CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział I ANGLICY I FRANCUZI

O oznaczonej godzinie czterej przyjaciele wraz ze swymi służącymi udali się na ogrodzony plac za Luksemburgiem, gdzie pasły się kozy. Atos dał drobną monetę pastuchowi, by się oddalił, służących postawiono na straży.

Wkrótce kilku mężczyzn przybyło w milczeniu na to samo miejsce; zgodnie z obyczajem zamorskim nastąpiły teraz prezentacje.

Anglicy byli ludźmi z najlepszego towarzystwa i dziwaczne nazwiska przeciwników nie tylko ich zdumiały, ale wzbudziły w nich niepokój.

— Jednakże — rzekł lord Winter, kiedy trzej przyjaciele wymienili swe nazwiska — nie wiemy nadal, kim jesteście, panowie, i nie będziemy się bili z ludźmi, którzy tak się zwą: to są imiona pasterzy.

— Bo i w samej rzeczy, milordzie, są to nazwiska fałszywe — odpowiedział Atos.

— Co budzi w nas tym większe pragnienie poznania nazwisk prawdziwych — odparł Anglik.

— Graliście jednak z nami nie znając naszych nazwisk — rzekł Atos — i nawet wygraliście od nas dwa konie.

— To prawda, ale szło nam jedynie o pieniądze, gdy tym razem idzie o życie. Grać można z każdym, ale bić się tylko z równym sobie.

— Słusznie — rzekł Atos. Odprowadził na stronę Anglika, z którym miał się bić, i powiedział mu cicho swe nazwisko.

Portos i Aramis uczynili to samo.

— Czy to panu wystarczy — rzekł Atos do swego przeciwnika — i czy uważasz mnie za dość wielkiego pana, byś zechciał skrzyżować ze mną szpadę?

— Tak, panie — powiedział Anglik z ukłonem.

— Dobrze. A teraz, czy pozwoli pan, że mu coś powiem? — rzekł chłodno Atos.

— Słucham — odparł Anglik.

— Uczyniłbyś pan lepiej nie pytając mnie o nazwisko.

— Dlaczego?

— Ponieważ mniema się, że nie żyję, ponieważ mam powody, dla których nie chcę, by wiedziano o tym, że żyję, i ponieważ będę musiał pana zabić, by moja tajemnica nie została odkryta.

Anglik spojrzał na Atosa przypuszczając, że ten żartuje, ale Atos zgoła nie żartował.

— Panowie — rzekł Atos zwracając się jednocześnie do swych towarzyszy i przeciwników — czy jesteśmy gotowi?

— Tak — odparli jednym głosem Anglicy i Francuzi.

— A zatem do dzieła — rzekł Atos.

Za chwilę osiem szpad błysnęło w promieniach zachodzącego słońca i rozpoczęła się zawzięta walka, co jest całkowicie zrozumiałe, jeśli się zważy, że potykali się ludzie będący podwójnie wrogami.

Atos walczył z tak wielkim spokojem i tak regularnie, jakby był w sali fechtunku.

Portos, którego przygoda w Chantilly uleczyła ze zbytniej pewności siebie, prowadził grę tyle przebiegłą co ostrożną.

Aramis miał skończyć trzecią pieśń swego poematu, śpieszył się więc jak człowiek mający niewiele czasu.

Atos pierwszy zabił swego przeciwnika: zadał mu tylko jeden cios, ale, jak zapowiedział, cios był śmiertelny, szpada przebiła serce.

Portos drugi z kolei rozciągnął przeciwnika na trawie: przebił mu udo.

Wówczas Anglik nie opierając się dłużej oddał mu swoją szpadę, a Portos zaniósł go do kolaski.

Aramis nacierał tak ostro, że przeciwnik cofnął się o jakie pięćdziesiąt kroków, wreszcie rzucił się do ucieczki co sił w nogach i znikł wśród szyderczych śmiechów służby.

Tymczasem d’Artagnan obrał taktykę obronną, a kiedy zobaczył, że przeciwnik jest już mocno zmęczony, tęgim ciosem flankowym wyłuskał mu szpadę z ręki. Baron widząc, że jest bezbronny, cofnął się kilka kroków wstecz; ale w tej chwili noga mu się pośliznęła i upadł na wznak.

D’Artagnan jednym skokiem znalazł się przy nim i przyłożywszy szpadę do gardła Anglika, powiedział:

— Mógłbym cię zabić, panie, jesteś bowiem zdany na moją łaskę, ale daruję ci życie ze względu na twą siostrę.

D’Artagnan był u szczytu radości; wprowadził w życie plan, który powziął i do którego, jak mówiliśmy, uśmiechał się zawczasu.

Anglik zachwycony, że ma do czynienia z tak dwornym szlachcicem, uścisnął d’Artagnana, powiedział mnóstwo uprzejmości trzem muszkieterom, a ponieważ przeciwnik Portosa znajdował się już w kolasce, przeciwnik Aramisa zmykał zaś ile sił w nogach, myślano tylko o nieboszczyku.

Kiedy Portos i Aramis rozbierali go w nadziei, że rana nie jest śmiertelna, zza pasa wypadła mu ciężka sakiewka. D’Artagnan podniósł ją i podał lordowi Winter.

— I cóż mam z tym robić, u diabła? — rzekł Anglik.

— Zwrócisz pan rodzinie — odparł d’Artagnan.

— Rodzinie nic po tej drobnostce: dziedziczy po nim piętnaście tysięcy luidorów renty. Oddaj tę sakiewkę waszym służącym.

D’Artagnan włożył sakiewkę do kieszeni.

— A teraz, mój młody przyjacielu (mam bowiem nadzieję, że pozwolisz mi tak do siebie mówić) — rzekł lord Winter — jeśli zechcesz, przedstawię cię dziś wieczór mojej siostrze, lady Clarick[*], pragnę bowiem, byś pozyskał sobie jej względy; jest dobrze widziana na dworze i może ci być użyteczna.

D’Artagnan zarumienił się z zadowolenia i skłonił się na znak zgody. Tymczasem Atos podszedł do d’Artagnana.

— Co masz zamiar zrobić z tą sakiewką? — szepnął mu do ucha.

— Oddać tobie, mój drogi Atosie.

— Mnie? A to dlaczego?

— Do kroćset, tyś go zabił; to przecież łup wojenny.

— Ja miałbym dziedziczyć po wrogu! — rzekł Atos — za kogo mnie bierzesz?

— To obyczaj wojenny — powiedział d’Artagnan. — Dlaczego nie miałby być stosowany w pojedynku?

— Nawet na polu bitwy nigdy tego nie robię — odparł Atos.

Portos wzruszył ramionami, Aramis ruchem warg przytaknął Atosowi.

— A zatem — rzekł d’Artagnan — dajmy te pieniądze służbie, jak powiedział lord Winter.

— Tak — rzekł Atos — dajmy tę sakiewkę służbie, nie naszej wszakże, lecz Anglików.

Atos wziął sakiewkę i rzucił ją woźnicy.

— To dla ciebie i twoich towarzyszy.

Ten wielkopański gest człowieka pozbawionego wszelkich zasobów zdumiał nawet Portosa. Lord Winter i jego przyjaciel nie omieszkali rozpowiedzieć wszystkim o szczodrości Francuza i czyn Atosa zdobył sobie powszechny aplauz; jedynie panowie Grimaud, Mousqueton, Planchet i Bazin mieli w tej sprawie zgoła odmienne zdanie.

Lord Winter, żegnając się z d’Artagnanem, dał mu adres swej siostry; mieszkała przy placu Royale[*] pod numerem 6, w bardzo modnej podówczas dzielnicy. Powiedział zresztą, że przyjdzie po niego: D’Artagnan umówił się z lordem na godzinę ósmą u Atosa.

Wizyta u Milady zaprzątała całkowicie umysł naszego Gaskończyka. Nie mógł zapomnieć, że ta kobieta miała jakieś osobliwe związki z jego losami; choć był przekonany, że Milady pozostaje na służbie u kardynała, czuł, iż namiętność, z której nie potrafił sobie zdać sprawy, pociąga go ku niej nieodparcie. Obawiał się tylko, by nie rozpoznała w nim człowieka z Meung i Dover. Wówczas wiedziałaby, że należy do przyjaciół pana de Tréville, a zatem do stronnictwa wiernego królowi; utraciłby od razu przynajmniej część jej faworów, graliby bowiem w otwarte karty. Jeśli idzie o zawiązek romansu między Milady a hrabią de Wardes, nasz pyszałek nie bardzo brał go w rachubę, choć hrabia był młody, piękny, bogaty i w łaskach u kardynała. To nie byle co mieć lat dwadzieścia, a zwłaszcza urodzić się w Tarbes.

D’Artagnan wystroił się więc wspaniale, po czym udał się do Atosa, żeby swym zwyczajem wszystko mu opowiedzieć. Atos wysłuchał go, pokiwał głową i z pewną goryczą zalecił mu ostrożność.

— Jak to — powiedział — straciłeś kobietę, którą uważałeś za dobrą, uroczą, szlachetną, i już gonisz za inną?

D’Artagnan odczuł słuszność zarzutu.

— Kochałem panią Bonacieux sercem, Milady zaś zajmuje tylko mój umysł — rzekł — idąc do niej chcę przede wszystkim dowiedzieć się, jaką rolę odgrywa na dworze.

— Do kaduka! Nietrudno to odgadnąć po tym, co mi powiedziałeś. To agent kardynała: ta kobieta wciągnie cię w zasadzkę, nie ujdziesz z życiem.

— Do diabła, mój drogi Atosie, zdaje mi się, że widzisz wszystko w zbyt czarnych kolorach.

— Mój drogi, mam się na baczności przed kobietami; cóż chcesz, zdobyłem już doświadczenie, zwłaszcza z blondynkami. Milady jest blondynką, jak powiedziałeś?

— Ma najpiękniejsze jasne włosy, jakie zdarzyło mi się widzieć.

— Ach, mój biedny d’Artagnanie — rzekł Atos.

— Posłuchaj, pragnę rzecz wyświetlić; potem, kiedy będę wiedział, co chcę wiedzieć, odejdę.

— Wyświetlaj — rzekł flegmatycznie Atos.

Lord Winter przybył o umówionej godzinie, ale Atos, uprzedzony w porę, wyszedł do drugiego pokoju. Zastał więc d’Artagnana samego, a ponieważ dochodziła ósma, zabrał młodzieńca ze sobą.

Piękna karoca zaprzężona w dwa rącze konie czekała na dole; w mgnieniu oka byli na placu Royale.

Lady Clarick przyjęła d’Artagnana z powagą. Jej pałac odznaczał się wielkim przepychem i choć na skutek wojny większość Anglików musiała opuścić Francję lub zbierała się teraz do odjazdu, Milady poczyniła nowe wydatki na urządzenie, co dowodziło, że ograniczenia dotyczące Anglików jej nie obejmowały.

— Widzisz przed sobą — rzekł lord Winter przedstawiając d’Artagnana siostrze — młodego szlachcica, który miał moje życie w swych rękach i nie skorzystał z tej przewagi, choć po dwakroć miał powód, by to uczynić; obraziłem go i jestem Anglikiem. Podziękuj mu zatem, jeśli masz trochę przyjaźni dla mnie.

Milady zmarszczyła lekko brwi. Ledwie dostrzegalna chmura przemknęła przez jej czoło i uśmiech tak osobliwy pojawił się na ustach, że młodzieńca przebiegł dreszcz.

Brat nic nie zauważył; odwrócił się, by pobawić się z ulubioną małpką Milady, która pociągnęła go za kaftan.

— Witam cię, panie — powiedziała Milady głosem, którego szczególna słodycz kontrastowała z oznakami złego humoru dostrzeżonymi przez d’Artagnana — zdobyłeś dziś prawa do mojej wiecznej wdzięczności.

Anglik opowiedział teraz przebieg walki nie omijając żadnego szczegółu. Milady słuchała z największą uwagą, jednak widać było wyraźnie, choć starała się ukryć swe wrażenia, że opowieść nie jest jej miła. Krew uderzała jej do głowy, a mała nóżka poruszała się niecierpliwie pod suknią.

Lord Winter i tym razem nic nie dostrzegł. Gdy skończył, zbliżył się do stołu, gdzie stała na tacy butelka wina hiszpańskiego i szklanki. Napełnił dwie szklanki i gestem zaprosił d’Artagnana.

D’Artagnan wiedział, że dla Anglika odmowa wzniesienia toastu jest ciężką zniewagą. Podszedł więc do stołu i wziął szklankę. Jednakże nie tracił Milady z oka i w lustrze widział jej zmienione rysy. Teraz, kiedy sądziła, że nikt na nią nie patrzy, coś na kształt okrucieństwa ożywiło jej twarz. Gryzła chustkę pięknymi zębami.

Weszła ładniutka pokojówka, którą d’Artagnan był już zauważył. Powiedziała po angielsku kilka słów do lorda Wintera; ten natychmiast przeprosił d’Artagnana, że musi odejść, powołując się na ważność sprawy i polecając siostrze, by wytłumaczyła go przed gościem.

D’Artagnan uścisnął dłoń lorda Wintera i wrócił do Milady. Jej twarz zdumiewająco szybko przybrała wdzięczny wyraz, jedynie kilka małych czerwonych plamek rozsianych po chusteczce wskazywało na to, że gryzła sobie usta do krwi.

Usta miała piękne, rzekłbyś z koralu.

Rozmowa potoczyła się wesoło, Milady odzyskała już spokój ducha. Opowiedziała, że lord Winter jest jej szwagrem, a nie bratem; wyszła za mąż za jego młodszego brata, który osierocił ją wraz z dzieckiem. Dziecko jest jedynym spadkobiercą lorda Wintera, jeśli lord się nie ożeni. D’Artagnan czuł, że za tymi słowami coś się kryje, ale co, tego jeszcze nie wiedział.

Po półgodzinnej rozmowie d’Artagnan doszedł do przekonania, że Milady jest jego rodaczką: mówiła po francusku tak czysto i wykwintnie, że jej narodowość nie ulegała żadnej wątpliwości.

D’Artagnan rozpływał się w komplementach i zapewnieniach o swym oddaniu, Milady słuchała naszego Gaskończyka z życzliwym uśmiechem. Ale trzeba było już odejść. D’Artagnan pożegnał Milady i opuścił salon czując się najszczęśliwszym z ludzi.

Na schodach spotkał ładniutka pokojówkę, która w przejściu otarła się o niego lekko i cała w rumieńcach przeprosiła go głosem tak słodkim, że młodzieniec wybaczył jej natychmiast.

D’Artagnan zjawił się nazajutrz i został przyjęty jeszcze uprzejmiej niż dnia poprzedniego. Lorda Wintera nie było i Milady tym razem sama czyniła honory domu. Okazała naszemu młodzieńcowi wiele zainteresowania, spytała go, skąd pochodzi, jakich ma przyjaciół i czy nie pomyślał kiedy o tym, by wstąpić na służbę do kardynała.

D’Artagnan, chłopiec bardzo ostrożny jak na swoje dwadzieścia lat, przypomniał sobie o podejrzeniach, jakie żywił wobec Milady. Wygłosił tedy wielką pochwałę Jego Eminencji; powiedział, że na pewno wstąpiłby do jego gwardii zamiast do gwardii królewskiej, gdyby znał na przykład pana de Cavois, a nie pana de Tréville.

Milady zmieniła temat rozmowy w najbardziej naturalny sposób i zapytała d’Artagnana tonem niedbałym, czy był kiedy w Anglii.

D’Artagnan odparł, że pan de Tréville wysłał go po zakup koni; przywiózł nawet cztery konie na próbę.

W czasie rozmowy Milady kilka razy zagryzała wargi: miała do czynienia z bardzo ostrożnym Gaskończykiem.

D’Artagnan wyszedł o tej samej godzinie co poprzedniego dnia. Na korytarzu znów spotkał ładną Ketty[*]: tak nazywała się pokojówka. Patrzyła na niego z przychylnością, co do której nie można było się mylić, ale d’Artagnan tak był zajęty jej panią, że nie zwrócił na dziewczynę żadnej uwagi.

Zjawił się u Milady nazajutrz i dnia następnego; dama przyjmowała go coraz bardziej życzliwie.

Każdego wieczora w przedpokoju, w korytarzu czy na schodach spotykał ładną pokojówkę, Ale jak już powiedzieliśmy, d’Artagnan nie zwracał uwagi na stałość biednej Ketty.


Rozdział II OBIAD U PROKURATORA

Portos nie zapomniał o obiedzie u swojej prokuratorowej, jakkolwiek bardzo był przejęty pojedynkiem, w którym odegrał tak świetną rolę. Nazajutrz około pierwszej kazał Mousquetonowi, by po raz ostatni poprawił mu fryzurę, i krokiem człowieka, któremu sprzyjała fortuna, skierował się na ulicę aux Ours.

Serce mu biło, ale nie jak d’Artagnanowi z młodej i niecierpliwej miłości. Za zgoła inną i wielce przyziemną przyczyną krew burzyła mu się w żyłach: wreszcie przekroczy tajemniczy próg i wejdzie na nieznane schody, którymi jeden po drugim stąpały talary imć pana Coquenard.

Miał ujrzeć ową skrzynię, której obraz dwadzieścia razy widział we snach, skrzynię o kształcie podłużnym, głęboką, zamczystą, okutą, przytwierdzoną do podłogi; skrzynię, o której tak często słyszał. Ręce prokuratorowej, nieco wyschnięte co prawda, ale wciąż jeszcze niebrzydkie, miały ją ukazać zachwyconym oczom muszkietera.

Co więcej, on, człowiek bezdomny, bez majątku, bez rodziny, żołnierz przywykły do oberż, szynków, zajazdów, żarłok skazany najczęściej na przypadek, miał zasiąść do familijnego stołu, rozkoszować się domowymi wygodami, zaznać tych drobnych przyjemności, które, jak mówią starzy żołnierze, tym bardziej przypadają do smaku, im bardziej twardy wiedzie się żywot.

Zasiadać co dzień do suto zastawionego stołu jak członek rodziny, spędzać chmury z żółtego i pomarszczonego czoła starego prokuratora, skubnąć niekiedy młodych pisarczyków wprowadzając ich w arkana basety, gry w trzy kostki, lancknechta, i w nagrodę za udzieloną lekcję w godzinę pozbawić ich oszczędności miesięcznych — wszystko to niezmiernie uśmiechało się Portosowi.

Muszkieter pamiętał dobrze, zasłyszane tu i owdzie, niezbyt zresztą pochlebne opinie o prokuratorach, które przetrwały po dzień dzisiejszy: powiadano, że są skąpi, że jadają odgrzewane potrawy i przestrzegają dni postu; ponieważ jednak mógł stwierdzić, że prócz przystępów oszczędności, które uważał zawsze za niewczesne, prokuratorowa jest osobą dość szczodrą (jak na prokuratorową, oczywiście), miał nadzieję, że wejdzie do domu postawionego na godnej stopie.

Ale już przy drzwiach muszkieter zaznał niejakich wątpliwości. Wejście nie było zachęcające: cuchnący i ciemny korytarz, źle oświetlone schody, gdzie światło przenikało z sąsiedniego podwórza, na pierwszym piętrze drzwi niskie i nabijane olbrzymimi gwoździami niczym główna brama do Grand-Châtelet[8][*].

Portos lekko zapukał. Wysoki i blady pisarczyk z wiechą włosów, które nie zaznały grzebienia, otworzył i powitał muszkietera z miną człowieka, który musi uszanować w drugim postawę zdradzającą siłę, mundur wojskowy i rumianą twarz świadczącą o przyzwyczajeniu do dobrego życia.

Za pierwszym pisarczykiem stał drugi, mniejszy, za nim trzeci, większy, i całkiem z tyłu dwunastoletni wyrostek.

Słowem, trzech i pół pisarczyka, co w owych czasach wskazywało, że kancelaria cieszy się dużą wziętością.

Chociaż muszkieter miał przybyć o pierwszej, prokuratorowa wyglądała go od dwunastej, licząc, że serce, a może i żołądek kochanka każą mu się pośpieszyć.

Pani Coquenard ukazała się tedy w drzwiach prowadzących do mieszkania w tej samej chwili, kiedy gość wchodził drzwiami wiodącymi ze schodów; pojawienie się godnej damy wybawiło go z wielkiego kłopotu. Pisarczyki patrzyły nań ciekawym okiem, a on, nie wiedząc, co powiedzieć tej rosnącej i malejącej gamie, stał w milczeniu.

— To mój krewniak! — zawołała prokuratorowa. — Wejdźże, wejdź, panie Portosie.

Nazwisko wywarło odpowiedni efekt na pisarczykach, którzy zaczęli się śmiać; ale Portos spojrzał na nich i znów zapanowała powaga.

Do gabinetu prokuratora wchodziło się przez przedpokój, gdzie znajdowały się właśnie pisarczyki, i kancelarię, gdzie powinni się byli znajdować: była to mroczna sala pełna papierów. Wychodząc z niej minęli kuchnię po prawej stronie i weszli do bawialni. Wszystkie te pokoje nie usposabiały przychylnie.

Drzwi były otwarte na oścież i z daleka usłyszałbyś zapewne każde słowo; w przejściu Portos rzucił szybkie i badawcze spojrzenie w stronę kuchni i musiał wyznać sobie w cichości, ku wstydowi prokuratorowej i swemu wielkiemu żalowi, że nie widzi tej krzątaniny, ożywienia i ruchu, które w chwili przygotowywania dobrego posiłku panują zazwyczaj w owym sanktuarium żarłoków.

Prokurator był zapewne uprzedzony o wizycie, ponieważ nie okazał zdumienia na widok Portosa, który zbliżył się do niego z miną dość swobodną i pozdrowił go dwornie.

— Zdaje się, że jesteśmy krewniakami, panie Portosie? — rzekł prokurator podciągając się w trzcinowym fotelu.

Starzec otulony w wielki czarny kaftan, w którym gubiło się jego wątłe ciało, był zielony i suchy; małe szare oczy płonęły jak robaczki świętojańskie, usta poruszały się nieustannie; zdawało się, że w oczach i ustach prokuratora skupiło się całe życie, reszta twarzy była martwa. Niestety, nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa tej kościstej machinie, jakoż od kilku miesięcy godny prokurator stał się niemal niewolnikiem swej żony.

