ROZDZIAŁ DRUGI

Liczymy na ciebie, Martinie. – Davinia Havard, matka na rzeczonej, wbiła groźny wzrok w bratanka. Ponad jej ramieniem Martin widział swoją siostrę, Aramintę, która robiła przepraszające miny. On i Araminta zawsze byli sobie bliscy. To naturalne, że będąc jedynymi dziećmi z pierwszego małżeństwa Philipa Davencourta, stali się sojusznikami i Martin był wdzięczny Aramincie za okazywane mu wsparcie i serdeczność.

Byli w kościele, gdzie za niecałe dziesięć minut miała się rozpocząć ceremonia zaślubin Eustacii. Dlatego też rozmowa polegała na dyskretnych posykiwaniach pani Havard i uprzejmych szeptach Martina w odpowiedzi. Pani Havard osaczyła bratanka w ławce i zawisła nad nim, przygważdżając go do miejsca zarówno potężnym ciałem, jak i siłą osobowości. Zmienił pozycję i założył nogę na nogę w nadziei, że będzie mu wygodniej. Liczył też na to, że ciotka trochę się odsunie. Wiało od niej silnym zapachem kamfory, od którego zawsze swędziało go w nosie.

– Jestem na twoje usługi, naturalnie, ciociu Davinio – szepnął uprzejmie – ale nie za bardzo wiem, o co ci chodzi. A dokładniej, co właściwie miałbym robić?

Davinia Havard westchnęła przeciągle.

– Liczę na ciebie, Martinie. – Dla podkreślenia szturchnęła go tłustym palcem w pierś. – Liczę, że nie dopuścisz, by ta przerażająca kobieta, Juliana Myfleet, zepsuła ślub Eustacii. Popełniłam błąd, pozwalając, by się tu zjawiła! Lady Lestrange właśnie opowiedziała mi, co ona zrobiła wczorajszego wieczoru na kolacji na cześć Andrew Brookesa. Słyszałeś o tym?

– Słyszałem? – mruknął Martin, jakby do siebie. Po czym uśmiechnął się smętnie do ciotki. – Obawiam się, że to widziałem, nie tylko słyszałem.

Araminta patrzyła na niego z wyrzutem i rozbawieniem. Pochyliła się do przodu i przenikliwym szeptem włączyła się do rozmowy.

– Martinie! Chyba nie chcesz powiedzieć, że byłeś na orgii u Emmy Wren? Jak mogłeś? Nie posądzałam cię o tak zły gust.

– Wyszedłem, zanim orgia się zaczęła – odparł Martin półgłosem, uśmiechając się do siostry. – Byłem tylko na przystawkach. Popełniłem ten błąd, bo słysząc, jak ktoś określił przyjęcia u pani Wren mianem stymulujących, pomyślałem, że chodzi o toczone tam rozmowy.

Araminta z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Davinia Havard wyglądała na wstrząśniętą. Martin natychmiast pożałował impulsu, który pchnął go do żartu. Ciotka, w przeciwieństwie do Araminty, nie miała za grosz poczucia humoru.

– W takim razie wiesz, do czego jest zdolna ta kreatura Myfleet, Martinie! Jestem pewna, że dopuści się czegoś niewypowiedzianie wulgarnego i moja biedna mała Eustacia przeżyje upokorzenie w dniu swego ślubu!

Martin skrzywił się. Słysząc, że o Julianie mówi się jako o „tej kreaturze Myfleet” z tak głęboką pogardą, poczuł gwałtowny przypływ rozdrażnienia. Spróbował się opanować.

– Jestem pewien, że zanadto ponosi cię wyobraźnia, ciociu Davinio – zauważył chłodno. – Lady Juliana z pewnością ni czego takiego nie zamierza.

Ciotka popatrzyła na niego ponuro.

– Przypomnę ci o tym, kiedy zakłóci uroczystości i wystawi nas na pośmiewisko! Martinie – zniżyła głos jeszcze bardziej i usiłowała go zjednać – mamy szczęście, że jesteś światowcem. Wiem, że mogę na tobie polegać. Na pewno poradzisz sobie z tą kreaturą, gdyby coś poszło nie tak.

Teraz niemal wszyscy zgromadzeni goście obserwowali ich ze źle skrywaną ciekawością i wyciągali szyje, starając się podsłuchać, o czym rozmawiają. Andrew Brookes, siedzący po drugiej stronie nawy, sprawiał wrażenie ciężko chorego i wyczerpanego. Martin poczuł gwałtowny przypływ wściekłości, a potem westchnął z rezygnacją. W każdym razie pan młody stawił się na ślub, nawet jeśli przybył tu wprost z łóżka kurtyzany.

Martin ujął ciotkę pod ramię i stanowczo zaprowadził ją do jej własnej ławki. Przybliżył wargi do jej ucha.

– Zdaje się, że niepotrzebnie tak się denerwujesz, ciociu Davinio, bo nie widzę lady Juliany wśród gości. Niemniej, gdyby zaszła konieczność interwencji, zrobię co w mojej mocy.

Pani Havard ciężko usiadła na swoim miejscu.

– Dziękuję ci, Martinie, mój drogi.

– Nie martw się, ciociu. Za chwilę będzie tu Eustacia i wszystko pójdzie jak po maśle, nie mam co do tego wątpliwości.

Pani Havard po omacku grzebała w ozdobnej torebce w poszukiwaniu soli trzeźwiących. Ktoś wśród gości zachichotał nerwowo na widok matki panny młodej w takim stanie. Martin; pełen potępienia dla wystrojonego, złośliwego towarzystwa, które stawiło się tłumnie na ślub jego kuzynki, obiecał sobie, że jeśli on się kiedykolwiek ożeni, uroczystość odbędzie się w kameralnym gronie. To widowisko było po prostu śmieszne. Większości zebranych szczęście Eustach było najzupełniej obojętne, przybyli tu wyłącznie dla rozrywki. Wielkimi krokami udał się na swoje miejsce i usiadł obok siostry.

– Nie jestem w stanie uwierzyć, że obawy ciotki mogłyby się sprawdzić – szepnął.

Araminta położyła mu dłoń na ramieniu.

