Opór krajowców

Tomek niezwykle zainteresowany rozmową z Bentleyem i jego opowieściami o niebezpiecznych przygodach pierwszych australijskich odkrywców nie zwracał wcale uwagi na to, co się działo wokół niego. Tymczasem słońce chyliło się już ku zachodowi. Towarzysze podróży od dawna przestali drzemać i na równi z chłopcem przysłuchiwali się opowiadaniom Bentleya. Nic wiec dziwnego, że Tomek ochłonął dopiero wtedy, gdy zoolog zmęczony długą rozmową zajrzał do koszyczka z zapasem żywności.

Tomek także poczuł głód. Wydobył właśnie torbę z owocami, lecz gdy mimo woli spojrzał w okno wagonu, natychmiast zapomniał o jedzeniu. Szerokie doliny leżące między łagodnymi pagórkami porośnięte były australijskim skrobem[39], to jest wiecznie zielonymi krzewami skarłowaciałych akacji i eukaliptusów. Krajobraz był tak charakterystyczny oraz pełen dzikiego uroku, że Tomek krzyknął ze zdumienia.

— Co tam ujrzałeś ciekawego, Tomku? — zagadnął Wilmowski, podchodząc do wyglądającego przez okno syna.

— No, nareszcie krajobraz australijski wzbudził zainteresowanie naszego młodego towarzysza — zauważył Bentley. — Przed kilkoma zaledwie godzinami narzekał przecież, że Australia zbyt przypomina mu Europę!

— To na pewno jest ten słynny skrob! — entuzjazmował się chłopiec.

— Nie mylisz się, Tomku — potwierdził Bentley. — Ciekawsze i nie mniej charakterystyczne dla Australii okolice ujrzysz w czasie łowów.

— Tak właśnie wyobrażałem sobie skrob, ucząc się w szkole geografii — chwalił się Tomek.

Dopiero gdy zmrok wieczoru otulał step, Tomek zjadł z wielkim apetytem kolację, a potem zadowolony wcisnął się w kąt ławki i zasnął niemal natychmiast.

Następnego dnia prawie wcale nie odchodził od okna. Błyszczącymi z podniecenia oczyma wpatrywał się w szerokie pasy sawannów porosłych kępkami niskich drzew, to znów zachwycał się budzącym uczucie strachu suchym, ciernistym skrobem, który przeważał w tej bezwodnej okolicy. Zdołał nawet wypatrzeć w pobliżu toru kolejowego sławne drzewo butelkowe, o pniu rozszerzonym w kształcie flaszki. Bentley nie omieszkał skorzystać z okazji, by wyjaśnić, że gromadząca się w otworach pnia i nie wysychająca nawet podczas długotrwałej suszy woda często ratowała życie podróżnikom zabłąkanym w suchym jak pieprz pustkowiu. Nie mniejsze zaciekawienie wzbudził w Tomku inny okaz flory australijskiej. Było to drzewo trawiaste o grubym i na kilka metrów wysokim pniu, z którego zwieszały się wąskie, długie, ostre jak noże liście. Spomiędzy nich wyrastał w górę podłużny człon spowity białym kwieciem o kształcie gwiazd. Drzewa trawiaste, jako nadzwyczaj odporne na suszę, krzewiły się nawet w skalisto-pustynnej głębi kontynentu.

Z każdą godziną pociąg coraz bardziej oddalał się na północ. Teraz od czasu do czasu ukazywały się na zachodnim horyzoncie sinawe pasma wzgórz. W niektórych miejscach obszary skrobu urywały się na piaszczystych wydmach. Wszędzie panowały: martwota, cisza i spiekota... Tuż przed zmierzchem za oknami pociągu rozpostarł się szeroki step, pokryty wyblakłą od słońca trawą.

Był już gwiaździsty wieczór. Bentley właśnie zaczął przygotowywać się do wysiadania. Tomek zaraz wychylił się przez okno. Wkrótce też zawołał:

— Widzę w dali jakieś światełka! To chyba nasza stacja?

— Dojeżdżamy do Wilcannii — potwierdził Bentley spoglądając na zegarek.

