Zagubieni w skrobie

Tomek pozostał w domu z matką nieszczęsnej dziewczynki. Pani Allan krzątała się w kuchni przygotowując obiad dla uczynnych sąsiadów. Była przemęczona, podenerwowana i prawie zrozpaczona zaginięciem córeczki. Tomek zachowywał się cichutko, wreszcie wyszedł przed dom. Usiadł na ławce stojącej pod rozłożystym drzewem.

Nawoływania mężczyzn biorących udział w poszukiwaniach dawno już ucichły w gęstwinie.

Tomkowi czas wolno płynął na rozmyślaniach. Oczywiście początkowo przedmiotem tych rozmyślań była zaginiona Sally. Wkrótce jednak uwagę jego zwróciły papugi napełniające wrzaskiem pobliskie zarośla. Fruwały swawolnie z gałęzi na gałąź, błyskając pomiędzy listowiem różnokolorowymi piórkami. Tomek przyglądał się barwnym krzykaczom fruwającym wśród krzewów. Z żalem powracał myślą do przyrzeczenia danego ojcu. Małe i duże papugi były takie wesołe, wyglądały tak ślicznie, że zaczął się zastanawiać, w jaki sposób mógłby obejrzeć je z bliska, nie łamiąc danego słowa. Rozglądając się dokoła, zupełnie nieoczekiwanie ujrzał opodal zabudowań farmy psią budę, a przed nią leżącego młodego psa patrzącego w jego kierunku.

“Wygląda zupełnie jak schwytany przez nas dingo” mruknął Tomek.

Przez dłuższą chwilę chłopiec i zwierzę przyglądali się sobie wzajemnie. Nagle pies powstał na cztery łapy, machając przyjaźnie ogonem. To właśnie podsunęło Tomkowi pewną myśl. Przecież mógłby z nim pospacerować obok zarośli. Wtedy przyjrzałby się śmiesznym papużkom, a jednocześnie byłby bezpieczny mając przy sobie takiego opiekuna. Pobiegł do domu, aby uzyskać zgodę pani Allan. Zatrzymał się w progu niezdecydowany, albowiem zatroskana i zmęczona po nocnym czuwania kobieta usnęła siedząc w fotelu.

“Nie mogę przecież budzić jej teraz — pomyślał Tomek. — Wygląda na bardzo wyczerpaną. Nic się nie stanie złego, jeśli pospaceruję z psem w pobliżu domu. Wystarczy mi kilkanaście minut na przyjrzenie się papużkom”.

Nie namyślał się dłużej. Zabrał swój sztucer z werandy, po czym wybiegł na podwórze. Pies powitał go machnięciem ogona, jak dobrego znajomego. Tomek odwiązał smycz. Obydwaj pobiegli ochoczo w kierunku zarośli.

Zaledwie znaleźli się na skraju buszu, Tomek zaraz przestał rozmyślać o danym ojcu przyrzeczeniu. Pstrokate, zabawne ptaki pochłonęły go całkowicie.

W pierwszej chwili uwagę jego przyciągnęły papużki faliste[55], których parkę już widział w Warszawie u Jurka Tymowskiego. Musiał przyznać, że na swobodzie miały one jeszcze więcej swoistego wdzięku niż tamte w niewoli. Stadko składało się z kilkudziesięciu sztuk. Papużki nie wykazywały obawy na widok chłopca. Przekrzywiały siarkowożółte łebki, przyglądały mu się wypukłymi ślepkami, trzepotały zielono-niebieskimi skrzydłami i z dumą puszyły swe zielonożółte piórka, okrywające je jak płaszcze. Tomek wyciągał do nich dłonie, wtedy ptaszki przeskakiwały na sąsiednią gałązkę wdzięcząc się przymilnie. Jakże Tomek żałował, że nie miał przy sobie trochę prosa, konopi lub cukru, które tak chętnie jadły Jurka ulubienice!

“Gdybym zabrał przynętę, pewno schwyciłbym teraz jedną lub może nawet i dwie papużki — frasował się Tomek. — Miałbym piękną pamiątkę z wyprawy. Mógłbym potem ofiarować je do ogrodu zoologicznego w Warszawie, gdy go tam założy pan Bentley.”