– Martinie, wiesz przecież, że cioci Davinii najlepiej przytakiwać. A poza tym gdyby przypadkiem lady Juliana Myfleet zaczęła rozbierać się w kościele, będziemy pewni, że ty opanujesz sytuację.

– Mam tu czworo dzieci, których muszę dopilnować. Czy to nie za dużo wymagać ode mnie, żebym był również niańką lady Juliany Myfleet? Nie rozumiem, dlaczego w ogóle została zaproszona, skoro jest kochanką Andrew Brookesa. To wyjątkowy afront wobec Eustacii.

– Powiedziałabym, że to wymowny dowód na to, jakim człowiekiem jest Brookes.

– Chyba wiedziałaś o tym już wcześniej.

– Ja tak, ale ciotka Davinia nie. – Araminta znów westchnęła. – Mimo tej całej fanfaronady, jeśli chodzi o zwyczaje przyjęte w naszym środowisku, jest wyjątkowo naiwna. Widocznie Brookes przekazał jej listę swoich gości, a ciotka Davinia zaakceptowała ją bez czytania. Kiedy odkryła prawdę, o mały włos nie dostała apopleksji.

Martin pokręcił głową.

– Gdyby nie wpadło im do głowy wydawać Eustacii za Brookesa…

– Wiem. – Araminta dyskretnie rozłożyła ręce. – Niestety, brak mu charakteru, ale jest synem markiza i Eustacii na nim zależy.

– A który z tych czynników zaważył na decyzji Havarda, kiedy dawał zgodę na to małżeństwo? – spytał sarkastycznie Martin. Nie przepadał za wujem, który był wyjątkowym karierowiczem. Martin od początku uważał, że Justin Havard wżenił się w rodzinę Davencourtów dla zaspokojenia ambicji, a teraz w ten sam sposób sprzedawał swoją córkę. Pieniądze tutaj, tytuł tam. Oto sposób, w jaki mężczyzna pokroju Havarda mógł zyskać wpływy w świecie.

Siostra patrzyła na niego z rezygnacją.

– Jesteś zbyt pryncypialny, Martinie.

– Bardzo przepraszam. Nie byłem świadomy tego, że to możliwe.

– Czasem trzeba trochę ustąpić – westchnęła, najwyraźniej poirytowana. – Jako przyszły członek parlamentu powinieneś o tym wiedzieć.

Martin wiedział. Po prostu mu się to nie podobało.

– Gdyby przypadkiem lady Juliana próbowała wywołać zamieszanie, obiecuję, że wyprowadzę ją z kościoła choćby siłą. W za mian musisz mi jednak przyrzec, że będziesz pilnowała Daisy.

Araminta nachyliła się i pocałowała go w policzek.

– I Marii, i całej reszty stadka, obiecuję. Dziękuję ci, Martinie. Jesteś naprawdę miły.

– Miejmy nadzieję, że nie będę zmuszony do wywiązania się z mego przyrzeczenia – zauważył ponuro jej brat.

Lady Juliana Myfleet wśliznęła się do ławki na tyłach kościoła i obdarzyła promiennym uśmiechem młodego drużbę, który ją doprowadził na miejsce. Siedziała z tyłu nie dlatego, że nie chciała rzucać się w oczy, ale po prostu dlatego, że się spóźniła. Decyzja, co na siebie włożyć, skromną zieleń czy szokujący szkarłat, należała do naprawdę trudnych. W końcu zdecydowała się na szkarłatną suknię z głębokim dekoltem, srebrny naszyjnik w kształcie półksiężyca, który zawsze nosiła, i pasującą do niego srebrną bransoletę.

Mroczny kąt na tyłach kościoła nie uchronił jej przed rozpoznaniem. Wśród zebranych było wielu ludzi, których znała, zarówno życzliwych, jak i mniej życzliwych. Spostrzegła swego brata Jossa i jego żonę Amy. Siedzieli obok Adama Ashwicka, jego niedawno poślubionej żony Annis i brata Edwarda. Edward Ashwick uśmiechnął się do niej i skinął głową. Juliana poczuła, że serce jej topnieje. Poczciwy Ned. Zawsze taki miły, mimo że był duchownym, a ona upadłą kobietą.

Inni znajomi okazali się mniej sympatyczni. Już kilka głów się odwracało, a czepki dam poruszały się potakująco. Towarzystwo przekazywało sobie smakowitą plotkę o jej poczynaniach na przyjęciu minionej nocy. Juliana uśmiechnęła się lekko. Bez wątpienia cała historia w miarę wędrówki po klubach, a stamtąd do domów arystokracji nabrała karykaturalnych rozmiarów. Zadziwiające, jak szybko szerzy się plotka. Teraz stateczne matrony będą miały jeszcze jeden powód do cmokania, jak będzie przechodziła, kolejną historię do wciągnięcia na listę skandali z jej udziałem. Ojciec słyszał o nich wszystkich – skandaliczne figle, ryzykowne zakłady, parada rzekomych kochanków. Wiele osób myślało, że Juliana i Andrew Brookes byli kochankami, ale ona wiedziała swoje. Widywano go z nią na mieście przez parę miesięcy, to fakt, lecz nie kryło się za tym nic poza wygodą i dobrą zabawą. Taki układ zapewniał jej towarzystwo, a Brookes mógł się pochwalić piękną kobietą. Żadne z nich nie widziało w tym powodu do narzekań.

Zabawne, Brookes czekający na narzeczoną wyglądał na wyjątkowo skrępowanego. Rumiana twarz o jasnej karnacji poczerwieniała, jakby za dużo wypił dla dodania sobie odwagi przed ceremonią zaślubin. Co rusz wsuwał palec za fular, jakby ciasny węzeł go dusił. Juliana cynicznie pomyślała, że Brookesa zapewne przytłacza sama myśl o małżeństwie, aczkolwiek gorzką pigułkę miało mu osłodzić pięćdziesiąt tysięcy funtów. Mimo to dałaby głowę, że nim małżeńskie łoże zdąży wystygnąć, on wróci do swojej najnowszej kochanki.

Poprawiając fałdy przepięknej sukni ze szkarłatnego jedwabiu i skromnie nasuwając kapelusz na czoło, Juliana myślała, że pieniądze to za mało, by zatrzymać takiego człowieka jak Brookes. Na moment zrobiło jej się żal panny Havard. Jej serce wezbrało szczerym współczuciem, które znikło równie szybko, jak się pojawiło. Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. W nowoczesnym małżeństwie nie ma miejsca na sentymenty.

