Niespodzianki na “Aligatorze”

Był wczesny ranek, lecz na ulicach Triestu panował już ożywiony ruch. Dorożka, którą jechał Tomek z ojcem i Smugą, powoli torowała sobie drogę.

Po raz pierwszy Tomek znalazł się w portowym mieście. Z zaciekawieniem spoglądał na las masztów okrętowych widoczny w dużej zatoce. Skrzypienie dźwigów załadowujących na statki towary mieszało się z nawoływaniem marynarzy. Gwar, olbrzymi ruch panujący wokoło i widok potężnych parowców robiły na chłopcu wielkie wrażenie, a nawet w pewnej mierze napełniały lękiem przed wielkim, nie znanym mu dotąd światem. Tomkowi wydawało się, że jest zaledwie maleńkim pyłkiem na drodze kroczących olbrzymów i lada chwila musi zginąć pod ich ciężkimi stopami. Daleka Warszawa, kilkakrotnie większa od Triestu, zdawała mu się obecnie najbezpieczniejszym schronieniem na świecie. Naraz zrozumiał, dlaczego ciotka Janina tak bardzo obawiała się jego wyjazdu za granicę.

“Jeśli tutaj jest już tak strasznie obco — myślał — to cóż oczekuje mnie na olbrzymim morzu, a potem w tej dalekiej, nieznanej Australii?”

Przypomniał sobie słowa nauczyciela geografii, który opowiadał o wielkich, nie dających cienia australijskich lasach, o bezwodnych stepach, pustyniach oraz o czarnych ludziach, używających do polowania i walki groźnych w ich rękach bumerangów[8].

Aż pobladł z wrażenia uzmysławiając sobie wszystkie oczekujące go niebezpieczeństwa. Kiedy wydało mu się, że nie ma już dla niego żadnego ratunku, poczuł nagle na swoim ramieniu dotknięcie ciepłej dłoni i usłyszał głos ojca:

— To tylko w pierwszej chwili wszystko wydaje się takie obce, Tomku. — Po kilku tygodniach przywykniesz do nowych warunków i będziesz się czuł tak pewnie, jak ryba w wodzie.

Ze zdziwieniem spojrzał na ojca, a potem na Smugę. Obydwaj uśmiechali się przyjaźnie, jakby odgadywali wszystkie jego obawy.

“Jaki jestem niemądry! — pomyślał. — Przecież oni są ze mną!”

Zaraz też zrobiło mu się weselej.

— W jaki sposób odnajdziemy “Aligatora” w tym gąszczu statków? — zagadnął.

— “Aligator” zakotwiczony jest w głębi zatoki — odparł ojciec. — Za chwilę ujrzysz łódź, która już nas oczekuje.

Po kilkunastu minutach dorożka zboczyła na nabrzeże.

— Jesteśmy na miejscu — poinformował Wilmowski.

Obładowani pakunkami przeszli zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy rozgarniając silnymi rękoma mrowie ludzkie, dotarł do nich wysoki marynarz o szerokich ramionach.

— Dzień dobry, Andrzeju, dzień dobry panie Smuga! — zawołał po polsku. — Widzę, że przybył już nasz warszawiak!

Wilmowski i Smuga przywitali się z marynarzem o osmalonej wichrem twarzy.

— Tomku, przedstaw się naszemu bosmanowi, panu Tadeuszowi Nowickiemu — powiedział Wilmowski.

Dłoń Tomka zniknęła na chwilę w dużej, żylastej dłoni bosmana, który nie tracąc czasu odebrał mu walizkę, ujął go za rękę i poprowadził w kierunku przystani.

— No, kochany chłopie, toś ty zaledwie wczoraj przyjechał z Warszawy? — rubasznie zapytał bosman, gdy znaleźli się na mniej zatłoczonej ludźmi części mola.

— Tak, proszę pana — potwierdził Tomek.

— A powiedz mi, kiedy ostatni raz byłeś w Łazienkach?

Tomek zastanowił się chwilę, po czym odparł:

— Akurat pięć dni temu poszedłem przed odjazdem popatrzeć jeszcze na łabędzie.