W wieczornej ciszy donośnie rozległ się gwizd lokomotywy. Pociąg, zgrzytając hamulcami, zatrzymał się w pobliżu zabudowań. Część uczestników wyprawy pobiegła dopilnować wyładowania bagaży z wagonu towarowego. Tomek tymczasem rozglądał się po małej, niemal pustej stacyjce. Na peronie znajdowało się zaledwie kilku chudych, mocno opalonych mężczyzn, ubranych w spodnie wpuszczone w długie buty, kolorowe koszule i miękkie, pilśniowe kapelusze z szerokimi kresami.

Niezbyt wysoki, szczupły mężczyzna zbliżył się do Bentleya. Jego małą głowę pokrywały połyskliwe, czarne włosy. Niskie czoło, szeroko rozstawione, ciemne oczy, spłaszczony nos o mocno rozdętych nozdrzach, wydatne kości policzkowe, a nade wszystko błysk mocnych białych zębów w rozchylonych grubych wargach nadawały jego twarzy wyraz dzikości, mimo europejskiego ubrania, które miał na sobie.

— Oto jest i Tony! — zawołał Bentley na widok nadchodzącego krajowca. — Panie Wilmowski, to jest Tony, przewodnik oraz doskonały tropiciel, o którym opowiadałem w Port Augusta.

Tony przywitał się kolejno ze wszystkimi.

— Gdzie pozostawiłeś wozy? — zapytał Bentley.

— Czekają przed stacją — odparł Tony łamaną angielszczyzną. — Czy możemy zaraz odjechać?

— Załadujemy bagaże na wozy i natychmiast wyruszamy do farmy pana Clarka. Chcemy jak najprędzej stanąć na miejscu — potwierdził Bentley.

Wyszli przed dworzec. W mdłym świetle ręcznych latarń ujrzał Tomek dwa wozy na wysoko osadzonych osiach, o dużych tylnych i mniejszych przednich kołach. Do każdego pojazdu zaprzęgnięte były po trzy pary jednogarbnych wielbłądów. Jak się później Tomek dowiedział, zaprzęg z ośmiu wielbłądów mógł ciągnąć bez zbytniego wysiłku wóz z ładunkiem trzech ton, nawet przez piaszczystą pustynię.

Czterech niskich krajowców o ziemistym kolorze skóry i głowach pokrytych wełnistymi włosami szybko załadowało bagaże. Łowcy wsiedli na drugi wóz. Ruszyli w drogę. Nieliczne zabudowania osiedla szybko zniknęły z pola widzenia. Jechali przez step porosły wysoką trawą. Tomek na próżno wypatrywał drogi. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób można tu utrzymać właściwy kierunek? Ciemność wieczoru uniemożliwiała rozglądanie się po okolicy. Wielbłądy, kierowane wprawnymi rękami krajowców, posuwały się szybko naprzód, a łowcy urozmaicali sobie czas rozmową. Wilmowski wypytywał Bentleya o właściciela farmy, u którego mieli zatrzymać się w czasie pierwszych łowów.

— Wspomniał pan, że Clark zatrudniony był przez pewien czas na stacji transkontynentalnego telegrafu. Dlaczego porzucił tę pracę? — zagadnął Wilmowski.

— Po prostu sprzykrzył mu się samotniczy i monotonny tryb życia, jaki zmuszona jest prowadzić załoga stacji telegrafu — odparł Bentley. — Poszczególne posterunki oddalone są od siebie przeciętnie o dwieście pięćdziesiąt kilometrów. Jeżeli weźmie się pod uwagę, że linia telegrafu przebiega przez pustynny, bezludny obszar Australii Centralnej, łatwo zrozumieć, dlaczego załogi nie mogą się odwiedzać.

— Z ilu ludzi zazwyczaj składa się załoga takiej stacji? — pytał Wilmowski.

— Przeważnie stanowi ją dwóch telegrafistów i czterech mechaników. W przypadku stwierdzenia uszkodzeń z obydwóch posterunków, między którymi nastąpiło przerwanie linii, wyruszają natychmiast mechanicy z instrumentami i materiałem koniecznym do naprawy. Sprawdzają linię tak długo, aż jedna z ekip odnajdzie i usunie uszkodzenie. Wiadomość o naprawieniu linii telegrafu podawana jest drugiej ekipie, po czym powracają one natychmiast do swoich posterunków nawet się nie spotykając.

— Skąd pan wie to wszystko tak dokładnie? — zdziwił się Tomek.

