ROZDZIAŁ TRZECI

– Co to, do diabła, było, Juliano? – spytał Edward Ashwick z bezpośredniością, na jaką pozwalała mu długoletnia znajomość. – Trzeba przyznać, że wywołałaś całkiem spore zamieszanie, opuszczając kościół w towarzystwie Davencourta tuż po rozpoczęciu mszy. Czasami się zastanawiam, czy potrafisz zrobić cokolwiek bez zwracania uwagi na siebie!

– Prawdopodobnie nie. – Juliana westchnęła. Poczuła się nagle bardzo zmęczona, zupełnie jakby laudanum, które wzięła poprzedniego dnia, znów zaczęło działać. Ale przecież nie mogła tak po prostu udać się do domu i położyć do łóżka. Ledwie minęło południe i w domu nie było nikogo, musiałaby więc zadowolić się własnym towarzystwem, a tego by nie zniosła. Pod wpływem impulsu zwróciła się do swego towarzysza:

– Możemy teraz wrócić na weselne śniadanie, Eddie? Proszę! To byłoby takie zabawne!

Rumiana twarz Edwarda poczerwieniała jeszcze bardziej jak zawsze, kiedy zwracała się do niego zdrobniałym imieniem. Juliana zorientowała się, że przyjaciel rozważa ten pomysł, i nabrała pewności, że może go sobie owinąć dookoła małego palca.

– Proszę, Eddie.

– Nie sądzę, Juliano. – Edward mówił szorstko, chcąc ukryć zakłopotanie. – Spowodowałaś już dość zamieszania. Dajmy temu spokój. Odwiozę cię do domu.

– Nie! – Za żadne skarby nie chciała przyznać, że czuje się samotna. Znacznie łatwiej było udawać znudzenie i tym samym potęgować wrażenie, że jej płochy umysł potrzebuje rozrywki.

– Czy w takim razie nie moglibyśmy odwiedzić Jossa i Amy? Albo Adama.

– Wszyscy oni przez dobre parę godzin będą na przyjęciu – zauważył Edward. – Powinnaś o tym pomyśleć, zanim wywołałaś kolejne plotki. Poza tym w towarzystwie mówi się tylko o tym, czego dopuściłaś się ubiegłej nocy. Czy to prawda, że pozwoliłaś się podać Brookesowi na srebrnej tacy? – Edward wyglądał, jakby za chwilę miał dostać ataku apopleksji.

– Obawiam się, że tak – potwierdziła z westchnieniem. – To był tylko żart, Eddie.

– Żart! Boże, miej nas w opiece, Juliano! Twoje poczucie humoru staje się coraz dziwniejsze.

– Zaczynasz mówić jak mój ojciec – burknęła ze złością. – Albo pan Davencourt. Co ja takiego zrobiłam, że otaczają mnie tacy nudziarze?

Edward zmarszczył brwi.

– Naprawdę się dziwisz, że nas to zbulwersowało? Joss jest na ciebie wściekły.

Juliana poczuła, że serce jej zamiera. Joss był jedyną osobą, której opinia miała dla niej znaczenie. Gdyby straciła również jego, byłoby fatalnie. I tak źle się stało, że odkąd się ożenił, nie poświęcał jej tyle uwagi co dawniej.

– Ty, Joss, mój ojciec. Wszyscy jesteście tacy sami – powiedziała z goryczą – Nie znoszę, kiedy mówicie mi, co mam robić! Kiedyś nie byłeś takim nudnym starym zrzędą, Eddie.

– Mówię o tym tylko dlatego, że zależy mi na tobie, Juliano. Przecież wiesz. Żaden z nas nie chce twojej zguby.

Wiedziała, że to prawda. Edwardowi naprawdę na niej zależało. Był jednym z jej najwierniejszych wielbicieli i przyjmowała jego troskę za pewnik. Drogi, solidny Edward. Był bardzo miły, ale nie wywoływał w niej ani odrobiny podniecenia.

– Powinnaś znów wyjść za maż, Juliano – odezwał się Edward. Patrzył teraz wprost na nią, z nadzieją w ciemnych oczach. – Byłaś bardzo szczęśliwa z Myfleetem i mogłabyś spróbować jeszcze raz.

Wiedziała, co miał na myśli. Nie mogła znieść błagania w jego oczach. Oświadczył jej się kiedyś, delikatnie dała mu kosza i już nigdy nie wracali do tej sprawy.

– Tak się składa, że ostatnio nikt mi się nie oświadcza, Eddie – rzuciła lekko. – Moja reputacja zapewne odstrasza wszystkich uczciwych mężczyzn. – Choć mówiąc te słowa, czuła, jak serce jej zamiera, wiedziała, że tak jest.

Edward patrzył na nią z uporem i oddaniem.

– Najdroższa Juliano, wiesz, że to nie do końca prawda. Ja po czytałbym sobie za honor, gdybyś rozważyła moją propozycję.

Miana rozejrzała się desperacko w poszukiwaniu możliwości ucieczki, a kiedy ją dostrzegła, uchwyciła się jej niczym tonący brzytwy. Chodnikiem nieopodal powozu szła Emma Wren wraz ze swoją przyjaciółką lady Neasden, która wisiała jej na ramieniu. Nieważne, że ubiegłego wieczoru rozstały się w gniewie. Emma była tak pijana, że może nie będzie o tym pamiętać. Miana postukała w dach powozu, dając stangretowi znak, by się zatrzymał, i opuściła okienko, przerywając Edwardowi ponowne oświadczyny.

– Emma! Mary! Zaczekajcie na mnie!

Widząc, że Edward kuli się w rogu powozu, uśmiechnęła się do niego pocieszająco.

– Eddie, najdroższy, wiesz, że nie pasujemy do siebie. Nie mniej bardzo ci dziękuję, że wyzwoliłeś mnie z łap pana Davencourta. Naprawdę się bałam, że umrę z nudów. A teraz muszę uciekać. – Pochyliła się i ucałowała go leciutko w policzek, po czym otworzyła drzwiczki powozu i szybko dała znak lokajowi, żeby opuścił schodki.

