Rozdział 11

Mogłoby się nawet wydawać, że nazajutrz po przybyciu Pawlaków do Rudnik był to jedyny dzień w dziejach świata, w którym słońce dwa razy wzeszło. Najpierw Pawlakom kogut obwieścił swoim pianiem świt. Potem przepełnione bezgraniczną serdecznością głosy witających sie sąsiadów mogły być dowodem na to, że słońce dotąd nie wszystko jeszcze widziało: słońce było to samo, ale całkiem odmienieni byli ludzie, na których padł tego ranka jego blask. Od rana na twarzach przedstawicieli obu rodzin gościł wyraz szczerej radości, że dane im było nie zagubić się w tej wędrówce ludów i ocalić to, co wydawać się mogło pozostawione na zawsze na krużewnickiej ziemi: poczucie wspólnoty. Nie byli już korkiem od butelki, miotanym przypływami i odpływami historii. Jeśli otwierając oczy wraz ze słońcem mogli zobaczyć za płotem te same co w Krużewnikach postaci – to znaczy, że słońce było to samo, co tam, a jak słońce – to i niebo. Ale-jak słusznie po latach ujął to Kaźmierz w swojej inwokacji do brata skierowanej – nigdy dzień drugi nie jest taki jak pierwszy. I tak naprawdę nie zdarza się, by kiedykolwiek słońce wzeszło dwa razy… Po wczorajszym powitaniu płot, obalony w efekcie spontanicznego wybuchu serdeczności, leżał na ziemi jak widoczny symbol historycznego zwycięstwa ducha pojednania nad zasadą „ząb za ząb”… Marynia, która wyniosła poniemiecką pierzynę, żeby ją wywiesić na płocie, musiała ją uklepać na poręczy ganku. Z domu naprzeciwko wyszła Aniela z miednicą pełną prania i też stanęła bezradnie pośrodku podwórza: jak wysuszyć poszewki, kiedy płot leży? Uśmiechnęła się ciepło do Maryni i spytała, kiedy Pawlakowa spodziewa się rozwiązania. Zatroskała się szczerze, czy mają kołyskę dla mającego przyjść na świat potomka. Obie kobiety, omawiając przejścia w drodze na zachód, zaczęły przywiązywać sznur między słupkami obu ganków. Ten sznur niczym symbol łączył oba domy, a wisiały na nim koszule Witii i Kaźmierza obok portek jedenastoletniego Tadzia i sukienki trzynastoletniej Hani od Kargulów. Witia, czyszcząc zgrzebłem kobyłę, co i raz zerkał w stronę Kargulowego podwórza. Nie mógł oczu oderwać od kołyszących się bioder Jadźki, która w barwnej spódnicy kręciła korbą przy studni. Nabierając wodę do napojenia trzech przywiezionych tutaj krów, czuła na sobie łakome spojrzenie chłopca. Nie obejrzała się w jego stronę, kiedy Witia zaczął głośno mówić do kobyły: „Trzeba ci będzie ogierka znaleźć, bo tu jednym koniem ziemi nie obrobi”… Rozmawiał z kobyłą, klepiąc ją po lśniącym zadzie, ale tak głośno do niej mówił, żeby Jadźka przy kołowrotku słyszała wszystkie jego uwagi w rodzaju, że „świat już tak jest urządzony, że klacz bez ogiera nie ma przyszłości, a ogier bez klaczy prosto wariacji dostaje”…

– Szaleju się naćpał, czy jak? – Kaźmierz, słysząc ten monolog, wyraził zaskoczenie.

– Z kobyłą rozmawia jak z narzeczoną… Jadźka od studni prychnęła śmiechem, Witia speszył się, a Kaźmierz, potknąwszy się na podwórzu o niewypał granatnika, zaklął pod nosem i jednym kopnięciem umieścił żelastwo w gnojówce. Babcia Leonia zaczerpnęła z koryta niemieckim hełmem wodę dla kur. To nasunęło Witii pewien pomysł. Doprowadził kobyłę do koryta, odpędził kury od wypełnionego wodą hełmu, chlusnął wodę na zeschłe kwiaty pod gankiem. Niosąc hełm pod pachą przekradł się między stodołami na stronę Karguli. Tam wbił hełm na głowę. Ukryty wśród krzaków i pokrzyw czekał na chwilę, kiedy Jadźka wypędzi krowy na łąkę. Kiedy była akurat na jego wysokości, wyskoczył z krzaków z dzikim wrzaskiem: „Hande hoch!” Jadźka w pierwszej chwili aż przykucnęła ze strachu, ale widząc pod okapem hełmu rozradowane oczy Witii – prychnęła jak wściekła kotka.

– Gieroj!

– A ty silnie przestrachana!

– Zrzuć to! Wyglądasz jak ten dawny Pawlak z Krużewników! – Niby jak?