Piękne papużki wciąż wdzięczyły się do niego. Raz udało mu się musnąć dłonią jedną z nich po miękkich, piórkach. Wprawdzie ptak zręcznie mu się wymknął, lecz Tomek nabrał nadziei, że nie wróci do domu z próżnymi rękami. Z coraz większą pasją uganiał za ptaszkami. Podczas gonitwy zagłębił się nieco w gąszcz. Niebawem spostrzegł inne odmiany papug. Na gumowym drzewie wysysała z kwiatów sok papuga wielkości gołębia. Była to lora[56]. Jej zielone i czerwone pióra mieniły się w słońcu, gdy zręcznie łaziła po gałęzi od kwiatu do kwiatu. Lotem szybkim jak strzała przelatywała na inne drzewa obsypane co piękniejszym kwieciem. Uganiając się za nią, Tomek zauważył kilka lor modrogłowych[57] o liliowoniebieskich głowach i kryzach, ciemnozielonym grzbiecie, oraz cynobrowoczerwonych piersiach. Skrzeczały do niego, jakby wyśmiewały się z jego próżnego wysiłku.

— Och, głupi, myślałeś, że złapiesz papugę — rzekł głośno sam do siebie, zły, że mu się te szczególne łowy nie udają.

“Och głupi, myślałeś, że złapiesz papugę!” ozwał się za nim czyjś głos.

Tomek zaczerwienił się jak sztubak schwytany na niemądrej psocie. Więc ktoś podpatrywał jego pogoń za papugami i teraz wyśmiewał się z niego. Zawstydzony obejrzał się, nie dostrzegł nikogo. Zdziwiony zaczął przeszukiwać rzadkie w tym miejscu krzewy, zaglądał za drzewa, lecz nie znalazł żartownisia. Poza tym pies, którego opodal przywiązał do krzewu, by mieć wolne ręce, stał spokojnie spoglądając w jego kierunku.

— Chyba się przesłyszałem — mruknął niechętnie. Nagle tuż nad jego głową znów odezwał się głos: “Och, głupi, myślałeś, że złapiesz papugę!”

Tomek natychmiast spojrzał w górę. O metr nad nim na gałęzi siedziała wspaniała kakadu[58]. Przekrzywiała łebek, zabawnie opuszczając i podnosząc na przemian duży czub na głowie.

— A to znów co za licho? — krzyknął zdumiony Tomek.

“Och, głupi, myślałeś, że złapiesz papugę!” odkrzyknęła kakadu i zaraz dodała: “A to znów co za licho?”

Tomek zachwycony swym odkryciem, aż przysiadł na ziemi. Spoglądał na czerwonoczubatą kakadu, która przekornie patrzyła na niego. Kakadu wstrząsnęła czubem i zawołała:

“A to znów co za licho?”

— Jakaś ty śliczna i mądra! — odezwał się Tomek, nie wierząc, że naprawdę widzi rozmawiającego ptaka.

“Jakaś ty śliczna i mądra” powtórzyła papuga.

Od tej chwili Tomek zapomniał o wszystkim. Miał tylko jedno, jedyne pragnienie: musi schwytać gadającego ptaka! Ostrożnie wspiął się na drzewko, ale kakadu w ostatniej chwili przefrunęła na sąsiednie, przemawiając złośliwie:

“Och, głupi, myślałeś, że złapiesz papugę!”

Tomek gonił za nią od drzewa do drzewa. Przypomniał sobie słowa pana Tymowskiego, który wyjaśniał mu, iż niektóre papugi z łatwością uczą się gwizdać pewne melodie, podczas gdy inne gatunki posiadają zdolność naśladowania mowy ludzkiej. Nawet bosman Nowicki wspominał o jednym marynarzu, który miał rozmawiającą papugę. Tomek nie skąpił trudu, by złapać gadającą kakadu. Cóż by to była za wspaniała pamiątka z wyprawy!

“Przecież papugi należą do długowiecznych ptaków — monologował. — Słyszałem, że nawet w niewoli mogą żyć po sto lat i więcej... Nigdy nie myślałem, że w Australii znajduje się tyle gatunków tych ptaków”[59].