— Tak bardzo lubisz Łazienki i te łabędzie?

— Naprawdę lubię! Uciekałem z domu, aby włóczyć się po Łazienkach i Ogrodzie Botanicznym. Obrywałem też za to od ciotki!

— Toś mi bliski, brachu! Chętnie posłucham, co tam słychać w starej, kochanej Warszawie. Nie byłem przecież w domu ładnych parę lat!

— To pan także pochodzi z Warszawy? — zdziwił się Tomek.

— Z Powiśla, kochany brachu! I wierz mi, że chociaż wiele cudów ujrzysz podczas włóczęgi po świecie, takiej rzeki jak Wisła i takiego miasta jak Warszawa nigdzie nie znajdziesz.

Tomek sam nie wiedział, dlaczego nagle poczuł wielką sympatię dla olbrzymiego bosmana. Nie zastanawiając się ani chwili, rzekł:

— Przed odjazdem z Warszawy kupiłem sobie komplet pocztówek z widokami miasta. Podzielę się nimi z panem.

— Widzę, że szukaliśmy się w korcu maku — wesoło rzekł olbrzymi bosman. — Taki upominek uraduje mnie więcej niż butelka najlepszego rumu.

Rozmawiając zbliżali się do krańca pomostu, gdzie w dużej łodzi oczekiwało na nich czterech marynarzy. Bosman usadowił Tomka obok siebie na ławce przy sterze. Natychmiast odbili od brzegu.

Tomek z uwagą odczytywał nazwy statków, szukając “Aligatora”. Nie mogąc go dostrzec, zwrócił się do marynarza:

— Panie bosmanie, czy stąd można już zobaczyć nasz statek?

— Zerknij na ten parowiec w głębi zatoki, z którego komina wali dym jak z Wezuwiusza[9] — wyjaśnił bosman. — To jest właśnie, nasz “Aligator”.

Tomek spojrzał we wskazanym kierunku. Ujrzał statek niezbyt wielkich rozmiarów, w porównaniu z innymi dalekomorskimi parowcami zakotwiczonymi w porcie. Łódź szybko zbliżyła się do “Aligatora”. Z pokładu zwisały na blokach liny; do nich to zaraz przymocowano łódź i opuszczono sznurową drabinkę.

Tomek zachęcony przez bosmana pierwszy wszedł po chwiejnych stopniach na pokład. Zaledwie dotknął go stopami, ujrzał niskiego, szczupłego mężczyznę z fajką w zębach.

— Jeżeli się nie mylę, to mam przyjemność widzieć młodego pogromcę dzikich zwierząt. Oczekujemy na ciebie już od wczoraj — odezwał się mężczyzna wyjmując fajeczkę z ust — Jestem Mac Dougal.

— Dzień dobry, panie kapitanie! — odpowiedział Tomek po angielsku, stwierdzając z zadowoleniem, że nauka obcego języka nie poszła na marne. — Jestem Tomasz Wilmowski.

Kapitan dotknął dwoma palcami daszka czapki i podał Tomkowi rękę mówiąc:

— Bosman Nowicki przygotował dla ciebie kajutę tuż obok mojej, będziemy sąsiadami. Czy chrapiesz bardzo głośno w czasie snu?

— Chrapię tylko wtedy, gdy śpię na wznak, panie kapitanie.

— Nie przejmuj się tym. Ja to czynię w każdej pozycji — odparł z uśmiechem kapitan witając się z Wilmowskim i Smugą wchodzącymi kolejno na pokład.

— Czy wszystko przygotowane do odjazdu? — zapytał Wilmowski.

— Kotły trzymamy pod parą już od świtu — odpowiedział Mac Dougal.

— Jeśli pan gotów, to możemy podnieść kotwicę — polecił Wilmowski.

Po wąskich, żelaznych stopniach weszli na górny pokład, gdzie umocowano łódź wyciągniętą z morza. Mac Dougal stanął na mostku kapitańskim; natychmiast zaczął wydawać rozkazy.