– Wybieracie się po zakupy, Emmo? Zaczekajcie, idę z wami!

– Co ty, do diabła, sobie wyobrażasz, Juliano? – spytał Joss Tallant pewnego wieczoru w następnym tygodniu, powtarzając niemal dosłownie pytanie Edwarda Ashwicka. Mówił znacznie łagodniejszym tonem, niż zamierzał, a to za przyczyną wspaniałej kolacji, którą przyjęła go siostra, i butelki wybornej słodowej whisky, stojącej w zasięgu jego ręki. Wieczór był ciepły, toteż siedzieli na tarasie domu Juliany, aż księżyc wzeszedł nad koronami drzew i ćmy zaczęły krążyć wokół płomieni świec. Od czasu do czasu Juliana i Joss jadali kolacje tylko we dwoje – Juliana w myślach określała je jako czas, kiedy Amy spuszczała Jossa ze smyczy – i zazwyczaj te spotkania sam na sam sprawiały jej przyjemność, ale dzisiejszego wieczoru było inaczej. Joss dołączył do długiej listy denerwujących osób, wypytujących ją o powody jej zachowania.

– Przede wszystkim ta skandaliczna historia, jakobyś została podana Brookesowi na srebrnej tacy – ciągnął brat – a potem…

– Proszę, nie przypominaj mi o tym, Joss! – przerwała Juliana gwałtownie. Miała serdecznie dosyć tego, że mieszano ją z błotem za figiel na przyjęciu u Emmy Wren. – Wciąż powtarzam, że to był tylko żart, ale wy wszyscy uparliście się mnie za to potępić.

– Może nie dostrzegamy zabawnej strony tej sceny. – Brat popatrzył na nią przeciągle. – Jakby tego było mało, jeszcze ta historia na ślubie Brookesa. Słyszałem jakąś absurdalną plotkę, jakoby Martin Davencourt cię z niego porwał.

– Absurdalna to właściwe słowo – powiedziała zrzędliwie Juliana, nalewając sobie kolejny kieliszek porto. – Martin Davencourt nie ma pojęcia, jak należy porywać kogoś właściwie!

– Chcesz powiedzieć niewłaściwie?

– Nieważne. Ten człowiek jest nadęty jak wypchany eksponat w muzeum. Nie wiem, co się stanie z polityką, kiedy będzie my mieć takich nudnych parlamentarzystów.

Brat roześmiał się.

– Zakładam więc, że celem Davencourta nie było uwiedzenie?

– Naturalnie, że nie. Myślałam, że go znasz. W takim razie musisz sobie zdawać sprawę z tego, jakie to mało prawdopodobne – odparła Juliana. – To znaczy rzeczywiście mnie porwał, ale nie z powodu, o którym wszyscy myślą. Sądził, że zamierzam rzucić się na posadzkę przed ołtarzem i błagać Andrew Brookesa, żeby do mnie wrócił, czy coś równie idiotycznego. Zupełnie jakby kiedykolwiek zależało mi na Brookesie!

– Wielu uważa, że ci zależało – zauważył Joss.

– Tylko dlatego, że sprawiłam, by w to uwierzyli. – Juliana leniwie wyciągnęła rękę i odgoniła zbłąkaną ćmę od płomienia świecy. – Wiesz, że nigdy nie byłam kochanką Brookesa.

– Wiem także, że nie masz tylu kochanków, ilu przypisują ci plotkarze. – Joss zmrużył oczy od światła. – Dlaczego wprowadzasz ich w błąd, Ju?

Kiedy brat nazywał ją Juliana, mówiąc tym ohydnie surowym tonem, wiedziała, że jest naprawdę zły, ale kiedy używał zdrobnienia, była na bezpieczniejszym gruncie. Lekko wzruszyła ramionami.

– Jak mam wisieć, niech przynajmniej wiem za co. Skoro wszyscy wierzą w to co najgorsze, czemu ich wyprowadzać z błędu?

– Dlaczego pogarszasz swoją sytuację?

Zawahała się, bo na uczciwą odpowiedź składało się wiele wyjaśnień, a wszystko to były powody, których nie miała ochoty ujawnić. „Gram w te gry, bo jestem znudzona, bo jestem samotna, bo nie mam odwagi zaryzykować i pokochać raz jeszcze”. Przyznając się do takiej słabości, poczułaby się nieprawdopodobnie bezbronna.

– Zawzięłam się, żeby żyć zgodnie z ustaloną reputacją. – Posłała bratu promienny uśmiech. Nie pierwszy raz o tym rozmawiali, a Joss za każdym razem próbował namówić ją do zmiany postępowania. – Wiesz, że moja dobra reputacja przepadła, kiedy uciekłam z Massinghamem. – Głos Juliany stał się cieplejszy, bo przepełniały go prawdziwe uczucia. – Nic co bym teraz powiedziała bądź zrobiła, nie poprawi mojej sytuacji, po co więc próbować?

Joss westchnął.

– Juliano, wyszłaś za Massinghama za mąż. Małżeństwo przekreśla dawne grzechy i przywraca ludzki szacunek. Gdybyś tylko prowadziła nieco spokojniejsze życie, ludzie wkrótce zapomnieliby o twoich ekscesach. Nawet ojciec by ci przebaczył.

– Uzyskać przebaczenie ojca? Na to trzeba byłoby czegoś więcej, Joss! A co do towarzystwa… Jak daleko sięga hipokryzja? Ludzie są gotowi puścić wszystko w niepamięć, o ile zacznę się zachowywać przyzwoicie. Wszystkie moje ekscesy zostaną zapomniane, jeśli się zmienię. Przecież wyszłam za Massinghama – niemal wypluła te słowa – choć porzucił mnie po dwóch tygodniach! Liczy się tylko świadectwo ślubu.

Joss wzruszył ramionami.

– Hipokryzja, przyznaję, ale takie zasady rządzą społeczeństwem.

– Nienawidzę tego! To takie obłudne.