— Clark jest moim przyjacielem — odpowiedział Bentley. — Kiedy był jeszcze pracownikiem służby telegraficznej, zaprosił mnie do siebie z wizytą. Cały miesiąc spędziłem z nim w Peak Overland Telegraph Station[40], znajdującej się trochę na zachód od jeziora Eyre. Miałem wtedy okazję przyjrzeć się Martwemu Sercu Australii, jak to niektórzy nazywają środkową część tego kontynentu.

— Dlaczego wnętrze kontynentu nazywane jest Martwym Sercem Australii? — zaciekawił się Tomek.

— Obdarza się je często tą nazwą, ponieważ Centralną Australię pokrywa bezwodna, niegościnna dla ludzi i zwierząt pustynia. W okolicy jeziora Eyre nawet ptaki pojawiają się bardzo rzadko. Opowiadałem ci przecież, o olbrzymich trudnościach, jakie napotykali podczas swych wypraw badawczych Sturt i Stuart.

— Wspominał pan uprzednio o konieczności częstego naprawiania uszkodzeń linii telegraficznej — wtrącił się do rozmowy Smuga. — Jakie są przyczyny powstawania szkód?

— Najwięcej ich wynika z dzikiego charakteru kraju. Z tego powodu budowa linii telegraficznej była niezmiernie utrudniona i bardzo mozolna. Drzewo, drut, izolatory, a nawet żywność i wodę dla budowniczych musiano przywozić na jucznych zwierzętach. Przez dwa lata karawany wędrowały po pustyni. Niebawem też stwierdzono, że przy budowie nie można posługiwać się drewnianymi słupami, ponieważ w krótkim czasie niszczyły je żarłoczne termity. Gdyby w porę nie zastosowano stalowych słupów, cały trud poszedłby na marne. Poza tym proszę wziąć pod uwagę często nawiedzające te okolice burze piaskowe.

— Przypominam sobie, że rozpoczęta w 1878 roku, a więc już w sześć lat po założeniu telegrafu, budowa linii kolejowej, która również miała przeciąć kontynent z południa na północ, zetknęła się z tymi samymi trudnościami — dodał Wilmowski.

— I do dzisiejszego dnia nie ukończono całkowicie jej budowy, bowiem tor wiodący z południa urywa się w Alice Springs, a na północy kończy się w Daly Waters. Obydwie te stacje oddziela pas pustyni długości ośmiuset kilometrów — dokończył Bentley. — Taniej nawet kosztuje położenie nowego toru niż odkopanie starego, zasypanego przez piach niesiony przez burze.

— Niełatwe tu macie życie. Myślałem, że to krajowcy przerywają linię telegrafu — zauważył Smuga.

— Nie, oni nie niszczyli linii — zaprzeczył Bentley. — Jeszcze w czasie budowy pomyślano o niezbyt przyjemnej dla krajowców lekcji. Namawiano ich do dotykania przewodów i w ten sposób “obdarzano” hojnie bezpłatnymi wstrząsami elektrycznymi. Robiły one na Australijczykach niesamowite wrażenie, tak że później ostrzegali swych ziomków. Od tej pory nazywają telegraf “diabłem białych ludzi”. Chociaż zdarzały się niekiedy przypadki atakowania, a czasem nawet zabijania obsługi, to jednak przewody zawsze pozostawały nietknięte.

— Czy krajowcy jeszcze teraz niepokoją pracowników telegrafu? — dopytywał się Smuga.

— Mówiono swego czasu o napadzie na stację w Barow Creek. Krajowcy zaatakowali jej pracowników, którzy szli wykąpać się w Strumieniu. Pod gradem włóczni musieli wycofywać się do budynku. Telegrafista Stapleton i jeden mechanik zostali zabici, a dwóch innych dotkliwie poraniono.

— Nie słyszałem, aby krajowcy australijscy byli kiedykolwiek zbyt agresywni — powiedział Smuga. — Przecież nie było tu większych walk miedzy nimi a kolonistami?

— W zasadzie są to spokojni ludzie, lecz pamiętają krzywdy wyrządzone im przez osadników — przyznał Bentley.

— To prawda! Najlepiej świadczy o tym liczba pozostałych przy życiu krajowców oraz nędza, na jaką ich skazano — dodał Wilmowski.

— Smutne to, lecz prawdziwe — odparł Bentley i zmienił nieprzyjemny dla niego temat rozmowy.