Obserwował ją jakiś mężczyzna. Stał w cieniu otwartych drzwi, przez które słońce rzucało ukośnie oślepiające promienie na kamienne płyty posadzki. Juliana, nawykła do męskiego podziwu, nie omieszkała zauważyć, że mężczyzna wpatruje się w nią wyjątkowo bacznie. Zerknęła na niego spod ronda kapelusza i poczuła ściskanie w żołądku. Martin Davencourt.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie, po czym Juliana raptownie oderwała od niego wzrok i utkwiła go w rzeźbionym aniele na prospekcie organowym. Poczuła, że pieką ją policzki. Zarumieniła się. Zdarzało się jej to niezwykle rzadko. Jak on śmiał tak na nią działać? Zazwyczaj czyjaś dezaprobata sprawiała, że poczynała sobie jeszcze odważniej.

Pojawiła się narzeczona, czarująca drobna dziewczyna o blond lokach. Juliana nie znosiła mdłych panienek. Sezon w Londynie ostatnimi czasy w nie obfitował, a to ich mizdrzenie się, chichoty i niewinność były nie do wytrzymania. Panna młoda miała na sobie skromną suknię z białego muślinu, a na niej biały szal. Kraj sukni i boki szala ozdabiał wypukły wzór atłasowych kwiatków, a sam szal był przetykany bladożółtą nicią. Wyglądała ślicznie i była bardzo przejęta. Siedem małych druhen w białych sukienkach z białymi wstążkami na słomkowych czepkach przepychało się i wierciło w drzwiach. Kątem oka – bo przecież nie patrzyła na niego – spostrzegła, jak Martin Davencourt pochyla się i z uśmiechem gładzi po policzku najmłodszą z druhen. Przypomniała sobie, jak Emma mówiła, że Martin ma kilka młodszych sióstr.

Panna młoda ruszyła główną nawą w kierunku ołtarza. Juliana obserwowała twarz Andrew Brookesą na której malowało się rosnące przerażenie. Brookes wreszcie został schwytany w małżeńską pułapkę. Prędzej czy później czekało to wszystkich rozpustników do wzięcia. Pozostał już tylko przyjaciel Jossa, Sebastian Fleet, jeśli pominąć całkowicie nieodpowiednich libertynów, takich jak Jasper Colling. Wkrótce nie będzie nikogo, kto by jej towarzyszył na mieście. Brookes przynajmniej nie krył, że żeni się dla pieniędzy. Zarówno Joss, jak i Adam okazali się obrzydliwie sentymentalni, bo obaj zakochali się w swoich przyszłych żonach. Juliana nie miała czasu ani ochoty na sentymenty. Kiedyś tego popróbowała i uznała, że wystarczy.

Wierciła się na ławce. Żałowała, że przyszła. Wywołać zamieszanie, przychodząc na ślub domniemanego kochanka to jedno, ale być zmuszoną siedzieć spokojnie podczas całej nudnej ceremonii to całkiem co innego. Próbowała powstrzymać kichnięcie. Za cokołem po jej prawej stronie stała wielka waza z liliami. Wygięte pręciki pokrywał aromatyczny pomarańczowy pyłek, co wyglądało na wyjątkowo wulgarny symbol płodności. Ciekawe, czy Eustacia zostanie podobnie pobłogosławiona. Brookes nie chciał mieć dzieci. Twierdził, że przeszkadzają w czerpaniu z przyjemności. Juliana zgadzała się z nim, niemniej kiedy zobaczyła małą siostrzyczkę Martina, serce jej się ścisnęło z żalu.

Kichnęła i ukryła nos w chusteczce. Pyłek dusił ją w gardle i oczy zaczęły jej się napełniać łzami. To było wyjątkowo krępujące. Na pewno niedługo będzie paskudnie wyglądała. Kichnęła znów, raz po razie. Kilka osób odwróciło się, żeby ją uciszyć. Pastor właśnie mówił monotonnie o celach małżeństwa. Juliana nagle przypomniała sobie siebie, jak stoi przed ołtarzem, młodziutka, osiemnastoletnia debiutantka zakochana do szaleństwa. Edwin mocno ścisnął jej rękę w swojej, a ona uśmiechnęła się do niego promiennie. Jedenaście lat temu. Gdyby tylko jej nie zostawił.

Wstała i zaczęła powoli iść w stronę głównego wyjścia, po drodze depcząc ludziom po nogach. Nie widziała, dokąd idzie, a kiedy na końcu ławki potknęła się i ktoś złapał ją za ramię i pomógł odzyskać równowagę, poczuła wdzięczność.

– Tędy, lady Juliano – usłyszała, jak ktoś szepcze jej do ucha. Jej ramię zniknęło w mocnym uścisku i wkrótce znalazła się przy drzwiach.

– Dziękuję panu.

Zorientowała się, że wyszli na zewnątrz, bo poczuła słońce na twarzy, a lekki wietrzyk pieścił jej skórę. Oczy wciąż jej łzawiły i była niemal pewna, że zaraz będą czerwone jak u królika, którego miała w dzieciństwie. Nic nie można było na to poradzić. Cierpiała na katar sienny od lat, ale to prawdziwy pech, że musiał ją dopaść na oczach tylu ludzi.

Czuła, że cieknie jej z nosa i po omacku szukała chusteczki. Delikatny batyst starczy najwyżej na jedno porządne wydmuchanie. Kiedy czerwona ze wstydu wahała się, czy wytrzeć nos rękawem, czy zostawić tak, jak jest, mężczyzna wcisnął jej w dłoń dużą, białą chustkę, którą Juliana chwyciła z wdzięcznością.

– Dziękuję panu.

– Tędy, lady Juliano – powtórzył mężczyzna. Mocniej ścisnął jej ramię, prowadząc ją w dół kościelnych schodów. W pewnej chwili Juliana potknęła się i za moment poczuła, jak otacza ją ramieniem. Nabrała tchu, gotowa zaprotestować, bo uznała to za wyjątkowo niestosowne, ale było już za późno. Przez łzy zobaczyła, jak przed nimi zatrzymuje się powóz, a następnie drzwiczki się otworzyły i mężczyzna wepchnął ją do środka. Nie miała czasu krzyknąć. Ledwie zdążyła zaczerpnąć powietrza, kiedy wskoczył za nią i stangret popędził konie. Rzucona na siedzenie, bez tchu, ze spódnicą podciągniętą do kolan, z oczami wciąż oślepionymi łzami, usiłowała odzyskać równowagę i godność.