– Wszyscy wiemy, że nie znosisz kompromisów. Jednak jesteś owdowiałą córką markiza Tallanta i jako taka należysz do towarzystwa. – Błysnął zębami w uśmiechu. – Po prostu. – Przemówił łagodniej. – Ułatw to sobie, Ju. Porzuć tak zwanych przyjaciół i ich niemądre żarty. Znajdź coś sensownego, co wypełni ci życie.

Odwróciła wzrok. Niewygodne prawdy zawsze sprawiały, że czuła się nieswojo. Rozmowa o Massinghamie wzbudziła jeszcze bardziej nieprzyjemne wspomnienia. Ból po jego ucieczce ustał, ale złość i rozczarowanie pozostały. Zauroczył ją, zakochała się w nim bez pamięci i została brutalnie pozbawiona złudzeń. Zabił całą jej miłość w dniu, w którym ją opuścił, zabierając ze sobą jej pieniądze, porzucając samą w obcym kraju. Juliana kochała dwa razy w życiu i obydwie miłości zakończyły się płaczem z takiego czy innego powodu. Dawno temu przysięgła sobie, że nigdy więcej nie da się zranić.

Zwróciła się do brata:

– Joss, mówisz niczym metodysta. Gdyby Massingham wciąż był wśród żywych, dopiero mielibyśmy skandal. Dreszcz mnie przenika na samą myśl o zamieszaniu, które spowodowałby do tej pory.

– Szczęściem dla niego jest martwy – powiedział Joss oschle, ale wyciągnął ku niej rękę. – Przykro mi, Ju. Wiem, że ci na nim zależało.

– Kiedyś. Kiedyś mi na nim zależało. Teraz na samą myśl o nim robi mi się niedobrze.

– To dlatego nigdy nie przyjęłaś jego nazwiska? Juliana upiła rozgrzewający łyk porto.

– Chciałam zapomnieć o poniżeniu, jakie to małżeństwo po ciągnęło za sobą. – Wzruszyła ramionami. – Paradoksalne, skoro właśnie ono pozwala mi się cieszyć pozorami szacunku w towarzystwie. Tak czy inaczej ta sprawa od dawna należy do przeszłości, ale mówi się, że skandal nie umiera nigdy, czy nie tak, Joss? A więc równie dobrze mogę dostarczać plotkarzom tematów i siać zgorszenie wśród zrzędliwych matron.

Joss westchnął.

– A najnowsza plotka to uprowadzenie cię przez Davencourta, który różni się od Massinghama jak dzień od nocy.

Roześmiała się.

– Tak, to prawda. Ostrzegłam go, że naraża na szwank swoją reputację.

– Co o nim myślisz? Juliana skrzywiła się.

– Rozczarował mnie. To całe porwanie mogłoby być nawet zabawne, tyle że Martin Davencourt należy do tych obrzydliwie zasadniczych ludzi, którzy biorą wszystko na poważnie. Wiedziałeś o tym, że poznaliśmy się, będąc dziećmi? Jego ojciec chrzestny to ten ekscentryczny starszy pan z Ashby Hall.

– Nie przypominam sobie, żebym znał go w dzieciństwie.

– Nie, ty byłeś w (Mordzie, kiedy Martin Davencourt przyjechał do Ashby. Był męczącym, nudnym młodzieńcem z pryszczami i tłustymi włosami.

– Juliano!

– Cóż, sądzę, że od tego czasu zmienił się na korzyść – powiedziała uczciwie – ale w dalszym ciągu jest śmiertelnie nudny. Zapewne po części wynika to z tego, że podjął się opieki nad całym rodzeństwem, a po części z tego, że urodził się nudny.

– Odniosłem wrażenie, że dobrze ci się z nim rozmawiało na kolacji u lady Everley parę dni temu – zauważył brat.

Niedbale wzruszyła ramieniem.

– Trzeba próbować. Wszyscy często miewamy do czynienia z uciążliwymi gośćmi na przyjęciach. Zapewne Mary Everley celowo wyznaczyła nam miejsca obok siebie.

– O czym rozmawialiście? Juliana zmarszczyła brwi.

– Cóż, to było najdziwniejsze. Na początku próbowałam z nim flirtować, ale on jakoś tak zmienił temat, że skończyliśmy na rozmowie o Davencourt. Wygląda na to, że to wielki wytworny dom, a Martin Davencourt jest do niego bardzo przy wiązany.

– W takim razie dziwi mnie, że podtrzymywałaś rozmowę – skomentował brat z uśmiechem – bo przecież nie znosisz wsi.

– Szczera prawda. – Sama była trochę zdziwiona.

– Ja dość lubię Martina – zauważył Joss. – Sprawia wrażenie rozsądnego człowieka. Charles Grey bardzo go ceni. Po następnych wyborach na pewno zostanie członkiem parlamentu i Grey, zdaje się, uważa, że Davencourt ma przed sobą świetlaną przyszłość.

– Boże, polityka! Już zaczynam przez ciebie ziewać, Joss.

– Juliana uśmiechnęła się. – Tak czy inaczej nie dziwi mnie, że lubisz Martina Davencourta, bo on mi ciebie przypomina pod pewnymi względami. A może nie chciałbyś być nazywany pryncypialnym? Czy spotkaliście się wcześniej?

– Davencourt jest przyjacielem Adama Ashwicka, jeszcze z wojska, tak mi się zdaje. Był na kolacji u Ashwicków w ubiegłym tygodniu, kiedy byliśmy tam z wizytą. – Joss spojrzał bystro na Julianę. – Ty chyba też byłaś zaproszona?

Juliana znów wzruszyła ramionami.

– Zaproszono mnie jako partnerkę Edwarda, więc odmówiłam. Wy wszyscy jesteście tak przejrzyści, jeśli chodzi o swatanie. Zupełnie jakbym nadawała się na żonę Edwarda Ashwicka.

– Czemu nie? – spytał Joss łagodnie. – Jemu bardzo na tobie zależy.

– Zapewne. Ja też go kocham… jak brata. – Juliana uśmiechnęła się. – Choć nie tak jak ulubionego brata. Nie tak jak ciebie.