Nocna jazda po stepie szybko znużyła Tomka. Zasnął oparty o ramie ojca. Zbudził się dopiero o świcie, gdy przystanęli, aby dać wytchnienie zmęczonym wielbłądom. Wokół rozpościerał się step porośnięty wysoką, pożółkłą od słońca trawą. Pod podmuchem wiatru falowała ona jak powierzchnia olbrzymiego oceanu. Tylko gdzieniegdzie wystrzelały w górę kępki drzew. Daleko na zachodzie rysowały się łagodne pagórki.

Krajowcy wyprzęgli wielbłądy, a łowcy rozłożyli namiot i sporządzili naprędce śniadanie. Po krótkim wypoczynku ruszyli w dalszą drogę. Niemal przed zachodem słońca ujrzeli zabudowania. Niskie ogrodzenie otaczało parterowy domek z ocienioną werandą oraz resztę budynków gospodarskich. Tuż za farmą rosły gęste kępy krzewów, dochodzące szerokim pasem do linii pagórków.

— Jesteśmy na miejscu — poinformował Bentley, kiedy wozy zbliżyły się do małego osiedla.

Na werandzie domku ukazał się wysoki mężczyzna. Ujrzał nadjeżdżające wozy i wybiegł na spotkanie gości.

— Oto pan Clark we własnej osobie! — zawołał Bentley na jego widok. — Jak się masz Johnny[41]?

— Oczekuję was co najmniej od trzech godzin — odpowiedział Clark. — Obawiałem się, że przygotowana na wasze przyjęcie zupa z ogona kangura wygotuje się całkowicie. Schodźcie z wozu i rozgośćcie się jak u siebie w domu.

Łowcy otrzymali do swej dyspozycji trzy największe izby. Zaledwie zdążyli rozpakować się, Clark poprosił ich do stołu. Gospodarstwo domowe prowadził Chińczyk Watsung. Według opinii Clarka miał być doskonałym kucharzem, lecz zachwalana przez niego zupa z ogona kangura wcale Tomkowi nie smakowała. Obiad jednak był obfity i urozmaicony. Szybko zaspokoili pierwszy głód. Mężczyźni zapalili fajki.

— Muszę was niestety powiadomić o sytuacji, jaka od kilku dni wytworzyła się w naszym osiedlu — zagadnął Clark. — Otóż wśród krajowców koczujących w okolicy rozeszła się wieść o zamierzonych wielkich łowach. Dowiedzieli się o tym od Tony'ego, który proponował im wzięcie udziału w obławie. Wiadomość o łowach wywołała wśród krajowców nieoczekiwane wzburzenie. Odmawiają podobno swej pomocy. Ze względu na to, że przebywają w okolicy w znacznej liczbie, powinniśmy zachować pewną ostrożność. Nie radzę wychodzić pojedynczo z osiedla. Oczywiście należy również pamiętać o zabieraniu z sobą broni.

— Tony, czy słyszałeś, co mówił pan Clark? — zwrócił się Bentley do tropiciela.

— Słyszałem! Pan Clark dobrze mówi — odparł Tony.

— O co im chodzi? — pytał Bentley.

— Nie chcą wielkiego polowania białych ludzi w tych okolicach.

— Dlaczego? Przecież zapłacimy za pomoc!

— Oni boją się, że po tych łowach zniknie cała zwierzyna.

— Czy wyjaśniłeś, że mamy zamiar schwytać tytko kilkanaście sztuk żywych zwierząt?

— Właśnie to im się nie podoba — odpowiedział Tony. — Mówią, że chwytanie żywych zwierząt jest jakimś nowym podstępem białych ludzi. Nie godzą się na to. Oni mówią tak: “najpierw biali zabiorą zwierzynę, a potem zagarną całą ziemię i wybudują miasto”. Mówią, że biali zawsze tak postępują.

— Tony, przecież już brałeś udział w tylu wyprawach i wiesz najlepiej, o co nam chodzi — zafrasował się Bentley.

— Wiem, ale oni mi nie wierzą, bo jestem z wami.

— Co pan powie na to? — rzekł Bentley spoglądając na Wilmowskiego.

— W czasie wypraw niejednokrotnie spotykałem się z nieprzyjaznym przyjęciem przez krajowców — spokojnie odpowiedział Wilmowski. — Postaramy się przekonać ich, że są w błędzie.

— W każdym razie należy zachować konieczne środki ostrożności — doradzał Clark. — O wypadek nietrudno.