– Co pan wyprawia, na litość boską?

– Proszę się uspokoić, lady Juliano. Porywam panią. Chyba coś takiego nie powinno dziwić w przypadku kobiety o takiej reputacji? A może woli pani porwać mnie?

Juliana wyprostowała się na siedzeniu. Rozpoznała ten głos po ukrytej kpinie. Teraz kiedy łzy przestały płynąć, zobaczyła twarz swego towarzysza. Wyprostowała się jeszcze bardziej.

– Pan Davencourt! Nie prosiłam, żeby mi pan gdziekolwiek towarzyszył! Proszę łaskawie kazać stangretowi, żeby zatrzymał konie, bo zamierzam wysiąść.

– Żałuję, lecz nie mogę tego zrobić – odparł Martin Davencourt z niezmąconym spokojem. Zdążył zająć miejsce naprzeciwko Juliany i siedział teraz w swobodnej pozie, obserwując ją ze zdawkową obojętnością.

– A dlaczego nie? To chyba prosta prośba. Martin Davencourt wzruszył ramionami.

– Słyszała pani kiedyś, żeby porwanie zakończyło się tak banalnie? Nie sądzę. Nie mogę pani puścić, lady Juliano.

Miała wrażenie, że za chwilę eksploduje ze złości. Oczy wciąż jej łzawiły, głowa bolała, a ten nieznośny typ zachowywał się tak, jakby jedno z nich było szalone. Wiedziała które. Spróbowała mówić spokojnie.

– W takim razie może mi pan przynajmniej wyjaśni, o co tu chodzi. Nie wierzę, że ma pan zwyczaj porywać damy w taki sposób, panie Davencourt. Gdyby pan tak robił, szybko znalazłby się pan w Newgate [2], a poza tym jest pan zbyt przyzwoity, by pozwalać sobie na coś takiego!

Martin przekrzywił głowę.

– Czy to wyzwanie?

– Nie! – Juliana wyniośle odwróciła głowę. – Co za afront! Odwróciła wzrok do okna, za którym szybko przesuwały się londyńskie ulice. Przez chwilę rozważała, czy nie wyskoczyć z powozu, jednak odrzuciła ten pomysł jako ryzykowny. Nie jechali szybko – w Londynie rzadko można było sobie na to pozwolić – ale i tak było to niemądre. Mogłaby się ubrudzić albo, co gorsza, skręcić nogę.

Ponownie zerknęła na Martina Davencourta. Może minionej nocy rozbudziła w nim nieposkromioną namiętność, więc postanowił ją uprowadzić i zmusić do uległości? Juliana była dość próżna, ale nie brakowało jej też zdrowego rozsądku, toteż odrzuciła tę możliwość jako mało prawdopodobną. Zaledwie pół godziny temu Martin patrzył na nią z pogardą, nie z upodobaniem. Teraz w zamyśleniu przesuwał po niej wzrokiem, zupełnie jakby sporządzał inwentarz jej cech. Juliana uniosła podbródek.

– No i?

Surowe usta Martina Davencourta wygięły się w uśmiechu. Wokół oczu dostrzegła wyraźne zmarszczki, świadczące o tym, że często się śmiał. Miał też dwie długie bruzdy na policzkach, które pogłębiały się, kiedy się uśmiechał. Juliana nagle przypomniała sobie, jak bardzo podobał jej się jego uśmiech, kiedy była podlotkiem. Naprawdę czarujący. Martin Davencourt był wyjątkowo atrakcyjnym mężczyzną. Kiedy uświadomiła sobie, że uważa go za atrakcyjnego, zirytowała się.

– Co i? – spytał Martin.

– Cóż, wciąż czekam na wyjaśnienie, sir. Zdaję sobie sprawę, że przez długi czas nie było pana w Londynie, ale nie jest przyjęte zachowywać się w ten sposób, wie pan. Nawet ja ostatnio rzadko bywam porywana.

Martin roześmiał się.

– Stąd konieczność wywoływania sensacji w inny sposób, tak sądzę. Naturalnie uważam, że awantura na ślubie pani kochanka byłaby w wyjątkowo złym guście, lady Juliano. Miana zmarszczyła czoło.

– Awantura. Och, rozumiem! Myślał pan, że chcę zrobić scenę!

Mimo wszystko nie zdołała powstrzymać uśmiechu. A więc Martin myślał, że ona zamierza odegrać rolę porzuconej kochanki i rzucić się na pana Modego u stóp ołtarza w ostatnim namiętnym łzawym pożegnaniu. Andrew Brookes nie był wart takiej sceny, nawet gdyby przyszło jej do głowy coś takiego. Spojrzała na Martina ze szczerym rozbawieniem.

– Jest pan w błędzie. Nie miałam zamiaru…

Martin spostrzegł jej uśmiech i wytłumaczył go sobie zupełnie inaczej. Zacisnął usta.

– Niech się pani nie trudzi, lady Juliano. Prawdę mówiąc, sądziłem, że pani wyskok ostatniej nocy był aż nadto skandaliczny, lecz to przechodzi granice. Ta szkarłatna suknia… – Znów omiótł ją wzrokiem. – Te krokodyle łzy… jest pani do skonała aktorką, mam rację?

Miana aż się zatchnęła.

– Łzy? Cierpię na katar sienny.

Martin wyjrzał przez okno, jakby jej tłumaczenia zupełnie go nie interesowały.

– Może pani sobie darować protesty. Jesteśmy na miejscu.

Juliana zerknęła przez okno powozu. Znajdowali się na ładnym niewielkim placu okolonym piętrowymi domami, przypominającymi jej własny. Powóz wjechał z klekotem w wąską, łukowatą bramę i znaleźli się na dziedzińcu stajennym. Juliana odwróciła się i spojrzała na Martina.

– Dokąd przyjechaliśmy? Jedynym miejscem, w którym chciałabym się teraz znaleźć, jest mój dom!