Krewniak został przyjęty z rezygnacją i tyle. Gdyby imć pan Coquenard był równie żwawy jak dawniej, uchyliłby się od wszelkiego pokrewieństwa.

— Tak, panie, jesteśmy spokrewnieni — rzekł nie tracąc kontenansu Portos, który nie liczył zresztą na to, że mąż przyjmie go z zachwytem.

— Przez kobiety, hę? — rzekł złośliwie prokurator.

Portos nie dostrzegł kpiny i uznał ją za naiwność, toteż uśmiechnął się pod wąsem. Pani Coquenard, świadoma, że naiwny wśród prokuratorów to ptak bardzo rzadki, uśmiechnęła się lekko i mocno zaczerwieniła.

Imć pan Coquenard z chwilą przybycia Portosa rzucił niespokojne spojrzenie na wielką szafę umieszczoną naprzeciw dębowego biurka. Portos zrozumiał, że szafa, choć kształtem zgoła różna od tej, jaką widywał w snach, jest zapewne ową upragnioną skrzynią, i powinszował sobie, że rzeczywistość mierzy o sześć stóp więcej niż sen.

Coquenard nie ciągnął dalej swoich dociekań genealogicznych, ale przenosząc niespokojne spojrzenie z szafy na Portosa, zadowolił się powiedzeniem:

— Nasz pan krewniak przed wyruszeniem w pole zechce nam uczynić zaszczyt i przyjdzie do nas raz jeszcze, ale na obiad, nieprawdaż, żono?

Tym razem cios trafił Portosa prosto w żołądek, odczuł to dobrze; zdawało się, że pani Coquenard również nie pozostała nieczuła, ponieważ dodała:

— Mój krewniak nie odwiedzi nas więcej, jeśli będziemy go źle traktowali; pozostaje krótko w Paryżu i nie będzie miał zbyt wiele czasu, powinniśmy więc tym bardziej go prosić, by zechciał nam poświęcić wszystkie wolne chwile, jakimi rozporządza przed wyjazdem.

— Och, moje nogi, moje biedne nogi, co z wami? — zamruczał Coquenard.

I spróbował się uśmiechnąć.

Ta pomoc, udzielona w chwili, kiedy Portos został dotknięty w swych nadziejach gastronomicznych, natchnęła go wielką wdzięcznością dla prokuratorowej.

Wkrótce nadeszła pora obiadu. Towarzystwo udało się do jadalni, wielkiej ciemnej sali, położonej naprzeciw kuchni.

Pisarczyki, które, jak widać, poczuły w domu niezwykłe zapachy, przybyły z iście wojskową punktualnością, trzymając w rękach taborety i gotowi zasiąść do stołu. Sposób, w jaki ruszali szczękami, wskazywał na to, że mieli straszliwe zamiary.

“Tam do kata! — pomyślał Portos rzucając okiem na trzech głodomorów, ponieważ podrostek, jak można się domyślić, nie był dopuszczony do zaszczytu zasiadania przy głównym stole — tam do kata, na miejscu mojego krewniaka miałbym się na baczności przed takimi żarłokami. Powiedziałbyś, że to rozbitkowie, którzy od sześciu tygodni nie mieli nic w ustach”.

Wjechał imć Coquenard w fotelu na kółkach, popychanym przez panią domu, której Portos pomógł przysunąć męża do stołu.

Ledwie się zjawił, prokurator poruszył nosem i szczękami, idąc w ślad pisarczyków.

— Ho, ho — zawołał — jak cudownie pachnie ta zupa!

“Co nadzwyczajnego, u diabła, widzą oni w tej zupie?” — rzekł do siebie Portos na widok sporej wazy rosołu, bladego, bez jednego oczka, na którym niczym wyspy archipelagu pływało kilka grzanek.

Pani Coquenard uśmiechnęła się i na znak przez nią dany wszyscy szybko zasiedli do stołu.

Pan Coquenard został obsłużony pierwszy, po nim Portos, potem pani Coquenard napełniła swój talerz i rozdzieliła grzanki bez rosołu pomiędzy niecierpliwych pisarczyków.

W tej chwili drzwi do jadalni otworzyły się poskrzypując i Portos ujrzał małego pisarczyka, który nie mogąc brać udziału w uczcie, zajadał swój chleb okraszony wonią płynącą z kuchni i jadalni.

Po zupie służąca podała gotowaną kurę; na widok tej wspaniałości oczy biesiadników otworzyły się tak szeroko, że zdawało się, wyskoczą z orbit.

— Widać, że kochasz swoją rodzinę, pani Coquenard — rzekł prokurator z uśmiechem niemal tragicznym — wspaniale raczysz swego krewniaka.

Nieszczęsna kura była chuda i pokryta skórą twardą i kostropatą, której nie zdołały przebić ostre i sterczące kości; zapewne szukano jej długo na grzędzie, gdzie chciała w spokoju dokonać długiego żywota.

“Do licha — pomyślał Portos — bardzo to smutne; szanuję starość, ale nie mam jej w wielkiej estymie, kiedy jest ugotowana lub upieczona”.

Tu rozejrzał się wokół, by sprawdzić, czy współbiesiadnicy podzielają jego mniemanie; wszelako rzecz miała się przeciwnie: zebrani przy stole płonącymi oczami pożerali cudowną kurę, przedmiot jego pogardy.

Pani Coquenard przysunęła do siebie półmisek, oderwała zręcznie dwie wielkie czarne łapy i położyła je na talerzu męża; odcięła szyję, którą wraz z głową przeznaczyła dla siebie; odjęła wreszcie skrzydła dla Portosa, po czym oddała służącej półmisek z nietkniętym niemal ptakiem. Kura znikła, zanim muszkieter miał czas zauważyć, jak ów zawód odbił się na twarzach, zależnie od charakteru i temperamentu biesiadników.

Zamiast pieczystego wjechał na stół olbrzymi półmisek fasoli przybranej kilkoma baranimi kośćmi, które na pierwszy rzut oka mogły się wydać pokryte mięsem.

Ale pisarczyki nie dały się zwieść pozorom i na ich posępnych twarzach ukazał się wyraz rezygnacji.

Pani Coquenard obdzieliła tym daniem młodych ludzi z umiarem godnym dobrej gospodyni.

Przyszła kolej na wino. Pan Coquenard napełnił z butelki szczupłych rozmiarów jedną trzecią szklanki każdego z młodzieńców, nalał sobie mniej więcej tyle samo i butelka przeszła na stronę Portosa i pani Coquenard.

Młodzieńcy dopełnili szklanki wodą, a kiedy wypili połowę, dodali sobie znów wody, wciąż powtarzając ten zabieg, tak że przy końcu posiłku popijali napój, którego rubinowy zrazu kolor ustąpił barwie dymnego topazu.

Portos jadł nieśmiało skrzydło kury i zadrżał czując, jak kolano prokuratorowej dotyka pod stołem jego kolana. Wypił także pół szklanki owego oszczędnie odmierzonego wina, w którym rozpoznał okropnego cienkusza z Montreuil, plagę wyrafinowanego podniebienia.

Coquenard ujrzał, że gość wypija wino bez kropli wody, i westchnął.

— Zjesz może nieco tej fasoli, mój kuzynie? — rzekła pani Coquenard tonem, który oznacza: wierzaj mi, nie jedz.

— Niech mnie diabli, jeśli jej skosztuję! — mruknął cicho Portos.

Za czym rzekł głośno:

— Dziękuję, kuzynko, nie jestem już głodny.

Zapadła cisza. Portos nie wiedział, jak się zachować. Prokurator powtarzał:

— Ach, pani Coquenard, muszę ci powinszować, ten obiad był prawdziwą ucztą. Boże, alem sobie podjadł!

Imć Coquenard zjadł zupę, czarne łapy kury i obgryzł jedyną kość baranią, na której było nieco mięsa.

Portos sądził, że kpią sobie z niego, podkręcił więc wąsa i zmarszczył brew; ale kolano pani Coquenard łagodnie zaleciło mu cierpliwość.

Ta cisza i przerwa w podawaniu potraw, niezrozumiałe dla Portosa, miały straszliwą wymowę dla pisarczyków: widząc spojrzenie prokuratora, któremu towarzyszył uśmiech prokuratorowej, wstali powoli od stołu, jeszcze wolniej złożyli serwety, skłonili się i ruszyli ku drzwiom.

— Nuże, młodzieńcy, odpoczniecie po obiedzie pracując — rzekł surowo prokurator.

Gdy pisarczyki wyszły, pani Coquenard wstała i wyjęła z kredensu kawałek sera, konfitury z pigwy i ciasto z migdałami i miodem własnej roboty.

Imć Coquenard zmarszczył brew, jako że zbyt wiele dań pojawiało się na stole; Portos zagryzł wargi, ponieważ zrozumiał, że nie zje obiadu.

Rozejrzał się, czy półmisek z fasolą jest jeszcze na stole, ale półmiska nie było.

— Prawdziwa uczta — zawołał pan Coquenard poruszając się na fotelu — prawdziwa uczta, epulae epularum, Lukullus na obiedzie u Lukullusa!

Portos zerknął na butelkę stojącą obok niego mając nadzieję, że zaspokoi głód winem, chlebem i serem, ale wina nie było, butelka stała pusta; pani i pan Coquenard zdawali się tego nie zauważać.

“Dobrze — rzekł do siebie Portos — teraz wiem wszystko”.

Skosztował konfitur, które nabrał małą łyżeczką, i zakleił sobie zęby lepiącym się ciastem pani Coquenard.

“Teraz — powiedział sobie — ofiara jest dopełniona. Ach, gdybym nie żywił nadziei, że wraz z panią Coquenard zajrzę do szafy jej męża!”

Imć Coquenard po rozkoszach tak świetnego obiadu, który mienił zbytkiem, odczuł potrzebę odpoczynku. Portos miał nadzieję, że prokurator zdrzemnie się natychmiast i w tym samym pokoju, ale przeklęty starowina nie chciał nawet o tym słyszeć: trzeba go było zawieźć do gabinetu, a krzyczał tak długo, aż znalazł się przy swej szafie; dla większego bezpieczeństwa umieścił nogi na jej listwie.

Prokuratorowa zaprowadziła Portosa do sąsiedniego pokoju i tu podjęto pierwsze kroki zmierzające do porozumienia.

— Możesz pan bywać u nas na obiedzie trzy razy w tygodniu — powiedziała pani Coquenard.

— Dziękuję — rzekł Portos — ale nie lubię nadużywać gościnności; zresztą muszę myśleć o ekwipunku.

— To prawda — powiedziała prokuratorowa z jękiem — ten nieszczęsny ekwipunek!

— Niestety! — rzekł Portos — w tym właśnie sęk.

— Ale z czego składa się ekwipunek w twoim regimencie, panie Portosie?

— Och, z wielu rzeczy — rzekł Portos — muszkieterowie, jak pani wie, to kwiat wojska i trzeba im wielu rzeczy, zbędnych dla gwardzistów czy Szwajcarów.

— Powiedz mi wreszcie szczegółowo.

— To może kosztować nie więcej... — powiedział Portos, który wolał omawiać rzecz ogólnie niż zagłębiać się w szczegóły.

Prokuratorowa czekała cała drżąca.

— Nie więcej niż? — rzekła — mam nadzieję, że suma nie przekroczy...

Urwała, zabrakło jej słów.

— O, nie — odparł Portos — nie przekroczy dwu tysięcy pięciuset liwrów; myślę nawet, że przy pewnych oszczędnościach dam sobie radę z dwoma tysiącami.

— Wielki Boże, dwa tysiące liwrów! — zawołała — ależ to cała fortuna!

Portos skrzywił się w sposób wielce znaczący i pani Coquenard to zrozumiała.

— Pytam o szczegóły — rzekła — ponieważ wielu naszych krewnych i klientów trudni się handlem i jestem niemal pewna, że mogłabym kupić wszystko o sto procent taniej niż pan.

— Ach, tak, więc to chciałaś pani powiedzieć — rzekł Portos.

— A tak, panie Portosie! A zatem trzeba ci konia?

— Tak, konia.

— Dobrze, ja to załatwię.

— O — zawołał Portos promieniejąc — świetnie się składa; poza tym trzeba mi jeszcze całkowitej uprzęży, którą tylko muszkieter może kupić; nie będzie to zresztą kosztowało więcej niż trzysta liwrów.

— Trzysta liwrów, dobrze, niech będzie trzysta liwrów — odparła prokuratorowa z westchnieniem.

Portos uśmiechnął się: pamiętamy, że miał siodło od Buckinghama, a więc liczył, że te trzysta liwrów schowa do kieszeni.

— Poza tym — ciągnął — chodzi jeszcze o konia dla mego służącego i kufer podróżny; o broń nie potrzebuje się pani troszczyć, mam jej pod dostatkiem.

— Konia dla służącego? — podjęła z wahaniem prokuratorowa. — Wielki pan z twego służącego, mój przyjacielu.

— Ach, pani — rzekł dumnie Portos — czy masz mnie za hołysza?

— Nie, chciałam tylko powiedzieć, że ładny muł wygląda czasem równie zacnie jak koń i że dając ci ładnego muła dla Mousquetona...

— Zgoda na ładnego muła — powiedział Portos — ma pani rację, widziałem wielmożów hiszpańskich, których cała świta siedziała na mułach. Ale, pani Coquenard, muł z kitą z piór i dzwonkami, rzecz prosta.

— Możesz być spokojny — rzekła prokuratorowa.

— Pozostaje jeszcze kufer — podjął Portos.

— Och, nie martw się o to wcale — zawołała pani Coquenard — mój mąż ma pięć czy sześć kufrów, wybierzesz sobie najlepszy; jeden zwłaszcza, który najchętniej zabierał w podróże, jest tak wielki, że Bóg wie, co można by w nim pomieścić.

— Zatem ten kufer jest pusty? — zapytał naiwnie Portos.

— Oczywiście, że jest pusty — odparła z równą naiwnością prokuratorowa.

— Ależ mój kufer musi być dobrze wyposażony, moja droga.

Pani Coquenard westchnęła znowu. Molier nie napisał jeszcze wówczas sławnej sceny ze Skąpca. Pani Coquenard wyprzedza więc Harpagona.

Reszta ekwipunku została zdobyta w podobny sposób; w rezultacie prokuratorowa miała dać osiemset liwrów w srebrze i dostarczyć konia i muła, które czekał zaszczyt dźwigania Portosa i Mousquetona ku sławie.

Ustaliwszy te warunki Portos pożegnał panią Coquenard. Dama pragnęła go wprawdzie zatrzymać robiąc słodkie oczy, ale Portos wymówił się służbą i prokuratorowa musiała ustąpić miejsca królowi.

Muszkieter wrócił do domu głodny i w bardzo kiepskim humorze.


Rozdział III POKOJÓWKA I PANI

Jak już powiedzieliśmy, d’Artagnan mimo wyrzutów sumienia i mądrych rad Atosa z godziny na godzinę coraz bardziej był zakochany w Milady; nasz awanturniczy Gaskończyk nie ustawał w codziennych wizytach i zalotach i był przekonany, że prędzej czy później Milady będzie musiała odpowiedzieć na jego hołdy.

Pewnego wieczora, kiedy szedł lekkim krokiem i z miną człowieka, który czeka na złoty deszcz, natknął się na pokojówkę przy wjazdowej bramie; ale tym razem ładniutka Ketty nie zadowoliła się dotknięciem w przejściu i ujęła go delikatnie za rękę.

“Wybornie — pomyślał d’Artagnan — ma do mnie jakieś polecenie od swej pani; wyznacza mi zapewne schadzkę, nie starczyło jej śmiałości, by uczynić to samej”.

Tu spojrzał na piękną dziewczynę z miną zwycięzcy.

— Chciałam powiedzieć panu kilka słów, panie kawalerze — wyjąkała pokojówka.

— Mów, moje dziecko, mów — rzekł d’Artagnan — słucham.

— Nie mogę tutaj: zbyt wiele mam panu do powiedzenia, a nade wszystko jest to wielka tajemnica.

— Ale co w takim razie robić?

— Gdyby pan kawaler chciał udać się ze mną — rzekła nieśmiało Ketty.

— Dokąd zechcesz, moje piękne dziecko.

— Więc chodźmy.

I Ketty, która nie wypuściła ręki d’Artagnana ze swojej, poprowadziła go małymi, ciemnymi i krętymi schodami. Przeszli jakie piętnaście stopni, po czym dziewczyna otworzyła drzwi.

— Wejdź, panie kawalerze — rzekła — tu będziemy sami i porozmawiamy bez przeszkód.

— Czyj to pokój, moja ślicznotko? — zapytał d’Artagnan.

— Mój, panie kawalerze; łączy się z pokojem mojej pani tymi oto drzwiami. Ale bądź pan spokojny, nie usłyszy, co mówimy, nie kładzie się nigdy przed północą.

D’Artagnan rozejrzał się. Pokoik był uroczy, urządzony ze smakiem i bardzo schludny; ale mimowiednie utkwił oczy w drzwiach, które, jak powiedziała Ketty, prowadziły do sypialni Milady.

Ketty odgadła, co dzieje się w duszy młodzieńca, i westchnęła.

— Bardzo kochasz moją panią, panie kawalerze! — rzekła.

— Och, bardziej niż potrafię powiedzieć! Oszalałem zupełnie, Ketty.

Ketty westchnęła po raz wtóry.

— Niestety, panie, wielka to szkoda.

— A co w tym widzisz złego, u licha? — zapytał d’Artagnan.

— A to, że moja pani — podjęła Ketty — nie kocha pana wcale.

— Hę? — rzekł d’Artagnan — i kazała ci mnie o tym powiadomić?

— Och, nie, panie! To ja sama, z życzliwości dla pana.

— Dziękuję, moja dobra Ketty, ale tylko za intencję; zgodzisz się chyba, że wyznanie nie jest miłe.

— To znaczy, że pan nie wierzy w to, co powiedziałam?

— Trudno w to uwierzyć, moje piękne dziecko, chociażby przez miłość własną.

— A zatem pan mi nie wierzy?

— Wyznam, że dopóki mi nie dowiedziesz...

— Co powie pan o tym?

I Ketty wyjęła zza gorsu bilecik.

— Dla mnie? — rzekł d’Artagnan szybko biorąc list.

— Nie, dla innego.

— Dla innego?

— Tak?

— Jak się nazywa, jak się nazywa? — zawołał d’Artagnan.

— Spójrz pan na adres.

— Hrabia de Wardes.

Wspomnienie sceny z Saint-Germain pojawiło się natychmiast w umyśle pewnego siebie Gaskończyka; błyskawicznym ruchem rozdarł kopertę, choć Ketty krzyknęła widząc, co zamierza zrobić, a raczej, co już zrobił.

— Och, mój Boże! Co pan robi, panie kawalerze?

— Ja! Nic! — rzekł d’Artagnan i przeczytał:


“Nie odpowiedział Pan na mój pierwszy bilet: czy jest Pan zatem cierpiący, a możeś już zapomniał, jak czule spoglądałeś na mnie na balu u pani de Guise[*]? Oto sposobność, hrabio, nie pozwól jej uciec!”


D’Artagnan zbladł; jego próżność została zraniona, ale zdawało mu się, że zostało zranione jego uczucie.

— Biedny, drogi pan d’Artagnan! — rzekła Ketty tonem pełnym współczucia, znowu ściskając rękę młodzieńca.

— Zabijesz mnie, zacne stworzenie! — rzekł d’Artagnan.

— O, tak, z całego serca! Wiem, co to miłość!

— Ty wiesz, co to miłość? — rzekł d’Artagnan, po raz pierwszy patrząc na nią z niejaką uwagą.

— Niestety, tak.

— Dobrze więc, zamiast mnie żałować, lepiej zrobisz pomagając mi zemścić się na twej pani.

— A jakaż to ma być zemsta?

— Chciałbym zatriumfować nad nią, utrącić mego rywala.

— Nigdy panu w tym nie pomogę, panie kawalerze! — rzekła Ketty.

— A to dlaczego? — zapytał d’Artagnan.

— Dla dwóch powodów.

— Jakich?

— Po pierwsze dlatego, że moja pani nigdy pana nie pokocha.

— Skąd możesz o tym wiedzieć?

— Zranił ją pan w samo serce.

— Ja! Jakże mogłem ją zranić, skoro od kiedy ją znam, jestem jej niewolnikiem! Mów, proszę.

— Wyznam to tylko człowiekowi... który zrozumie moje serce.

D’Artagnan spojrzał na Ketty po raz wtóry. Młoda dziewczyna była tak świeża i śliczna, że niejedna księżna oddałaby chętnie swą mitrę za taką urodę.

— Oczywiście, Ketty, nie kłopocz się o to.

Tu ucałował biedną dziewczynę, która poczerwieniała jak wiśnia.

— O nie — zawołała Ketty — pan mnie nie kocha! Kocha pan moją panią, powiedział mi to pan przed chwilą.

— I to przeszkadza ci odkryć mi drugą przyczynę?

— Druga przyczyna, panie kawalerze — podjęła Ketty ośmielona pocałunkiem i wyrazem oczu młodzieńca — jest taka, że w miłości każdy myśli o sobie.

Dopiero wówczas d’Artagnan przypomniał sobie powłóczyste spojrzenia Ketty, spotkania w przedpokoju, na schodach, w korytarzu, uściski dłoni, stłumione westchnienia. Pochłonięty pragnieniem spodobania się pani, zlekceważył pokojówkę: kto poluje na orła, nie troszczy się o wróbla.

Ale tym razem nasz Gaskończyk zrozumiał natychmiast, jak wielkie korzyści mogłaby mu przynieść miłość, którą Ketty wyznała mu w sposób tak naiwny czy tak zuchwały: przejmowanie listów adresowanych do hrabiego de Wardes, wszelkie wiadomości, wejście o każdej godzinie do pokoju Ketty, przylegającego do sypialni jej pani. Jak widzimy, zdrajca poświęcał już w myśli biedną dziewczynę, by zdobyć Milady podstępem lub siłą.

— Posłuchaj, moja droga Ketty — powiedział do młodej dziewczyny — czy chcesz, bym ci dał dowód miłości, o której powątpiewasz?

— Miłość? — zapytała dziewczyna.

— Tak, gotów jestem cię pokochać.