Na wargach Jossa dostrzegła cień uśmiechu.

– Dziękuję ci, Ju. Robi mi się ciepło koło serca, kiedy to słyszę. A więc dlaczego nie wyjdziesz za Ashwicka i nie pozwolisz mu naprawić twojej reputacji?

– Okropność! – Juliana skrzywiła się. – Nie chcę, żeby Edward poświęcał się dla mnie. A wyobrażasz sobie, jak by te wszystkie stare plotkarki skrzeczały, gdyby duchowny poślubił upadłą kobietę. Dwukrotnie zamężna wdowa ze zbrukanym nazwiskiem. Poza tym, Joss, ja nie mam ochoty się zmieniać. – Ciaśniej otuliła ramiona jedwabnym szalem. – Nie wyjdę już więcej za mąż, mój drogi. Jest zbyt wiele powodów, dla których nie mogę tego zrobić. Zapadła cisza.

– Kolacja i tak sprawiłaby ci przyjemność – powiedział w końcu Joss. – Ashwickowie mają znakomitego kucharza.

– Zapewne podaje obfitsze desery niż Emma Wren kolacje.

– Znacznie.

Uśmiechnęli się do siebie, po czym Juliana westchnęła.

– Chyba powinnam była przyjąć to zaproszenie. Ostatnio nie otrzymuję ich wielu z przyzwoitych domów.

Joss roześmiał się.

– Mogłabyś się nawet dobrze bawić.

– Może. Choć uważam żony za zbyt szacowny gatunek, nie wyłączając twojej, obawiam się, mój drogi…

Brat uśmiechnął się do niej blado.

– Wiem. Wierzę, że polubiłabyś Amy, gdybyś zadała sobie odrobinę trudu.

Juliana pokręciła głową. Nawet gdyby próbowała z całych sił – a prawdę mówiąc nie bardzo się starała – nie mogłaby polubić Amy Tallant. Było w niej coś tak mdłego i zdrowego, czego nie była w stanie strawić.

– Nie sądzę. Ja i Amy interesujemy się zupełnie innymi sprawami. Co zaś do Annis Ashwick, cóż, przyznaję, że mnie w jakimś sensie przeraża, taka z niej sawantka!

– Mówisz zupełne bzdury, Ju – powiedział Joss chłodno. Spojrzał na zegarek. – Czas na mnie. Amy na pewno już wróciła z teatru. Wybrała się z Annis na „Króla Lira”.

– Szekspir, okropność! – Juliana wzdrygnęła się z teatralną emfazą. – Potwierdziłeś mój punkt widzenia, Joss. Wolałabym raczej dać sobie wyrwać wszystkie włosy pęsetą, niż wysiedzieć na którejś tragedii Szekspira.

Po wyjściu brata Juliana została jeszcze jakiś czas na tarasie, obserwując dopalające się świece i ćmy przypiekające sobie skrzydełka nad nikłym płomieniem. W ogrodzie robiło się coraz zimniej. Wstała i ciaśniej otuliła się szalem. Nowa jedwabna suknia, wynik wyprawy po zakupy z Emmą Wren poprzedniego dnia, sprawiła jej przykre rozczarowanie, bo cisnęła pod pachami. Julianie często zdarzało się robić zakupy pod wpływem impulsu, ale nigdy tego nie żałowała. Nazajutrz odeśle suknię do sklepu i odmówi zapłaty. Nieważne, że raz miała ją na sobie i że na spódnicy ze srebrnej gazy była plamka od porto.

Gdy zegar wybił jedenastą trzydzieści, weszła do środka. Na kominku leżał stosik kart wizytowych. Miała słuszność, mówiąc bratu, że niewiele z nich pochodziło od osób godnych szacunku. Na szczęście tych niezbyt szacownych było na tyle dużo, że zapełniały lukę. Wybrała kartę o srebrnych brzegach i postukała w nią w zamyśleniu. Crowns to nowy ekskluzywny salon gry, założony przez byłą kurtyzanę, Susannę Kellaway. Idealne miejsce dla cieszącej się złą sławą wdowy gotowej przegrać swoje pieniądze. Po co siedzieć w domu i użalać się nad sobą, skoro w zasięgu ręki są pieniądze, które można wygrać i przegrać? Juliana wbiegła na schody, po drodze wołając pokojówkę.

Pierwszą osobą którą zobaczyła po wejściu do Crowns godzinę później, był jej brat Joss. Wraz z Adamem Ashwickiem i Sebastianem Fleetem, popijał drinka w rogu salonu. Uśmiechnęła się do siebie. Hipokryzja mężczyzn nigdy nie przestała jej zdumiewać. Oto Joss, który tak niedawno deklarował z poczuciem wyższości, że udaje się do domu, do Amy, a tymczasem godzinę później tkwił w salonie gry. Adam też, żonaty zaledwie od roku… Juliana pokręciła głową, a jej wargi wygiął cyniczny uśmieszek. Obaj powinni się wstydzić. Uświadomiła sobie, że była rozczarowana bratem i jego przyjacielem. Interesujące. Być może nie straciła całkowicie wiary w ludzką naturę, mimo wszystko.

Spostrzegła, że nie tylko ona się im przygląda; w kierunku trzech dżentelmenów wyraźnie przesuwała się grupka luksusowych prostytutek. Juliana ich nie winiła. Jej brat, Adam i Seb należeli do najprzystojniejszych mężczyzn w Londynie, toteż stanowili wyjątkową pokusę dla każdej ambitnej kurtyzany. Zręcznie odsunęła dziewczęta i wśliznęła się do boksu obok Adama, uśmiechając się przez ramię.

– Spędzę tu tylko chwilę, a potem ich wam zostawię, moje drogie.

Dziewczęta w odpowiedzi uśmiechnęły się do niej czujnie i przeszły trochę dalej. Joss nie wydawał się zadowolony z jej obecności, choć zarówno on, jak i Adam uprzejmie wstali. Sebastian Fleet wycofał się, mrucząc coś o tym, że przyniesie jej drinka.

– Nie spodziewałem się, że znów cię dziś ujrzę, Juliano – odezwał się brat.