Tak rozmyślając, biegł za kakadu od drzewa do drzewa, prowadząc psa na smyczy. Tymczasem nie mniej rozbawiona papuga odfruwała coraz głębiej w busz. Po wielu próbach udało mu się schwycić pięknego gadającego ptaka za ogon, lecz mocno uderzony dziobem w rękę, puścił go zaskoczony. W tej chwili smycz wyniknęła mu się z dłoni.

Pies, jakby pragnąc pomścić niepowodzenie swego towarzysza, natychmiast rozpoczął szaleńczy pościg za ptakiem.

“A to znów co za licho?” wrzeszczała papuga, zręcznie unikając pogoni.

Tomek pobiegł za psem. Papuga odlatywała coraz dalej w gąszcz, aż w końcu Tomek doszedł do wniosku, że jej nie schwyta. Zły na siebie i zmęczony zaprzestał bezskutecznego pościgu. Zaczął teraz przywoływać psa, lecz ten ani myślał wracać. Wprawdzie i on poniechał polowania na kakadu, ale dla odmiany biegł coraz dalej w krzewy, węsząc nosem przy ziemi.

— Chodź tu zaraz, niesforny psiaku! — wołał Tomek, z niepokojem j rozglądając się po gęstwinie.

Nie wiedział już, w którym kierunku znajdowała się farma. Jedynie pies mógłby go chyba do niej doprowadzić. Przestraszył się nie na żarty i zdwoił wysiłki, aby schwytać uciekiniera. Ten zaś, jakby na przekór, biegł wciąż naprzód z nosem przy ziemi. Kiedy Tomek zatrzymywał się zmęczony, pies również przystawał i spoglądał niecierpliwie. Wtedy zdawało się chłopcu, że wreszcie go schwyta. Ruszał zaraz z wyciągniętymi rękoma, lecz pies natychmiast znów biegł dalej.

“On oszalał, a ja... zrobiłem głupstwo nie dotrzymując przyrzeczenia — pomyślał Tomek z rozpaczą. — Nie trafię z powrotem do farmy i zginę w skrobie jak... ta Sally”.

Wystraszony, zmęczony gonitwą usiadł na ziemi i zapłakał. Naraz poczuł, że coś ciepłego, wilgotnego dotyka jego twarzy. Odsłonił oczy. Tuż przy nim siedział na dwóch łapach pies i wilgotnym jęzorem lizał go po policzku. Odetchnął z ulgą.

— Więc jednak nie opuściłeś mnie? — rozczulił się chłopiec. Pies przekrzywił głowę, spoglądając mu w oczy.

— Tak, ale teraz nie wiem zupełnie, w którym kierunku należy pójść do domu — poskarżył się Tomek drżącym głosem.

Różowy język znów dotknął jego policzka. Tomek wyciągnął rękę i pogłaskał psotnika po głowie. Zwierzę poderwało się natychmiast na cztery łapy, odbiegło kilka kroków, po czym przystanęło oglądając się wyczekująco.

“Mazgaj ze mnie — pomyślał Tomek. — Pies na pewno nie zbłądzi, a poza tym mam przecież sztucer. Nic mi się nie stanie!”

Powstał szybko, przerzucił sztucer przez ramię, a pies, jakby tylko na to oczekiwał, ruszył przed siebie węsząc przy ziemi. Było już późne popołudnie. Pies nie przystawał ani na chwilę; kluczył w gąszczu, ale w zachowaniu jego nie było widać niepewności. Gdy Tomek przywoływał go do siebie, przybiegał na chwilę, poszczekiwał radośnie, lecz zaraz ruszał dalej, węsząc bez przerwy. Tomek już nie miał wątpliwości, że był on na czyimś tropie i zachęcał do poszukiwań.

“Kogo on szuka? — zastanawiał się. — Możliwe, że trafił na ślady jeźdźców przetrząsających skrob w poszukiwaniu dziewczynki, a może też...”

Serce zaczęło bić żywiej w jego piersi. Przecież pies mógł natrafić na ślad zaginionej Sally.

— Szukaj piesku, szukaj — zawołał zachęcająco.

