poznał – Jaśko całuje teraz bratową, a już w kolejce do powitania czeka Witold. Kaźmierz wypycha go do przodu.

– To Witia, co w rok po twojej emigracji na świat przyszedł. A to Pawełek. On już tu chrzczony. A to wnuczka moja, Ania – odbiera z rąk Jadźki becik z Anią, która właśnie otworzyła niebieskie oczka, i pokazuje ją bratu.

– Cacusiany szprync. Prosto cud! Jaśko wciska swój paluch w rączynę niemowlaka i w szerokim uśmiechu odsłania swój garnitur sztucznych zębów. Mała reaguje tak, jakby nad nią kłapnęła paszcza krokodyla, i zanosi się rozpaczliwym łkaniem. Kaźmierz oddaje becik Witoldowi, równocześnie przypominając mu kuksańcem, co miał w chwili uroczystego powitania powiedzieć od siebie.

– Dziękuję stryjowi, że zgodził się być dla mojej Ani ojcem chrzestnym. Specjalnie na przyjazd stryja tyle miesięcy my z chrztem czekali.

– A gdzie matka małej? – pada pytanie Jaśka. Kaźmierz, jak sprawny dyrygent, gestem daje znać Jadźce, że teraz nadeszła kolej na jej solówkę. Jadźka niepewnie wyciąga rękę, niepewnie się uśmiecha, niepewnie zerka na Kaźmierza, jak na dyrygenta. Kaźmierz patrzy czujnie na tę scenę, bo Jaśko zmarszczył brwi i przez chwilę patrzy na twarz Jadźki, jakby usiłując w niej odczytać czyjeś znane sobie rysy. Jadźka teraz nerwowo zerka w stronę męża. Co robić, jeśli gość spyta, czyja ona z domu? Witold przenosi spojrzenie na ojca. Kaźmierz w napięciu przestępuje z nogi na nogę, jakby deptał kapustę w beczce. Czy aby już w tej chwili karty nie zostaną odkryte?

– A ona skąd?-pyta Jaśko, nie przestając wpatrywać się bacznie w twarz Jadźki.

– Czyja?

– Po sąsiedzku – rzuca szybko Kaźmierz, jakby w obawie, żeby ktoś przed nim nie zdążył się wyrwać z jakimś niepotrzebnym słowem.

– Też zza Buga. Swojaczka!

– I see – mruknął Jaśko i uspokojony tym wyjaśnieniem, przyciąga Jadźkę do piersi, okraszając ten serdeczny gest kolejną prezentacją plastykowych zębów. Ceremonię powitania można było uznać za dopełnioną. Kaźmierz poleca Pawłowi i Witii zabrać bagaże gościa. Kiedy wychodzą przed stacyjkę, właśnie z jękiem klaksonu zajeżdża dychawiczna taksówka „warszawiaka”. Budzyński wyskakuje zza kierownicy. Na powitanie Amerykańca zdjął nawet beret i zapraszającym gestem wskazuje otwarte drzwi taksówki. John omiata wzrokiem samochód, jakby z niego chciał wyczytać życiowy standard brata.

– Ja mam w Chicago wielką karę.

– A co ty narobił, że ci taką karę dali?! – niepokoi się Kaźmierz.

– Kara to po naszemu… auto – wyjaśnia John, obchodząc wołgę.

– U nas na raty można wziąć.

– Ja by takiego nawet darmo nie wziął – Kaźmierz odsuwa z drogi kierowcę, który już chce upychać Johna w samochodzie.

– Pomieścimy się – zapewnia Budzyński. Za wszelką cenę pragnie się zrehabilitować.

– A po jaką zarazę mamy ryzykować – Kaźmierz gromi spojrzeniem Budzyńskiego.

– Ot, ruski chłam! Stanął czort na drodze i przez to my na czas nie dali rady przykołdybać sia. Żeb' to był amerykański samochód, to on by nie zbiesił sia… Kaźmierz nigdy nie tracił okazji by wyrazić dezaprobatę wszystkiemu, co pochodziło ze Związku Radzieckiego.

– Można spokojnie siadać – zapewnia Budzyński, żebrząc nieomal przyjezdnego o danie mu szansy. John rozgląda się naokoło, jakby próbując ustalić, skąd słońce wstaje i gdzie zachodzi. W oślepiającym blasku słońca wśród zieleni sadów widać czerwone i szare dachy stodół, domów, budynków.

– Daleko tu do was – stwierdza John.

– W tamte strone dalej ty miał.

– Why? – gość nie zrozumiał aluzji.

– Czego dalej?

– Bo od domu.

– Każdy ma tam swój dom, gdzie wraca.

– A ty myślisz, Jaśku, że jakby ja mógł, to ja by do naszej chaty nie wrócił? Taż w jednej chwili. Na kolanach! Ale coż ty zrobisz, człowiecze, jak tobie los aby bilet w jedną stronę dał? Wszyscy, stojąc kołem, przysłuchują się tej pierwszej wymianie zdań. W pewnej chwili Jaśko smętnie kiwa głową, zagarnia ramieniem Kaźmierza i ku widocznej rozpaczy „warszawiaka” rusza w stronę wsi.

– My iść. Zobaczymy, na co ty zamienił nasze Kruszewniki.

– Krużewniki – poprawia go swoim śpiewnym akcentem Kaźmierz.

– Why… dlaczego ty to miejsce wybrał?

– Pamiętasz ty, Jaśku, jak nasz tato mówili? „Jak cię coś silniejszego od ciebie od korzeni odetnie, omiń ty największe miasta, a w mniejszym zamieszkaj z samego skraja, żeb' ciebie wędrowcy o wójta pytali, a nie wójta o ciebie”.