Martin westchnął.

– Zapewne. Nie mogę jednakże zostawić pani samej, a więc przywiozłem panią do siebie. Obiecałem ciotce, że nie spuszczę pani z oka i nie pozwolę, żeby zepsuła pani ceremonię zaślubin.

Juliana usiadła wygodniej.

– Ciotce? Jak rozumiem, ma pan na myśli matkę panny Havard?

– Właśnie. Kiedy usłyszała, że jest pani kochanką Brookesa, zaczęła się obawiać, że zrobi pani coś strasznego, by zepsuć dzień ślubu jej córki. Wygląda na to, że miała rację.

– Rozumiem. Myślałam, że jestem pomysłowa, panie Davencourt, ale pańska pomysłowość znacznie przewyższa moją. W końcu, przy takich przypadkach szaleństw w rodzinie, kogo mogłoby to dziwić? Zapewniam pana, że pan – i pani Havard – jesteście w wielkim błędzie.

– Chciałbym pani wierzyć – powiedział Martin uprzejmie – obawiam się jednak, że nie mogę podjąć takiego ryzyka. Jeśli pozwolę pani teraz odejść, zdąży pani wrócić w samą porę, by zepsuć weselne śniadanie.

– Mogłabym na przykład zatańczyć na stole – zauważyła Juliana z sarkazmem – na dodatek rozebrana!

– Zrobiła to pani ubiegłej nocy, o ile sobie przypominam.

– Spojrzenie Martina Davencourta przygwoździło ją do miejsca. – Wejdzie pani do środka dobrowolnie czy mam panią wnieść? Obawiam się, że byłoby to nieprzyzwoite.

Juliana spiorunowała go wzrokiem.

– Nigdy nie robię niczego nieprzyzwoitego. Martin roześmiał się.

– Doprawdy? A jak określić to, że kiedy zażywała pani sławnych kąpieli błotnych doktora Grahama w Piccadilly, uparła się pani, by służący wynieśli wannę na zewnątrz? To musiało być prawdziwe widowisko dla motłochu. Czy to było przyzwoite?

– Kąpiele błotne brałam dla zdrowia – powiedziała Juliana wyniośle. – Poza tym trudno byłoby kąpać się w ubraniu. Wie pan, jakie byłoby brudne?

– Hm. Pani argument mnie nie przekonał. A co pani powie na to, że przebrała się pani za damę z półświatka, by podstępem nakłonić lorda Berkeleya do zdrady? Czy to było przyzwoite? Albo miłe?

– To był tylko żart – powiedziała nadąsana Juliana. Zaczynała czuć się jak nieposłuszne dziecko, które spotyka nagana. – Poza tym Berkeley się na to nie nabrał.

– Jeśli nawet, śmiem wątpić, czy lady Berkeley uznała ten żart za szczególnie zabawny – zauważył Martin oschle. – Podobno przez parę dni płakała.

– Cóż, to jej problem – burknęła Juliana, wyprowadzona z równowagi. – Za to pan okazuje się prawdziwym nudziarzem, panie Davencourt. Co pan robi dla rozrywki? Czyta gazety? A może to zajęcie zbyt pana podnieca?

– Czasami czytam „Timesa” – przyznał Martin – albo doniesienia z parlamentu.

– Powinnam była się tego domyślić!

Martin pominął jej słowa milczeniem. Lokaj otworzył drzwiczki powozu i opuścił schodki. Juliana przyjęła jego pomoc przy wysiadaniu, aczkolwiek z pewną niechęcią i jak tylko było to możliwe, uwolniła się z uścisku. Cała sytuacja wydawała się absurdalna, ale w tej chwili nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby na to poradzić. Martin Davencourt nie zamierzał słuchać jej wyjaśnień, a poza tym była na niego taka złą że i tak nie miała ochoty się tłumaczyć. Znaleźli się w impasie.

Rozejrzała się wokół siebie z ciekawością. Stali na porządnym podjeździe wyłożonym kostką, na tyłach rzędu domów, a za moment Martin poprowadził ją ku drzwiom wiodącym do rezydencji. W pasie czuła stanowczy dotyk jego ciepłej dłoni.

Doznała dziwnego uczucia. Zła na siebie, wypaliła:

– Szmugluje mnie pan przez tylne drzwi, panie Davencourt? Boi się pan, że zacznę się awanturować, jeśli ktoś mnie zobaczy?

– Z pewnością pani nie ufam – odparł Martin z nikłym uśmiechem. Przytrzymał dla niej drzwi. – Tędy, lady Juliano.

Drzwi zamknęły się za nimi z cichym trzaskiem. Wyłożony kamiennymi płytkami korytarz był przyjemnie chłodny po żarze panującym na zewnątrz. Kiedy oczy Juliany przywykły do półmroku, zobaczyła, że Martin prowadzi ją do przestronnego holu wyłożonego bladoróżowym marmurem, zdobionego posągami i bujną zieloną roślinnością. Światło dostawało się do środka przez dużą kopułę umieszczoną nad schodami, a promienie słoneczne przesączały się przez rośliny, tworząc roztańczone cienie na posadzce. Całość była czarującą i tchnęła spokojem.

– Och, jak ładnie! – zawołała Juliana odruchowo i z miejsca spostrzegła, że Martin wygląda na nieco zaskoczonego tym wybuchem entuzjazmu.

– Dziękuję. Bardzo się ucieszyłem, kiedy rzeczywistość dorównała mojemu projektowi.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Chyba nie projektował pan tego sam?

– Czemu nie? Nie było to trudne, zapewniam panią. W trakcie moich podróży widziałem wiele włoskich pałaców. To one mnie zainspirowały. Moja siostra Clara pomogła mi dobrać kolory i urządzić wnętrza. Ma dryg do takich rzeczy.

Juliana westchnęła. Ona także podróżowała po Włoszech, ale to co widziała, było tak dalekie od pałaców jak to tylko możliwe. Pensjonaty z zapchlonymi łóżkami i wilgocią ściekającą po ścianach, cuchnące kanały, w których obok siebie pływały zepsute warzywa i rozkładające się ciała psów. Upał, smród, hałas, i nieustanne pijackie wrzaski Clive'a Massinghama, który namówił ją do ucieczki z Anglii, chcąc uniknąć płacenia długów, a dwa tygodnie po ślubie zostawił na pastwę losu.