— A jakiż to dowód?

— Czy chcesz, abym dziś wieczór był z tobą zamiast z twoją panią?

— O, tak — zawołała Ketty klaszcząc w dłonie — bardzo chcę!

— A zatem, moje drogie dziecko — rzekł d’Artagnan siadając w fotelu — pójdź tu, a powiem ci, że jesteś najładniejszą pokojówką jaką widziałem w życiu!

Po czym powiedział jej tyle słodkich słówek, że biedna dziewczyna, która pragnęła tylko mu uwierzyć, uwierzyła... Ale ku wielkiemu zdumieniu d’Artagnana Ketty broniła się dość stanowczo.

Na atakach i obronie czas mija szybko.

Wybiła północ i prawie jednocześnie rozległ się dzwonek w pokoju Milady.

— Wielki Boże! — zawołała Ketty. — Pani mnie woła! Idźże, idź!

D’Artagnan wstał, wziął kapelusz, jakby miał zamiar usłuchać, ale zamiast drzwi wiodących na schody otworzył szybko drzwi wielkiej szafy i schował się wśród sukien i porannych strojów Milady.

— Co pan robi? — zawołała Ketty.

D’Artagnan, który zawczasu wyjął klucz, zamknął się w szafie, nie dając odpowiedzi.

— Cóż to — zawołała Milady ostrym głosem — śpisz, że nie przychodzisz na mój dzwonek?

D’Artagnan usłyszał, jak gwałtownie otworzono drzwi łączące oba pokoje.

— Idę już, Milady — zawołała Ketty biegnąc ku pani.

Obie weszły do sypialni, a ponieważ drzwi pozostały otwarte, d’Artagnan mógł słyszeć, jak Milady przez jakiś czas łaje pokojówkę; wreszcie uspokoiła się i podczas gdy Ketty rozbierała swą panią, rozmowa zeszła na niego.

— Wiesz — rzekła Milady — nie widziałam naszego Gaskończyka dziś wieczór.

— Jak to, pani — rzekła Ketty — nie przyszedł? Czyżby okazał się płochy, zanim jeszcze zdobył szczęście?

— O, nie! Zapewne zatrzymał go pan de Tréville lub pan des Essarts. Znam się na tym, Ketty, trzymam go mocno.

— I co pani z nim zrobi?

— Co zrobię!... Bądź spokojna, Ketty, między tym człowiekiem i mną jest coś, o czym on nie wie... niewiele brakowało, a pozbawiłby mnie zaufania Jego Eminencji... Och, zemszczę się!

— Myślałam, że pani go kocha?

— Ja miałabym go kochać? Nienawidzę go! Głupiec, miał życie lorda Wintera w swym ręku i nie zabił go, pozbawiając mnie w ten sposób trzystu tysięcy liwrów renty!

— To prawda — rzekła Ketty — syn pani byłby jedynym spadkobiercą wuja i aż do jego pełnoletności pani używałaby fortuny.

D’Artagnan zadrżał do szpiku kości, słysząc, jak ta drapieżna istota zarzuca mu przeraźliwie ostrym głosem, któremu z tak wielkim trudem nadawała w czasie rozmów inne brzmienie, że nie zabił kogoś, kto okazał jej tyle przyjaźni.

— Zemściłabym się już na nim, gdyby kardynał, nie wiadomo dlaczego, nie kazał mi go oszczędzać.

— O tak! Ale nie oszczędziła pani bynajmniej kobiety, którą kochał.

— Ach, ta kramarka z ulicy des Fossoyeurs! Czy nie zapomniał już o jej istnieniu? Piękna zemsta, na honor!

Zimny pot spływał z czoła d’Artagnana: ta kobieta była potworem.

Próbował podsłuchiwać dalej, ale niestety, wieczorna toaleta była ukończona.

— Dobrze — rzekła Milady — idź do swego pokoju, a jutro postaraj się zdobyć wreszcie odpowiedź na list, który ci dałam.

— Do pana de Wardes? — zapytała Ketty.

— Tak, do pana de Wardes.

— Oto człowiek, który wygląda mi zgoła inaczej niż ten biedny pan d’Artagnan — rzekła Ketty.

— Możesz odejść — rzekła Milady — nie lubię komentarzy.

D’Artagnan usłyszał, jak drzwi się zamykają, potem dobiegł go odgłos zasuwanych przez Milady rygli; Ketty ze swej strony przekręciła klucz w zamku najciszej, jak mogła. Młodzieniec otworzył drzwi szafy.

— O, mój Boże! — rzekła cicho Ketty — co panu, dlaczego pan taki blady?

— Odrażająca istota! — wyszeptał d’Artagnan.

— Cicho, cicho, niech pan wyjdzie; tylko przepierzenie dzieli mój pokój od pokoju Milady, w jednym słychać wszystko, co się dzieje w drugim.

— Właśnie dlatego nie wyjdę — rzekł d’Artagnan.

— Jak to? — zapytała Ketty oblewając się rumieńcem.

— Albo wyjdę... później.

Przyciągnął Ketty do siebie, nie mogła się opierać, opór robi tyle hałasu, i Ketty uległa.

Był to odruch zemsty nad Milady. D’Artagnan zrozumiał, że nie bez racji powiadają, iż zemsta jest rozkoszą bogów. Gdyby miał trochę serca, zadowoliłby się tym nowym zwycięstwem; ale rządziła nim tylko ambicja i duma.

Trzeba jednak rzec na jego pochwałę, że ze swego wpływu na Ketty skorzystał przede wszystkim po to, by dowiedzieć się, co stało się z panią Bonacieux; ale biedna dziewczyna przysięgła na krucyfiks, że nie ma o tym najmniejszego pojęcia, jej pani nie pozwala nigdy przemknąć swych tajemnic; może jedynie powiedzieć, że pani Bonacieux żyje.

O sprawie, która nie pozbawiła omal Milady zaufania kardynała, Ketty również nic nie wiedziała; tu jednak d’Artagnan miał nad nią przewagę: dostrzegł Milady na statku zatrzymanym w chwili, kiedy opuszczał Anglię, i przypuszczał, że chodzi o diamentowe spinki.

Co jednak nie ulegało wątpliwości, to prawdziwa, głęboka, niezmienna nienawiść do d’Artagnana, który nie zabił jej szwagra.

Następnego dnia d’Artagnan zjawił się u Milady. Była w bardzo złym humorze; d’Artagnan przypuszczał, że rozdrażnił ją brak odpowiedzi od pana de Wardes. Weszła Ketty; Milady potraktowała ją bardzo ostro. Dziewczyna spojrzała na d’Artagnana, jej spojrzenie mówiło: widzisz, ile cierpię dla ciebie.

Ale pod koniec wieczoru piękna lwica złagodniała nieco, z uśmiechem słuchała słodkich słówek d’Artagnana i dała mu nawet rękę do pocałowania.

D’Artagnan wyszedł nie wiedząc, co ma o tym wszystkim myśleć; ale że był to chłopiec, który nie traci łatwo głowy, zalecając się do Milady układał już sobie w myśli plan.

Spotkał Ketty przy drzwiach i jak poprzedniego wieczora poszedł do niej. Ketty została porządnie złajana, pani zarzucała jej niedbałość. Milady nie rozumiała, dlaczego hrabia de Wardes milczy, i kazała Ketty przyjść po trzeci list o dziewiątej rano.

D’Artagnan wymógł na Ketty przyrzeczenie, że przyniesie mu ten list nazajutrz. Biedna dziewczyna przyrzekła zrobić wszystko, co chciał jej kochanek; była zakochana bez pamięci.

Następnie rzeczy poszły swoją koleją: d’Artagnan zamknął się w szafie, Milady wezwała pokojówkę do wieczornej toalety, odprawiła ją i zamknęła drzwi. Jak poprzedniego dnia d’Artagnan wrócił do domu dopiero o piątej rano.

O jedenastej przyszła Ketty. W ręce miała nowy liścik Milady. Tym razem biedna dziewczyna nie próbowała nawet spierać się z d’Artagnanem, pozwoliła mu robić, co chce, należała ciałem i duszą do pięknego żołnierza.

D’Artagnan otworzył list i przeczytał, co następuje:


“Piszę po raz trzeci, by powiedzieć Panu, że go kocham. Uważaj, bym nie napisała po raz czwarty, że Cię nienawidzę.

Jeśli okażesz skruchę za swoje postępowanie, dowiesz się od młodej dziewczyny, która odda Ci ten bilecik, w jaki sposób dworny mężczyzna zdobywa przebaczenie.”


D’Artagnan czerwieniał i bladł na przemian, czytając ten bilet.

— Och, pan ją wciąż kocha! — powiedziała Ketty, która nie spuszczała oczu z twarzy młodzieńca.

— Nie, Ketty, mylisz się, nie kocham jej, ale chcę się zemścić za jej wzgardę.

— Tak, wiem, co to za zemsta: mówił mi pan o tym.

— Cóż cię to obchodzi, Ketty! Wiesz dobrze, że tylko ciebie kocham.

— Skąd mogę wiedzieć?

— Moja zemsta cię przekona.

Ketty westchnęła.

D’Artagnan wziął pióro i napisał;


“Pani, aż do tej chwili wątpiłem, czy rzeczywiście do mnie były skierowane dwa pierwsze bilety, czułem się bowiem niegodny tak wielkiego zaszczytu; zresztą byłem tak cierpiący, że w każdym razie wahałbym się z odpowiedzią.

Ale dziś muszę uwierzyć w Twe łaski, ponieważ nie tylko Twój list, ale i Twa pokojówka zapewnia mnie, że jestem tym, którego kochasz.

Pokojówka nie musi mi mówić, w jaki sposób dworny mężczyzna zdobywa przebaczenie. Dziś wieczór o godzinie jedenastej śpieszę o nie prosić. Kazać Ci czekać jeden dzień jeszcze, znaczyłoby obrazić Cię na nowo.

Ten, którego uczyniłaś najszczęśliwszym z ludzi


Hrabia de Wardes”


Ten bilet był nie tylko sfałszowany, ale brutalny; z punktu widzenia naszych współczesnych obyczajów rzecz wielce haniebna, ale w owej epoce certowano się mniej niż dzisiaj. Zresztą d’Artagnan wiedział z własnych słów Milady, że winna była zdrady wobec osób bardziej znamienitych, i niewielki żywił dla niej szacunek. A przecież czuł obłędną namiętność do tej kobiety. Namiętność pełną pogardy, ale namiętność lub żądzę, jak kto woli.

Plan d’Artagnana był prosty; przez pokój Ketty wejdzie do pokoju jej pani; skorzysta z pierwszej chwili zdumienia, zawstydzenia, przestrachu, by ją zdobyć; być może, spotka go niepowodzenie, ale z tym także musiał się liczyć. Za tydzień rozpoczyna się kampania, rusza w pole: d’Artagnan nie miał czasu na obmyślenie doskonalszej intrygi miłosnej.

— Proszę — rzekł młodzieniec dając Ketty zapieczętowany bilet — daj ten list Milady, to odpowiedź od pana de Wardes.

Biedna Ketty zbladła śmiertelnie; domyślała się, co zawiera list.

— Posłuchaj, moje drogie dziecko — powiedział d’Artagnan — sama rozumiesz, że wszystko to musi się skończyć tak czy inaczej. Milady może się dowiedzieć, że dałaś pierwszy bilet mojemu służącemu zamiast służącemu hrabiego; że ja rozpieczętowałem inne zamiast pana de Wardes. Milady cię przegna, a znasz ją dobrze i wiesz, że ta kobieta nie zna granic w zemście.

— Niestety — rzekła Ketty — i dla kogo naraziłam się na to wszystko?

— Dla mnie, wiem o tym dobrze, moja ślicznotko — odparł młodzieniec — i jestem ci nieskończenie wdzięczny, przysięgam.

— Ale co zawiera pański bilet?

— Milady ci powie.

— Ach, pan mnie nie kocha! — zawołała Ketty — jestem bardzo nieszczęśliwa!

Na ten wyrzut nastąpiła odpowiedź, która zawsze zwodzi kobiety; d’Artagnan odpowiedział tak, że Ketty tylko utwierdziła się w swym błędzie.

Bardzo jednak płakała, zanim przyrzekła, że odda list Milady, wreszcie zdecydowała się, a było to wszystko, czego chciał d’Artagnan.

Zresztą przyobiecał jej, że wieczorem wyjdzie wcześniej od jej pani i pośpieszy do niej.

Ta obietnica całkiem uspokoiła biedną Ketty.


Rozdział IV W KTÓRYM JEST MOWA O EKWIPUNKU ARAMISA I PORTOSA

Odkąd czterej przyjaciele myśleli tylko o zdobyciu ekwipunku, nie spotykali się jak dawniej. Do obiadu zasiadali w pojedynkę, jak Bóg zdarzył. Służba też pochłaniała wiele cennego czasu, który upływał tak szybko. Ustalili jedynie, że będą się spotykać raz w tygodniu, około pierwszej, w mieszkaniu Atosa, wiedzieli bowiem, że Atos, zgodnie ze swym przyrzeczeniem, nie wychyli nosa z domu.

Właśnie w umówionym dniu Ketty odwiedziła d’Artagnana.

Zaledwie Ketty wyszła, d’Artagnan skierował się na ulicę Férou. Zastał Atosa i Aramisa pogrążonych w rozważaniach. Aramis zastanawiał się, czy nie przywdziać sutanny. Atos, zgodnie ze swym zwyczajem, ani go zniechęcał, ani zachęcał, sądził bowiem, że każdy powinien sam decydować o sobie. Nigdy nie dawał rad, jeśli go o nie nie proszono, a nawet gdy go proszono, kazał to sobie powtarzać dwa razy.

— Zazwyczaj prosi się o rady, by ich nie słuchać — mawiał — albo jeśli się ich słucha, to po to jedynie, by móc się gniewać później na tego, kto rady udzielił.

Portos zjawił się w chwilę po d’Artagnanie. Nikogo więc nie brakło.

Cztery oblicza wyrażały cztery różne uczucia: twarz Portosa spokój, d’Artagnana nadzieję, Aramisa niepokój, Atosa beztroskę.

Po chwili rozmowy, w której Portos dawał do zrozumienia, że osoba wysoko postawiona zechciała go wybawić z kłopotu, wszedł Mousqueton.

Przyszedł prosić Portosa, by udał się do swego mieszkania, gdzie (mówił to z żałosną miną) jego obecność jest konieczna.

— Czy przysłano mój ekwipunek? — zapytał Portos.

— Tak i nie — odparł Mousqueton.

— Cóż to, nie możesz powiedzieć?...

— Proszę, niech pan idzie.

Portos wstał, pożegnał przyjaciół i ruszył za Mousquetonem. W chwilę potem zjawił się Bazin.

— Czego chcesz, mój przyjacielu? — rzekł Aramis słodko jak zwykle, kiedy jego myśli kierowały się ku Kościołowi.

— Jakiś człowiek czeka na pana w domu — odparł Bazin.

— Jakiś człowiek! Kto zacz?

— Żebrak.

— Daj mu jałmużnę, Bazin, i powiedz, by modlił się za biednego grzesznika.

— Ten żebrak chce za wszelką cenę mówić z panem i twierdzi, że będzie pan rad go ujrzeć.

— Czy nie powiedział nic więcej?

— Owszem. “Jeśli pan Aramis będzie się wahał, proszę mu powiedzieć, że przybywam z Tours”.

— Z Tours? — zawołał Aramis — panowie, przepraszam stokrotnie, ale ten człowiek na pewno przynosi mi nowiny, na które czekam.

Wstał natychmiast i wyszedł szybko.

Pozostali Atos i d’Artagnan.

— Sądzę, że te zuchy mają już, czego im trzeba. Co myślisz o tym, d’Artagnanie? — rzekł Atos.

— Wiem, że Portos był na dobrej drodze — powiedział d’Artagnan — o Aramisa, prawdę mówiąc, nigdy nie martwiłem się poważnie; ale ty, mój drogi Atosie, rozdałeś tak wspaniałomyślnie pistole Anglika, które należały ci się sprawiedliwie! Co teraz poczniesz?

— Jestem bardzo rad, że zabiłem tego ladaco, mój chłopcze, to zbożny czyn zabić Anglika; ale gdybym zabrał jego pistole, ciążyłyby mi jak wyrzut sumienia.

— Cóż znowu, mój drogi Atosie! Doprawdy masz osobliwe poglądy.

— Dajmy temu spokój. Ale pan de Tréville zaszczycił mnie wczoraj wizytą i powiedział mi, że przyjaźnisz się z tymi podejrzanymi Anglikami, którym kardynał okazuje względy.

— To znaczy, że widuję się z Angielką, o której ci mówiłem.

— Ach, tak, ta blondynka; mówiłeś mi o niej, a ja udzieliłem ci rad, których oczywiście nie usłuchałeś.

— Podałem ci swoje racje.

— Jeśli się nie mylę, sądzisz, że w ten sposób zdobędziesz ekwipunek?

— Nic podobnego! Zdobyłem pewność, że ta kobieta odgrywa jakąś rolę w porwaniu pani Bonacieux.

— Tak, rozumiem; by odnaleźć jedną kobietę, zalecasz się do drugiej: jest to droga dłuższa, ale przyjemniejsza.

D’Artagnan chciał już wszystko opowiedzieć Atosowi, ale pewien wzgląd go powstrzymał: Atos był bardzo surowy, jeśli idzie o sprawy honoru, szczegóły zaś planu, który nasz zakochany sobie ułożył, nie znalazłyby uznania u purytanina, mógł być tego z góry pewien. Wolał tedy zachować milczenie, a ponieważ Atos był człowiekiem najmniej ciekawym w świecie, zwierzenia d’Artagnana urwały się na tym.

Opuścimy więc dwóch przyjaciół, którzy nie mieli sobie już nic ważnego do powiedzenia, aby udać się za Aramisem.

Na wiadomość o tym, że człowiek, co chciał z nim mówić, przybywa z Tours, młodzieniec zerwał się z miejsca i pośpieszył za Bazinem, a raczej go wyprzedził; jednym niemal susem przebył odległość dzielącą ulicę Férou od ulicy Vaugirard.

Gdy wszedł do swego mieszkania, ujrzał niskiego mężczyznę o bystrych oczach, odzianego w łachmany.

— Chciałeś się ze mną widzieć? — zapytał muszkieter.

— Chciałem się widzieć z panem Aramisem; czy to pan?

— We własnej osobie. Czy masz coś dla mnie?

— Tak, jeśli pokaże mi pan przedtem haftowaną chustkę.

— Oto ona — rzekł Aramis otworzywszy kluczykiem, który nosił na piersi, hebanową szkatułkę, inkrustowaną masą perłową — oto ona, proszę.

— Dobrze — powiedział żebrak — odpraw pan teraz swego służącego.

Albowiem Bazin ciekaw, czego żebrak chce od jego pana, szedł za nim i przybył niemal jednocześnie z Aramisem; ale ten pośpiech niezbyt mu się przydał: na prośbę żebraka pan kazał mu wyjść i Bazin musiał usłuchać.

Gdy służący wyszedł, żebrak rozejrzał się szybko wokoło, by się upewnić, czy nikt nie może go ani widzieć, ani słyszeć, rozpiął podartą kurtkę, byle jak ściągniętą skórzanym pasem, i zaczął odpruwać wierzch kaftana, z którego wydobył list.

Aramis wydał okrzyk radości, a widząc pieczęć ucałował pismo z czcią niemal religijną. Rozpieczętował list i przeczytał, co następuje:


“Przyjacielu, los chce, abyśmy przebywali jeszcze czas jakiś w rozłące, lecz piękne dni młodości nie są stracone bezpowrotnie. Czyń swą powinność na polu walki; ja spełniam moją gdzie indziej. Weź to, co wręczy Ci posłaniec; stawaj jak dzielny i dobry szlachcic i myśl o przyjaciółce, która czule całuje Twe czarne oczy.

Żegnaj lub raczej do widzenia.”


Żebrak pruł ciągle kaftan: z brudnych łachmanów wyciągnął jeden po drugim sto pięćdziesiąt podwójnych pistoli hiszpańskich i ułożył je na stole; za czym otworzył drzwi, ukłonił się i wyszedł, zanim zdumiony młodzieniec ośmielił się powiedzieć słowo.

Aramis przeczytał raz jeszcze list i zauważył, że zawiera on postscriptum.


“PS. Przyjmij dobrze wysłańca, jest to hrabia i grand hiszpański.”


— Złote sny! — zawołał Aramis. — O, piękne życie! Tak, jesteśmy młodzi! Tak, czekają nas jeszcze szczęśliwe dni! O, dla ciebie, dla ciebie, moja miłość, moja krew, moje życie! Wszystko, wszystko, wszystko, moja piękna kochanko!

Ucałował namiętnie list nie patrząc nawet na złoto połyskujące na stole.

Bazin zapukał do drzwi. Aramis nie miał teraz powodu, żeby go nie wpuszczać, i pozwolił mu wejść.

Bazin stanął jak wryty na widok złota i zapomniał oznajmić przybycie d’Artagnana, który ciekaw, jaki to żebrak odwiedził Aramisa, przyszedł do niego od Atosa.

D’Artagnan nie ceremoniował się z Aramisem. Skoro Bazin nie oznajmił jego przybycia, uczynił to sam.

— Tam do licha, mój drogi Aramisie — rzekł d’Artagnan — jeśli takie śliwki przysłano ci z Tours, możesz w moim imieniu powinszować ogrodnikowi, co je wyhodował.

— Mylisz się, mój drogi — odparł zawsze dyskretny Aramis — to mój wydawca przysłał mi pieniądze za poemat wierszem jednozgłoskowym, który tam rozpocząłem.

— Ach, w samej rzeczy! — rzekł d’Artagnan — wybornie, mój drogi Aramisie, mogę ci tylko powiedzieć, że twój wydawca jest wspaniałomyślny.

— Jak to, panie! Można więc sprzedać poemat tak drogo! To niewiarygodne! — zawołał Bazin. — Och, panie, pan jest wszechmocny, pan może dorównać panu de Voiture, panu de Benserade. Bardzo mi się to podoba, poeta to prawie ksiądz. Ach, panie Aramisie, zostań poetą, proszę!

— Bazin, mój przyjacielu — rzekł Aramis — zdaje mi się, że wtrącasz się do rozmowy.