Wkrótce też rozległa się syrena okrętowa. Tomkowi wydało się, że pokład drży pod jego stopami. Usłyszał chrzęst łańcuchów podnoszących kotwice. Syrena po raz trzeci zahuczała głuchym basem. Statek drgnął, jakby nagle ożył, i nieznacznie zaczął zmieniać swoje położenie.

— No, Tomku, rozpoczęliśmy naszą pierwszą wspólną wyprawę — zagadnął Wilmowski.

— Patrz, tatusiu! Wygląda, jakby brzeg odsuwał się od nas, a nie my od niego — zawołał Tomek.

Zaledwie wyczuwalne drżenie pokładu oznajmiło uruchomienie maszyn. “Aligator” ruszył naprzód, wkrótce wypłynął z zatoki w morze. Tomek stojąc obok ojca obserwował ląd oddalający się coraz bardziej...

— Kapitan Mac Dougal powiedział, że moja kajuta znajduje się tuż obok jego — odezwał się, kiedy domy na wybrzeżu zaczęły zmieniać się w wąski kolorowy pasek.

— Mamy na statku dość dużo wolnych pomieszczeń — wyjaśnił Wilmowski — wobec tego każdy z nas otrzymał własny kącik. Jest to bardzo celowe, na “Aligatorze” spędzimy kilka miesięcy.

— Czy w czasie pobytu w Australii będziemy również mieszkać na statku? — zaciekawił się Tomek.

— “Aligator” jest naszą główną bazą operacyjną. Stosownie do potrzeb będzie mógł zmieniać miejsce postoju. W ten sposób zwierzęta schwytane w czasie poszczególnych wypraw możemy odsyłać na statek. Większość z nich bardzo źle znosi pierwszy okres niewoli. W nieodpowiednich warunkach transportowych wiele zwierząt ginie niepotrzebnie. Dlatego też “Aligator” będzie dla nich najdogodniejszym miejscem pobytu.

— Czy zwierzęta chorują w czasie morskiej podróży? — pytał niezmordowany Tomek.

— Niektóre chorują, lecz niemal wszystkie są rozdrażnione. Pomówimy o tym przy okazji. Teraz musisz urządzić się w swojej kabinie.

Wilmowski zaprowadził syna do nadbudówki położonej na górnym pokładzie. Po obydwóch stronach wąskiego korytarza znajdowały się drzwi opatrzone tabliczkami z numerami. Wilmowski zatrzymał się na progu i poinformował syna:

— Pierwsze drzwi po lewej — to kabina kapitana. Następne twoja, trzecie moja, a ostatnie należą do Smugi. Drugą stronę korytarza zajmują oficerowie i bosman Nowicki. Reszta załogi ma swoje kwatery o piętro niżej. Tam też mieszczą się wspólne sale.

Wilmowski przystanął przed kabiną przeznaczoną dla Tomka; z uśmiechem zaproponował:

— Wydaje mi się, że najlepiej będzie zacząć zwiedzanie statku od twojej własnej kabiny. Proszę, wejdź pierwszy!

Tomek otworzył drzwi. Ogarnęło go zdumienie, gdy rozejrzał się po przytulnym pokoiku. Nad wąskim, przymocowanym do ściany łóżkiem wisiał lśniący sztucer.

— Tatusiu, czy wszystko to, co jest w kabinie, należy do mnie? — upewniał się, z trudem hamując ogarniające go wzruszenie.

— Tak — odparł ojciec — znajdziesz tu cały ekwipunek konieczny na wyprawę.

— Irka, Witek i Zbyszek pękną z zazdrości, kiedy im o tym napiszę! — zawołał Tomek.

— Czy masz ochotę zwiedzić teraz resztę statku? — zapytał Wilmowski, widząc, że Tomek co chwila niecierpliwie spogląda na wiszący nad łóżkiem sztucer. — A może wolisz najpierw rozejrzeć się tutaj?

— Myślę, że tak będzie najlepiej. Później mogę obejrzeć statek — orzekł Tomek zadowolony z propozycji.