Wzdrygnęła się.

Martin otworzył przed nią drzwi i przepuścił ją przed sobą do małego salonu. Był pomalowany na kolor cytrynowy i biały i wskutek tego wydawał się pełen światła. Meble z drzewa różanego doskonale tu pasowały. Pomyślała, że Clara Davencourt rzeczywiście zna się na stylowym urządzaniu wnętrz.

– Czy mogę zaproponować pani coś do picia, lady Juliano? – spytał z wyszukaną uprzejmością.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

– Chętnie napiję się wina, dziękuję, A może mój pobyt się przedłuży? Może powinnam zażyczyć sobie porządnego obiadu?

Uśmiechnął się.

– Mam nadzieję, że nie będzie pani musiała zostawać tu tak długo.

– Och, pan też ma taką nadzieję! Cóż, to zachęcające! – Obdarzyła go szerokim uśmiechem. – Myśl, że zamierza pan narzucać mi swoje towarzystwo przez długie godziny, przejęła mnie dreszczem.

Martin westchnął.

– Proszę spocząć, lady Juliano.

Usiadła na sofie z drzewa różanego i podskoczyła, bo coś ostrego wbiło jej się w biodro. Dochodzenie wykazało, że to mały drewniany żaglowiec, dziecięca zabawka. Ostrożnie odłożyła ją na stolik.

– To łódka mojej siostry Daisy – wyjaśnił Martin, podając jej kieliszek wina. – Proszę o wybaczenie, lady Juliano. Daisy rozrzuca zabawki po całym domu. Teraz szczególnie upodobała sobie stateczki, bo często opowiadam jej o moich podróżach.

Raptownie przerwał, zupełnie jakby nagle przypomniał sobie, że nie prowadzi towarzyskiej rozmowy, a ich spotkanie ma inny cel. Zapadła niezręczna cisza.

Po kilku minutach przepiękny zegar z białego złota stojący na kominku wybił dwunastą.

Julianę cała ta sytuacja zaczynała bawić.

– Zdaje się, panie Davencourt, że teraz, kiedy tu jestem, nie za bardzo pan wie, co ze mną począć. Przyszło mi do głowy, że skoro mamy spędzić razem jeszcze trochę czasu, moglibyśmy spróbować poznać się lepiej i…

– Nie! – Martin nie czekał, aż skończy. Nachmurzył się. – Nie zamierzam skorzystać z pani propozycji, lady Juliano. Poza tym mój młodszy brat wkrótce powinien wrócić z Cambridge.

– W takim razie może porozmawiam z nim, skoro pan nie ma ochoty rozmawiać ze mną – powiedziała Juliana układnie. Z satysfakcją spostrzegła że się zaczerwienił. Trafiła go, bezdyskusyjnie.

– Porozmawiać! Myślałem, że chodzi pani o… – Martin Davencourt gwałtownie przerwał.

– Myślał pan, że znowu będę się panu narzucać? – Juliana skromnie poprawiła fałdy jedwabnej sukni i upiła ryk wina. Obserwowała go znad krawędzi kieliszka. – Mój drogi panie Davencourt, zapewniam pana że potrafię zrozumieć aluzję tak dobrze jak inni. Poza tym pan sam zasugerował, że nie nadaje się pan na moją zdobycz i że powinnam być bardziej wybredna.

– Zdaje się, że na to zasłużyłem. – Wargi Martina Davencourta wygięły się w nikłym uśmiechu. Wyglądał na zawstydzonego. Nawet jej się to spodobało. Mężczyźni, z natury dumni, na ogół nie potrafili dać za wygraną kiedy zostali zapędzeni w kozi róg, ale Martin był na tyle pewny siebie, że nie wahał się przyznać, iż został pokonany.

– Skoro nie chce pan dać się uwieść – ciągnęła słodko – może powspominamy dawne dzieje? Ile to już lat minęło od czasu, gdy spotkaliśmy się w Ashby Tallant? Czternaście? Piętnaście? – Przekrzywiła głowę na bok i spojrzała krytycznie na swego rozmówcę. – Powinnam była się domyślić, że wyrośnie z pana ktoś taki. Nudny chłopak często staje się nudnym mężczyzną, choć muszę przyznać, że przynajmniej pan wyprzystojniał.

Martin nie wydawał się urażony tym dwuznacznym komplementem. Roześmiał się.

– Pani też się zmieniła, lady Juliano. Uważałem panią za taką uroczą dziewczynę.

– Albo pańska pamięć szwankuje, albo mając piętnaście lat, pomylił się pan w ocenie sytuacji – zauważyła Miana. – Z całą pewnością byłam dokładnie taka jak teraz. Jestem zaskoczona, że w ogóle mnie pan pamięta, bo wiecznie budował pan tamę na strumieniu, fortyfikacje czy coś w tym rodzaju, jak to chłopcy.

Uśmiechnął się.

– Jestem pewny, że oboje działaliśmy sobie na nerwy, lady Juliano. Chłopcy i dziewczęta rzadko miewają wspólne zainteresowania. Pani myślała tylko o balach i tańcach i zasnęła pani, kiedy próbowałem pani wytłumaczyć plan bitwy Nelsona pod Tratalgarem.

– A pan nie zatańczyłby kadryla, nawet gdyby od tego za leżało pańskie życie – zakończyła Juliana. – Zapewne nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego wówczas, a nic wspólnego teraz. – Wygładziła szkarłatną spódnicę i ziewnęła ostentacyjnie. – Czeka nas wyjątkowo długa godzina, czy tak?

Martin przyglądał się jej uważnie.

– Proszę zaspokoić moją ciekawość, lady Juliano. Naprawdę sądziła pani. że Andrew Brookes zostawi narzeczoną przy ołtarzu? A może chodziło pani tylko o wywołanie zamieszania?

Westchnęła. A więc znów do tego wrócili. Wiedziała, że poprzednio jej nie uwierzył.