Pies machnął ogonem. Pobiegł pewnie przed siebie. Tomek zapomniał o strachu. Jeżeli mężczyźni biorący udział w poszukiwaniach nie znaleźli Sally do tej pory, to na pewno będą przetrząsali gąszcz w dalszym ciągu. Wcześniej czy później powinien natknąć się na nich. Wobec tego postanowił sprawdzić, czyim śladem dążył pies. Biegł szybko za pewnym siebie zwierzęciem. Naraz krzyknął radośnie. Skrob stawał się rzadszy. Między drzewkami prześwitywała wolna przestrzeń.

Tomek zatrzymał się na skraju polany. Nie opodal płynął strumyk, na brzegu którego schwytano w dniu poprzednim dwa szare kangury. Lecz co to? Pies podbiegł do sporej kępy zarośli. Poszczekując cicho, spoglądał na Tomka.

“Czego on tam szuka?” głowił się chłopiec.

Zbliżył się ostrożnie do krzewów. Pies dał nura w gęstwę zieleni.

“Oho, nie ma głupich! — pomyślał Tomek. — Nie mam zamiaru znów zabłądzić, wolę pozostać na polanie”.

Przystanął przed zaroślami. Po dłuższej chwili pies wybiegł z gęstwiny. Skomląc żałośnie, otarł się o nogi chłopca, kilka razy to zbliżał się do krzaków, to zawracał, jakby zapraszał go w ten niezbyt zachęcający gąszcz.

Tomek zamyślił się. Przecież Sally z pewnością nie mogła znajdować się w tych krzewach, ponieważ z tego miejsca łatwo było trafić do farmy.

Nagle przyszło mu do głowy straszliwe podejrzenie. Może jadowity wąż ukąsił Sally i teraz biedna dziewczynka leży martwa w tym pustkowiu?

“Najlepiej zrobię uciekając stąd czym prędzej — pomyślał. — Jeśli ukąsił ją wąż, to i mnie może spotkać ten sam los.”

Zaraz zawstydził się własnego tchórzostwa. Co powiedziałby o takim zachowaniu bosman Nowicki? Czy mógłby spojrzeć w oczy Smudze lub ojcu? Żaden z nich na pewno nie zawahałby się w takiej sytuacji.

“Ha, choćby ze względu na nich muszę zaryzykować! Sprawdzę, co znajduje się w tych krzakach” postanowił odważnie.

Nachylił się i powiedział kategorycznie do swego czworonogiego towarzysza:

— Dobrze, pójdę za tobą, ale daję ci słowo, że więcej niż dwadzieścia kroków nie zagłębię się w te krzewy.

Pies pobiegł w zarośla. Tomek ruszył za nim trzymając w rękach odbezpieczony sztucer. Ostrożnie idąc w gęstwinie, liczył kroki. Naraz pies znikł za rozłożystym krzewem. Tomek pochylił się i podążył za nim licząc dalej.

“Siedemnaście, osiemnaś...” urwał w połowie słowa. Ziemia osunęła mu się pod stopami i runął w dół, upuszczając broń. Wywinął kozła, po czym twarzą upadł w trawę. Oszołomiony trochę uniósł głowę i spojrzał. Tuż przed nim leżała na ziemi drobna skulona postać. Długie włosy opadały w nieładzie na jej ramiona.

“Czarodziejka zwabiła mnie do buszu. A to wpadłem! Zaraz owinie mnie swoją nicią...” przemknęło mu przez myśl.

Leżał bez ruchu, oczekując na spełnienie się losu, gdy naraz poczuł ciepłe, szorstkie liźnięcie na policzku.

“Czarodziejka, czy też... pies?” pomyślał, ostrożnie unosząc głowę. Odetchnął z ulgą. Był to pies. Przywarował przy nim, a gdy Tomek spojrzał na niego zaskomlał żałośnie. Teraz dopiero chłopiec obrzucił wzrokiem nieruchomo leżącą na ziemi postać.

“To... jest prawdopodobnie zaginiona Sally. Dlaczego leży tak cicho i bez ruchu? Boże, ona na pewno już nie żyje!”