– Najwyraźniej nie – zauważyła Juliana, patrząc znacząco na prostytutki. – Co ty sobie wyobrażasz, Joss? Bardzo mnie zawiodłeś.

Joss nie wyglądał na rozbawionego, ale Adamowi zadrgały wargi.

– Śmieszne, że właśnie ty mówisz coś takiego, Juliano – rzekł. – Co ty tu robisz?

– Przyszłam zagrać, naturalnie. – Juliana zmrużyła oczy i popatrzyła na niego. – Nie zmieniaj tematu, Adamie. Rozmawiamy o waszych rozrywkach, nie moich. Zapewne za wiele słodyczy w domu po pewnym czasie traci urok i niezbędne jest antidotum. Nie winię was… Sama uważam, że nadmiar cnoty może być męczący.

– Wszyscy wiemy, że ty i cnota to naturalni wrogowie – po wiedział Joss oschle. – Jednakże wyciągnęłaś mylne wnioski, Ju. Nie przyszliśmy tu grać, a tym bardziej zabawiać się w towarzystwie kurtyzan.

Juliana z niedowierzaniem uniosła brwi i uśmiechnęła się.

– Doprawdy? Och, rozumiem! Tak, oczywiście, ale jestem głupia. Kiedy następnym razem spotkam się z Annis i Amy, będę pamiętać, jaką popełniłam omyłkę, podejrzewając was o gonienie za rozrywkami. Sądzę, że zasłużyły na to, byście je zdradzali, bo inaczej by was tu nie było.

Napotkała chłodne spojrzenie szarych oczu Adama.

– Wiesz, Juliano – wycedził – że gdybyś była mężczyzną, do tej pory wiele razy wyzwałbym cię na pojedynek.

Juliana uśmiechnęła się do niego.

– Chyba że nie chciałbyś obrazić Jossa, bo a nuż byś mnie zastrzelił!

Adam i Joss popatrzyli na siebie.

– Och, to by mnie na pewno nie powstrzymało – rzucił lekko Adam. – Ciesz się, że zachowuję dla ciebie odrobinę galanterii. Niemniej prawdziwa z ciebie wiedźma.

Juliana odchyliła głowę i wybuchnęła śmiechem.

– Mówisz tak tylko dlatego, że was przyłapałam.

– Niezupełnie. Nie przyłapałaś nas, cokolwiek o tym myślisz. Poza tym prawienie złośliwości sprawia ci przyjemność.

Odwróciła się do brata.

– Joss? Zamierzasz tak to zostawić?

– Tak się składa, że zgadzam się z Adamem. Roześmiała się ponownie.

– Wielkie nieba, takich dwóch nieuprzejmych dżentelmenów jak wy trudno byłoby znaleźć ze świecą. Ja jednak nie zamierzam się na was obrażać.

– Wiem – powiedział Joss smutno. – To jedna z cech twego charakteru, dzięki której wciąż jesteś lubiana. Teraz uciekaj, bo musimy porozmawiać o interesach.

– Och, interesy! – Otworzyła szeroko oczy. – Rozumiem! Jakie interesy możecie mieć wy dwaj, że trzeba o nich rozmawiać w salonie gry?

– Chodzi o politykę – rzucił Joss lakonicznie.

– Naturalnie. To znacznie stosowniejsze miejsce niż klub White'a.

– Przyszedł Davencourt – wtrącił Adam, wstając. – Wybacz nam, Juliana.

Martin Davencourt zmierzał do boksu w rogu, z niewymuszonym wdziękiem torując sobie drogę przez tłum wypełniający salon gry. Na widok nadchodzącego Martina prostytutki zaczęły szeptać do siebie jak grupka podekscytowanych uczennic. Nietrudno było się domyślić dlaczego. Wśród tego zniewieściałego, wyperfumowanego tłumu robił wrażenie męskiego, bezkompromisowego i oszałamiająco przystojnego. Juliana poczuła nagłe, niewytłumaczalne ukłucie zazdrości.

Martin zauważył ją i spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem tymi swoimi zielononiebieskimi oczami. Poczuła, że się leciutko rumieni. Jakież to denerwujące. Nie było powodu, dla którego miałaby się irytować, a jednak tak się stało.

– Dobry wieczór, panie Davencourt – powiedziała, rzucając znaczące spojrzenie na krążące nieopodal prostytutki. – Zostawiam panów, żebyście bez przeszkód mogli zająć się interesami.

Półtorej godziny później, po przegraniu skromnej sumki do Sebastiana Fleeta przy karcianym stoliku i wypiciu kilku kieliszków doskonałego wina, Juliana wstała od stolika pikiety. Adam i Joss właśnie wychodzili. Stała za filarem, obserwując, jak nakładają płaszcze, ściskają dłoń Martina Davencourta i ruszają ku drzwiom. Prostytutki przeszły tuż obok nich, ale Adam zbył je lakonicznie, toteż odeszły. Juliana poweselała. Zdaje się, że panowie naprawdę nie kłamali. Może, o zgrozo, wierność małżeńska wchodzi w modę?

– Spokojnie tu dziś, prawda? – szepnęła jej do ucha Susanna Kellaway. – Co mogę zrobić, kiedy tacy świetni dżentelmeni jak twój brat i Ashwick okazują się wiernymi mężami? To doprawdy irytujące. – Przyjrzała się Julianie uważnie. – Słyszałam o twoim wyskoku na przyjęciu u Emmy Wren. Może trochę urozmaicisz nam dzisiejszy wieczór, moja droga?

Juliana miała właśnie wezwać powóz, kiedy poczuła na sobie mroczne, pełne dezaprobaty spojrzenie Martina Davencourta. Zmarszczyła czoło. Najpierw Joss i Adam, a teraz jeszcze Martin Davencourt patrzył na nią z potępieniem. Zupełnie jakby miała cały szwadron dokuczliwych starszych braci. Postanowiła zrobić coś, co go zaszokuje. Skoro był tak zdecydowany ją krytykować, mogła przynajmniej dać mu powód. Uśmiechnęła się promiennie do Susanny, złapała kieliszek z winem od zaskoczonego lokaja i wypiła zawartość jednym haustem.