– Panie Davencourt – powiedziała tak cierpliwie, jak była w stanie – nie sprawia pan na mnie wrażenia nierozgarniętego.

więc powtórzę to tylko raz. Pańskie podejrzenia co do mnie są całkowicie bezpodstawne. Nie zamierzałam popsuć ślubu pańskiej kuzynki, a tym bardziej zatrzymać Brookesa dla siebie. Po co miałabym to robić, skoro wykorzystałam cały jego potencjał. Zapewniam pana, że nie chciałabym go, nawet gdyby był ze złota!

Przelotny uśmiech w oczach Martina Davencourta zniknął równie szybko, jak się pojawił.

– Ale przecież był pani kochankiem.

– Nie był. A nawet gdyby, nie upadłam aż tak nisko, żeby zepsuć dzień zaślubin pańskiej kuzynki.

– Nie? – Martin wyglądał na zamyślonego. – Miłość może prowadzić do najdziwniejszych zachowań.

– Wiem o tym. Mam wątpliwości, czy pan to wie, panie Davencourt. Nie wydaje mi się prawdopodobne, że się pan kiedykolwiek zakochał. Pewnie uznał pan to za zbyt niebezpieczne.

Martin roześmiał się.

– Myli się pani, lady Juliano. Wszyscy młodzi mężczyźni w jakimś momencie się zakochują.

– Ale nie wtedy, gdy osiągają wiek dojrzały? – Zrobiła minę. – Wydaje mi się, że pan jest za stary na takie rzeczy.

– Właśnie, lady Juliano. To prawda, nie żywiłem szczególnych uczuć do żadnej damy od wielu lat. Ale mówiliśmy o pani byłych kochankach, nie moich.

– Nie, nie mówiliśmy – burknęła Miana. – Nie mam ochoty opowiadać panu historii swego życia ani roztrząsać z panem kwestii moralności. Uważam, że mężczyźni są w tej sprawie wyjątkowymi hipokrytami.

– Doprawdy? Chce pani powiedzieć, że nie podoba się pani podwójna moralność, z którą tak często mamy do czynienia?

– Oczywiście, że nie! Jaka rozsądna kobieta mogłaby się z tym zgodzić? Z zasadą, która głosi, że mężczyzna może zachowywać się jak rozpustnik i nikt go za to nie potępi, a jeśli kobieta robi to samo, nazywa sieją dziwką. Musiał to wymyślić mężczyzna, chyba się pan ze mną zgodzi? Martin roześmiał się.

– Niesprawiedliwe, przyznaję, ale wielu ludzi, kobiet i mężczyzn, w to wierzy.

– Zdaję sobie z tego sprawę. – Juliana wzruszyła ramionami. – Zmieńmy temat, bo obawiam się, że wpadnę w gniew.

– No dobrze. Wróćmy do sprawy, o której rozmawialiśmy. – Martin westchnął. – Skoro źle odczytałem pani zamiary, w takim razie przepraszam, lady Juliano. Miałem powody sądzić, że się nie mylę.

– Chodzi panu o absurdalne przypuszczenia – skorygowała Miana.

– Nie takie absurdalne. Nie po pani zachowaniu wczorajszego wieczoru.

– Chciałabym, żeby przestał pan do tego wracać! – Miana była naprawdę poirytowana. – Wczorajszy wieczór miał być żartem. A co do moich łez na ślubie, jeśli pan podejrzewa, że oszukuję pana co do tego kataru siennego… w takim razie proszę podejść do mnie z wazonem róż stojącym na kominku. Będę kichała tak długo, ile będzie trzeba, żeby pana przekonać. – Odstawiła kieliszek i wstała. – Uważam, że wyczerpaliśmy ten temat, panie Davencourt. Pańskie towarzystwo mnie znudziło, to pewne. Zakładam, że jestem wolna i mogę sobie pójść?

Martin nieznacznie skinął głową.

– Naturalnie.

– Nie boi się pan, że udam się na weselne śniadanie i wywołam skandal?

– Nie przypuszczam. Powiedziała pani, że nie Mała pani takiego zamiaru, a ja pani wierzę.

Ozięble skłoniła głowę.

– Dziękuję. W takim razie byłoby miło, gdyby postarał się pan o powóz. Tyle przynajmniej może pan dla mnie zrobić.

Martin zerwał się z miejsca.

– Zaraz każę zaprząc powóz dla pani. Podszedł bliżej i przez chwilę patrzył jej w twarz.

– Katar sienny – powiedział powoli. – Kiedy zobaczyłem panią w kościele, dałbym sobie uciąć głowę, że pani płacze.

Uniósł rękę i kciukiem delikatnie starł ślad łez z jej policzka. Poczuła, jak serce jej zamiera.

Andrew Brookes nie jest wart niczyich łez – burknęła. Ręka Martina opadła. Cofnął się o krok. Juliana poczuła ulgę. Przez chwilę była całkiem bezbronna.

– Podzielam pani opinię o Brookesie, lady Juliano – przyznał – ale chciałbym, żeby Eustacia była szczęśliwa. Byłoby straszne, gdyby tak szybko się rozczarowała.

– Stanie się to wcześniej czy później – zauważyła Juliana, kierując się do drzwi – a pan byłby naiwny, gdyby myślał inaczej. Andrew Brookes nie potrafi dochować wierności.

Martin skrzywił się.

– Skłaniam głowę przed pani niezwykłą znajomością męskiej natury, lady Juliano. Przemawia przez panią cynizm. Czy pani zdaniem wszyscy mężczyźni są niewierni?

Juliana zawahała się i nie odpowiedziała twierdząco. W Martinie Davencourcie było coś takiego, co wydawało się wymagać bezwzględnej uczciwości. To ją niepokoiło.

– Nie – odparła powoli. – Wierzę, że kiedy mężczyzna naprawdę kocha, potrafi być wierny. Ale niektórzy mężczyźni nie są zdolni do miłości ani wierności, a Brookes do nich należy.

– Słyszałem, że to pani ulubiony typ. Brookes, Colling, Massingham.

– Nie wybieram mężczyzn z powodu ich wierności, panie Davencourt. Co za dziwaczne spostrzeżenie! Wybieram ich ze względu na ich walory rozrywkowe.

– Rozumiem – powiedział Martin z gryzącą ironią. – W ta kim razie nie będę pani dłużej zatrzymywał. Nie wyobrażam sobie, że w tym domu znajdzie pani to, czego pani szuka.

Juliana skrzywiła się.