Bazin zrozumiał, że posunął się zbyt daleko, spuścił głowę i wyszedł.

— Ho, ho — powiedział d’Artagnan z uśmiechem — sprzedajesz swoje utwory na wagę złota! Jesteś szczęśliwy, mój przyjacielu; ale uważaj, bo zgubisz list, który wyziera ci zza kaftana; zapewne także pochodzi od twego wydawcy.

Aramis zaczerwienił się po uszy, wsunął list i zapiął guziki kaftana.

— Mój drogi d’Artagnanie — powiedział — jeśli masz ochotę, chodźmy do naszych przyjaciół. Jestem dziś bogaty, zjemy obiad znów razem, potem przyjdzie na was kolej.

— Na honor — rzekł d’Artagnan — z wielką przyjemnością. Od dawna już nie jedliśmy przyzwoitego obiadu; dziś wieczór czeka mnie wyprawa dość niebezpieczna i nie mam nic przeciwko temu, żeby dodać sobie animuszu kilkoma butelkami starego burgunda.

— Zgadzam się na stary burgund, i ja wcale go lubię — rzekł Aramis, którego na widok złota opuściły pobożne myśli jak ręką odjął.

Aramis włożył do kieszeni kilka podwójnych pistoli na bieżące potrzeby i zamknął resztę w hebanowej szkatułce inkrustowanej masą perłową.

Dwaj przyjaciele udali się naprzód do Atosa, który, wiemy swej przysiędze zabraniającej mu opuszczać mieszkanie, obiecał zająć się przyniesieniem obiadu do domu; a że znakomicie umiał dobierać potrawy, d’Artagnan i Aramis powierzyli mu chętnie to odpowiedzialne zadanie.

Szli właśnie do Portosa, kiedy na rogu ulicy du Bać spotkali Mousquetona, z żałośliwą miną pędzącego przed sobą muła i konia.

D’Artagnan krzyknął głosem pełnym zdziwienia i radości.

— Ach, mój żółty konik! Aramisie, spójrz na tego konia!

— Co za okropny rudzielec! — rzekł Aramis.

— Więc wiedz, mój drogi — powiedział d’Artagnan — że jest to koń, na którym przyjechałem do Paryża.

— Jak to, pan zna tego konia? — zapytał Mousqueton.

— Jest niezwykłej maści — rzekł Aramis — nigdy jeszcze nie widziałem podobnego.

— Myślę sobie — ciągnął d’Artagnan — toteż dla tej maści zapewne sprzedałem go za trzy talary, ponieważ sam szkielet nie jest wart osiemnastu liwrów. Ale jakim sposobem koń dostał się w twoje ręce, Mousqueton?

— Ach — rzekł służący — niech mi pan o tym nie mówi, to niegodziwa sztuczka męża naszej księżny.

— Jak to, Mousqueton?

— Tak, jesteśmy w łaskach u pewnej wysoko postawionej damy, księżny de... ale przepraszam, mój pan zalecił mi dyskrecję. Zmusiła nas, byśmy przyjęli drobny upominek, wspaniałego dzianeta hiszpańskiego i muła andaluzyjskiego, na które aż miło patrzeć; mąż dowiedział się o wszystkim, zabrał dwa wspaniałe zwierzęta, kiedy prowadzono je właśnie do nas, i zamiast nich dał te potwory!

— Które prowadzisz mu z powrotem? — rzekł d’Artagnan.

— Właśnie! — mówił dalej Mousqueton — pan rozumie, że nie możemy ich przyjąć zamiast tych, które nam przyrzeczone.

— Nie, do kaduka, chociaż chciałbym widzieć Portosa na moim żółtym koniku. To dałoby mi wyobrażenie o tym, jak wyglądałem sam, kiedy przybyłem do Paryża. Ale nie zatrzymujemy cię, Mousqueton, idź wypełnić polecenie swego pana. Czy jest w domu?

— Tak, panie — odparł Mousqueton — ale w bardzo kwaśnym humorze, może pan być pewny!

I ruszył ku nabrzeżu Grands-Augustins[*], podczas gdy dwaj przyjaciele dzwonili do drzwi nieszczęsnego Portosa. Portos widział, jak przechodzą przez podwórze, ale nie otwierał. Dzwonili więc na próżno.

Tymczasem Mousqueton szedł swoją drogą. Wciąż pędząc przed sobą konia i muła przeszedł przez Pont-Neuf i znalazł się na ulicy aux Ours. Tu, zgodnie z rozkazami swego pana, przywiązał je do kołatki przy bramie prokuratora, po czym, nie troszcząc się o ich dalsze losy, wrócił do Portosa i oznajmił mu, że wypełnił polecenie.

Po pewnym czasie nieszczęsne zwierzęta, które nie jadły od rana, narobiły tak straszliwego hałasu, poruszając kołatką przy bramie, że prokurator kazał najmłodszemu ze swych pisarczyków dowiedzieć się w sąsiedztwie, do kogo należą koń i muł.

Pani Coquenard rozpoznała swe upominki i zrazu nie mogła zrozumieć, ale wkrótce wizyta Portosa wyjaśniła sytuację. Wściekłość błyszcząca w oczach muszkietera, choć usiłował się opanować, przeraziła czułą kochankę. W istocie Mousqueton nie ukrywał przed swym panem, że spotkał d’Artagnana i Aramisa i że d’Artagnan rozpoznał w żółtym koniku swego bearneńskiego wierzchowca, na którym przyjechał do Paryża i którego sprzedał za trzy talary.

Portos wyszedł, wyznaczywszy spotkanie prokuratorowej przy klasztorze Saint-Magloire. Prokurator widząc, że Portos wychodzi, zaprosił go na obiad, ale muszkieter odrzucił zaproszenie z miną pełną dostojeństwa.

Pani Coquenard udała się do klasztoru Saint-Magloire cała drżąca, czuła bowiem, że czekają ją wyrzuty; wszelako była oczarowana wielkopańskim wzięciem Portosa.

Wszystkie gromy i wymówki, jakimi rozporządza mężczyzna dotknięty głęboko w swej próżności, spadły na schyloną głowę prokuratorowej.

— Niestety! — rzekła — chciałam jak najlepiej. Jeden z naszych klientów, handlarz końmi, był nam winien pieniądze i ociągał się z zapłatą. Zgodziłam się na muła i konia w zamian za dług, przyrzekł mi dwa królewskie wierzchowce.

— A zatem, pani — odparł Portos — ów handlarz to złodziej, jeśli był wam winien więcej niż pięć talarów.

— Przecież nie ma w tym nic złego, jeśli chce się kupić tanio, panie Portosie — rzekła prokuratorowa pragnąc się usprawiedliwić.

— Oczywiście, pani, ale ci co szukają tanich okazji, powinni pozwolić innym szukać bardziej szczodrych przyjaciół.

Tu Portos obrócił się na pięcie i postąpił krok naprzód.

— Panie Portosie! Panie Portosie! — zawołała prokuratorowa — zrobiłam źle, przyznaję, nie powinnam była skąpić, skoro szło o ekwipunek dla takiego jak pan kawalera!

Portos, nie odpowiadając słowem, oddalił się jeszcze o krok. Prokuratorowej wydało się, że widzi go w świetlanym obłoku, otoczonego księżnymi i markizami, które rzucają mu pod nogi worki ze złotem.

— Zatrzymaj się, na miłość boską, panie Portosie! Zatrzymaj się i porozmawiajmy.

— Rozmowa z panią przynosi mi nieszczęście — rzekł Portos.

— Ale powiedz, czego chcesz?

— Nic, na próżno bowiem prosiłbym panią o cokolwiek.

Prokuratorowa zawisła na ramieniu Portosa i w przystępie bólu zawołała;

— Panie Portosie, nie znam się na tym wszystkim; alboż ja wiem, co to koń? Albo wiem, co to uprząż?

— Powinnaś była więc zdać się na mnie, skoro ją się znam. Ale chciałaś oszczędzać, a co za tym idzie, pożyczać na lichwę.

— Popełniłam błąd, panie Portosie, ale przysięgam ci, że go naprawię.

— Jakim sposobem? — zapytał muszkieter.

— Posłuchaj. Książę de Chaulnes[*] wezwał na dziś wieczór Coquenarda. Ta narada potrwa co najmniej dwie godziny; przyjdź, będziemy sami i zrobimy rachunki.

— Wybornie! To złote słowa, droga pani Coquenard!

— Pan mi wybaczy?

— Zobaczymy — rzekł Portos z dostojeństwem.

Po czym rozstali się mówiąc: do wieczora.

“Tam do diaska — pomyślał Portos odchodząc — zdaje mi się, że zbliżam się wreszcie do skrzyni imć pana Coquenard”.


Rozdział V W NOCY WSZYSTKIE KOTY SĄ CZARNE

Nadszedł wreszcie wieczór, na który czekali tak niecierpliwie Portos i d’Artagnan.

D’Artagnan zjawił się u Milady około dziewiątej, jak zawsze. Zastał ją w rozkosznym humorze; nigdy nie przyjęła go jeszcze tak dobrze. Nasz Gaskończyk zrozumiał od razu, że jego liścik został doręczony i że ów liścik robi swoje.

Ketty weszła i podała sorbety. Pani uśmiechnęła się do niej czarująco, pełna sympatii dla pokojówki. Niestety, biedna dziewczyna była tak smutna, że nie zauważyła nawet przychylności Milady.

D’Artagnan przyglądał się obu kobietom kolejno i musiał przyznać bezstronnie, że natura omyliła się co do nich: wielkiej damie dała duszę sprzedajną i nikczemną, pokojówce serce księżny.

O dziesiątej Milady zaczęła okazywać niepokój. D’Artagnan zrozumiał, co to znaczy: patrzyła na zegar, wstawała, siadała znowu, uśmiechała się do d’Artagnana z miną, która mówiła: jesteś na pewno bardzo miły, ale byłbyś czarujący, gdybyś odszedł!

D’Artagnan wstał, wziął kapelusz; Milady podała mu rękę do ucałowania; młodzieniec poczuł uścisk jej dłoni i zrozumiał, że to nie kokieteria, ale wdzięczność za odejście.

— Diablo go kocha — mruknął. I wyszedł.

Tym razem Ketty nie czekała na niego ani w przedpokoju, ani na korytarzu, ani przy bramie. D’Artagnan musiał sam znaleźć schody i trafić do małego pokoiku.

Ketty siedziała z głową ukrytą w rękach i płakała.

Słyszała, jak d’Artagnan wchodzi, ale nie podniosła głowy. Młodzieniec podszedł do niej, ujął jej ręce; wybuchnęła szlochem.

Jak to d’Artagnan przewidział, Milady, otrzymawszy list, w szale radości powiedziała wszystko swej pokojówce, a w nagrodę za załatwienie sprawy dała jej sakiewkę.

Ketty wróciła do swego pokoju, cisnęła sakiewkę w kąt, gdzie leżała jeszcze otwarta; kilka sztuk złota wypadło na dywan.

Gdy d’Artagnan pogłaskał Ketty, biedna dziewczyna podniosła głowę. D’Artagnan był przerażony zmianą na jej twarzy; złożyła ręce błagalnym gestem, ale nie odważyła się powiedzieć słowa.

Choć d’Artagnan nie miał bardzo czułego serca, wzruszyło go to nieme cierpienie; ale zanadto zależało mu na przeprowadzeniu swych zamiarów, a tego zwłaszcza, by miał zmienić cokolwiek w raz powziętym planie. Nie dając więc Ketty żadnej nadziei, przedstawił jej tylko swoje postępowanie jako zwykłą zemstę.

Ta zemsta stawała się zresztą tym łatwiejsza, że Milady, zapewne po to, by skryć rumieniec przed kochankiem, kazała Ketty zgasić wszystkie światła, nawet w pokoju pokojówki. Pan de Wardes miał wyjść przed świtem, a więc w ciemności.

Po chwili d’Artagnan usłyszał, że Milady idzie do sypialni. Natychmiast skoczył do swojej szafy. Zaledwie się w niej zamknął, kiedy zabrzmiał dzwonek.

Ketty weszła do pokoju pani zamykając drzwi; ale przepierzenie było tak cienkie, że można było usłyszeć niemal wszystko, co mówią obie kobiety.

Milady, pijana radością, kazała sobie powtarzać najdrobniejsze szczegóły domniemanego spotkania pokojówki z hrabią de Wardes: jak przyjął list, co powiedział, jaki był wyraz jego twarzy, czy wyglądał na bardzo zakochanego.

Na wszystkie te pytania biedna Ketty, zmuszona nadrabiać miną, odpowiadała głosem zduszonym, w którym jej pani nie dostrzegła nawet odcienia bólu, tak bardzo samolubne jest szczęście.

Wreszcie, ponieważ zbliżała się godzina spotkania z panem de Wardes, Milady kazała zgasić wszystkie światła i wprowadzić hrabiego, gdy tylko się zjawi.

Ketty nie czekała zbyt długo. Ledwie d’Artagnan ujrzał przez dziurkę od klucza, że mieszkanie pogrążone jest w ciemności, wyskoczył ze swego ukrycia; Ketty zamykała właśnie drzwi.

— Co to za hałas? — zapytała Milady.

— To ja — rzekł d’Artagnan półgłosem — to ja, hrabia de Wardes.

— O, mój Boże, mój Boże — wyszeptała Ketty — nie mógł nawet zaczekać do wyznaczonej przez siebie godziny!

— Dobrze — rzekła Milady drżącym głosem — dlaczego nie wchodzisz? Hrabio, hrabio — dodała — wiesz przecie, że czekam na ciebie!

Na to wezwanie d’Artagnan odsunął lekko Ketty i skoczył do pokoju Milady.

Nigdy wściekłość i ból nie dręczą bardziej duszy człowieka niż wówczas, gdy jako kochanek, osłaniając się cudzym nazwiskiem, jest przedmiotem łask przeznaczonych dla szczęśliwego rywala.

D’Artagnan był w przykrej sytuacji, której nie przewidział, zazdrość szarpała mu serce i cierpiał niemal tak samo jak biedna Ketty, płacząca w tej samej chwili w sąsiednim pokoju.

— Tak, hrabio — mówiła Milady najsłodszym głosem, ściskając czule jego rękę w swoich — tak, jestem szczęśliwa, ponieważ mnie kochasz, twe spojrzenia i słowa mówiły mi o tym za każdym razem, gdyśmy się widzieli. Ja także cię kocham. Och, jutro, jutro chcę mieć zakład miłości od ciebie, bym wiedziała, że myślisz o mnie; a że możesz mnie zapomnieć, weź to.

Zdjęła pierścień z palca i włożyła go na palec d’Artagnana.

D’Artagnan przypomniał sobie, że widział ten pierścień na ręce Milady; był to wspaniały szafir otoczony brylantami.

W pierwszym odruchu chciał go jej zwrócić, ale Milady dodała:

— Nie, nie, zachowaj ten pierścień przez miłość dla mnie. Biorąc go oddajesz mi zresztą większą przysługę, niż to sobie możesz wyobrazić — rzekła wzruszonym głosem.

— Ta kobieta jest pełna tajemnic — szepnął do siebie d’Artagnan. W tej chwili poczuł, że gotów jest wszystko jej zdradzić. Otworzył usta, by powiedzieć Milady, kim jest i dla jakiej zemsty tu przyszedł, ale ona dodała:

— Biedny aniele, ten gaskoński potwór omal nie pozbawił cię życia!

Potworem był on sam, d’Artagnan.

— Och — ciągnęła Milady — czy bardzo cierpisz jeszcze od ran?

— Tak, bardzo — rzekł d’Artagnan, który nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Bądź spokojny — szepnęła Milady — będziesz okrutnie pomszczony!

“Tam do licha — rzekł do siebie d’Artagnan — chwila wyznań jeszcze nie nadeszła”.

Trzeba było pewnego czasu, by d’Artagnan ochłonął po tym krótkim dialogu, ale wszystkie myśli o zemście odbiegły go zupełnie. Ta kobieta miała nad nim niewiarygodną władzę, nienawidził i uwielbiał ją jednocześnie. Nie przypuszczał nigdy, że dwa uczucia tak różne mogą mieszkać w tym samym sercu i składać się na miłość dziwną i niejako diaboliczną.

Tymczasem wybiła pierwsza; trzeba było się rozstać; w chwili gdy d’Artagnan miał opuścić Milady, czuł tylko wielki żal, że odchodzi. Pożegnanie było namiętne; wyznaczono nowe spotkanie na przyszły tydzień. Biedna Ketty miała nadzieję, że zamieni kilka słów z d’Artagnanem, gdy młodzieniec zajdzie do jej pokoju, ale Milady odprowadziła go sama, w ciemnościach, i rozstała się z nim dopiero na schodach.

Nazajutrz rano d’Artagnan pobiegł do Atosa. Zabrnął w tak osobliwą awanturę, że chciał go poprosić o radę. Opowiedział mu wszystko; Atos raz po raz marszczył brwi.

— Twoja Milady — powiedział — wygląda mi na nikczemną istotę, źle jednak zrobiłeś oszukując ją: tak czy inaczej, masz teraz straszliwego wroga.

Mówiąc te słowa Atos przypatrywał się z uwagą szafirowi w oprawie z diamentów, który na palcu d’Artagnana zajął miejsce pierścienia królowej schowanego pieczołowicie w puzderku.

— Przyglądasz się temu pierścieniowi? — spytał Gaskończyk dumny, że może pokazać przyjacielowi tak wspaniały podarek.

— Tak, przypomina mi klejnot rodzinny.

— Piękny pierścień, prawda? — rzekł d’Artagnan.

— Wspaniały — odparł Atos — nie przypuszczałem, że mogą istnieć dwa szafiry tak czystej wody. Czy wymieniłeś na niego swój diament?

— Nie, to podarunek od mojej pięknej Angielki lub raczej od mojej pięknej Francuzki. Choć jej o to nie pytałem, jestem pewien, że urodziła się we Francji.

— Otrzymałeś ten pierścień od Milady? — zawołał Atos głosem zdradzającym wielkie poruszenie.

— Od niej samej; dała mi go tej nocy.

— Pokaż mi ten pierścień.

— Proszę — odparł d’Artagnan zdejmując go z palca.

Atos przyjrzał się klejnotowi, zbladł mocno, po czym włożył pierścień na serdeczny palec lewej ręki: pasował tak świetnie, jakby był umyślnie zrobiony. Chmura gniewu i wściekłości przeszła przez spokojne zazwyczaj czoło szlachcica.

— Niemożliwe, żeby to była ona — rzekł — ale jak ten pierścień mógł dostać się do rąk lady Clarick? Bardzo to niezwykłe, że dwa klejnoty są tak do siebie podobne.

— Czy znasz ten pierścień? — zapytał d’Artagnan.

— Zdawało mi się, że go rozpoznałem, ale byłem zapewne w błędzie.

Zwrócił pierścień d’Artagnanowi nie przestając nań patrzeć.

— Posłuchaj — rzekł po chwili — zdejm ten pierścień z palca albo odwróć kamień do środka; przywodzi mi na pamięć tak okrutne wspomnienia, że nie mógłbym rozmawiać z tobą. Przyszedłeś zapewne szukać u mnie rady i powiesz mi, że nie wiesz, co masz robić?... Ale poczekaj... daj mi szafir: ten, o którym mówiłem, powinien mieć rysę na skutek pewnego przypadku.

D’Artagnan znów zdjął pierścień z palca i podał go Atosowi, Atos zadrżał:

— Zobacz — rzekł — zobacz, czy to nie dziwne!

Pokazał d’Artagnanowi rysę, o której mówił.

— Ale skąd u ciebie ten szafir, Atosie?

— Od mojej matki, która otrzymała go od swojej matki. Jak ci powiedziałem, jest to stary klejnot rodzinny... i powinien był pozostać w rodzinie.

— Więc... sprzedałeś go? — zapytał z wahaniem d’Artagnan.

— Nie — odparł Atos ze szczególnym uśmiechem — darowałem go podczas miłosnej nocy, tak samo jak ty go otrzymałeś.

D’Artagnan zamyślił się teraz. Wydawało mu się, że widzi w duszy Milady przepastne głębie, mroczne i niezbadane.

Włożył pierścień nie na palec, ale do kieszeni.

— Posłuchaj — rzekł Atos, biorąc go za rękę — wiesz, jak cię kocham, d’Artagnanie; gdybym miał syna, nie kochałbym go bardziej. Posłuchaj, uwierz mi, wyrzeknij się tej kobiety. Nie znam jej, ale przeczucie mi mówi, że to istota zgubiona, istota fatalna.

— I masz rację — powiedział d’Artagnan. — Toteż rozstanę się z nią; wyznam ci, że ta kobieta mnie przeraża.

— Czy będziesz miał dość odwagi? — rzekł Atos.

— Tak — odparł d’Artagnan — i zrobię to natychmiast.

— Słusznie czynisz, mój drogi — rzekł szlachcic ściskając rękę Gaskończyka z ojcowskim wylaniem — niechaj Bóg sprawi, żeby ta kobieta, która dopiero co weszła w twoje życie, nie pozostawiła na nim straszliwych śladów!

I Atos pożegnał d’Artagnana skinieniem głowy jak człowiek, który chce dać do zrozumienia, że chętnie zostanie sam ze swymi myślami.

Wróciwszy do domu d’Artagnan zastał Ketty, która czekała na niego. Miesiąc gorączki nie zmieniłby bardziej biednego dziecka niż ta bezsenna i pełna cierpień noc.

Pani wysłała ją do domniemanego pana de Wardes. Milady oszalała z miłości, była pijana szczęściem; chciała wiedzieć, kiedy kochanek spędzi z nią następną noc.

Biedna Ketty, blada i drżąca, czekała na odpowiedź d’Artagnana. Atos miał wielki wpływ na młodzieńca: rady przyjaciela, do których dołączył się głos jego własnego serca, położyły kres wahaniom i teraz, kiedy duma była uratowana, a zemsta zaspokojona, postanowił nie widywać więcej Milady.

W odpowiedzi wziął pióro i napisał ten oto list:


“Nie licz na mnie, Pani, jeśli idzie o następne spotkanie: odkąd wyzdrowiałem, mam tyle spotkań tego rodzaju, że muszę w nich zachować pewien porządek. Kiedy przyjdzie kolej na Panią, będę miał zaszczyt ją zawiadomić.