– Czemu nie? Niech kwartet smyczkowy zagra gigę, Susanno.

Wyciągnęła rękę do zaskoczonych dżentelmenów przy najbliższym karcianym stoliku i wdrapała się na blat, zrzucając karty. Po sali przeszedł szmer zaskoczenia, a potem pomruki wyczekiwania. Muzycy zaczęli grać.

Juliana zagarnęła spódnice, pokazując liczne halki i bardzo zgrabne kostki. Dżentelmeni jeden przez drugiego wyciągali szyje, by zerknąć jej pod spódnice. Muzycy grali szybko i rytmicznie. Juliana prowokacyjnie poruszała biodrami, kręciła się w kółko, włosy wysunęły się z podtrzymujących je szpilek i spłynęły na ramiona. Tłumowi udzielił się nastrój chwili i zaczęto klaskać w rytm muzyki. Jedna z prostytutek wgramoliła się na sąsiedni stolik i dołączyła do niej przy akompaniamencie okrzyków i wulgarnych wrzasków. Juliana straciła równowagę i byłaby spadła ze stołu, gdyby entuzjastyczne dłonie jej nie podtrzymały. Tańczyła tak zawzięcie, że pierś wysunęła jej się ze stanika, za co została nagrodzona hucznym wiwatem.

W końcu, zarumieniona, potargana i bez tchu, chętnie przyjęła kieliszek wina, który ktoś wcisnął jej w dłoń. Pijąc, spostrzegła Martina Davencourta. Miał ponurą, zawziętą minę. Trzymał w dłoni pelerynę. Zanim zdołała odgadnąć jego zamiary, wyjął jej kieliszek z ręki, odstawił gwałtownie na stół, otulił ją peleryną i mocno przyciągnął do siebie, obejmując ramieniem jej talię. Mruknął lakonicznie:

– Chodźmy, lady Juliano. Zabieram panią do domu. Juliana rzuciła mu rozbrajające spojrzenie i przytuliła się do niego. Zasłużył na to, by wprawić go w zakłopotanie. Oto mężczyzna, który posądził ją o chęć wywołania skandalu na ślubie jego kuzynki. Oto mężczyzna, który uważał, że Londyn jest pełen jej kochanków, a więc równie dobrze mogła postąpić tak, jakby była to prawda.

– Nie musimy tak się spieszyć, Martin, kochanie. Jestem tylko twoja – zaszczebiotała słodko, uśmiechając się do niego. – Zabierz mnie stąd.

– Szczęściarz z ciebie, Davencourt – zauważył ktoś żartobliwie.

Martin czym prędzej wyprowadził ją z sali, a właściwie wyniósł, bo Juliana z artystycznym wyczuciem przylgnęła mu do ramienia niczym płożący się bluszcz. W pełni zdawała sobie sprawę z uśmiechów i komentarzy tłumu.

– Zwolnij, proszę, Martin, kochanie – powiedziała głośno. – Tak ci spieszno do naszego sam na sam?

– Proszę się uspokoić! – wysyczał półgłosem.

Jak tylko znaleźli się w holu, z dala od widzów, puściła go i poprawiła wymiętą suknię. Nie było tu nikogo, toteż nie widziała potrzeby udawania.

– Panie Davencourt, ta skłonność do porwań któregoś dnia przyczyni panu kłopotów. Powinno mi pochlebiać, że tak panu za leżało na moim towarzystwie, wiem jednak, że nie o to chodzi.

Martin przeszył ją wściekłym spojrzeniem.

– Robię to dla pani brata, lady Juliano. Nie uwierzę, że chciałby, żeby zabawiała się pani w takim miejscu!

– Zabawiała się? Mówi pan jak ze średniowiecza, panie Davencourt. A może wręcz sprzed potopu. – Juliana roześmiała się. – A co do Jossa, bardzo się pan myli. Zapewniam pana, że zostawiłby mnie samej sobie.

Kąciki ust Martina wykrzywiły się w dezaprobacie.

– Wcale mu się nie dziwię.

– A więc na drugi raz proszę zostawić mnie w spokoju. Dziękuję za pomoc, ale nie ma potrzeby, żeby odgrywał pan rolę błędnego rycerza.

Wyszli na schody prowadzące do frontowego wejścia. Zimne nocne powietrze podziałało na Julianę jak wiadro wody. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że tak dużo wypiła, a teraz przylgnęła instynktownie do ramienia Martina, żeby nie upaść. Jej uszu dobiegło zrezygnowane westchnienie.

– Och, wiem, że trochę wypiłam.

– Jest pani sprytna – zauważył Martin. – W dalszym ciągu chce pani, żebym zostawił ją samą?

Juliana wybuchnęła śmiechem.

– Może mnie pan zawieźć do domu z moim błogosławieństwem, panie Davencourt, o ile zdaje pan sobie sprawę, jaką to szkodę wyrządza pańskiej nieskazitelnej reputacji.

Martin wydał z siebie dźwięk przypominający parsknięcie i pomógł jej wsiąść do powozu.

– Portman Square – polecił stangretowi.

Pchnął ją niezbyt delikatnie na siedzenie, po czym wsiadł sam. Juliana uświadomiła sobie, że jego bliskość chyba sprawia jej przyjemność. Wypity w nadmiarze alkohol pozbawił ją zahamowań. Zarzuciła Martinowi ramiona na szyję, a kiedy próbował się uwolnić, nie pozwoliła mu na to.

– Proszę mnie puścić, lady Juliano – powiedział chłodno, odrywając siłą jej ramiona od szyi i wciskając ją w róg powozu.

Juliana, porwana nagłą, zadziwiającą falą pijackiego pożądania, wdrapała się Martinowi na kolana. Znów spróbował ją odepchnąć.

– Zejdź! – Zabrzmiało to tak, jakby mówił do nieposłuszne go psa. – Zostaw mnie w spokoju, proszę.