Zimny pot wystąpił mu na czoło, ogarnął go lęk, lecz czas mijał, a nie działo się nic nadzwyczajnego. Ośmieliło go to trochę. Podniósł się i spojrzał z bliska na dziewczynkę. Spostrzegł teraz, że pierś jej nieznacznie unosiła się w oddechu.

“Sally, to jest na pewno Sally — szepnął. — Dlaczego śpi tutaj, zamiast pójść do domu?”

Przyklęknął przy jej głowie. Pies przysiadł przy nim na dwóch łapach. Przekrzywiając łeb spoglądał na uśpioną. Tomek dotknął jej ramienia zrazu ostrożnie, a potem potrząsnął już nim zdecydowanie i mocno. Dziewczynka otworzyła oczy. Westchnienie pełne bólu wyrwało się z jej piersi.

— Kto ty jesteś? — zapytała cichutko. Pies zaszczekał radośnie.

— Och, i Dingo jest tutaj! — dodała.

— To jest pies, który przyprowadził mnie do ciebie, a nie dingo — sprostował Tomek.

— Tak, ale on wabi się Dingo. To jest mój pies — odparła dziewczynka, usiłując usiąść. Opadła jednak z jękiem na ziemię.

— Więc ty jesteś Sally, ta zaginiona dziewczynka, której wszyscy szukają od wczoraj? — niedowierzająco rzekł Tomek.

— Jestem Sally Allan — odparła. — Czy naprawdę wszyscy mnie szukają? Bo ja myślałam, że zapomnieli o mnie.

— Oni szukają ciebie w skrobie, a tymczasem ty znajdujesz się w kępie zarośli w pobliżu strumienia — wyjaśnił Tomek. — Dlaczego nie wróciłaś do domu? Przecież stąd bardzo łatwo trafić do farmy.

— Nie mogę wydostać się z tego okropnego dołu. Noga, moja noga, spojrzyj tylko na nią! — odpowiedziała i łzy ukazały się w jej dużych oczach. — Och, jak boli!

Tomek spojrzał na jej lewą nogę. Była mocno spuchnięta w kostce ponad stopą.

— Może wąż cię ukąsił? — powiedział zaniepokojony.

— Nie, to nie wąż. Wpadłam niespodziewanie do tego dołu i wtedy coś strasznego zrobiło się z moją nogą. Nie mogę oprzeć się na niej, nie mogę w ogóle wyjść stąd. Gdyby nie ty, umarłabym tu chyba z bólu i... głodu.

Tomek poczerwieniał z przejęcia.

— Już nie masz się czego obawiać. Mam tu sztucer, tylko... upuściłem go staczając się w tę jamę.

— To ty już umiesz strzelać? — zaciekawiła się ocierając ręką łzy. Tomek podał jej własną chusteczkę.

— Zabiłem nawet tygrysa, który wydostał się z klatki na statku — odparł Tomek niby to obojętnie.

— Naprawdę?

— Mam jego fotografię. Zastrzeliłem również dużego kangura! Łowię z moim ojcem dzikie zwierzęta.

— Jesteś bardzo odważny — przyznała Sally. — Tatuś mój opowiadał mi o was. Postanowiłam pójść do waszego obozu. Wyobraź sobie, że do tej pory nie widziałam łowców zwierząt Wymknęłam się z domu i przybiegłam na polanę. Gdy przechodziłam w pobliżu tych krzewów, ujrzałam małe wallabi[60]. Chciałam schwytać je dla was na pamiątkę. Wtedy właśnie wpadłam do tego okropnego dołu. Krzyczałam z bólu, płakałam, ale nikt nie przychodził na pomoc. Czekałam całą noc, a potem usnęłam i ty przyszedłeś. Nie zostawisz mnie na pewno tutaj samej?

— Nie obawiaj się o to — upewnił ją Tomek.

— Jak ci na imię? — rezolutnie zagadnęła panienka.

— Tomek. Jestem Tomasz Wilmowski.

— Bardzo ładne imię. Będę mówiła na ciebie Tommy.

— Dobrze. Teraz obwiążę twoją nogę.

Zdjął własną koszulę, pociął ją nożem na szerokie pasy i zaczął bandażować nogę Sally.