— Zgadzam się z panem całkowicie — potwierdził Wilmowski, a zwracając się do Smugi, dodał: — Słuchaj, Janku, ty odpowiadasz za nasze bezpieczeństwo. Musisz wydać odpowiednie zarządzenia. Ja natomiast postaram się jakoś ułożyć z krajowcami.

Smuga natychmiast zwołał wszystkich uczestników wyprawy i powiadomił ich o konieczności zachowania daleko posuniętej ostrożności. Na zakończenie powiedział:

— Od tej chwili nikomu nie wolno wychodzić z domu bez broni ani też wydalać się poza obręb stacji bez mego pozwolenia. Jeżeli zajdzie potrzeba, będziemy wystawiali przed domem warty. Przede wszystkim jednak uprzedzam, że broni należy użyć jedynie w razie napaści grożącej utratą życia. Jestem pewny, że Wilmowski, jak zwykle, opanuje sytuację i przekona krajowców o bezpodstawności plotek.

Wkrótce wszyscy udali się na spoczynek. Cisza zapanowała w małym osiedlu.

Wilmowski długo nie mógł zasnąć. Jako kierownik wyprawy odpowiedzialny był za pomyślne przeprowadzenie łowów. Plotka krążąca wśród krajowców mogła spowodować wiele kłopotu. Jeśli odmówią udziału w łowach, sytuacja stanie się naprawdę ciężka. Nie będzie można urządzić obławy na szybkonogie kangury i strusie emu. W pewnej chwili jego rozmyślania przerwał szept Tomka:

— Nie śpisz jeszcze, tatusiu?

— Nie śpię — cicho odparł Wilmowski. — Widzę, że i ty nie możesz usnąć. Późno już...

— Myślę o tym, co powiedział pan Clark. Dlaczego krajowcy nie wierzą Tony'emu?

— Nie wierzą mu, ponieważ przebywa wśród białych ludzi. Mają mu to za złe.

— Przecież on nie robi nic złego — zdziwił się Tomek.

— To nie jest takie proste, Tomku. Oni uważają, że Tony pracuje dla nas na ich niekorzyść.

— W jaki sposób przekonamy krajowców o naszych dobrych zamiarach?

— Muszę im to jakoś po przyjacielsku wytłumaczyć, by przełamać nieufność, a teraz śpij, jest już bardzo późno.

— Dobrze, postaram się usnąć. Dobranoc, tatusiu!

Tomek odwrócił się do ściany.

Wilmowski wkrótce zasnął, nie powziąwszy jakiegokolwiek postanowienia. Był to bardzo niespokojny sen. Przyśniła mu się afrykańska wyprawa, w czasie której przeżył wiele kłopotów z krajowcami. Niepokojące obrazy pojawiały się w jego podświadomości. Słyszał ostrzegawcze bębnienie tam-tamów, a z gąszczu dżungli co chwila wychylali się uzbrojeni Murzyni. Naraz kroczący obok niego Smuga szybko podniósł karabin do ramienia.

“Nie strzelaj” krzyknął Wilmowski, lecz Smuga nie słyszał wołania i naciskał spust raz za razem. Krajowcy grozili włóczniami. Teraz dopiero Wilmowski spostrzegł, że to nie Smuga, lecz Tomek strzelał do kryjących się za drzewami Murzynów. Wilmowski nagle zbudził się pod wpływem silnego wzruszenia. Uspokoił się; w izbie było już zupełnie jasno. Uzmysłowił sobie, że to wszystko było jedynie przykrym snem. Wtem usłyszał wyraźnie suche trzaski strzałów karabinowych.

“Raz, dwa, trzy” liczył cicho zastanawiając się, co ma oznaczać ta kanonada. Powoli ogarniał go coraz większy niepokój. Odruchowo spojrzał w kierunku posłania Tomka. Było puste. Nie ujrzał również ułożonych wieczorem przez syna przy posłaniu sztucera i rewolweru. W dali wciąż rozlegały się strzały. Zimny pot pokrył czoło Wilmowskiego. Zerwał się na równe nogi, chwycił spod poduszki rewolwer i krzyknął:

— Alarm!

Łowcy porwali się z posłań, chwytając za broń. Wilmowski przerażony zawołał:

— Tomek wyszedł z domu! To odgłos strzałów jego sztucera!

Mężczyźni, tak jak zerwali się ze snu, wybiegli z domu z bronią w rękach.