– Jak wróg! Odwróciła się na pięcie i pobiegła na podwórze, powiewając kwiecistą spódnicą. Witia odprowadzał ją zachwyconym wzrokiem, jakby ujrzał pierwszego na wiosennej łące motyla. Wrócił na swoje podwórze, ale widok dziewczyny nie dawał mu spokoju. Niby to starał się dratwą zeszyć porwane szleje, ale kiepsko mu to szło, gdyż cały czas głowę miał zwróconą ku domowi sąsiadów. Czekał na pojawienie się Jadźki. Matka kazała jej nabrać wody do cebrzyka, by przepłukać pranie. Witia widział, jak dziewczyna napiera całym ciałem na korbę, ale wiadro wciąż tkwiło w głębinach studni. Przeskoczył leżący płot i położył rękę na korbie obok dłoni Jadźki.

– Mężczyzna tu potrzebny.

– Dla mnie ty Pawlak, nie mężczyzna – rzuciła Jadźka, drugą ręką zasłaniając dekolt bluzki, w którym zanurkowały szybkie oczy chłopaka. Witia uśmiechnął się tylko: zaraz sama się przekona, że on jedną ręką da sobie radę z tym ciężarem, na który jej dwie ręce były za słabe. Natężył się, zaparł, poczerwieniał na twarzy, ale korba ani drgnęła. Uczepione u końca łańcucha wiadro musiało o coś zahaczyć, bo łańcuch ani rusz nie chciał się nawinąć na drewniany wałek.

– Ot tobie na – mruknął Witia.

– Może tam topielec za wiadro trzyma? Napiął wszystkie siły, ale dopiero gdy Jadźka przyłożyła obie swoje ręce, korba – choć z oporem – dała się obrócić. Ciągnąc tak, czuli dotyk swoich ramion, słyszeli rytm swoich oddechów, który zagłuszał stuk wiadra, obijającego się o cembrowinę studni. Cały czas czuła na sobie jego głodne spojrzenie.

– Czego się tak gapisz?

– Nigdy cię tak z bliska nie widziałem -wyznał Witia, nie kryjąc szczerego zachwytu.

– Bo między nami w Krużewnikach płot stał.

– Z bliska masz ze trzy lata więcej – Witia, nie zdejmując oczu z bujnych piersi Jadźki, oblizał spierzchnięte wargi.

– Ot, podlizajło się znalazł – niby to go karciła, a równocześnie wabiła lekkim uśmiechem.

– Może tobie oczy poprawiły się? – Ciesz się, że ja mam takie szybkie oczy. Jakby nie to, to bym waszej „Mućki” nie wypatrzył. W tej chwili ich oczom ukazało się na wpół wypełnione wodą wiadro, którego pałąk zaczepił się o zawias bańki na mleko. Z trudem wyciągnęli ociekającą wodą bańkę. Była ciężka, jakby ją wypełniono kamieniami. Witia aż się zatoczył, kiedy chciał ją ściągnąć z cembrowiny studni. Potrząsnął bańką. Rozległ się grzechot, jakby trzewia bańki wypełniały dziesiątki kilogramów gwoździ. Ostrożnie otworzyli zamknięcie. Jadźka zagłębiła rękę i wyciągnęła po kolei dwa żelazka elektryczne, młynek do kawy, komplet sztućców na dwanaście osób, srebrną cukiernicę, dwa budziki, a na samym dnie komplet ręcznie malowanych talerzy.

– Widzisz, Jadźka, jakie ja tobie szczęście przyniosłem? – Jakie to szczęście? – wzruszyła ramionami.

– Niemcy ukryli.

– Teraz będziecie mieli na czym gości przyjąć.

– Taż to nie nasze, tylko poniemieckie.

– Wszystko to nasze, bośmy wojnę wygrali – zdecydował Witia.

– Aha, akurat – Jadźka wzruszyła ramionami.

– Tak żeśmy wygrali, że przyszło nam Krużewniki rzucić.

– Za to między nami wojna skończona – przekonywał ją gorliwie.

– To trzeba aż było na te Ziemie Odzyskane pchać się?

– Awo patrzaj – potrząsnął żelazkiem – w Krużewnikach miałaś żelazko na duszę, a tu na elektrykę.

– Tylko że tej elektryki nie ma.

– Może to i lepiej – rzucił, a kiedy natknął się na pytające spojrzenie dziewczyny, wyjaśnił półgłosem, co też miał na myśli: – Bo czasem po ciemku to szybciej można dogadać się… Sam nie wiedział, skąd mu się wzięły takie słowa. Dotąd nigdy jeszcze z żadną dziewczyną nie śmiał tak rozmawiać, a oto teraz raptem ośmielił się powiedzieć nagle Jadźce, że „chyba jej się bluzka w praniu zbiegła” – dając do zrozumienia, że jej piersi omal nie rozsadzą płótna. Zapewne natchnął go taką śmiałością fakt, że ich wczorajsze powitanie przez płot raz na zawsze przekreśliło waśnie obu rodzin. No i to słońce, które rozgrzewało krew, powodowało, że ciało Jadźki pachniało sianem i miętą, a jej włosy nagrzaną pszenicą… Tak, tego poranka wszystkim się wydawało, że jest to właśnie ten dzień, w którym słońce dwa razy wzeszło: raz dla całego świata, drugi raz specjalnie dla nich…

Загрузка...