Wierciła się na jego kolanach. Czuła, jaki jest spięty. Wspaniale pachniał cynamonową wodą kolońską i świeżym powietrzem. To śmieszne, że spodobał jej się Martin Davencourt, sztywny, zamknięty w sobie Martin, którego wyobrażenie o przyjemnościach sprowadzało się do czytania raportów ministerstwa finansów. Niemniej ta surowa męskość okazała się niezwykle pociągająca. Kiedy delikatnie umieścił ją z powrotem na siedzeniu, westchnęła żałośnie.

– Nie chcesz mnie?

Położyła rękę na jego udzie i dłoń Martina zamknęła się jak żelazne imadło na jej nadgarstku, zanim palce Juliany dotarły do celu.

– Boli! – Skrzywiła się, a ból pomógł rozjaśnić jej w głowie. – Muszę panu pogratulować surowości pańskich zasad moralnych, panie Davencourt.

– Proszę mnie nie dotykać! – warknął Martin, puszczając jej dłoń. – Nie mam życzenia stać się obiektem pani pijackich zalecanek, lady Juliano.

– Jest pan niesprawiedliwy wobec siebie, panie Davencourt. – Wyprostowała się i odsunęła. – Chyba nie chce pan powiedzieć, że trzeba być kompletnie pijaną, żeby uznać pana za atrakcyjnego?

Martin odwrócił się bokiem, całkowicie ją ignorując. – Wiem, że mnie pan nie lubi. Wyraził to pan wystarczająco jasno, kiedy widzieliśmy się poprzednim razem.

– Jest pani pijana, lady Juliano. Jutro będzie pani żałować, że ta rozmowa miała miejsce.

– To niezwykle mało prawdopodobne. Nigdy nie żałuję tego, czego nie mogę zmienić. To strata czasu.

Znów zapadła cisza.

– Czy w ogóle nie zamierza pan ze mną rozmawiać? – spytała Juliana. Przebierała palcami po aksamitnej poduszce siedzenia, aż musnęła wierzch jego dłoni. Była ciepła i pełna życia i zapragnęła jej dotknąć mocniej. Zaryzykowała i wsunęła swoją dłoń w jego rękę. Po chwili westchnął z rezygnacją i usiadł wygodniej, odprężony. Juliana przysunęła się nieco bliżej.

– A więc nie chce pan ze mną rozmawiać i nie chce pan mnie pocałować.

Martin lekko zwrócił głowę w jej stronę.

– Z pewnością nie.

– Tak jak powiedziałam, zasadniczy z pana człowiek.

– Hm. – Nie wyglądało na to, że mu pochlebiła.

– Dlaczego zadaje pan sobie trud, by odwieźć mnie do domu, skoro pan mnie nie lubi?

– Nie jestem pewien, dlaczego zadaję sobie ten trud. – Martin uśmiechnął się niewyraźnie. – To nie tak, że pani nie lubię, lady Juliano. Lubię. Bóg raczy wiedzieć dlaczego, ale jakoś nie potrafię się powstrzymać. To bardzo skomplikowane.

Juliana uśmiechnęła się słodko.

– W porządku. Naprawdę jestem miła. Martin roześmiał się.

– Za mocno powiedziane, lady Juliano. Poza tym pani mnie nie lubi. Mówi mi to pani wystarczająco często.

– Fakty świadczą o czymś wręcz przeciwnym, nieprawdaż?

– Przekrzywiła głowę i spojrzała na niego. – Zdaje się, że nie potrafię się panu oprzeć, panie Davencourt.

– W takim razie proszę się bardziej postarać. Pani jest jedyną zainteresowaną, bo ja panią odtrącam. Jestem dla pani nowością.

Juliana położyła dłoń na siedzeniu obok siebie.

– To mogłoby być wytłumaczenie, tak sądzę, ale… Nie, nie wydaje mi się, że o to chodzi. Głęboko wierzę, że między nami istnieje jakieś powinowactwo. Może to dlatego, że oboje jesteśmy takimi miłymi ludźmi.

Martin parsknął śmiechem.

– Powiedziała to pani już wcześniej. Co, u licha, pozwala pani myśleć, że jest pani miła?

– Wbrew pozorom jestem. Naprawdę.

– Dlaczego w takim razie zachowuje się pani tak niestosownie? Juliana z trudem sformułowała odpowiedź.

– Ja tak naprawdę nie zachowuję się w ten sposób. Tylko udaję.

– Całkiem przekonująco to pani wychodzi – zauważył Martin oschle.

– To taka gra. Dla zabawy.

– Zabawa. Rozumiem. – Martin przybrał sardoniczny ton. – I jest?

– Jest co?

– Jest zabawnie?

Juliana wzruszyła ramionami.

– Przyznaję, teraz nie jest zbyt zabawnie. Rozmowa z panem przypomina rozwiązywanie krzyżówki po wypiciu zbyt dużej ilości brandy.

– To trudne dla pani. – W głosie Martina wciąż pobrzmiewał cynizm. – Proszę mi w takim razie odpowiedzieć na inne pytanie. – Pochylił się nieco bardziej. – Czy zalecanie się do mnie to była z pani strony gra?

Zastanawiała się przez chwilę.

– Nie… tak… Tak myślę. Zrobiłam to po prostu dla kaprysu. Wiedziałam, że pan nie ulegnie.

– Byłaby pani zdziwiona, gdybym uległ?

– Bardzo. I bardziej niż trochę zaniepokojona. Martin roześmiał się.

– Jest pani szczera, muszę to pani przyznać, lady Juliano. Zerknęła na niego z ukosa.

– Nie mam zwyczaju kłamać, już to panu mówiłam. Tak czy inaczej, czy miałoby jakieś znaczenie, gdybym postąpiła pod wpływem kaprysu? Wiedziałam, że pan się na to nie nabierze, i nie myliłam się.

W spojrzeniu niebieskich oczu Martina było coś tak niepokojącego, że Juliana zadrżała. Nachyliła się lekko ku niemu.

– Panie Davencourt.

– Lady Juliano? – Martin miał lekko zachrypnięty głos.