Całuję Pani ręce

Hrabia de Wardes”


Ani słowa o szafirze: czy Gaskończyk chciał mieć broń przeciw Milady, czy też, bądźmy szczerzy, liczył na ten szafir jako na ostatni sposób zdobycia ekwipunku?

Popełnilibyśmy zresztą błąd sądząc czyny jednej epoki z punktu widzenia innej. To, co dziś uznano by za niegodne uczciwego mężczyzny, w owych czasach było czymś prostym i naturalnym; młodszych synów najlepszych rodzin z reguły utrzymywały kochanki.

D’Artagnan podał otwarty list Ketty, która przeczytała go, wpierw nie rozumiejąc, i omal nie szalała z radości czytając list po raz drugi.

Ketty nie mogła uwierzyć w swe szczęście: d’Artagnan musiał powtórzyć jej zapewnienia zawarte w liście i choć biedna dziewczyna znała gwałtowny charakter Milady i wiedziała, jak niebezpiecznie wręczyć jej taki bilet, pobiegła pędem na plac Royale.

Serce najlepszej kobiety jest bezlitosne dla cierpień rywalki.

Milady rozpieczętowała list z pośpiechem równie wielkim, z jakim Ketty go przyniosła; ale gdy przeczytała pierwsze słowa, twarz jej zsiniała, zmięła papier i z płomieniem w oczach zwróciła się do Ketty:

— Co ma znaczyć ten list? — powiedziała.

— Ależ to odpowiedź na list pani — odparła Ketty cała drżąca.

— Niepodobna! — zawołała Milady — niepodobna, by szlachcic mógł napisać taki list do kobiety!

Nagle zatrzęsła się;

— Mój Boże, czyżby wiedział... — i urwała.

Zęby jej szczękały, twarz przybrała barwę popiołu; chciała postąpić krok w stronę okna, by odetchnąć świeżym powietrzem, ale nie mogła wyciągnąć ręki, nogi odmówiły jej posłuszeństwa i upadła na fotel.

Ketty sądziła, że zrobiło jej się słabo, i pośpieszyła, by rozpiąć swej pani stanik. Ale Milady wstała żywo:

— Czego chcesz ode mnie — rzekła — dlaczego mnie dotykasz?

— Myślałam, że pani zasłabła, i chciałam jej pomóc — odparła pokojówka przerażona straszliwym wyrazem twarzy Milady.

— Ja miałabym zasłabnąć! Ja! ja! ja! Więc bierzesz mnie za mdłą niewiastę? Znieważona nie słabnę, ale się mszczę, rozumiesz?

I dała znak ręką, by Ketty wyszła.


Rozdział VI SEN O ZEMŚCIE

Wieczorem Milady dała rozkaz, by wprowadzić pana d’Artagnana, gdy tylko się zjawi. Ale d’Artagnan nie przyszedł.

Nazajutrz Ketty znów pobiegła do młodzieńca i opowiedziała mu, co zdarzyło się dnia poprzedniego; d’Artagnan uśmiechnął się: zazdrość i gniew Milady to była jego zemsta.

Wieczorem Milady, bardziej jeszcze niecierpliwa niż dnia poprzedniego, znów kazała wprowadzić Gaskończyka, ale i tym razem czekała na próżno.

Następnego ranka, gdy Ketty przyszła do d’Artagnana, nie była już wesoła i żwawa jak przez dwa ostatnie dni, ale smutna śmiertelnie.

D’Artagnan zapytał biednej dziewczyny, co jej jest; zamiast odpowiedzi wyjęła list z kieszeni i podała mu.

Pismo było Milady, tyle tylko, że tym razem list był zaadresowany nie do pana de Wardes, lecz do d’Artagnana.

Otworzył list i przeczytał:


“Drogi d’Artagnanie, to nieładnie zaniedbywać przyjaciół, zwłaszcza wówczas, gdy opuszcza się ich na tak długo. Wczoraj i przedwczoraj szwagier i ja czekaliśmy na Pana na próżno. Czy tak samo będzie i dziś?


Wielce oddana

Lady Clarick”


— To jasne — rzekł d’Artagnan — spodziewałem się tego listu. Moje szansę rosną, w miarę jak maleją szansę pana de Wardes.

— Czy pan pójdzie? — zapytała Ketty.

— Posłuchaj, moje drogie dziecko — rzekł Gaskończyk, który chciał usprawiedliwić się przed samym sobą, jako że nie dotrzymywał słowa danego Atosowi — rozumiesz, że byłoby bardzo niepolitycznie nie skorzystać z tak wyraźnego zaproszenia. Milady widząc, że nie przychodzę, nie zrozumiałaby, dlaczego zaprzestałem wizyt. Mogłaby coś zacząć podejrzewać, a któż może wiedzieć, jak daleko posunie się w zemście taka kobieta?

— O, mój Boże — rzekła Ketty — potrafi pan ukazać sprawę w taki sposób, że zawsze ma pan słuszność. Ale znowu będziesz się do niej zalecał, teraz spodobasz się pod swoim własnym nazwiskiem, dzięki własnej urodzie, i będzie to jeszcze gorsze niż za pierwszym razem!

Biedna dziewczyna odgadła instynktem to, co miało nastąpić. D’Artagnan pocieszył ją jak mógł, i przyrzekł, że będzie nieczuły na wdzięki Milady.

Kazał jej odpowiedzieć, że jest niezmiernie wdzięczny za łaski i będzie posłuszny rozkazom; nie ośmielił się wszakże pisać w obawie, że wyćwiczone oko Milady rozpozna charakter pisma.

Była dziewiąta, kiedy zjawił się na placu Royale. Nie ulegało wątpliwości, że służba czekająca w przedpokoju jest uprzedzona, ponieważ ledwie d’Artagnan się zjawił i zanim jeszcze zdążył zapytać, czy Milady przyjmuje, jeden ze służby pobiegł oznajmić jego przybycie.

— Prosić — powiedziała Milady krótko, ale tak przenikliwym głosem, że d’Artagnan usłyszał w przedpokoju.

Wszedł.

— Nie ma mnie dla nikogo — rzekła Milady — dla nikogo, rozumiesz?

Lokaj wyszedł.

D’Artagnan rzucił ciekawe spojrzenie na Milady: była blada i miała oczy zmęczone płaczem czy też bezsennością. Światło było bardziej przyćmione niż zazwyczaj, a jednak młoda kobieta nie mogła ukryć śladów gorączki, która trawiła ją od dwóch dni.

D’Artagnan zbliżył się do niej ze zwykłą dwornością; choć uczyniła wielki wysiłek, by go powitać, nigdy twarzy równie wzburzonej nie okrywał uśmiech równie uprzejmy.

Gdy d’Artagnan zapytał, jak się czuje, powiedziała:

— Źle, bardzo źle.

— Ale w takim razie — rzekł d’Artagnan — jestem tu intruzem, pani trzeba spoczynku, pójdę.

— Nie, przeciwnie — powiedziała Milady — niech pan zostanie, pańskie miłe towarzystwo mnie rozerwie.

“Ho, ho — pomyślał d’Artagnan — nigdy jeszcze nie była tak czarująca, miejmy się na baczności”.

Milady przybrała serdeczną minę i z wielkim wdziękiem poprowadziła rozmowę. Gorączka, która opuściła ją na chwilę, wróciła znowu, przydając blasku jej oczom, barwy policzkom, karminu ustom. D’Artagnan odnalazł Circe, która już przedtem omotała go swymi czarami. Sądził, że miłość ta zgasła, ale ona tylko przycichła i teraz obudziła się znów w jego sercu. Milady uśmiechała się i d’Artagnan czuł, że za ten uśmiech oddałby duszę diabłu.

Przez chwilę czuł coś niby wyrzut sumienia.

Powoli Milady stawała się coraz bardziej rozmowna. Zapytała d’Artagnana, czy ma kochankę.

— Niestety — odparł d’Artagnan z najbardziej sentymentalnym wyrazem twarzy — jakże jesteś pani okrutna, że zadajesz mi takie pytanie! Przecież od chwili, gdy cię ujrzałem, żyję tylko przez ciebie i dla ciebie.

Milady uśmiechnęła się szczególnym uśmiechem.

— Więc pan mnie kocha? — powiedziała.

— Czy muszę to pani mówić, czy nie zauważyłaś sama?

— Tak; ale pan wie, że im bardziej dumne jest serce, tym trudniej je posiąść.

— Och, nie boję się trudności, tylko rzeczy nieosiągalnych — rzekł d’Artagnan.

— Dla prawdziwej miłości nie ma rzeczy nieosiągalnych — rzekła Milady.

— Nie ma, pani?

— Nie — odparła Milady.

“U diabła — powiedział sobie d’Artagnan — śpiewamy teraz na inną nutę. Czy ta kapryśna istota zakocha się we mnie i zechce ofiarować, tym razem mnie samemu, szafir podobny do tego, jaki dała rzekomemu panu de Wardes?”

I przysunął żywo swoje krzesło do fotela Milady.

— Proszę — rzekła — co uczyniłby pan, by dać dowód tej miłości?

— Wszystko, czego ode mnie zażądasz. Czekam na rozkazy.

— Wszystko?

— Wszystko! — zawołał d’Artagnan, który wiedział, że nie ryzykuje wiele mówiąc w ten sposób.

— Dobrze, porozmawiajmy — rzekła Milady przysuwając z kolei swój fotel do krzesła d’Artagnana.

— Słucham cię, pani.

Milady przez chwilę była zakłopotana, niepewna. Wreszcie, jak gdyby powziąwszy decyzję, rzekła:

— Mam wroga.

— Ty, pani! — zawołał d’Artagnan udając zdumienie — czy to możliwe, mój Boże? Pani, taka piękna i dobra!

— Wroga śmiertelnego.

— Doprawdy?

— Wroga, który mnie obraził tak okrutnie, że między nami jest wojna na śmierć i życie. Czy mogę liczyć na twą pomoc?

D’Artagnan zrozumiał w lot, dokąd zmierza mściwa istota.

— Tak, pani — rzekł z emfazą — moja prawica i życie należą do ciebie tak samo jak moja miłość.

— A zatem — rzekła Milady — skoro jesteś równie wielkoduszny, jak zakochany...

Urwała.

— A zatem? — zapytał d’Artagnan.

— A zatem — podjęła Milady po chwili milczenia — niech pan przestanie mówić o rzeczach niemożliwych.

— Nie mogę uwierzyć w tak wielkie szczęście! — zawołał d’Artagnan padając na kolana i okrywając pocałunkami dłonie, których mu Milady nie broniła.

“Pomścij mnie na tym nikczemnym de Wardes — szeptała do siebie Milady — a pozbędę się z kolei ciebie, koronny głupcze, narzędzie w moich rękach”.

“Padnij dobrowolnie w moje ramiona, obłudna i niebezpieczna kobieto, co zakpiłaś sobie ze mnie tak bezczelnie — powiedział do siebie d’Artagnan — a zabawię się twoim kosztem wraz z tym, kogo chcesz zabić moją ręką”.

D’Artagnan podniósł głowę.

— Jestem gotów — powiedział.

— Zrozumiałeś mnie tedy, drogi d’Artagnanie! — powiedziała Milady.

— Odgadłem to z twego spojrzenia.

— Więc użyjesz dla mnie swej szpady, tak już sławnej?

— Kiedy zechcesz.

— Ale jakże ci zapłacę za taką przysługę? Znam zakochanych, nie czynią nic za darmo.

— Znasz odpowiedź, której pragnę, jedyną odpowiedź godną ciebie i mnie!

I przyciągnął ją lekko ku sobie. Ledwo stawiała opór.

— Wyrachowany człowieku! — rzekła z uśmiechem.

— Ach — zawołał d’Artagnan, naprawdę uniesiony namiętnością, jaką ta kobieta umiała zapalać w jego sercu — ach, moje szczęście wydaje mi się niewiarygodne! Wciąż się obawiam, że ucieknie ode mnie jak sen, i chciałbym zmienić sen w rzeczywistość.

— Dobrze, zasłuż więc sobie na to rzekome szczęście.

— Jestem na pani rozkazy — powiedział d’Artagnan.

— Na pewno? — rzekła Milady z resztką powątpiewania w głosie.

— Wymień nazwisko nikczemnika, przez którego płakały te piękne oczy.

— Któż panu powiedział, że płakałam? — rzekła.

— Zdawało mi się...

— Kobiety takie jak ja nie płaczą — powiedziała Milady.

— Tym lepiej! Zechciej mi więc powiedzieć, jak się nazywa.

— Pomyśl, że to nazwisko to cała moja tajemnica.

— Muszę ją wszakże znać.

— Tak, musisz: widzisz, jakie mam zaufanie do ciebie?

— Radość moja nie ma granic. Jakże się nazywa?

— Pan go zna.

— Doprawdy?

— Tak.

— To któryś z moich przyjaciół? — ciągnął d’Artagnan udając wahanie, by Milady uwierzyła, że nie wie o niczym.

— A gdyby to był twój przyjaciel, czy wahałbyś się? — zawołała Milady, a oczy jej błysnęły groźnie.

— Nie, nawet gdyby to był mój brat! — zawołał d’Artagnan, niby to porwany zapałem.

Nasz Gaskończyk szedł śmiało, wiedział bowiem doskonale, dokąd zmierza.

— Podoba mi się pańska gotowość — rzekła Milady.

— Niestety, czy tylko to podoba się pani we mnie? — zapytał d’Artagnan.

— Kocham pana przecież — rzekła ujmując jego rękę. Płomienny uścisk przyprawił d’Artagnana o drżenie, jak gdyby gorączka, która paliła Milady, od dotknięcia jej ręki ogarnęła i jego.

— Pani mnie kocha! — zawołał. — Ach, gdyby to była prawda, oszalałbym.

Otoczył ją ramionami. Nie próbowała się bronić, ale pozwalając całować swe usta nie oddawała mu pocałunków.

Jej usta były zimne; d’Artagnanowi zdało się, że całuje posąg.

Mimo to był pijany szczęściem, rozpłomieniony miłością; wierzył niemal w czułość Milady; wierzył niemal w zbrodnię pana de Wardes. Gdyby de Wardes znajdował się w tej chwili pod ręką, zabiłby go.

Milady skorzystała z okazji.

— Nazywa się... — powiedziała.

— De Wardes, wiem — zawołał d Artagnan.

— Skądże wiesz o tym? — zapytała Milady chwytając go za ręce i zatapiając spojrzenie w jego oczach, jak gdyby chciała przejrzeć duszę młodzieńca.

D’Artagnan zrozumiał, że posunął się za daleko i popełnił błąd.

— Powiedz, powiedzże wreszcie! — powtarzała Milady. — Skąd wiesz o tym?

— Skąd wiem? — rzekł d’Artagnan.

— Tak.

— Wiem, ponieważ wczoraj byłem w pewnym salonie, gdzie de Wardes pokazywał jakiś pierścień mówiąc, że otrzymał go od ciebie.

— Nędznik! — zawołała Milady.

Ten epitet, jak łatwo pojąć, zabrzmiał głośnym echem w sercu d’Artagnana.

— A więc? — powiedziała.

— A więc pomszczę cię, zabiję tego nędznika — podjął d’Artagnan z miną Jafeta z Armenii.

— Dzięki, mój dzielny przyjacielu! — zawołała Milady — a kiedy będę pomszczona?

— Jutro, natychmiast, kiedy zechcesz.

Milady miała już zawołać: “natychmiast”, ale zrozumiała, że taki pośpiech nie byłby zbyt miły dla d’Artagnana.

Zresztą musiała jeszcze pomyśleć o środkach ostrożności, dać swemu obrońcy niejedną radę, by wiedział, jak uniknąć wyjaśnień z hrabią w obecności świadków. Wszystko to d’Artagnan uprzedził jednym słowem.

— Jutro będziesz pomszczona albo padnę trupem.

— Nie — rzekła — pomścisz mnie, ale nie umrzesz. To tchórz.

— Może wobec kobiet, ale z mężczyznami... Wiem coś o tym.

— Ale zdaje mi się, że walcząc z nim nie mogłeś się uskarżać na brak szczęścia.

— Szczęście jest jak kochanka; dziś przychylna, jutro może odwrócić się do mnie plecami.

— Widzę, że się wahasz?

— Nie, nie waham się, Boże uchowaj; ale czy to się godzi posyłać mnie na śmierć pewną, być może, dając mi tylko odrobinę nadziei?

Milady odpowiedziała spojrzeniem, które mówiło: Więc o to tylko chodzi?

— To prawda — dodała po chwili czule, a słowa jej tłumaczyły to, co powiedziała spojrzeniem.

— Och, jesteś aniołem! — zawołał młody człowiek.

— A zatem wszystko postanowione? — rzekła.

— Prócz tego, o co cię proszę, moja duszko.

— Ale skoro ci powiadam, że możesz zaufać mej miłości?

— Nie mam przed sobą jutra, nie mogę czekać.

— Dosyć; spodziewam się brata: nie powinien cię tu zastać.

Zadzwoniła; weszła Ketty.

— Niech pan wyjdzie tymi drzwiami — rzekła otwierając zamaskowane drzwiczki — i wróci o jedenastej. Dokończymy rozmowy. Ketty wprowadzi pana do mnie.

Biedna dziewczyna słysząc te słowa omal nie wyciągnęła się jak długa.

— Cóż ty sobie myślisz stojąc tu jak wryta, moja panno! Nuże, odprowadź pana kawalera. Dziś wieczór o jedenastej, panie!

“Zdaje się, że jedenasta to godzina jej schadzek — pomyślał d’Artagnan — niezmienny zwyczaj”.

Milady wyciągnęła do niego rękę, którą d’Artagnan ucałował czule.

— No, no — rzekł wychodząc i odpowiadając niedbale na wyrzuty Ketty — nie bądźmy głupi; ta kobieta jest wielką zbrodniarką, to rzecz oczywista; miejmy się na baczności.


Rozdział VII TAJEMNICA MILADY

D’Artagnan, mimo nalegań młodej dziewczyny, wyszedł z pałacu, zamiast pójść do Ketty, a to z dwóch przyczyn: po pierwsze dlatego, że w ten sposób unikał wyrzutów, wymówek, błagań; po drugie dlatego, że chciał się nieco zastanowić nad sobą i jeśli to możliwe, przemknąć myśli tej kobiety.

Oczywiste w tym wszystkim było to tylko, że kocha Milady jak szaleniec, a ona nie kocha go ani trochę. Była chwila, gdy d’Artagnan zrozumiał, że zrobiłby najlepiej wracając do domu i pisząc do Milady długi list, w którym wyznałby jej, że i on i de Wardes są jedną i tą samą osobą; nie może tedy zabić hrabiego, chyba że popełniłby samobójstwo. Ale i jego ożywiało okrutne pragnienie zemsty. Pragnął posiąść tę kobietę jako d’Artagnan, a nie jako de Wardes, ta zemsta była za słodka i nie chciał się jej wyrzec.

Okrążył pięć czy sześć razy plac Royale, co dziesięć kroków spoglądając ku oknom, by ujrzeć światło sączące się przez okiennice z pokojów Milady. Było rzeczą oczywistą, że tym razem młoda kobieta nie śpieszyła się nazbyt do swej sypialni.

Wreszcie światło zgasło.

Wraz z nim zgasły ostatnie wahania w sercu d’Artagnana. Przypomniał sobie pierwszą noc i z bijącym sercem, z głową w ogniu, wszedł do pałacu i skierował się do pokoju Ketty.

Młoda dziewczyna, blada jak śmierć i cała drżąca, chciała zatrzymać kochanka, ale Milady czuwała: usłyszała hałas i otworzyła drzwi.

— Niech pan wejdzie — rzekła.

Wszystko to było tak bezwstydne, tak niewiarygodnie bezczelne, że d’Artagnan z trudem mógł uwierzyć w to, co widział i słyszał. Zdawało mu się, że został wciągnięty w fantastyczną przygodę, jaką przeżywa się tylko we śnie.

Poszedł jednak za Milady, ulegając sile przyciągania, działającej nań jak magnes na żelazo.

Drzwi zamknęły się za nim.

Ketty rzuciła się ku drzwiom.

Zazdrość, wściekłość, obrażona duma, wszystkie namiętności, które walczą ze sobą w sercu zakochanej kobiety, popychały ją do zdrady; ale byłaby zgubiona, gdyby wyznała, że maczała palce w tej sprawie, co więcej, utraciłaby d’Artagnana. Ta ostatnia myśl, dyktowana miłością, skłoniła ją raz jeszcze do poświęcenia.

Tymczasem d’Artagnan osiągnął, czego pragnął; tym razem nie kochano w nim rywala; Milady kochała lub udawała, że kocha jego samego. Tajemny głos, płynący z głębi serca, mówił mu wprawdzie, że jest tylko narzędziem zemsty, że zaznaje pieszczot, ponieważ ma zadać śmierć, ale duma, miłość własna, szaleństwo zagłuszały ten głos, dusiły ten szept. Poza tym nasz Gaskończyk, którego dobre mniemanie o sobie znamy, porównywał się w myśli do pana de Wardes i zapytywał się w duchu, dlaczegóż to on sam nie miałby być kochany.

Oddał się więc całkowicie rozkoszom chwili. Milady nie była już teraz dla niego ową fatalną kobietą, budzącą grozę. Była to kochanka płomienna i namiętna, oddająca się bez reszty miłości, którą zdawała się podzielać. Tak upłynęły dwie godziny.

Tymczasem zapał dwojga kochanków ostygł powoli. Milady, która w przeciwieństwie do d’Artagnana nie miała powodów, by zapomnieć o wszystkim, pierwsza wróciła do rzeczywistości i zapytała młodzieńca, czy pomyślał już, jak doprowadzi nazajutrz do spotkania z panem de Wardes.

Ale d’Artagnan, który myślał zupełnie o czym innym, zapomniał się jak głupiec i odpowiedział grzecznie, że pora jest zbyt późna, by zajmować się pojedynkiem na szpady.

Ta obojętność dla jedynej sprawy, która zajmowała Milady naprawdę, przeraziła ją. Zaczęła coraz bardziej nalegać.

D’Artagnan, który nigdy nie myślał na serio o tym niemożliwym pojedynku, chciał odwrócić rozmowę, ale nie było to już w jego mocy.