— Och, jak strasznie boli — wołała płacząc, lecz gdy Tomek skończył zakładanie opatrunku, poczuła się znacznie lepiej.

— Teraz musimy wydostać się jakoś z tego dołu zanim nastanie noc — orzekł Tomek.

Zaraz rozpoczął przygotowania do wyprowadzenia Sally z głębokiej jamy. Przede wszystkim wspiął się na górę i odnalazł sztucer. Potem rozrywał ziemię nożem i spychał ją w dół. Po godzinie ciężkiej pracy wyżłobił kilka stopni, które powinny ułatwić Sally wydostanie się z jamy. Nie mogła powstać o własnych siłach, więc wziął ją na ręce. Zaczął wspinać się po zaimprowizowanych schodkach. Dingo poszczekiwał radośnie, idąc za nimi. Sally popłakiwała z bólu. Na szczęście dziewczynka była szczupła i tak lekka, że Tomek wyniósł ją na gładką łąkę, a potem wziął “na barana”. W ten sposób dobrnęli aż na brzeg strumienia.

— Daj mi trochę pić — prosiła Sally. — Zaraz nabiorę sił.

Tomek wyjął z kieszeni składany kubek. Obydwoje zaspokoili pragnienie, po czym Sally zanurzyła spuchniętą nogę w strumyku.

— Naprawdę czuję się lepiej — rzekła.

— Pobiegnę do domu po pomoc — zaproponował Tomek.

— Och, tylko nie to! Zaraz będzie wieczór. Nie zostawiaj mnie samej — powiedziała prędko i chwyciła go kurczowo za rękę. — Zrozum, że nie mogę zostać sama. Czuję się tak jakoś dziwnie.

— Wobec tego poniosę cię na plecach.

— Naprawdę zrobisz to? — ucieszyła się Sally.

— Zrobię, muszę to nawet zrobić. Nie możemy przecież pozostawiać twoich rodziców tak długo w niepewności.

— Tommy, jesteś... bardzo dobry!

— No tak, takimi muszą być łowcy.

— Gdybym była chłopcem, również zostałabym łowcą, tak jak ty — odpowiedziała Sally.

— Wobec tego teraz siadaj na moje plecy i jakoś to będzie.

Z początku wszystko szło jak najlepiej. Wkrótce jednak Sally “zaczęła stawać się” coraz cięższa. Tomek musiał urządzać częstsze odpoczynki. Nastała noc. Tomek wydobywał już z siebie resztki sił, gdy na szczęście ujrzeli ognisko płonące przy farmie.

— Spójrz! Na pewno zebrało się wielu sąsiadów! Wszyscy czuwają przy ognisku — zawołała Sally.

— Doszlibyśmy wcześniej do domu, tylko stałaś się dziwnie ciężka. Zapewne napiłaś się za dużo wody — zrzędził Tomek.

— Wcale nie piłam dużo wody — oburzyła się. — To noga puchnie coraz więcej i przez to staję się cięższa.

— Może masz słuszność. Nie pomyślałem o tym.

Dźwigając Sally, zbliżał się do ogniska, przy którym siedziała gromada mężczyzn. Dingo szedł obok dzieci strzygąc uszami.

— Tatusiu! Mamo! — krzyknęła Sally. Mężczyźni przy ognisku znieruchomieli, nasłuchiwali.

— Na litość boską, to głos Sally! — krzyknął Allan, zrywając się na równe nogi.

— Sally, najdroższa Sally, gdzie jesteś? — wołała matka.

W krąg światła rzucanego przez ognisko wszedł półnagi Tomek, uginając się pod ciężarem siedzącej mu na plecach dziewczynki. Wszyscy oniemieli na ten widok. Nie byli pewni, czy nie ulegają złudzeniu. Chłopiec opadł na kolana. Zsadził Sally na ziemię. Potem powiódł wzrokiem po zaskoczonych farmerach.

— Ja... znalazłem... Sally... — powiedział rwącym się z wyczerpania głosem.

Trudno byłoby opisać wszystko, co nastąpiło później. Mężczyźni na czele z panią Allan podbiegli do dzieci. Pani Allan omal nie udusiła Tomka tuląc go mocno do piersi, a pan Allan bardzo wzruszony uściskał serdecznie jego dłoń.