— Dobrze, zostań więc w swojej kabinie, a ja pójdę na naradę z panem Smugą i kapitanem. Będziemy w palarni na dolnym pokładzie. Wystarczy zejść schodkami znajdującymi się w końcu korytarza, aby trafić do nas.

— Doskonale, tatusiu. Przyjdę tam do Was.

Zaledwie drzwi zamknęły się za ojcem, Tomek jednym susem wskoczył na łóżko; z największą ostrożnością zdjął sztucer z wieszaka. W skupieniu oglądał na wszystkie strony lśniącą broń. Wyraz niepokoju ukazał się na jego twarzy. Tak był zajęty, że nawet nie usłyszał wejścia bosmana.

— Ho, ho! Widzę, że zafundowałeś sobie piękną broń na wyprawę — odezwał się bosman Nowicki.

Tomek drgnął przestraszony i omal nie upuścił sztucera.

— Nie słyszałem, jak pan wchodził do kabiny — usprawiedliwił się, zmieszany widokiem marynarza.

— Nie masz się czego wstydzić, braciszku — powiedział ze śmiechem bosman. — potrafię podejść nawet do śpiącego lwa nie zwracając na siebie uwagi. Masz piękny sztucer. Nowy zapewne!

— Myślę, że... nowy — potwierdził Tomek.

— Nowoczesna broń. Na pewno nie widziałeś jeszcze takiej w Warszawie — mówił dalej bosman. — Pokaż, braciszku, obejrzymy ją wspólnie.

Z westchnieniem ulgi Tomek podał sztucer bosmanowi. Musiał on być nie lada znawcą broni, gdyż w jego rękach ożyła nagle, ukazując wszystkie swe tajniki. W kilka minut rozłożył niemal cały sztucer, wyjaśniając jednocześnie przeznaczenie poszczególnych części. Potem złożył go z powrotem i zaproponował:

— No, braciszku, spróbuj teraz zrobić to samo. Słyszałem od twego ojca, że masz być naszym, dostawcą świeżego mięsa, musisz więc doskonale poznać swoją broń, aby móc na niej polegać.

Za trzecim razem Tomek ku swej wielkiej radości samodzielnie rozebrał i złożył sztucer. Bosman zdawał się odgadywać jego najskrytsze myśli, mówiąc:

— Jest tu na statku miejsce, gdzie nie podglądani przez ciekawskich będziemy mogli wypróbować to błyszczące cacko. Od jutra rozpoczniemy naukę strzelania.

— I nikt nie będzie o tym wiedział? — zaciekawił się Tomek.

— Chyba jakiś zabłąkany szczur okrętowy, których na pewno nie brak pod pokładem tego starego pudła. Maszyny zagłuszą huk strzałów, ponieważ urządzimy sobie strzelnicę w pobliżu smoluchów[10].

— A to wspaniale! — ucieszył się Tomek. Przecież odkąd wiedział o funkcji wyznaczonej mu na czas wyprawy, nie zaznał chwili spokoju. Toteż sympatia, jaką poczuł do bosmana już w Trieście, pogłębiła się teraz ogromnie. Z pośpiechem przetrząsnął walizę. Wydobył z niej dużą kopertę i podał ją bosmanowi.

— Mieliśmy podzielić się widokówkami Warszawy. Proszę, niech pan wybierze te, które się panu podobają najwięcej — zaproponował zachęcająco.

Bosman usiadł, przy stoliczku, rozłożył przed sobą wszystkie pocztówki i długo oglądał je w milczeniu. Wreszcie zaczął odkładać na prawą stronę pocztówki przedstawiające dzielnice miasta leżące w pobliżu Wisły.

— Słuchaj, mały brachu, o ile nie masz nic przeciwko temu, to te właśnie chciałbym zatrzymać dla siebie — zwrócił się do Tomka.

— Oczywiście, zgadzam się na to. Dziwi mnie tylko, że wybrał pan jedynie widokówki z samego Powiśla.

— Wychowałem się na Powiślu. Tam mieszkają moi staruszkowie — wyjaśnił bosman.

— Czy pan bardzo tęskni za Warszawą?

— Jak ryba za wodą!

— Czemu więc nie pojedzie pan w odwiedziny?