Piekielna inteligencja i żelazna wola Milady wytyczyły zawczasu granice, jakich nie pozwalała młodzieńcowi przekroczyć.

D’Artagnan mniemał, że poczyna sobie nader dowcipnie radząc Milady, by wyrzekła się swoich szaleńczych projektów i przebaczyła hrabiemu.

Ale przy pierwszych słowach młoda kobieta zadrżała i odsunęła się od niego.

— Czyżbyś się bał, drogi d’Artagnanie? — rzekła głosem ostrym i kpiącym, który dziwnie zadźwięczał w ciemnościach.

— Skądże znowu, moja duszko! — odparł d’Artagnan — ale czy ten biedny hrabia de Wardes jest naprawdę tak bardzo winien, jak przypuszczasz?

— W każdym razie — rzekła poważnie Milady — zdradził mnie, a skoro mnie zdradził, zasłużył sobie na śmierć.

— Umrze więc, jeśli wydałaś na niego wyrok! — rzekł d’Artagnan tonem tak stanowczym, że Milady uznała to za wyraz całkowitego oddania.

Natychmiast przysunęła się do niego.

Nie potrafimy powiedzieć, jak długo trwała ta noc dla Milady, ale d’Artagnanowi wydało się, że jest z kochanką dwie godziny zaledwie, gdy świt zaczął przenikać przez szpary w okiennicach, zalewając pokój szarawym światłem.

Milady widząc, że d’Artagnan wkrótce ją opuści, przypomniała mu o danej obietnicy i zemście na panu de Wardes.

— Jestem gotów — rzekł d’Artagnan — ale przedtem jednego chciałbym być pewien.

— Czegóż to? — zapytała Milady.

— Że mnie kochasz.

— Zdaje mi się, że dałam tego dowody.

— Tak, i jestem ci oddany ciałem i duszą.

— Dzięki, mój dzielny kochanku! Ale jak ja złożyłam ci dowody mej miłości, ty dasz mi dowody swojej, prawda?

— Oczywiście, lecz jeśli kochasz mnie, jak powiadasz — podjął d’Artagnan — czy nie boisz się trochę o mnie?

— Czegóż mogłabym się obawiać?

— Że zostanę ciężko ranny, że zginę nawet.

— To niemożliwe, jesteś tak dzielny, tak świetnie władasz szpadą.

— Nie wolisz więc — mówił d’Artagnan — posłużyć się sposobem, który cię pomści czyniąc walkę zgoła niepotrzebną?

Milady patrzyła na kochanka w milczeniu: w szarawym świetle brzasku jej oczy miały dziwnie ponury wyraz.

— Doprawdy — rzekła — wydaje mi się, że się teraz wahasz.

— Nie, nie waham się; ale żal mi tego biednego hrabiego, od kiedy go nie kochasz, i myślę sobie, że utrata twej miłości jest dość okrutną karą dla mężczyzny, nie trzeba mu innej.

— Kto ci powiedział, że go kochałam? — zapytała Milady.

— Mogę w każdym razie powiedzieć bez zbytniej próżności, że teraz kochasz innego — rzekł młody człowiek pieszczotliwym tonem — i powtarzam ci, że los hrabiego bardzo mnie obchodzi.

— Ciebie? — zapytała Milady.

— Tak, mnie.

— A dlaczego ciebie właśnie?

— Ponieważ ja jeden wiem...

— Co?

— Że bynajmniej nie jest, a raczej nie był tak winien wobec ciebie, jak przypuszczasz.

— Doprawdy! — rzekła Milady z niepokojem — wyjaśnij to, proszę, nie wiem, co masz na myśli.

D’Artagnan, który trzymał ją w ramionach, widział jak jej oczy rozpalają się z wolna.

— Tak, jestem uczciwym człowiekiem — powiedział d’Artagnan, zdecydowany wreszcie z tym skończyć — a odkąd mnie kochasz, odkąd jestem pewien twojej miłości, bo tak jest, prawda?

— Tak, mów dalej.

— Jestem szczęśliwy, ale ciąży mi pewne wyznanie.

— Wyznanie!

— Gdybym wątpił o twej miłości, nie uczyniłbym go, ale kochasz mnie, moja piękna kochanko? Kochasz mnie, prawda?

— Oczywiście.

— A zatem, jeśli nazbyt cię kochając zawiniłem wobec ciebie, wybaczysz mi?

— Być może!

D’Artagnan z najczulszym uśmiechem spróbował zbliżyć usta do ust Milady, ale ona odsunęła się.

— To wyznanie — powiedziała blednąc — jakież to wyznanie?

— Wyznaczyłaś spotkanie panu de Wardes we czwartek, w tym samym pokoju, prawda?

— Ja? Nie! To nieprawda — rzekła Milady głosem tak pewnym i z twarzą tak niewzruszoną, że gdyby d’Artagnan nie miał całkowitej pewności, zwątpiłby.

— Nie kłam, mój aniele — powiedział d’Artagnan z uśmiechem — to nie zda się na nic.

— Jak to? Mówże! Zabijasz mnie!

— Och, bądź spokojna, nie jesteś wobec mnie winna, przebaczyłem ci.

— Dalej, dalej!

— De Wardes nie może się niczym chełpić.

— Dlaczego? Sam mi mówiłeś, że ten pierścień...

— Ja mam ten pierścień, moja najśliczniejsza. Hrabia de Wardes z czwartku i d’Artagnan dzisiejszy to jedna i ta sama osoba.

Nieostrożny młodzieniec spodziewał się zdumienia pomieszanego z zawstydzeniem, krótkiej burzy, która rozpłynie się w łzach; ale mylił się osobliwie i nie trwał w swym błędzie długo.

Milady wstała, blada i straszna, odtrąciła d’Artagnana uderzając go mocno w pierś i wyskoczyła z łóżka.

Był już prawie dzień.

D’Artagnan starał się ją zatrzymać i chwycił za cienki indyjski muślin, w jaki była przyodziana, chcąc błagać o przebaczenie; ale ona mocnym i stanowczym ruchem spróbowała się wymknąć. Wówczas muślin się rozerwał odsłaniając ramiona i na jednym z tych białych i krągłych ramion d’Artagnan z nieopisanym zdumieniem rozpoznał kwiat lilii, to niezatarte piętno, jakie pozostawia hańbiąca ręka kata.

— Wielki Boże! — zawołał puszczając muślin.

Pozostał niemy, nieruchomy i zlodowaciały na łóżku.

Milady widząc przerażenie d’Artagnana pojęła, że jej tajemnica została odkryta. Na pewno wszystko widział; młodzieniec posiadał teraz jej sekret, sekret straszliwy, którego nikt nie znał prócz niego.

Odwróciła się; nie była to już jednak rozwścieczona kobieta, lecz ranna pantera.

— Ach, nędzniku — rzekła — zdradziłeś mnie nikczemnie, a co więcej, znasz moją tajemnicę! Umrzesz!

Pobiegła do ozdobnej szkatułki, stojącej na gotowalni, otworzyła ją drżącą ręką, wyciągnęła mały sztylet o złotej rękojeści i ostrzu cienkim a ostrym, i jednym skokiem wróciła do półnagiego d’Artagnana.

Choć nasz młodzieniec był dzielny, jak wiemy, przeraziła go ta zmieniona twarz, rozszerzone straszliwie źrenice, blade policzki i krwawe usta. Cofnął się aż do ściany jak na widok zbliżającego się węża; ręką mokrą od potu natrafił na szpadę i wyciągnął ją z pochwy.

Milady nie dbając o szpadę próbowała wejść na łóżko, żeby zadać mu cios, i nie ustawała aż do chwili, gdy poczuła ostrze na szyi.

Teraz próbowała uchwycić szpadę rękami; ale d’Artagnan wciąż nią manewrował, to przykładając klingę do jej piersi, to podsuwając pod oczy, i zsunął się z łóżka mając zamiar cofnąć się ku drzwiom prowadzącym do pokoju Ketty.

Milady rzucała się na niego ogarnięta szałem, wyjąc okropnie.

Ponieważ wszystko to stawało się podobne do pojedynku, d’Artagnan przytomniał powoli.

— Dobrze, piękna pani, dobrze — mówił — ale uspokój się, na Boga, bo nakreślę ci drugi kwiat lilii na tych ślicznych policzkach.

— Nędzniku, nędzniku! — wyła Milady.

D’Artagnan bronił się, wciąż cofając się ku drzwiom.

Oboje narobili tyle hałasu, ona przewracając meble, by się do niego dostać, on zastawiając się przed nią meblami, że Ketty otworzyła drzwi. D’Artagnan cały czas zmierzał ku tym drzwiom i był teraz od nich w odległości trzech kroków.

Jednym susem skoczył z pokoju Milady do pokoiku Ketty i szybki jak błyskawica zamknął drzwi opierając się o nie całym swym ciężarem, podczas gdy Ketty zasuwała rygle.

Milady z siłą przechodzącą siły niewieście próbowała obalić łuk przyporowy, który zatrzymywał ją w pokoju. Kiedy zaś poczuła, że to niemożliwe, podziurawiła drzwi sztyletem; w kilku miejscach sztychy jej przecięły drzewo na wylot.

Każdemu ciosowi towarzyszyły straszliwe przekleństwa.

— Szybko, szybko, Ketty — rzekł d’Artagnan półgłosem, kiedy rygle były zasunięte — muszę wyjść z pałacu. Jeżeli zostawimy jej czas, każe lokajom mnie zabić.

— Ale przecież pan nie może tak wyjść — powiedziała Ketty — pan jest nagi.

— To prawda — rzekł d’Artagnan, który dopiero teraz zauważył, w jakim jest stroju — to prawda, ubierz mnie, jak możesz, ale śpieszmy się. Zrozum, chodzi o życie!

Ketty rozumiała doskonale; w mgnieniu oka ubrała d’Artagnana w suknię w kwiaty, w szeroki czepek i płaszczyk, dała mu pantofle, w które wsunął bose stopy, potem sprowadziła go ze schodów. Był wielki czas, Milady już zadzwoniła i postawiła cały dom na nogi. Odźwierny pociągnął za sznur w tej samej chwili, kiedy na wpół naga Milady krzyczała przez okno:

— Nie otwierać nikomu!


Rozdział VIII JAK ATOS, NIE WYCHODZĄC Z DOMU ZDOBYŁ EKWIPUNEK

Młodzieniec uciekał, podczas gdy Milady wygrażała mu bezsilnym gestem. W chwili kiedy straciła go z oczu, padła w swym pokoju zemdlona.

D’Artagnan był tak wstrząśnięty, że nie troszcząc się o to, co się stanie z Ketty, przebiegł pół Paryża i zatrzymał się dopiero przed drzwiami Atosa. Oszołomienie, strach, krzyki kilku patroli, które rzuciły się za nim w pogoń, szyderczy śmiech przechodniów, mimo wczesnej godziny śpieszących do swych spraw, popędzały go jeszcze bardziej.

Przemknął przez podwórze, wbiegł na drugie piętro i z całej mocy zastukał do drzwi.

Otworzył mu Grimaud, na wpół śpiący jeszcze. D’Artagnan wtargnął do pokoju jak huragan, omal nie depcząc nieboraka.

Choć służący Atosa zwykł był milczeć, tym razem przemówił:

— Hola, hola — zawołał — czego chcesz, dziewko? Czego ci tu trzeba, ladacznico?

D’Artagnan zdjął czepek i wysunął ręce spod płaszczyka; na widok jego wąsów i nagiej szpady biedak zrozumiał, że ma do czynienia z mężczyzną. Nie wątpił ani przez chwilę, że ma przed sobą zbója.

— Na pomoc! Na pomoc! Ratunku! — zawołał.

— Milcz, głupcze! — rzekł młodzieniec — jestem d’Artagnan, czy mnie nie poznajesz? Gdzie twój pan?

— Pan jest d’Artagnan?! — zawołał Grimaud — to niemożliwe.

— Grimaud — rzekł Atos wychodząc ze swego pokoju w szlafroku — zdaje się, że pozwalasz sobie mówić.

— Ach, panie, bo to...

— Cicho...

Grimaud wskazał tylko d’Artagnana palcem.

Atos rozpoznał przyjaciela i choć był z natury flegmatyczny, wybuchnął zrozumiałym śmiechem zważywszy, jak dziwną maszkarę miał przed oczami: przekręcony czepek, spódnica spadająca na pantofle, podwinięte rękawy i wąsy zjeżone z przerażenia.

— Nie śmiej się, przyjacielu — zawołał d’Artagnan — nie śmiej się, na Boga, przysięgam ci, że nie ma z czego się śmiać.

Słowa te powiedział z miną tak uroczystą i strachem tak niekłamanym, że Atos chwycił go za ręce, wołając:

— Czy jesteś ranny, druhu? Takiś blady!

— Nie, ale zdarzyła mi się rzecz straszna. Czy jesteś sam, Atosie?

— Do licha! A któż mógłby być u mnie o tej porze?

— Dobrze, dobrze.

I d’Artagnan pośpieszył do pokoju Atosa.

— No, mów — rzekł Atos zamykając drzwi na zasuwy, by im nie przeszkadzano. — Król nie żyje? Zabiłeś pana kardynała? Jesteś taki nieswój! Nuże, mów, bo naprawdę umieram z niepokoju.

— Atosie — rzekł d’Artagnan uwalniając się od sukien kobiecych i stojąc w koszuli — przygotuj się do wysłuchania niewiarygodnej, niesłychanej historii.

— Włóż najpierw ten szlafrok — powiedział muszkieter do przyjaciela.

D’Artagnan wziął szlafrok, ale tak był wciąż jeszcze wstrząśnięty, że włożył rękę do niewłaściwego rękawa.

— A zatem? — spytał Atos.

— A zatem — odparł d’Artagnan nachylając się do ucha Atosa i zniżając głos — Milady jest napiętnowana na ramieniu kwiatem lilii.

— Ha! — krzyknął muszkieter, jak gdyby ugodzony kulą w samo serce.

— Powiedz — rzekł d’Artagnan — czy jesteś pewien, że tamta nie żyje?

— Tamta? — powiedział Atos tak głuchym głosem, że d’Artagnan zaledwie go usłyszał.

— Tak, kobieta, o której opowiadałeś mi pewnego razu w Amiens.

Atos jęknął i opuścił głowę na ręce.

— Milady ma dwadzieścia sześć, najwyżej dwadzieścia osiem lat — mówił d’Artagnan.

— Blondynka — rzekł Atos — prawda?

— Tak.

— Oczy jasnoniebieskie, dziwnie przejrzyste, brwi i rzęsy czarne?

— Tak.

— Wysoka, dobrze zbudowana? Brak jej jednego zęba z lewej strony.

— Tak.

— Kwiat lilii jest mały, rudej barwy i nieco zatarty na skutek stałego używania maści.

— Tak.

— Powiadasz jednak, że to Angielka!

— Mówią do niej Milady, ale może być Francuzką. Lord Winter jest tylko jej szwagrem.

— Chcę ją zobaczyć, d’Artagnanie.

— Uważaj, uważaj, Atosie. Chciałeś ją zabić, a jest to kobieta, która potrafi zapłacić pięknym za nadobne.

— Nie odważy się pisnąć słowa, przecież nie zechce się zdradzić.

— Jest zdolna do wszystkiego! Czy widziałeś ją kiedy w gniewie?

— Nie — rzekł Atos.

— Tygrysica, pantera! Ach, mój drogi Atosie, obawiam się, że ściągnąłem na nas obu straszliwą zemstę!

Wówczas d’Artagnan opowiedział o wszystkim, o szalonej z wściekłości Milady i jej straszliwych groźbach.

— Słusznie mówisz i, na mą duszę, gra niewarta świeczki — powiedział Atos. — Na szczęście wyruszamy pojutrze z Paryża, prawdopodobnie do La Rochelle, a skoro nas już nie będzie...

— Będzie cię ścigała na kraj świata, Atosie, jeśli cię rozpozna. Niechaj więc jej nienawiść ograniczy się do mojej osoby.

— Mój drogi, a jeśli nawet mnie zabije? — rzekł Atos — czyżbyś mniemał przypadkiem, że zależy mi na życiu?

— Jest jakaś straszliwa tajemnica w tym wszystkim, Atosie! Ta kobieta jest szpiegiem kardynała, jestem tego pewien.

— W takim razie miej się na baczności. Kardynał albo podziwia cię za wyprawę londyńską, albo potężnie nienawidzi. Zresztą nie może ci nic zarzucić, trzeba poczekać, aż nienawiść minie, a ponieważ jest to pan kardynał, miej się na baczności! Jeśli wychodzisz, nie wychodź sam; jeśli zasiadasz do stołu, bądź ostrożny. Strzeż się wszystkiego, nawet własnego cienia.

— Na szczęście — rzekł d’Artagnan — chodzi tylko o to, by dotrwać do pojutrza wieczór. Mam nadzieję, że w armii będziemy mieli do czynienia tylko z mężczyznami.

— Tymczasem jednak opuszczam swe więzienie i pójdę z tobą wszędzie: musisz wrócić na ulicę des Fossoyeurs, będę ci towarzyszył.

— Choć jest to bardzo blisko — powiedział d’Artagnan — nie mogę wrócić w tym stroju.

— To prawda — przyznał Atos i zadzwonił.

Wszedł Grimaud.

Atos dał służącemu znak, by poszedł do d’Artagnana i przyniósł mu ubranie.

Grimaud odpowiedział innym znakiem, że rozumie, po czym wyszedł.

— Tak, ale wszystko to nie posuwa naprzód sprawy ekwipunku, drogi przyjacielu — rzekł Atos. — Jeśli się nie mylę, zostawiłeś swój strój u Milady, która zapewne nie ma zamiaru ci go zwrócić. Na szczęście masz szafir.

— Szafir jest twój, mój drogi Atosie! Przecież powiedziałeś mi, że to klejnot rodzinny.

— Tak, mój ojciec kupił go za dwa tysiące talarów, powiedział mi to kiedyś; należał do ślubnych podarków, jakie ofiarował mojej matce; jest wspaniały. Matka dała mi go, a ja, szalony, zamiast strzec pierścienia jak świętej relikwii, ofiarowałem go tej nędznicy.

— A zatem weź pierścień, mój drogi, rozumiem, że ci na nim zależy.

— Ja miałbym wziąć pierścień, który był w rękach zbrodniarki! Nigdy, ten pierścień jest splamiony, d’Artagnanie.

— Więc go sprzedaj.

— Sprzedać klejnot pochodzący od mojej matki! Muszę ci wyznać, że uważałbym to za świętokradztwo.

— Więc zastaw go, dostaniesz ponad tysiąc talarów. Ta suma wystarczy ci aż nadto na wszystko, czego ci trzeba; kiedy wykupisz go za pierwsze wolne pieniądze, nie będzie już na nim żadnych plam, skoro przejdzie przez ręce lichwiarzy.

Atos uśmiechnął się.

— Jesteś czarującym towarzyszem, mój drogi d’Artagnanie — powiedział — twoja niewyczerpana wesołość przynosi pociechę strapionym duszom; niechaj tak będzie, zgoda, zastawimy ten pierścień, ale pod jednym warunkiem!

— Jakiż to warunek?

— Pięćset talarów bierzesz ty i pięćset ja.

— Co mówisz, Atosie! Nie trzeba mi ani czwartej części tej sumy, jestem przecież tylko w gwardii. Sprzedając siodło zdobędę ekwipunek bez trudu. Czegóż mi trzeba? Konia dla Plancheta, ot i wszystko. Zapominasz zresztą, że ja również mam pierścień.

— Na którym zależy ci jeszcze bardziej niż mnie na moim, tak mi się przynajmniej zdawało.

— Tak, jeśli bowiem znajdziemy się w ciężkiej sytuacji, może nas wybawić nie tylko z wielkiego kłopotu, ale i z wielkiego niebezpieczeństwa; to nie tylko cenny diament, ale i zaczarowany talizman.

— Nie rozumiem cię, ale wierzę w to, co mówisz. Wróćmy więc do mojego lub raczej do twojego pierścienia; albo weźmiesz połowę sumy, którą nam za niego dadzą, albo wrzucę go do Sekwany, a wątpię, czy zdarzy nam się to, co Polikratesowi[9]: nie sądzę, że trafi się ryba tak bardzo nam przychylna.

— Zgoda, niech tak będzie! — rzekł d’Artagnan.

W tej chwili wszedł Grimaud w towarzystwie Plancheta; ten ostatni, niespokojny o swego pana i ciekaw dowiedzieć się, co mu się przydarzyło, skorzystał z okazji i sam przyniósł ubranie.

D’Artagnan ubrał się, Atos uczynił to samo. Kiedy obaj byli gotowi do wyjścia, Atos dał znak Grimaudowi: złożył się do strzału. Służący zdjął natychmiast z haka muszkiet i ruszył za swym panem.

Na ulicę des Fossoyeurs przyszli bez przeszkód. Bonacieux stał przy bramie i patrzył na d’Artagnana z wdzięcznym uśmiechem.

— Ach, mój drogi panie lokatorze — powiedział — pośpiesz no się, czeka na ciebie piękna i młoda dziewczyna, a wiesz przecie, że kobiety nie lubią czekać!

— To Ketty! — zawołał d’Artagnan.

I pobiegł.

Na podeście prowadzącym do pokoju zastał biedną dziewczynę; stała wsparta o drzwi, cała drżąca. Na widok d’Artagnana zawołała:

— Przyrzekł mi pan swoją opiekę, przyrzekł pan uratować mnie od jej gniewu; przypomnij sobie, żeś mnie zgubił!

— Tak, oczywiście — powiedział d’Artagnan — bądź spokojna, Ketty, ale co się stało po moim odejściu?

— Och, mój Boże! — rzekła Ketty. — Na jej krzyk przybiegli lokaje, oszalała z wściekłości; nie ma przekleństwa, którego by nie rzuciła na pańską głowę. Pomyślałam sobie wtedy, iż przypomni sobie, że wszedł pan do niej przez mój pokój, i przyjdzie jej na myśl, że jestem pana wspólniczką; wzięłam te trochę pieniędzy, jakie miałam, co lepsze rzeczy i uciekłam.

— Biedne dziecko! Ale co z tobą pocznę? Wyjeżdżam pojutrze.