Tomek z trudem panował nad własnym podnieceniem. Ogromna radość i duma rozpierały mu piersi. Młodzi i starzy farmerzy podchodzili doń kolejno i z powagą winszowali sukcesu. Dziękowali, jakby uratował ich własne dziecko. Na samym końcu zbliżyli się przyjaciele. Smuga pierwszy wyciągnął prawicę mówiąc:

— Niewielu młodych ludzi w twoim wieku może pochwalić się zabiciem tygrysa, wszakże dzisiaj dokonałeś znacznie większego czynu. Dla uczczenia tego dnia zapraszam cię na następną wyprawę do Afryki.

Drugim z kolei był Bentley. Trzymając w mocnym uścisku małą dłoń Tomka, powiedział:

— Wśród krajowców australijskich istnieje zwyczaj urządzania uroczystości, w czasie których młodzi chłopcy uznawani są za dorosłych. Otóż podczas wtajemniczania w obrzędy religijne i sprawy plemienia, każdemu wstępującemu w grono starszych wybija się jeden z przednich zębów na znak, że stał się już mężczyzną. My nie uznajemy podobnych zwyczajów. Uważamy, że przeradzanie się chłopca w dżentelmena zostaje udowodnione jego czynami. Dzisiaj pokazałeś, że jesteś prawdziwym mężczyzną.

Bosman Nowicki nie wygłosił okolicznościowego przemówienia. Uścisnął Tomka z taką siłą, że aż zatrzeszczały mu kości i mruknął: “Warszawiaka poznasz nawet w Australii.” W końcu ojciec przytulił syna do swej piersi mówiąc:

— Nie mogę teraz przypominać ci o niedotrzymanym słowie, ale nie pozostawiaj mnie więcej w tak wielkiej niepewności i... obawie. Czy wiesz, co działo się ze mną, gdy nie zastaliśmy ciebie ani tutaj, ani w obozie?

— Naprawdę nie chciałem zrobić głupstwa. To tak jakoś samo wyszło, a potem — znalazłem Sally — cicho usprawiedliwiał się Tomek.

— Nie ulega wątpliwości, że zachowałeś się po męsku — przyznał ojciec. — Musisz opowiedzieć nam jak to się wszystko stało.

— Czy nie mógłbym najpierw dostać czegoś do zjedzenia? Jestem bardzo głodny — poprosił Tomek.

Podczas gdy łowcy wraz z farmerami myli, ubierali i karmili Tomka, Allanowie troskliwie zajęli się małą Sally. Okazało się, że miała zwichniętą nogę. Praktyczni osadnicy potrafili radzić sobie w podobnych wypadkach. Wkrótce dziewczynka leżała już w swoim pokoiku z usztywnioną nogą. Zaledwie wypiła pożywny bulion, natychmiast zasnęła.

Allanowie przyłączyli się do swych uczynnych gości, którzy w skupieniu słuchali opowiadania Tomka. Należy przyznać, że nie zataił on zasług Dingo w odnalezieniu Sally. Wychwalał jego niezwykłą mądrość, a tymczasem pies nie odstępował go ani na chwilę. Położył się przy nim na ziemi i wywiesiwszy różowy ozór, spoglądał na niego.

— Zrobiliśmy głupstwo nie zabierając Dingo na poszukiwanie Sally — odezwał się Allan, gdy Tomek zakończył opowiadanie. — Kupiłem go dla Sally zaledwie tydzień temu. Przypuszczałem, że musi minąć pewien czas zanim przyzwyczai się do nas. Dlatego też trzymałem go na uwięzi.

— Jakiej rasy jest ten pies? — zapytał Smuga. — Wydaje mi się, że wyglądem przypomina australijskiego dzikiego psa.

— Nie myli się pan — odparł Allan. — Pochodzi on ze skrzyżowania psa domowego z czystej krwi dingo.

Wkrótce farmerzy zaczęli żegnać Allanów. Na każdego z nich czekały w domach zaniepokojone rodziny i pilne prace. Łowcy również musieli powrócić do obozu. Przed odjazdem obiecali Allanom, że odwiedzą ich następnego dnia.


Загрузка...