— Czy wiesz, z jakiego powodu twój ojciec nie może powrócić do kraju? — zapytał bosman.

— Wiem!

— Zaraz zrozumiesz, dlaczego nie jadę do Warszawy, gdy powiem, że razem z nim musiałem wiać za granicę. Ta jedynie była między nami różnica, że on pozostawił żonę i ciebie, a ja tylko moich staruszków.

Tomek spojrzał ze zdziwieniem na bosmana, który po krótkiej chwili milczenia dodał:

— Tak, tak, po ucieczce z Warszawy nie powodziło się nam najlepiej. Trzeba było szukać pracy na obczyźnie. Mnie coś pchało na morze. Udało mi się zaciągnąć na statek. Po kilku latach dochrapałem się bosmana. Twój ojciec natomiast zaczął pracować u Hagenbecka. Przed kilkoma miesiącami spotkaliśmy się w Hamburgu. Wtedy właśnie powiedział mi o “Aligatorze”. Czasem dobrze jest mieć przy sobie starego druha, szepnął więc słówko Hagenbeckowi i... płyniemy razem do Australii.

— A to wspaniale! — zawołał Tomek. — Czy pan Smuga również musiał uciekać z kraju?

— O nie, braciszku kochany! On jeden z całej naszej paczki jest z prawdziwego powołania podróżnikiem i łowcą zwierząt. Podobno jeszcze raczkując, chwytał już dla wprawy koty za ogony.

— To pan Smuga tak wcześnie wybrał sobie zawód? — zaśmiał się Tomek, domyślając się w tym powiedzeniu żartu.

— Tak by z tego wynikało. On ma, jak to się mówi, łowienie zwierząt we krwi.

— Co to znaczy, proszę pana? — zapytał Tomek zaintrygowany słowami bosmana.

— No, tak się mówi, gdy chce się powiedzieć, że ktoś ma specjalną żyłkę do czegoś, taką smykałkę, rozumiesz?

— Rozumiem, rozumiem — odparł Tomek z zadowoleniem. — To znaczy, że ktoś ma specjalne zamiłowanie lub uzdolnienie do czegoś.

— Trafiłeś teraz, brachu, w samo sedno rzeczy — orzekł bosman. Tomka ogarnęła niezwykła ciekawość, czy przypadkiem i on nie posiada takiej “żyłki” do łowienia zwierząt, toteż zaraz zapytał bosmana:

— Proszę pana, ciekaw jestem, czy można wyrobić w sobie taką “żyłkę” do włóczęgi i łowienia zwierząt?

Bosman spojrzał na chłopca spod oka. Tłumiąc wesołość odparł:

— Mówi się przecież, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, więc chyba można. Trzeba tylko mieć dobre chęci i głowę nie od parady.

Tomek poweselał. Nie zdradzając się przed bosmanem, postanowił wiernie naśladować we wszystkim pana Smugę, aby z czasem stać się takim wytrawnym łowcą jak on.

Bosman chował do kieszeni bluzy pocztówki, gdy na korytarzu zabrzmiał donośny dźwięk gongu.

— Coś się chyba stało! — zaniepokoił się Tomek.

— Zgadłeś, brachu! Kucharz ugotował obiad — odparł poważnie bosman. — Wobec tego smarujemy szybko do jadalni.

— Hm, to tylko obiad... — mruknął Tomek.

Obszerna jadalnia mieściła się na niższym pokładzie. Tomek i bosman zastali już w niej kilkanaście osób.

— Jesteście nareszcie — odezwał się Wilmowski na widok wchodzących. — Tak długo przebywałeś, Tomku, w swojej kabinie, że obawiałem się, czy gong na obiad zdoła cię z niej wywabić.

— Nie wiedziałem, że już jest tak późno — tłumaczył się Tomek, nie spostrzegając porozumiewawczych spojrzeń wymienianych przez ojca i bosmana.