— Wszystko, co pan zechce, panie kawalerze, pomóż mi opuścić Paryż, pomóż mi opuścić Francję.

— Nie mogę cię przecież wziąć ze sobą na oblężenie La Rochelle — rzekł d’Artagnan.

— Nie, ale może mnie pan umieścić na prowincji u jakiej znajomej damy, w Gaskonii na przykład.

— Ach, moja miła! W Gaskonii damy nie mają pokojówek. Ale zaczekaj, znalazłem coś dla ciebie. Planchet, biegnij mi po Aramisa; niechaj tu zaraz przyjdzie, mamy mu coś bardzo ważnego do powiedzenia.

— Rozumiem — powiedział Atos — ale dlaczego nie do Portosa? Wydaje mi się, że jego markiza...

— Markizę Portosa ubierają pisarczyki jej męża — odparł d’Artagnan ze śmiechem. — Zresztą Ketty nie chciałaby mieszkać przy ulicy aux Ours, prawda, Ketty?

— Będę mieszkać wszędzie, gdzie mi wypadnie — rzekła Ketty — bylebym była dobrze ukryta i byleby nie wiedziano, gdzie jestem.

— Teraz, Ketty, kiedy mamy się rozstać i kiedy nie jesteś już zazdrosna o mnie...

— Panie kawalerze, z daleka czy z bliska, będę pana kochać zawsze — rzekła Ketty.

— I gdzie, u diabła, mieszka stałość? — mruknął Atos.

— Ja również — rzekł d’Artagnan — ja również będę cię kochał zawsze, możesz mi wierzyć. Ale proszę, odpowiedz mi, przywiązuję wielką wagę do pytania, które ci teraz zadam: czy nie słyszałaś nigdy o młodej kobiecie, którą porwano w nocy?

— Zaraz... Ale, mój Boże! Panie kawalerze, czy wciąż kochasz tę kobietę?

— Nie, kocha ją mój przyjaciel. O, ten właśnie, Atos.

— Ja! — zawołał Atos tonem człowieka, który czuje, że za chwilę rozdepcze jaszczurkę.

— Oczywiście że ty! — powiedział d’Artagnan ściskając rękę Atosa. — Wiesz dobrze, jak bardzo interesujemy się wszyscy tą biedną panią Bonacieux. Zresztą Ketty dochowa tajemnicy; prawda Ketty? Rozumiesz, moje dziecko — ciągnął d’Artagnan — to żona tego potwora, którego widziałaś przy bramie wchodząc tutaj.

— Och, mój Boże! — zawołała Ketty — pan mnie przeraża! Oby mnie nie poznał!

— Jak to: oby cię nie poznał! Widziałaś już tego człowieka?

— Był dwa razy u Milady.

— To mi dopiero! Kiedy?

— Przed dwoma albo trzema tygodniami.

— Otóż to.

— I wczoraj wieczorem był także.

— Wczoraj wieczorem?

— Tak, na chwilę przed pana przyjściem.

— Mój drogi Atosie, jesteśmy otoczeni siecią szpiegów. Myślisz, że cię poznał, Ketty?

— Nasunęłam kaptur, kiedy go ujrzałam, ale może było już za późno.

— Zejdź, Atosie, przed tobą mniej ma się na baczności, i zobacz, czy stoi jeszcze przy bramie.

Atos zszedł i wkrótce wrócił.

— Nie ma go, dom jest zamknięty.

— Poszedł złożyć raport i donieść, że wszystkie ptaszki są w klatce.

— W takim razie zbierzmy się do odlotu — rzekł Atos — i zostawmy tu tylko Plancheta, który dostarczy nam wiadomości.

— Powoli! A Aramis, po którego posłaliśmy?

— To prawda — rzekł Atos — poczekajmy na Aramisa.

W tej chwili wszedł Aramis.

Wyłożono mu sprawę, objaśniając, że niezwłocznie musi znaleźć miejsce dla Ketty u którejś ze swych wysoko postawionych przyjaciółek.

Aramis zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł z rumieńcem na twarzy:

— Czy w ten sposób oddam ci prawdziwą usługę, d’Artagnanie?

— Będę ci wdzięczny do grobowej deski.

— Dobrze, pani de Bois-Tracy prosiła mnie o zaufaną pokojówkę dla swojej przyjaciółki, mieszkającej na prowincji. Mój drogi d’Artagnanie, jeśli odpowiadasz za tę panienkę...

— Ach, proszę pana — zawołała Ketty — niech pan będzie pewien, że będę bezgranicznie oddana osobie, która pomoże mi opuścić Paryż.

— Wszystko zatem składa się jak najlepiej — rzekł Aramis.

Usiadł przy stole i napisał liścik, który zapieczętował swym pierścieniem, po czym wręczył list Ketty.

— Posłuchaj, moje dziecko — powiedział d’Artagnan — wiesz dobrze, że powietrze nie jest tu zdrowe ani dla nas, ani dla ciebie. Pożegnamy się zatem; spotkamy się, gdy nadejdą lepsze dni.

— Gdziekolwiek i kiedykolwiek się spotkamy — rzekła Ketty — zawsze znajdzie mnie pan tak samo kochającą jak dziś.

— Przysięga gracza — rzekł Atos, kiedy d’Artagnan odprowadzał Ketty na schody.

W chwilę potem trzej młodzi ludzie rozstali się i umówili na godzinę czwartą u Atosa. Planchetowi kazano pilnować mieszkania.

Aramis udał się do domu, Atos i d’Artagnan poszli zastawić szafir.

Jak to przewidział nasz Gaskończyk, z łatwością zdobyli trzysta pistoli pod zastaw pierścienia. Co więcej, Żyd powiedział, że jeśli zechcą go sprzedać, da im pięćset pistoli: ma podobny szafir i zrobiłby z obu wspaniałe kolczyki.

Atos i d’Artagnan znali się na rzeczy i byli sprawnymi żołnierzami, zużyli więc zaledwie trzy godziny na zakup całego muszkieterskiego ekwipunku. Atos zresztą, wielki pan do szpiku kości, za każdym razem, gdy jakaś rzecz mu się podobała, płacił żądaną cenę nie myśląc się nawet spierać. D’Artagnan próbował go miarkować, ale Atos kładł z uśmiechem rękę na ramieniu młodzieńca i d’Artagnan pojmował, że targować mógł się on, mały sztachetka gaskoński, ale nie ten człowiek z miną księcia.

Muszkieter wybrał sobie wspaniałego konia andaluzyjskiego, sześciolatka czarnego jak agat, o ognistych nozdrzach i cienkich, zgrabnych nogach. Przyjrzał mu się i uznał, że jest bez wady. Zażądano tysiąc talarów.

Być może kupiłby go taniej, ale kiedy d’Artagnan targował się o cenę z handlarzem, Atos kładł już sto pistoli na stole.

Grimaudowi dostał się konik pikardyjski, krępy i silny, który kosztował trzysta liwrów.

Kiedy zakupiono już siodło i broń dla Grimauda, ze stu pięćdziesięciu pistoli Atosa nie zostało ani szeląga. D’Artagnan ofiarował przyjacielowi swoje pieniądze, proponując, żeby Atos zwrócił mu je później. Ale w odpowiedzi Atos wzruszył tylko ramionami.

— Ile Żyd dawał za szafir? — zapytał.

— Pięćset pistoli.

— To znaczy o dwieście pistoli więcej: sto pistoli dla ciebie, sto pistoli dla mnie. Ależ to prawdziwy majątek, przyjacielu, idź do Żyda.

— Jak to, chcesz...

— Doprawdy, ten pierścień budzi we mnie zbyt smutne wspomnienia; zresztą nigdy nie będziemy mieli trzystu pistoli, żeby go wykupić, tak że stracimy dwa tysiące liwrów na tym targu. Pójdź mu powiedzieć, że pierścień należy do niego, i wracaj z dwustu pistolami.

— Zastanów się Atosie.

— Gotowe pieniądze są dziś bardzo drogie, czasem też trzeba umieć się czegoś wyrzec. Idź, idź, d’Artagnanie; Grimaud uzbrojony w muszkiet będzie ci towarzyszył.

W pół godziny potem d’Artagnan wrócił z dwoma tysiącami liwrów i nic złego nie przytrafiło mu się w drodze.

Tak oto Atos zdobył na ekwipunek zasoby, których ani się spodziewał.


Rozdział IX ZJAWA

O czwartej godzinie czterej przyjaciele spotkali się u Atosa. Nie kłopotali się już o ekwipunek, a twarze ich wyrażały tylko ów tajemny i nie opuszczający człowieka niepokój; albowiem za szczęściem chwili obecnej zawsze kryje się lęk o przyszłość.

Nagle wszedł Planchet przynosząc dwa listy adresowane do d’Artagnana. Jeden list był mały, zgrabnie złożony wzdłuż i zapieczętowany pieczęcią z zielonego wosku, wyobrażającą gołębia z zieloną gałązką.

Drugi był wielki i kwadratowy, ze strasznymi pieczęciami Jego Eminencji księcia kardynała.

Na widok bileciku w d’Artagnanie zadrżało serce, zdawało mu się bowiem, że rozpoznaje pismo; choć widział to pismo raz tylko w życiu, wyryte było w głębi jego serca.

Wziął tedy liścik i rozpieczętował go szybko.


“W przyszłą środę, między szóstą a siódmą wieczór, wyjdź na drogę Chaillot[*] i przypatruj się bacznie wszystkim przejeżdżającym kolaskom; wszelako, jeśli zależy Ci na własnym życiu i życiu tych, co Cię kochają, nie mów słowa, nie czyń najmniejszego gestu, z którego można by odgadnąć, że rozpoznałeś osobę wystawiającą się na wielkie niebezpieczeństwa, by widzieć Cię przez chwilę.”


Podpisu nie było.

— To zasadzka — rzekł Atos — nie idź, d’Artagnanie.

— Wydaje mi się jednak, że rozpoznaję charakter pisma — odparł d’Artagnan.

— Może być podrobione — ciągnął Atos. — W tej porze roku między szóstą a siódmą droga Chaillot jest całkiem pusta; to tak samo, jakbyś poszedł na przechadzkę do lasu Bondy.

— Ale gdybyśmy poszli wszyscy! — rzekł d’Artagnan — do kaduka, przecież nie połkną nas wszystkich czterech; ponadto czterech służących, konie, broń.

— Będzie to zresztą okazja do zaprezentowania naszego ekwipunku — rzekł Portos.

— Ale jeśli to pisze kobieta — rzekł Aramis — i ta kobieta nie chce być widziana, skompromitujesz ją, d’Artagnanie, tak się szlachcicowi nie godzi.

— Pozostaniemy w tyle — powiedział Portos — on sam tylko wysunie się naprzód.

— Ale strzelić z kolaski jadącej galopem to fraszka.

— Cóż z tego — rzekł d’Artagnan — jeśli chybią. Potem skoczymy do kolaski i zabijemy wszystkich znajdujących się w środku. Zawsze będzie o kilku nieprzyjaciół mniej.

— Dobrze mówi — rzekł Portos — bitwa! Trzeba zresztą wypróbować naszą broń.

— Ba, pozwólmy sobie na tę przyjemność — powiedział Aramis ze swoją słodką i niedbałą miną.

— Jak chcecie — rzekł Atos.

— Panowie — rzekł d’Artagnan — jest wpół do piątej, nie mamy zbyt wiele czasu, jeśli chcemy znaleźć się o szóstej na drodze Chaillot.

— Poza tym, gdybyśmy wyjechali później — dorzucił Portos — nie zauważono by nas, a to byłaby szkoda. Pośpieszmy się, panowie.

— Zapomniałeś jednak o drugiej epistole — powiedział Atos — a zdaje mi się, że pieczęć zasługuje na to, by ją złamać. Co do mnie, oświadczam ci, mój drogi d’Artagnanie, że znacznie więcej obchodzi mnie ten właśnie list niż ów miłosny bilecik, który tak czule ukryłeś na sercu.

D’Artagnan zaczerwienił się.

— Dobrze — rzekł — zobaczmy, panowie, czego chce ode mnie Jego Eminencja.

D’Artagnan rozpieczętował list i przeczytał:


“Pan d’Artagnan, gwardia królewska, kompania pana des Essarts, jest oczekiwany dziś wieczór o godzinie ósmej w pałacu księcia kardynała.


La Houdinière[*]

kapitan gwardii”


— Do kata! — zawołał Atos — oto mi spotkanie budzące zgoła inny niepokój.

— Stawię się na nie, gdy wrócę z pierwszego — powiedział d’Artagnan. — Jedno spotkanie jest wyznaczone na siódmą, drugie na ósmą; dość mam czasu na wszystko.

— Hm, ja bym nie poszedł — rzekł Aramis — dworny kawaler nie może nie stawić się na spotkanie wyznaczone przez damę, ale ostrożny szlachcic może znaleźć wytłumaczenie, dlaczego nie udał się do Jego Eminencji, zwłaszcza jeśli ma powody przypuszczać, że spotkania nie wyznaczono po to, by prawić mu słodkie słówka.

— Jestem zdania Aramisa — rzekł Portos.

— Panowie — odparł d’Artagnan — otrzymałem już przez pana de Cavois podobne zaproszenie od Jego Eminencji, nie skorzystałem z niego i nazajutrz zdarzyło mi się wielkie nieszczęście: Konstancja znikła. Niech się dzieje, co chce, pójdę.

— Jeśli powziąłeś decyzję — rzekł Atos — idź.

— Ale Bastylia? — wtrącił Aramis.

— Ba, wyciągniecie mnie — odparł d’Artagnan.

— Oczywiście — odpowiedział Aramis i Portos z podziwu godną pewnością siebie, jakby to była rzecz najłatwiejsza w świecie — oczywiście, ale na razie, jako że mamy wyruszyć pojutrze, lepiej byś uczynił nie narażając się na Bastylię.

— Zróbmy co innego — rzekł Atos — nie opuszczajmy go przez cały wieczór, czekajmy na niego przy bramach pałacu, każdy w towarzystwie trzech muszkieterów; jeśli zobaczymy jakiś pojazd z zamkniętymi drzwiczkami wyglądający podejrzanie, zaatakujemy go. Od dawna już nie mieliśmy do czynienia z gwardzistami pana kardynała i pan de Tréville sądzi pewnie, żeśmy umarli.

— Doprawdy, Atosie — powiedział Aramis — urodziłeś się na dowódcę armii. Co powiecie o tym planie, panowie?

— Wspaniały! — krzyknęli chórem młodzi ludzie.

— W takim razie — rzekł Portos — pędzę do pałacu, uprzedzę naszych kolegów, żeby byli gotowi na ósmą; miejsce spotkania — plac przed pałacem kardynalskim. Tymczasem każcie służącym osiodłać konie.

— Ale ja nie mam konia — powiedział d’Artagnan. — To nic, pożyczę ze stajni pana de Tréville.

— To zbyteczne — rzekł Aramis — weźmiesz jednego z moich.

— Ile ich masz? — zapytał d’Artagnan.

— Trzy — odparł Aramis z uśmiechem.

— Mój drogi — rzekł Atos — jesteś najlepiej wyekwipowanym poetą Francji i Nawarry, to pewna.

— Posłuchaj, mój zacny Aramisie, co zrobisz z trzema końmi? Nie rozumiem nawet, dlaczegoś je kupił.

— Nie kupiłem, trzeciego konia otrzymałem dziś rano. Przyprowadził go służący bez liberii, nie chciał mi nawet powiedzieć, u kogo służy; zapewnił mnie, że dostał rozkaz od swego pana...

— Lub od swej pani — przerwał d’Artagnan.

— To nie ma nic do rzeczy — powiedział Aramis rumieniąc się — zapewnił mnie, powiadam, że dostał rozkaz od swego pana, by przyprowadzić tego konia do mej stajni, nie mówiąc, od kogo pochodzi.

— Tylko poetom zdarzają się takie rzeczy — rzekł z powagą Atos.

— W takim razie zróbmy co innego — powiedział d’Artagnan. — Czy z tych dwóch koni wybierasz tego, którego kupiłeś sam, czy tego, którego ci darowano?

— Oczywiście, że tego, którego mi darowano. Rozumiesz, d’Artagnanie, że nie mogę obrazić...

— Nieznanego ofiarodawcy — podjął d’Artagnan.

— Lub tajemniczej ofiarodawczyni — rzekł Atos.

— Więc ten, którego kupiłeś, jest ci już teraz niepotrzebny?

— Chyba tak.

— Sam go wybrałeś?

— Z największą uwagą: wiesz przecież, że bezpieczeństwo jeźdźca zależy niemal zawsze od jego konia!

— Odstąp mi go więc za cenę, którą zapłaciłeś.

— Właśnie chciałem ci zaproponować tego konia, drogi d’Artagnanie, pozostawiając ci tyle czasu, ile zechcesz, na zwrócenie mi tej bagatelki.

— A ile kosztuje cię koń?

— Osiemset liwrów.

— Oto czterdzieści podwójnych pistoli, mój drogi przyjacielu — rzekł d’Artagnan wyjmując złoto z kieszeni — wiem, że w tej monecie płacą ci za poematy.

— Jesteś więc bogaty? — rzekł Aramis.

— I to jak jeszcze, mój drogi!

I d’Artagnan zadzwonił resztką pistoli w kieszeni.

— Poślij swe siodło do Pałacu Muszkieterów, przyprowadzą ci twego konia wraz z naszymi.

— Doskonale; ale wkrótce piąta, śpieszmy się.

W kwadrans później Portos zjawił się u wylotu ulicy Férou na pięknym dzianecie; za nim jechał Mousqueton na koniu owerniackim, małym, ale bardzo urodziwym. Portos promieniał radością i dumą.

W tej samej chwili na drugim końcu ulicy pojawił się Aramis na wspaniałym rumaku angielskim; Bazin jechał za nim na dereszu trzymając na wodzy dziarskiego meklemburczyka. Był to koń d’Artagnana.

Dwaj muszkieterowie spotkali się przy bramie. Atos i d’Artagnan patrzyli na nich przez okno.

— Do licha — rzekł Aramis — masz wspaniałego konia, mój drogi Portosie.

— Tak — odparł Portos — to ten, którego mi miano przysłać od razu; na skutek złośliwego żartu męża dostałem innego, ale mąż został ukarany, a ja otrzymałem pełną satysfakcję.

Planchet i Grimaud zjawili się trzymając konie swych panów; d’Artagnan i Atos zeszli, wskoczyli na siodło i wszyscy czterej ruszyli: Atos na koniu, którego zawdzięczał swej żonie, Aramis na koniu, którego zawdzięczał swej kochance, Portos na koniu, którego zawdzięczał swej prokuratorowej, a d’Artagnan na koniu, którego zawdzięczał swej szczęśliwej gwieździe, najlepszej z kochanek.

Służący jechali za nimi.

Jak przypuszczał Portos, kawalkada wywarła odpowiednie wrażenie i gdyby pani Coquenard znalazła się na drodze Portosa i mogła widzieć, jak wspaniałą miał minę na pięknym dzianecie hiszpańskim, nie żałowałaby spustoszeń poczynionych w mężowskiej szkatule.

Niedaleko od Luwru czterej przyjaciele spotkali pana de Tréville, który wracał z Saint-Germain. Zatrzymał ich, by pochwalić za ekwipunek; w jednej chwili zgromadziło się dokoła kilkuset gapiów.

D’Artagnan skorzystał z okazji, by powiedzieć panu de Tréville o liście opatrzonym wielką czerwoną pieczęcią i herbem książęcym; rzecz oczywista, że o drugim nie pisnął słowa.

Pan de Tréville poparł jego decyzję i zapewnił, że jeśli nie zjawi się nazajutrz, potrafi go znaleźć choćby pod ziemią.

W tej chwili zegar na Samaritaine wybił szóstą. Czterej przyjaciele, tłumacząc się spotkaniem, przeprosili pana de Tréville i pożegnali go.

Puścili się galopem na drogę Chaillot; ściemniało się, mijały ich wciąż pojazdy. D’Artagnan z odległości kilku kroków, strzeżony przez przyjaciół, zatapiał spojrzenie we wnętrzach karoc, ale w żadnej z nich nie dostrzegł znajomej twarzy.

Wreszcie, po kwadransie oczekiwania, kiedy zmierzch całkiem już zapadł, od strony Sèvres[*] ukazała się kolaska pędząca galopem. Przeczucie powiedziało d’Artagnanowi, że w tej kolasce znajduje się osoba, która mu wyznaczyła spotkanie; młodzieniec sam się zdumiał, że serce bije mu tak gwałtownie. Niemal natychmiast głowa kobieca wychyliła się przez okno, dama trzymała dwa palce przy ustach, jakby zalecając milczenie lub posyłając pocałunek. D’Artagnan krzyknął lekko z radości: ta kobieta lub raczej ta zjawa (kolaska przemknęła bowiem jak widmo) była panią Bonacieux.

Bezwiednym ruchem i mimo zaleceń d’Artagnan puścił konia galopem i w kilku susach był przy kolasce, ale okno było zamknięte: zjawa znikła.

D’Artagnan przypomniał sobie wówczas słowa: “Jeśli zależy Ci na własnym życiu i życiu tych, co Cię kochają, nie czyń najmniejszego gestu, jak gdybyś nic nie widział”.

Stanął więc drżąc nie z lęku o siebie, ale o tę biedną kobietę, która na pewno wystawiała się na wielkie niebezpieczeństwo wyznaczając mu spotkanie.

Kolaska co koń wyskoczy pomknęła swoją drogą, wjechała w ulice Paryża i znikła.

D’Artagnan osłupiały pozostał nieruchomo na miejscu, nie wiedząc, co myśleć. Jeśli była to pani Bonacieux i jeśli wracała do Paryża, czemu ta przelotna schadzka, czemu to spojrzenie, czemu ten daleki pocałunek? A jeśli to nie ona, co też było możliwe, mógł się bowiem omylić w zmroku, czy nie był to początek intrygi wszczętej przeciwko niemu, pani Bonacieux zaś użyto jako przynęty, wiedziano bowiem, że ją kocha?

Trzej towarzysze podjechali do niego. Wszyscy trzej widzieli głowę kobiecą w oknie, ale żaden z nich prócz Atosa nie znał pani Bonacieux. Atos myślał zresztą, że to była ona, ale mniej niż d’Artagnan zajęty tą ładną twarzyczką ujrzał drugą głowę, głowę mężczyzny w głębi kolaski.