– Panie Davencourt, jeśli nie zamierza mnie pan pocałować, proszę przestać patrzeć na mnie w ten sposób.

– Nie patrzę na panią w żaden szczególny sposób, lady Juliano.

– Ależ tak, patrzy pan. – Juliana uśmiechnęła się. – No, no, panie Davencourt. Uważałam pana za prawdomównego. Byłam z panem uczciwa, a teraz pańska kolej. Proszę przyznać, że uważa mnie pan za atrakcyjną.

Zapadła cisza.

– Może powinniśmy zacząć od czegoś prostszego – odezwała się Juliana, przerywając milczenie. – Mam wrażenie, że kiedyś uważał mnie pan za całkiem ładną.

– To prawda. – Ton Martina nie powiedział jej wiele. – Miałem wówczas piętnaście lat.

– Aha. A teraz?

Znów nastąpiła pauza, a potem Martin wyznał z ociąganiem:

– Teraz uważam, że jest pani piękna, lady Juliano.

– Jest pan za uczciwy na polityka, panie Davencourt, ale dziękuję za komplement. – Położyła dłoń na siedzeniu. – Mogę pytać dalej? Może pan udawać, że jest pan w Izbie Gmin, jeśli tak będzie panu łatwiej. Dzięki temu nabędzie pan trochę praktyki.

– Dziękuję, ale nie wydaje mi się, żeby to pomogło. Muszę odmówić odpowiedzi na dalsze pytania, obawiam się…

Juliana roześmiała się.

– A więc jednak ma pan zadatki na polityka! Waśnie zamierzałam zapytać, czy jest pan pewien, że naprawdę nie chciał mnie pan pocałować. Ma pan szczęście, panie Davencourt, bo zdaje się, dojechaliśmy do Portman Square. Tym razem się panu upiekło.

Segsbury, kamerdyner Juliany, pospieszył otworzyć drzwi, ale Martin sam pomógł jej wysiąść z powozu i ku jej zaskoczeniu wniósł ją po schodach do frontowego wejścia. Spoczywała spokojnie w jego objęciach, przytulając policzek do jego ramienia. W holu postawił ją delikatnie na nogi, podczas gdy Segsbury dyskretnie zniknął.

– Proszę teraz pójść spać – polecił łagodnie Martin. – My ślę, że właśnie tego pani potrzebuje.

Obejmował ramieniem jej talię i Juliana z wyjątkowym trudem powstrzymała się od oparcia głowy o jego szerokie ramię. Położyła mu dłoń na piersi.

– Panie Davencourt…

– Tak? – Martin pochylił się bliżej, leciutki zarost na twarzy musnął przez chwilę jej policzek. Pod Juliana ugięły się kolana.

– Dziękuję, że odwiózł mnie pan do domu, panie Davencourt. Jest pan prawdziwym dżentelmenem. Ale przecież o tym wiedziałam.

Martin uśmiechnął się, a od tego uśmiechu Julianie zaczęło jeszcze bardziej kręcić się w głowie. Przysunął wargi do jej ucha.

– Nie jestem takim znowu dżentelmenem. Obawiam się, że pani pytania podsunęły mi do głowy najróżniejsze pomysły.

Skierowała spojrzenie szeroko otwartych zielonych oczu na jego twarz. Martin uśmiechał się lekko.

– Odpowiedź na pani pytanie brzmi: tak. Tak, bardzo chciałem panią pocałować, ale jako dżentelmen musiałem się oprzeć pokusie wykorzystania sytuacji.

Juliana uśmiechnęła się niezwykle słodko.

– Och, niech pan przyzna, panie Davencourt! To zwykłe wymówki. Oparł się pan temu, bo obawiał się pan, że całowanie mnie to stanowczo zbyt niebezpieczna rozrywka. – Roześmiała się. – Nieważne. Jest pan usprawiedliwiony.

– Niebezpieczna rozrywka? – W jego oczach dostrzegła psotne rozbawienie. – Sądzę, że jakoś bym to przeżył.

Wciąż obejmował ją jedną ręką, a teraz przyciągnął ją do siebie, dotykając ustami jej warg. Juliana wydała stłumiony okrzyk zaskoczenia, który zdusił pocałunkiem. Aż do tej chwili nie wierzyła, że on naprawdę to zrobi. To była jej pierwsza omyłka. Drugą było to, że uważała, iż całowanie Martina Davencourta może być nieciekawym doświadczeniem.

Juliana, która przez ostatnie trzy lata nie pocałowała żadnego mężczyzny, odkryła że nie jest to wcale takie trudne. Westchnąwszy cichutko, pocałowała go w odpowiedzi i zarzuciła mu ramiona na szyję. Na długą chwilę znieruchomieli w namiętnym uścisku, aż odgłos ciężkich kroków Segsbury'ego na marmurowej posadzce obwieścił jego powrót i Martin wypuścił ją z objęć. Niebezpieczna – powtórzył Martin. – Może mimo wszystko ma pani rację, lady Juliano. – Ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. – Dobranoc.

Juliana patrzyła za odchodzącym Martinem, podczas gdy Segsbury zamykał za nim drzwi. Widziała swoje odbicie w podłużnym lustrze w pozłacanych ramach, wiszącym na ścianie; włosy potargane, zielone oczy wciąż zamglone namiętnością, usta spuchnięte od pocałunków. Do diabła! Nie zamierzała posunąć się tak daleko. To było zbyt intymne. Miała wrażenie, że za bardzo się odsłoniła. Nie chciała nikogo dopuszczać tak blisko.

Jedno było pewne. Sposób, w jaki Martin całował, nie miał nic wspólnego z dżentelmenerią. Już nigdy nie pomyśli o nim jako o nudziarzu.

Segsbury przyglądał się jej z niepokojem.

– Dobrze się pani czuje? Czy mam pani coś podać?

– Tak, dziękuję ci, Segsbury – powiedziała powoli. – Napiję się porto w sypialni. Porto to lekarstwo na wszystko, tak sądzę. Zwłaszcza jeśli wypije się go na tyle dużo, by zdusić problem w zarodku.

Загрузка...