Rzucili się w kierunku, z którego dochodziły odgłosy strzałów. Zanim wyminęli domek zamieszkiwany przez Watsunga, wyszedł ku nim Clark całkowicie ubrany.

— Stójcie, do wszystkich diabłów! — powiedział stanowczo. Chwycił Wilmowskiego za ramię i zatrzymał na miejscu.

— Tomek wyszedł z domu! — wyrzucił z siebie Wilmowski jednym tchem. — To on strzela!

— Wiem o tym — odparł Clark — ale niech się pan uspokoi, z Watsungiem obserwujemy go przez lornetkę. Nic mu nie grozi.

Wilmowski wolno opanował wzburzenie. Otarł ręką pot spływający z czoła.

— Zapomnieliśmy o nim wczoraj — westchnął ciężko, spoglądając na Smugę. — Należy mu się lanie za samowolę.

— Może lanie należałoby się komu innemu... to jeszcze rzecz do dyskusji — mruknął Clark. — Wejdźcie do domu. Zobaczycie coś ciekawego.

Po chwili znaleźli się w małej izbie. Przy oknie ujrzeli Watsunga spoglądającego w dal przez lornetkę. Obok niego stał karabin oparty o ścianę.

— No i co? — krótko zapytał Clark.

— Bez zmiany — padła odpowiedź.

Clark podał lornetkę Wilmowskiemu mówiąc:

— Niech pan sam zobaczy, co porabia pański syn.

Wilmowski spojrzał przez lornetkę i zdumiał się. Ujrzał Tomka popisującego się celnością strzałów przed grupką zaintrygowanych Australijczyków.

— Zwariował chłopak! — orzekł gniewnie.

— Co on robi? — zaciekawił się Smuga.

— Urządził popis strzelecki dla młodych krajowców — wyjaśnił Clark. — Przedtem zaś zjadł śniadanie w towarzystwie nowych znajomych.

— Co pan mówi? — nie dowierzał Wilmowski.

— To, co pan słyszy. Od kilku dni, na skutek wzburzenia krajowców, zachowujemy dużą ostrożność. Czuwamy na zmianę. O świcie nadeszła moja kolej. Spostrzegłem zaraz tych młodych Australijczyków. Są oni na pewno wywiadowcami koczujących w okolicy plemion. Kiedy zobaczyłem Tomka idącego do nich z torbą konserw i sztucerem na ramieniu, omal nie uczyniłem tego, co i wy w pierwszej chwili chcieliście zrobić. Już miałem wybiec, by zatrzymać go, gdy przyszła mi pewna myśl do głowy.

— Już wiem — domyślił się Wilmowski. — Był pan ciekaw, czy uda mu się zaprzyjaźnić z krajowcami.

— O to mi właśnie chodziło! Zawołałem Watsunga, po czym, trzymając broń w pogotowiu, obserwowaliśmy go nie widziani przez nikogo. Jakoś musiał dogadać się z Australijczykami, wkrótce bowiem wspólnie zjedli śniadanie. Potem Tomek rozpoczął popisy, strzelając do pustych blaszanek i bawi w ten sposób krajowców do tej pory.

— Czy to na pewno są zwiadowcy? — zapytał Smuga.

— Z całą pewnością! — potwierdził Clark. — Przypuszczaliśmy, że usłyszycie strzały. Byłem gotów pójść powiadomić was o wszystkim, ale tymczasem sami już wybiegliście z domu.

— Ciekawe, co z tego wyniknie? — zastanowił się Smuga.

— Jedno jest pewne — odezwał się milczący dotąd Bentley — jeżeli Tomek nic pomoże nam w tej głupiej sytuacji, to na pewno nie przyniesie szkody. Trzeba, mimo wszystko, zwracać na niego baczniejszą uwagę.

Wilmowski powtórzył im teraz nocną rozmowę z synem.

— Nigdy nie przypuszczałem, że taki będzie jej skutek — zakończył. — Co wypada nam uczynić w tej chwili?

— Obserwujmy Tomka i czekajmy cierpliwie — zaproponował Clark. — Wydaje mi się, że zabawa dobiega końca. Australijczycy wygaszają ogień.

Po chwili odłożył lornetkę.

— Tomek powraca do domu. Zrobimy mu małą niespodziankę — oznajmił.

Tomek szedł wolnym krokiem, a grupa krajowców oddalała się ku skalistym wzgórzom. Kiedy chłopiec przechodził obok domku, Clark wychylił się oknem.