– Nie, ja też nie. – Po chwili milczenia podjęła: – Pewnie już jest po ślubie.

– Na pewno. – Martin zerknął na złoty zegar na kominku. – Żałuje pani, że pozwoliła Andrew Brookesowi odejść, lady Juliano?

– Nie – odparła grzecznie. – Chodziło mi tylko o pańską siostrę Daisy. To była ta mała druhna, zdaje się? Będzie się martwiła, gdzie pan się podział.

Nastąpiła pauza. Przez chwilę Juliana widziała zdziwienie w oczach Martina, zupełnie jakby go zaskoczyła.

– Moja siostra Araminta zaopiekuje się Daisy i pozostałymi dziewczynkami – wyjaśnił. – Poza tym Daisy jest tak zachwycona rolą druhny, że na pewno nie będzie jej mnie brakowało.

– Wątpię. – Poczuła lekkie ukłucie w sercu na myśl o Daisy Davencourt. – Zapewniam pana, że dzieci zauważają takie rzeczy.

Zdała sobie sprawę, że zabrzmiało to smutniej, niżby chciała. Martin wciąż przyglądał się jej z zadumą w oczach. To spojrzenie działało jej na nerwy. Uśmiechnęła się do niego promiennie.

– Jeśli mi pan wybaczy, sir, już pójdę. Jeszcze tyle małżeństw do rozbicia, rozumie pan! Nie mogę sobie pozwolić na marnowanie czasu. Chociaż… – w jej głosie pojawił się cieplejszy ton, bo uderzyła ją pewna myśl. – Może uda mi się jeszcze pogorszyć moją reputację, jeśli wszyscy się dowiedzą, że porwał mnie pan prosto ze ślubu. Tak, tak zrobię, podsycę plotki. Ogarnęła nas dzika namiętność i nie mogliśmy się jej oprzeć.

– Lady Juliano – powiedział Martin stanowczo – jeśli usłyszę, że rozgłasza pani tę historię, zaprzeczę wszystkiemu publicznie.

Juliana otworzyła szeroko oczy.

– Ale to przecież pańska wina, panie Davencourt! Wszystko przez te pańskie śmieszne podejrzenia. Większość młodych dam wykorzystałoby takie porwanie, by zmusić pana do ślubu.

Zadrgał mu kącik ust.

– Posuwa się pani za daleko, lady Juliano. Nawet przez chwilę nie potrafię sobie wyobrazić, że chciałaby mnie pani poślubić.

– Nie, naturalnie, że nie. Ale może pan dla mnie zrobić przynajmniej tyle: pozwolić mi to wykorzystać dla pogorszenia mojej reputacji.

– Nie ma mowy. Juliana nadąsała się.

– Och, pan jest taki sztywny. Ale sądzę, że pod jednym względem ma pan rację – nikt nawet za sto lat by nie uwierzył, że mógł mi się pan spodobać.

Patrzyli na siebie przez długą chwilę, ale zanim Martin zdołał odpowiedzieć, dobiegły do nich czyjeś głosy i odgłos kroków na wyłożonej marmurowymi płytkami posadzce holu. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do salonu wtargnął jakiś dżentelmen.

– Martinie, byłem… – Raptownie przerwał. – Bardzo przepraszam. Myślałem, że będziesz na ślubie, a kiedy Liddington powiedział, że jesteś w domu, nie przyszło mi do głowy, że masz gościa.

– Byłem na ślubie i mam gościa. – Martin uśmiechnął się lekko. – Lady Juliano, pozwoli pani sobie przedstawić mego brata Brandona? Brandonie, oto lady Juliana Myfleet.

Brandon spojrzał na starszego brata z niebotycznym zdziwieniem, które przeszło w szelmowskie rozbawienie, kiedy podszedł bliżej, by ucałować dłoń Juliany.

– Bardzo mi miło panią poznać, lady Juliano – powiedział.

Juliana zauważyła, że Martin zmarszczył czoło, toteż rozmyślnie powitała Brandona znacznie serdeczniej, niż z początku zamierzała. Przypuszczała, że przyrodni brat Martina nie ma więcej niż dwadzieścia dwa lata, a na dodatek cechowała go werwa i wdzięk, których brakło Martinowi. Brandonowi Davencourtowi bardzo trudno byłoby się oprzeć i większość dam prawdopodobnie nawet tego nie próbowała. Temperament Martina sprawiał wrażenie celowo wziętego w ryzy i trzymanego pod kontrolą, za to Brandona lśnił pełnym blaskiem.

Młodzieniec skłonił się z niewymuszonym wdziękiem i wpatrzył się w nią ze szczerym podziwem w błękitnych oczach. Nie miałem pojęcia, że zna pani Martina, lady Juliano. Miana spojrzała kpiąco na Martina, co skwitował szczególnie drętwą miną, nawet jak na niego.

– Nie znamy się zbyt dobrze, panie Davencourt. Zawarliśmy znajomość jako dzieci, a wczoraj widzieliśmy się po raz pierwszy po szesnastu latach.

– To wspaniale, że się znacie – ucieszył się Brandon, patrząc na nią roześmianymi oczami. – Od wielu miesięcy chciałem panią poznać, lady Juliano.

– Powinien pan po prostu podejść i przedstawić się – odparła słodko. Kątem oka obserwowała Martina, toteż nie uszło jej uwagi pełne dezaprobaty spojrzenie, którym ją obrzucił. – Uwielbiam poznawać przystojnych młodych mężczyzn.

Brandon roześmiał się, a Martin znacząco odchrząknął.

– Lady Miana właśnie wychodziła.

Drzwi się otworzyły i wszedł kamerdyner w liberii.

– Jest tu pastor Edward Ashwick, panie Davencourt. Mówi, że przybył odprowadzić lady Julianę Myfleet do domu.

Juliana pozwoliła sobie na uśmieszek zadowolenia.

– Kochany Edward. Jakiż on szarmancki. Bardzo pożytecznie mieć kilku wielbicieli na podorędziu.

Martin ujął jej dłoń.

– Do widzenia, lady Juliano. Jeszcze raz przepraszam za pomyłkę.

– Do zobaczenia, panie Davencourt – odparła szelmowsko Juliana. – Proszę nie próbować znów mnie porywać.

Загрузка...