Tymczasem Wilmowski śmiał się w duchu z naiwności syna, który nawet nie domyślił się, że ojciec przejrzał na wylot jego chłopięcą ambicję. Orientował się doskonale, że Tomek nie ma pojęcia o polowaniu i strzelaniu. Wyznaczenie mu funkcji “wielkiego łowczego wyprawy” było żartem, który został potraktowany przez Tomka z całą powagą. Wilmowski przypuszczał, że sztucznie okazywana przez syna obojętność rozwieje się na widok wspaniałego sztucera. Ku jego zdumieniu Tomek sprytnie ukrył swą obawę i wielkie zaciekawienie. Nie chcąc mu psuć przyjemności, poprosił bosmana Nowickiego, aby w dyskretny sposób nauczył go obchodzić się z bronią. Bosman ochoczo podjął się tej misji. Przecież Tomek był dla niego cząsteczką ukochanej, dalekiej Warszawy. Toteż z powierzonego zadania wywiązał się znakomicie i teraz, mrugając porozumiewawczo do Wilmowskiego, dawał znać, że wszystko poszło jak najlepiej.

Wilmowski przedstawił syna zebranym w jadalni członkom załogi, po czym wszyscy usiedli przy stole.

Tomek spożywał obiad w wielkim roztargnieniu. Postanowił przecież solennie we wszystkim naśladować pana Smugę, spoglądał więc co chwila na niego i rozmyślał:

“Bosman Nowicki musi wiele wiedzieć, skoro z taką łatwością rozkłada sztucer, jak na przykład ja nabieram teraz na łyżkę zupy z talerza. Zabawne to wprawdzie, ale chyba pan Smuga, jeszcze na czworakach chodząc, rzeczywiście chwytał dla wprawy koty za ogony. Wielka szkoda, że ciotka Janina nie lubiła zwierząt i nie pozwalała trzymać w domu nawet kota. Ha, nie ma innej rady! Muszę wiernie naśladować pana Smugę. Wtedy najprędzej zostanę wielkim łowcą, a może nawet i pogromcą.”

Szybko jadł zupę, mimo że wydawała mu się niezbyt smaczna. Udało mu się nawet wyprzedzić Smugę o kilka łyżek, lecz radość jego zmieniła się w przerażenie, gdy spostrzegł, że podróżnik nalewa sobie na talerz drugą porcję.

“W spaniu to może jeszcze z czasem dorównam panu Smudze — pomyślał z goryczą — ale w jedzeniu nie dam rady. Przynajmniej nie tak od razu. Muszę przy okazji zapytać bosmana Nowickiego, czy pan Smuga miał już taki apetyt od najmłodszych lat.”

Do wyjaśnienia niepewności postanowił jeść umiarkowanie. Teraz zwrócił swą uwagę na resztę załogi. Składała się ona z przedstawicieli różnych ras i narodowości. Szczególnie spodobało mu się dwóch atletycznie zbudowanych Murzynów palaczy. Dlatego też zdecydował się rozpocząć zwiedzanie statku od kotłowni.

Dopiero późnym wieczorem udał się do swej kabiny na spoczynek. Szybko rozebrał się, wskoczył do łóżka i zgasił światło. Przyrzekł ojcu, że postara się zasnąć natychmiast, ale mimo najszczerszych chęci wcale nie był senny. Jakże tu można zasnąć, gdy w ciągu niedługich kilku godzin przeżyło się tyle emocjonujących wrażeń! Przymknął wprawdzie powieki, lecz natychmiast przypomniał sobie półnagich palaczy, którzy wielkimi łopatami wrzucali węgiel do potężnych pieców buchających żarem. Potem przeniósł się myślami do budki sternika, widział czuwających oficerów i marynarzy. Wszyscy oni trudzili się po to, aby bezpiecznie doprowadzić statek do dalekiej Australii. Następnie przypomniał sobie cel podróży; zaczął rozmyślać, ile to przygód oczekuje go w najbliższej przyszłości.

Leżał w wąskim okrętowym łóżku i przeżywał w wyobraźni olbrzymie polowanie na szybkonogie kangury i krwiożercze dingo. W ciągu niedługiego czasu dokonał w myślach tylu nadzwyczajnych czynów, że w końcu zmęczony zasnął.


Загрузка...