— Dzień dobry! Widzę, że lubisz poranne spacery! — powitał Tomka.

— Dzień dobry panu! Owszem, lubię. Nie byłem jednak na spacerze — odparł Tomek.

— Może wstąpisz na śniadanie — zaproponował Clark.

— Muszę pójść do domu. Ojciec na pewno zbudzi się zaraz i będzie o mnie niespokojny.

— Wstąp chociaż na chwilę. Powiesz mi przy okazji, o czym rozmawiałeś tak długo z tymi młodymi Australijczykami — nalegał Clark, tłumiąc ogarniającą go wesołość.

— Jeśli chodzi tylko o to, wstąpię na chwilę — zgodził się Tomek. Wszedł do mieszkania; zaraz też stanął zdumiony nieoczekiwanym widokiem. Ubrani całkowicie Clark i Watsung otoczeni byli gromadą półnagich mężczyzn. Tomek powiódł wzrokiem po ich bosych stopach oraz owłosionych łydkach, spojrzał na dłonie zaciśnięte na karabinach i rewolwerach. Poważny, skupiony wyraz twarzy stojących w milczeniu mężczyzn stanowił tak wielki kontrast z ich “ubiorem”, że Tomek po prostu nie wytrzymał i parsknął głośnym śmiechem.

Dopiero teraz łowcy zaczęli przyglądać się sobie wzajemnie. Zrozumieli komizm niecodziennej sceny. Pierwszy roześmiał się bosman Nowicki, po nim Bentley, Smuga, a w końcu wszystkich ogarnęła wielka wesołość.

Wilmowski nie uległ ogólnemu nastrojowi. Rozgniewany był na syna za lekkomyślne oddalenie się z farmy. Poprosił więc wszystkich o spokój, a potem zwrócił się do chłopca:

— Co ty wyprawiasz, do licha? Wytłumacz się, i to natychmiast!

Tomek zdziwiony spojrzał na ojca, po czym odparł urażonym głosem:

— Co ja wyprawiam? Nic! Jeśli chcieliście mnie przestraszyć przebierając się za krajowców, to nie udało się wam! To są naprawdę bardzo mili ludzie, a poza tym zapomnieliście pomalować się na czarno! — zakończył triumfująco.

Wilmowski spojrzał bezradnie na resztę towarzyszy z trudem tłumiących wesołość. Znów przybrał surowy wyraz twarzy i powiedział ostrym tonem:

— Dlaczego wyszedłeś poza obręb farmy bez pozwolenia pana Smugi? Słyszałeś chyba wyraźnie wydany wczoraj rozkaz?

Dopiero teraz Tomek zorientował się w sytuacji. Spoważniał natychmiast i odparł:

— Rozkaz słyszałem, ale...

— Ale uważałeś, że on ciebie nie dotyczy? — przerwał mu Wilmowski.

— Wcale tak nie uważałem!

— Wytłumacz się ze swego postępowania — gniewnie polecił ojciec.

— Musiałem wyjść na chwilę — zaczął Tomek niepewnym głosem. — Ubrałem się więc i wyszedłem. Wracając do domu, spostrzegłem w pobliżu grupkę chłopców. Byli to krajowcy. Spoglądali na mnie z zaciekawieniem. Wtedy właśnie przyszła mi do głowy wspaniała myśl, żeby z nimi porozmawiać i wytłumaczyć, po co tu przyjechaliśmy. Wróciłem do domu, aby poprosić pana Smugę o pozwolenie, ale wszyscy jeszcze mocno spali. Zabrałem trochę konserw i sucharów. Wydawało mi się, że o tak wczesnej porze ci chłopcy mogą być głodni. Nie zapomniałem również o koniecznej ostrożności. Zabrałem sztucer i dopiero wtedy udałem się w kierunku Australijczyków. Nie chciałem oddalać się zbytnio od domu. Usiadłem więc na ziemi, otworzyłem puszkę z konserwami. Zacząłem jeść. Wtedy oni powoli zbliżyli się do mnie i obstąpili kołem. Poprosiłem, aby zjedli ze mną śniadanie. Niektórzy z nich znali sporo słów angielskich, więc wkrótce wywiązała się między nami pogawędka.

— O czym rozmawialiście? — zapytał Bentley, gdy Tomek przerwał sprawozdanie dla nabrania tchu.