– Yes, tak tato mówili. Ale tato zostali tam, w Kruszewnikach.

– W Krużewnikach – poprawia go znowu Kaźmierz.

– Ale pamiętaj też o tym, Jaśku, że chłop tam ma dom, gdzie sieje i gdzie zbiera.

– Sure… Thirty three… Trzydzieści trzy lataja tam nie był, a widzę wszystko jak wczoraj – wzdycha nagle, jakby nie mógł ukryć nagłego rozczarowania, że po tak długiej podróży przez góry i morza nie trafił tam, gdzie wciąż żyły jego sny, lecz do zupełnie obcej ziemi, w którą nigdy ani jedna kropla jego potu nie wsiąkła. Idą obok siebie jak źle dobrana para koni: John Pawlak, suchy jak wiór, wysoki, sprężysty – choć już na emeryturze; Kaźmierz drepcze przy nim na swych krótkich nogach. co chwila zachodząc mu drogę, jakby chciał bez przerwy kontrolować spojrzenie gościa. A ten rozgląda się wokoło bez specjalnego zainteresowania, jak człowiek, który dobrze wie, że jest tu tylko przejazdem. W ślad za nimi idzie reszta delegacji rodzinnej, za którą toczy się wyładowana bagażami taksówka. Właśnie odezwały się dzwony dalekiego kościoła. Kaźmierz wskazuje ręką wieżę kościoła, która strzela w górę z zielonej kipieli liści.

– Słyszy? Kiedym tu nastał, one milczały.

– W naszym kościółku drzewianym śpiewniejsze były. To stwierdzenie brata jakby nieco rozdrażniło Kaźmierza.

– Aj, człowiecze, aleś butów nie miał, żeb' do niego zaglądać. A do nieba z każdego miejsca jednaka droga. A tam nasz dom -wskazał dachy obejścia.

– Nasz?

– Co moje, to i twoje, Jaśku.

– Okay… Dobrze, że ty tak rzekł. Bo ja tu przyjechał tylko jedną sprawę załatwić.

– Jaką, Jaśku? – Kaźmierza niepokoi wyraźnie ta dziwna zapowiedź. – Przyjdzie czas zrobić ostatni między nami rozrachunek. Zabrzmiało to jakoś złowieszczo i Kaźmierz pomyślał, czy aby przypadkiem jego starszy brat nie przyjechał rozliczyć się z tego wszystkiego, co on, Kaźmierz, chciał zwalić na karb historii. Ale wówczas chyba nie zgodziłby się być ojcem chrzestnym dla Ani, która wszak była nieuchronnym dowodem tego, co dziś łączyło rodziny Pawlaków i Karguli. Czego więc mógł chcieć Jaśko, po tych trzydziestu trzech latach, jakie każdy z nich spędził w innej części świata? Za ich plecami rozlega się klakson. Wołga z bagażami Johna przemyka obok, bo Budzyński chce z fasonem podjechać pod obejście Pawlaków. Welon kurzu, jaki po sobie zostawia samochód, łagodnie niczym muślin opada na ciemne ubranie Kaźmierza i słomkowy kapelusz jego brata, na ufryzowaną głowę Jadźki i becik z jej córką, który niesie uroczyście Witold Pawlak. A cały ten pochód obserwują zza firanek i płotów mieszkańcy Rudnik, żaden bowiem do tej pory nie widział prawdziwego Amerykańca.

– Musi on bogaty – stwierdza Wieczorkowa, czając się za firanką.

– No bo jak na nogach idzie, a taksówce każe za sobą jechać! – Ale żeś ty głupia – Wieczorek rozpłaszcza nos na drugiej szybie.

– Głowę dam, że to specjalnie Kaźmierz wymyślił, żeby każdy mógł se lepiej jego brata obejrzeć.

– A co tu oglądać? – wzrusza ramionami Wieczorkowa – człowiek jak człowiek. Ważne, co w walizkach przywiózł. Tej małej Ani Pawlaczce to się poszczęściło: takiego ojca chrzestnego mieć to jak los na loterii wygrać. Jeszcze kiedy do Ameryki pojedzie. Tymczasem Tadeusz Budzyński zajeżdża z fasonem pod bramę obejścia Pawlaków i trąbi donośnie. Na ten sygnał całą rodzinę Karguli jakby trąba powietrzna zdmuchnęła z podwórza: wszyscy chowają się w domu, zerkając tylko przez firanki. Ale z taksówki nikt nie wysiada. Warszawiak” wydobywa bagaże gościa i niesie je w stronę ganku domu Pawlaków.

– Tyle kufrów, jakby on tu na zawsze zostać chciał… Kargul zza firanki obserwuje bramę sąsiada. Zaraz ukaże się tam ten, który omal nie pozbawił go kiedyś życia, a który teraz pewnie jeszcze nie wie, że obaj należą do wspólnej rodziny.

– Władyś – szepce za jego plecami Aniela – a może by tak jego wyjść powitać chlebem i solą?

– Ot, koczerbicha jedna – mruczy Kargul, przygarbiony przy niskim oknie.

– Zapomniała, że Kaźmierz ma nam dać znak, kiedy pora na naszą kolaborację przyjdzie? W bramie ukazuje się człowiek w słomkowym kapeluszu. Obok drepcze Kaźmierz. Kargul odruchowo cofa się od okna, jakby w obawie, że spojrzenie gościa przeszyje go na wylot niczym kula z colta.

Загрузка...