— Zapytałem ich najpierw, czy widzieli słonia? — odparł Tomek. — Bo tak naprawdę to nie wiedziałem, co mam mówić, żeby ich nie obrazić. Okazało się, że oni nie wiedzieli, co to jest słoń. Pokazałem im moją fotografię na słoniu: oni bardzo się dziwili. Ponieważ wydało mi się, że to ich ciekawi, pokazałem im również zdjęcie zastrzelonego tygrysa. Zapytali mnie, gdzie można obejrzeć takie dziwne zwierzęta. Wyjaśniłem, że słonia przywieźliśmy do ogrodu zoologicznego w Melbourne. Potem opowiedziałem także o zastrzeleniu tygrysa. To im się bardzo podobało. Zapytali mnie, dlaczego chcemy jedne zwierzęta zabierać, a inne przywozimy. Wtedy odrzekłem, że ludzie w Europie lubią oglądać różne zwierzęta w specjalnych ogrodach i płacą nawet za to pieniądze. Wydawało im się to bardzo dziwne. Mówili, że tacy ludzie mogą przecież tu przyjechać i bez opłaty przyglądać się kangurom. Wytłumaczyłem wtedy, że wielu Europejczyków nie może pozwolić sobie na podróż do Australii, tak jak większość Australijczyków nie może pojechać do Europy. Dlatego też przywieźliśmy słonia, którego każdy może obejrzeć w Melbourne, a stąd chcemy zabrać kilka żywych kangurów i emu, które potem będziemy pokazywali u nas w ogrodzie zoologicznym.

— Jak krajowcy na to zareagowali? — żywo zapytał Clark.

— Najpierw bardzo się z tego śmiali — odpowiedział Tomek. — Potem orzekli, że jest to bardzo zabawny sposób zdobywania pieniędzy; nawet o wiele lepszy, niż ciężka praca wykonywana w miastach przez białych ludzi. Wyjaśniłem im wówczas, że mogą również otrzymać pieniądze, jeśli pomogą nam schwytać parę kangurów i emu. Nie rozumiałem, co oni mówili między sobą, ale potem jeden z nich oznajmił, że przed zachodem słońca powiadomią nas, czy wezmą udział w chwytaniu zwierząt. W końcu zapytali mnie, czy zawsze trafiam do celu z mego sztucera? Zrobiliśmy próbę. Podrzucali w górę puste blaszanki, a ja, ku ich wielkiej uciesze, trafiałem za każdym strzałem. To już było wszystko. Pożegnaliśmy się i wróciłem do domu.

— Czy jesteś pewny, że obiecali powiadomić nas, co postanowią w sprawie polowania? — indagował Clark.

— Na pewno tak powiedzieli — potwierdził Tomek.

— To dobrze — ucieszył się Clark, — A teraz moi panowie przestańmy męczyć naszego młodego łowcę i czekajmy cierpliwie do zachodu słońca. Kto wie, czy przypadkiem nie oddał nam wszystkim dużej przysługi?

— Co myślisz o tym Tony? — zwrócił się Bentley do tropiciela.

— Myślę, że Mała Głowa jest bardzo mądra! — mruknął Tony z uznaniem.

— Wobec tego zapraszamy teraz pana Clarka i Watsunga na śniadanie — zaproponował Wilmowski — a Mała Głowa niech więcej nie robi takich niespodzianek.

Jeszcze raz wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Przez cały dzień łowcy oczekiwali na odpowiedź krajowców. Dopiero tuż przed zachodem słońca do farmy przybyło kilku Australijczyków. W imieniu trzech plemion wyrazili zgodę na udział w polowaniu. Obdarzeni różnymi podarunkami odeszli zadowoleni.

— Więc dobrze postąpiłem nie przeszkadzając Tomkowi w zetknięciu się z krajowcami — powiedział Clark po ich odejściu. — Jestem przekonany, że pomysł przywożenia jednych zwierząt, a wywożenia innych wydał im się bardzo zabawny i przekonał zarazem o braku ukrytych zamiarów z naszej strony.

— Muszę przyznać, że tym razem Tomek naprawdę spisał się dobrze — orzekł Wilmowski. — Obawiałem się tych pertraktacji z krajowcami.

— Jedno nieostrożne słowo może popsuć wszystko. Tomek na pewno zasłużył na pochwałę — przyznał Clark.


Загрузка...