— Jeśli to ona, przewożą ją na pewno z jednego więzienia do drugiego. Ale co chcą uczynić z tą biedną istotą, jak mam jej szukać?

— Przyjacielu — rzekł poważnie Atos — zapamiętaj, że tylko umarłych nie możemy spotkać na ziemi. Wiesz coś o tym, tak samo jak ja, prawda? A zatem, jeśli twoja kochanka żyje, jeśli ją widzieliśmy przed chwilą, znajdziesz ją prędzej czy później. I mój Boże — dodał z właściwą sobie mizantropią — może wcześniej nawet, niżbyś tego pragnął.

Wybiło wpół do ósmej, kolaska spóźniła się na umówione spotkanie o dwadzieścia minut. Przyjaciele przypomnieli d’Artagnanowi, że czeka go wizyta, dając mu jednocześnie do zrozumienia, że czas się jeszcze cofnąć.

Ale d’Artagnan był uparty i ciekawy. Wbił sobie do głowy, że pójdzie do Pałacu Kardynalskiego i dowie się, co chce mu powiedzieć Jego Eminencja. Nic nie mogło zmienić jego postawienia.

Przybyli na ulicę Saint-Honoré i na placu przed pałacem znaleźli dwunastu wezwanych muszkieterów, którzy przechadzali się oczekując towarzyszy. Tu dopiero wyjaśniono im, o co chodzi.

D’Artagnan był dobrze znany wśród godnych muszkieterów królewskich i wiedziano, że pewnego dnia znajdzie się w ich szeregach, zawczasu więc uważano go za towarzysza. Toteż każdy z ochotą zgodził się wykonać zadanie, do którego go wezwano; wedle wszelkiego prawdopodobieństwa szło zresztą o spłatanie figla panu kardynałowi i jego ludziom, a do tego owi zacni wojacy zawsze byli gotowi.

Atos podzielił ich na trzy oddziałki, objął komendę nad jednym z nich, drugi powierzył Aramisowi, trzeci Portosowi, po czym każdy oddziałek stanął na czatach przy jednej z trzech bram pałacu.

D’Artagnan wszedł dzielnie bramą główną.

Chociaż wiedział, że nie jest osamotniony, niepokój nie opuszczał go, gdy wchodził po paradnych schodach. W jego postępowaniu wobec Milady można by dopatrzyć się nieuczciwości, a nie wątpił, że między tą kobietą a kardynałem istniały związki natury politycznej. Co więcej, de Wardes, z którym obszedł się tak bezlitośnie, należał do zaufanych Jego Eminencji, d’Artagnan zaś wiedział, że jeśli Jego Eminencja był straszny dla wrogów, to wiele miał serca dla przyjaciół.

“Jeśli de Wardes opowiedział wszystko kardynałowi, w co nie należy wątpić, i jeśli mnie rozpoznał, co jest prawdopodobne, muszę się uważać za człowieka zgubionego — mówił sobie d’Artagnan potrząsając głową. — Ale dlaczego kardynał czekał aż do dzisiaj? To proste. Milady zaniosła skargę na mnie przybierając tę cierpiętniczą minę, z którą tak jej jest do twarzy, i ta ostatnia zbrodnia dopełniła miary. Na szczęście — dodał — moi zacni przyjaciele są tutaj i nie pozwolą mnie uprowadzić bez walki. Jednakże kompania muszkieterów pana de Tréville nie może sama wydać wojny kardynałowi, który rządzi Francją i wobec którego królowa jest bezsilna, a król bezwolny. D’Artagnanie, mój przyjacielu, jesteś dzielny, masz wspaniałe zalety, ale kobiety cię zgubią!”

Snując te smutne rozważania wszedł do przedpokoju. Oddał list służbowemu oficerowi, który wprowadził go do poczekalni, sam zaś ruszył w głąb pałacu.

W sali znajdowało się kilku gwardzistów kardynała, którzy rozpoznali d’Artagnana, a wiedząc, że to on zranił Jussaca, spoglądali na niego z osobliwym uśmiechem.

Ten uśmiech wydał się d’Artagnanowi złą wróżbą; ponieważ jednak nasz Gaskończyk nie dawał się łatwo onieśmielić lub raczej, pyszny jak wszyscy ludzie z jego stron, niechętnie okazywał, co działo się w jego duszy, zwłaszcza jeśli uczucia jego przypominały strach, stanął dumnie przed panami gwardzistami i wsparł się ręką o biodro przybierając postawę nie pozbawioną dostojeństwa.

Oficer wrócił i dał znak d’Artagnanowi, by szedł za nim. Młodzieńcowi wydało się, że gwardziści widząc, jak się oddala, szepczą między sobą.

Szedł korytarzem, potem przez wielki salon, wreszcie znalazł się w bibliotece, naprzeciw mężczyzny, który pisał siedząc przy biurku.

Oficer wyszedł nie mówiąc słowa. D’Artagnan stał i przyglądał się piszącemu mężczyźnie.

D’Artagnanowi wydało się zrazu, że ma przed sobą jakiegoś sędziego, który przegląda papiery, ale zauważył, że mężczyzna przy biurku pisze lub raczej poprawia linię nierównej długości, rachując zgłoski na palcach: młodzieniec zrozumiał, że ma przed sobą poetę. Po chwili poeta zamknął manuskrypt, na którego okładce było napisane: Mirame, tragedia w pięciu aktach, i podniósł głowę.

D’Artagnan rozpoznał kardynała.


Rozdział X STRASZNE WIDMO

Kardynał oparł łokcie na rękopisie, policzek na ręce i patrzył przez chwilę na młodzieńca. Nikt nie miał oka tak przenikliwego jak kardynał de Richelieu, i d’Artagnan czuł, że to spojrzenie mrozi mu krew w żyłach.

Jednakże nie tracił kontenansu; trzymając kapelusz w ręce czekał bez zbytniej dumy, ale też bez zbytniej uniżoności, aż Jego Eminencja raczy przemówić.

— Mości panie — rzekł kardynał — czy jesteś z bearneńskich d’Artagnanów?

— Tak, Wasza Dostojność — odparł młodzieniec.

— Jest wiele gałęzi rodziny d’Artagnanów w Tarbes i okolicy — rzekł kardynał. — Do której należysz?

— Jestem synem tego d’Artagnana, który walczył w wojnach religijnych u boku ojca Jego Królewskiej Mości, wielkiego króla Henryka.

— Otóż to. To ty wyruszyłeś przed siedmiu czy ośmiu miesiącami ze swojej prowincji, by szukać fortuny w stolicy?

— Tak, Wasza Dostojność.

— Przyjechałeś przez Meung, gdzie ci się coś przydarzyło, nie wiem zbyt dobrze co, ale coś tam było.

— Wasza Dostojność — rzekł d’Artagnan — oto co mi się przydarzyło...

— Nie trzeba, nie trzeba — mówił dalej kardynał z uśmiechem, który wyjaśniał, że zna historię równie dobrze, jak ten, co chce ją opowiedzieć — miałeś rekomendację do pana de Tréville, prawda?

— Tak, Wasza Dostojność; ale właśnie na skutek tego nieszczęsnego wypadku w Meung...

— List zaginął — podjął kardynał — tak, wiem o tym; ale pan de Tréville zna się na ludziach, poznaje ich od pierwszego wejrzenia, umieścił cię tedy w kompanii swego szwagra, pana des Essarts, pozostawiając ci nadzieję, że pewnego dnia znajdziesz się w szeregach muszkieterów.

— Wasza Dostojność wie doskonale o wszystkim — rzekł d’Artagnan.

— Od tego czasu zdarzyło ci się niejedno; przechadzałeś się za klasztorem kartuzów, a byłoby lepiej, gdybyś przechadzał się gdzie indziej, potem udałeś się ze swymi przyjaciółmi do wód w Forges; oni pozostali w drodze, ale ty pojechałeś dalej. Nic dziwnego, miałeś sprawy w Anglii.

— Wasza Dostojność — rzekł d’Artagnan osłupiały — wybrałem się...

— Na polowanie do Windsoru czy gdzie indziej, to nikogo nie obchodzi. Ja wiem o tym, ponieważ moim zadaniem jest wiedzieć wszystko. Po powrocie zostałeś przyjęty przez wielce dostojną osobę i widzę z przyjemnością, że zachowałeś pamiątkę, którą ci ofiarowała.

D’Artagnan dotknął ręką pierścienia królowej i odwrócił szybko kamień; ale było za późno.

— Nazajutrz był u ciebie pan de Cavois — ciągnął kardynał — prosił cię, byś przyszedł do pałacu; nie oddałeś mu wizyty i popełniłeś błąd.

— Obawiam się, że naraziłem się na niełaskę Waszej Eminencji.

— A to dlaczego, mój panie? Dlatego że wykonałeś rozkazy swoich przełożonych z większą bystrością i odwagą niż ktokolwiek inny, miałbyś popaść w niełaskę, skoro zasługujesz na pochwały? Karzę ludzi, którzy nie są posłuszni, nie zaś takich, co wykonują rozkazy... aż nazbyt dobrze. Na dowód przypomnij sobie, kiedy to kazałem ci powiedzieć, żebyś przyszedł do mnie, i poszukaj w swej pamięci, co się stało tego samego wieczora.

Tego właśnie wieczora porwano panią Bonacieux. D’Artagnan zadrżał; przypomniał sobie, że przed półgodziną biedna kobieta przejeżdżała obok niego, znów we władzy tej samej potęgi, która spowodowała jej zniknięcie.

— Wreszcie — ciągnął kardynał — ponieważ nie słyszałem o tobie od pewnego czasu, chciałem się dowiedzieć, co się z tobą dzieje. Winien mi jesteś zresztą wdzięczność: zauważyłeś sam, jak bardzo byłeś oszczędzany we wszystkich okazjach.

D’Artagnan skłonił się z szacunkiem.

— Powodem było nie tylko dość naturalne poczucie sprawiedliwości, ale i plany, które powziąłem względem ciebie.

D’Artagnan był coraz bardziej zdumiony.

— Chciałem ci wyłożyć ten plan w dniu, kiedy otrzymałeś moje pierwsze zaproszenie; ale nie stawiłeś się. Na szczęście nic jeszcze straconego i dziś ów plan poznasz. Siadaj tu, naprzeciw mnie, mości d’Artagnanie; jesteś dość dobrym szlachcicem, byś nie musiał stać w mojej obecności.

I kardynał wskazał palcem krzesło młodemu człowiekowi, który był tak zdziwiony wszystkim, co się działo, że usiadł dopiero na drugie skinienie swego rozmówcy.

— Jesteś dzielny, mości d’Artagnanie — ciągnął kardynał — jesteś przezorny, co warte jest jeszcze więcej. Lubię ludzi z głową i z sercem. Nie przerażaj się, przez ludzi z sercem rozumiem ludzi odważnych, ale choć jesteś taki młody i dopiero wszedłeś w świat, masz potężnych nieprzyjaciół: jeśli nie będziesz się miał na baczności, zgubią cię.

— Niestety, Wasza Dostojność — odparł młody człowiek — i z wielką łatwością zapewne; są bowiem potężni i mają oparcie, podczas gdy ja jestem sam!

— Tak, to prawda; ale choć jesteś sam, uczyniłeś już wiele i uczynisz jeszcze więcej, jestem tego pewien. Jednakże trzeba, by ktoś tobą kierował w pełnym przygód życiu, jakie sobie obrałeś, jeśli się bowiem nie mylę, przybyłeś do Paryża z ambitną myślą zrobienia kariery.

— Jestem w wieku szalonych nadziei, Wasza Dostojność — rzekł d’Artagnan.

— Szalone nadzieje są dla głupców, mości panie, a ty jesteś człowiekiem z głową. Nuże, co powiesz o szarży chorążego w mojej gwardii i kompanii po wojnie?

— Ach, Wasza Dostojność!

— Przyjmujesz oczywiście?

— Wasza Dostojność — zaczął d’Artagnan z zakłopotaną miną.

— Jak to, odmawiasz? — zawołał kardynał ze zdumieniem.

— Jestem w gwardii Jego Królewskiej Mości i nie mam powodów do niezadowolenia, Wasza Dostojność.

— Ale zdaje mi się — rzekł kardynał — że moi gwardziści są również gwardzistami Jego Królewskiej Mości i że służąc we francuskiej jednostce służy się królowi.

— Wasza Eminencja źle zrozumiał moje słowa.

— Chciałbyś pozoru, prawda? Rozumiem. Ale i owszem, masz pozór. Awans, początek kampanii, okazja, jaką ci daję — oto pozory dla ludzi; tobie samemu zaś trzeba niezawodnej opieki, dobrze bowiem, byś wiedział, mości d’Artagnanie, że doszły mnie nie byle jakie skargi na ciebie, nie poświęcasz swych dni i nocy wyłącznie służbie dla króla.

D’Artagnan zarumienił się.

— Zresztą — ciągnął kardynał kładąc rękę na stosie papierów — mam tu wszystkie akta dotyczące ciebie; ale przed lekturą chciałem porozmawiać z tobą. Wiem, żeś człowiek rezolutny, i gdybyś w dobrym kierunku skierował swoje usługi, mogłyby ci przynieść wiele korzyści, zamiast przynosić ci zło. Zastanów się zatem i zdecyduj.

— Dobroć Waszej Dostojności wprawia mnie w pomieszanie — odparł d’Artagnan — wielkoduszność Waszej Eminencji czyni mnie małym jak robak; ale skoro Wasza Dostojność pozwala mi mówić szczerze...

D’Artagnan urwał.

— Tak, mów.

— Dobrze więc, powiem Waszej Eminencji, że wszyscy moi przyjaciele są w muszkieterach i w gwardii królewskiej, a moi wrogowie, na skutek niepojętej fatalności losu, w gwardii kardynalskiej; jedni i drudzy patrzyliby na mnie krzywo, gdybym przystał na propozycję Waszej Eminencji.

— Czyżbyś był już tak pyszny, by mniemać, że ofiarowuję ci mniej, niż jesteś wart, mój panie? — rzekł kardynał z pogardliwym uśmiechem.

— Wasza Dostojność jest po stokroć za dobry dla mnie i, przeciwnie, myślę, że zdziałałem jeszcze zbyt mało, by stać się godnym jego łask. Rozpocznie się oblężenie La Rochelle; będę walczył pod okiem Waszej Eminencji i jeśli będę miał szczęście zachować się tak, że zasłużę na jego uwagę, moje czyny usprawiedliwią dobroć, którą Wasza Eminencja raczy mnie zaszczycać. Na wszystko musi przyjść czas, Wasza Dostojność; być może później będę miał prawo ofiarować swe usługi Waszej Dostojności, podczas gdy dziś będzie to wyglądało na sprzedaż.

— To znaczy, że odmawiasz służby u mnie, mości panie — rzekł kardynał z przykrością, w głosie jego pobrzmiewał wszakże ton szacunku — pozostań więc wolny i zachowaj swoje nienawiści i sympatie.

— Wasza Dostojność...

— Dobrze, dobrze — rzekł kardynał — nie mam ci tego za złe; ale rozumiesz, dość ma się kłopotu z bronieniem i wynagradzaniem przyjaciół, nic zaś nie jest się winnym wrogom. Dam ci jednak radę; miej się na baczności, mości d’Artagnanie, ponieważ z chwilą gdy wypuszczę cię spod mojej opieki, nie dałbym za twoje życie złamanego grosza.

— Będę się starał, Wasza Dostojność — odparł Gaskończyk z szlachetną pewnością siebie.

— Później, jeśli ci się zdarzy jakie nieszczęście — rzekł Richelieu z naciskiem — pamiętaj, że to ja ciebie szukałem i uczyniłem wszystko, co mogłem, by do tego nieszczęścia nie doszło.

— Cokolwiek się stanie — powiedział d’Artagnan kładąc rękę na piersi i kłaniając się — będę wiecznie żywił wdzięczność dla Waszej Eminencji za to, coś uczynił dla mnie w tej chwili.

— Dobrze więc, mości d’Artagnanie, spotkamy się po kampanii, jak to sam powiedziałeś. Będę cię miał na oku, bo i ja tam będę — rzekł kardynał, wskazując d’Artagnanowi palcem wspaniałą zbroję, którą miał włożyć — a po naszym powrocie, cóż, zobaczymy!

— Ach, Wasza Dostojność — zawołał d’Artagnan — zechciej mi oszczędzić ciężaru swej niełaski; pozostań obojętny, jeśli sądzisz, że postępuję jak uczciwy człowiek.

— Młodzieńcze — rzekł Richelieu — jeśli będę mógł jeszcze raz ci powiedzieć, co powiedziałem dzisiaj, uczynię to.

Ostatnie słowa kardynała wyrażały wielkie powątpiewanie; zbiły one d’Artagnana bardziej z tropu niż groźba, było to bowiem ostrzeżenie. Kardynał chciał go więc uprzedzić, że jakieś nieszczęście mu grozi. Otworzył już usta, by odpowiedzieć, ale kardynał pożegnał go wyniosłym gestem.

D’Artagnan wyszedł, ale przy drzwiach opuściła go odwaga i niewiele brakowało, a byłby wrócił. Ujrzał jednak w wyobraźni poważną i surową twarz Atosa: gdyby zawarł pakt z kardynałem, Atos nie podałby mu ręki, Atos wyparłby się go.

Ta obawa powstrzymała go, tak bowiem potężny jest wpływ prawdziwie wielkiego charakteru na otoczenie.

D’Artagnan zszedł tymi samymi schodami i zastał przy bramie Atosa oraz czterech muszkieterów; czekali jego powrotu i już zaczynali się niepokoić.

D’Artagnan rozproszył ich obawy jednym słowem, a Planchet pobiegł uprzedzić inne posterunki, że nie ma po co pozostawać dłużej, skoro jego pan zdrowy i cały wyszedł z pałacu kardynała.

Kiedy wrócili do Atosa, Aramis i Portos zapytali d’Artagnana o przyczynę tej szczególnej rozmowy. Ale d’Artagnan powiedział tylko, że pan de Richelieu wezwał go, by ofiarować mu stopień chorążego w swej gwardii, i że on odmówił.

— I postąpiłeś słusznie — zawołał jednocześnie Portos i Aramis.

Atos zamyślił się głęboko i nic nie powiedział. Ale kiedy już byli sami, rzekł:

— Zrobiłeś, co powinieneś był zrobić, d’Artagnanie, ale być może popełniłeś błąd.

D’Artagnan westchnął; ten głos bowiem był odpowiedzią na tajemny głos jego duszy, który mówił, że czekają go wielkie nieszczęścia.

Dzień następny minął na przygotowaniach do podróży. D’Artagnan poszedł pożegnać pana de Tréville. Przypuszczano, że gwardziści i muszkieterowie rozstają się na krótko, król bowiem był tego dnia w parlamencie i miał ruszyć nazajutrz. Pan de Tréville zapytał więc d’Artagnana, czy czegoś nie potrzebuje, ale d’Artagnan odparł dumnie, że mu na niczym nie zbywa.

Wieczorem zaprzyjaźnieni wojacy z kompanii pana des Essarts i z kompanii pana de Tréville zeszli się razem. Rozstawano się, by spotkać się Bóg wie kiedy i Bóg wie w jakich okolicznościach. Noc upłynęła bardzo wesoło, wiadomo bowiem, że w takich razach lekarstwem na największą troskę jest tylko zupełna beztroska.

Nazajutrz przyjaciele rozstali się przy pierwszych dźwiękach trąbki: muszkieterowie pośpieszyli do pałacu pana de Tréville, gwardziści do pałacu pana des Essarts. Dowódcy poprowadzili swoje kompanie do Luwru, gdzie król odbierał defiladę.

Monarcha był smutny i wyglądał na chorego, jakoż i minę miał mniej wyniosłą niż zwykle. Poprzedniego dnia gorączka chwyciła go w parlamencie, właśnie wówczas, gdy odprawiały się królewskie sądy. Postanowił jednak wyruszyć wieczorem. Mimo uwag, które mu robiono, chciał odebrać defiladę, mając nadzieję, że w ten sposób zwalczy chorobę.

Po defiladzie gwardziści ruszyli w drogę; muszkieterowie mieli wyruszyć dopiero z królem, co pozwoliło Portosowi zaprezentować się w całym blasku na ulicy aux Ours.

Prokuratorowa ujrzała go, gdy przejeżdżał w swym nowym mundurze na pięknym koniu. Zbyt kochała Portosa, by pozwolić mu odjechać bez pożegnania; dała mu znak, by zsiadł z konia i podszedł do niej. Portos wyglądał wspaniale, ostrogi pobrzękiwały, zbroja błyszczała, szpada chwacko uderzała o nogi. Tym razem pisarczyki nie miały najmniejszej ochoty do śmiechu. Portos wyglądał bowiem na tęgiego rębajłę.

Muszkieter został wprowadzony do pana Coquenard, którego małe szare oczka zabłysły gniewem na widok krewniaka w nowiuteńkich strojach. Jednakże pocieszał się w duchu, mówiono bowiem powszechnie, iż kampania nie będzie łatwa: w głębi serca pieścił nadzieję, że Portos zostanie zabity.

Portos złożył wyrazy uszanowania panu Coquenard, za czym pożegnał go, a pan Coquenard życzył mu wszystkiego najlepszego. Pani Coquenard nie mogła powstrzymać łez; ale jej cierpienie nie budziło podejrzeń, wiedziano bowiem, że jest bardzo przywiązana do swych krewnych, o których musiała staczać okrutne boje z mężem.

Ale prawdziwe pożegnanie nastąpiło dopiero w pokoju pani Coquenard i było rozczulające.

Jak długo prokuratorowa mogła śledzić wzrokiem kochanka, kiwała chusteczką wychylona z okna tak bardzo, że omal z niego nie wypadła. Portos przyjmował dowody afektu z miną człowieka, któremu to nie pierwszyzna.

Dopiero gdy skręcał na rogu ulicy, uniósł kapelusz i skinął ręką na znak pożegnania.

Tymczasem Aramis pisał długi list. Do kogo? Nikt nie wiedział. W sąsiednim pokoju czekała Ketty, która tego samego dnia miała wyjechać do Tours. Atos popijał małymi łykami ostatnią butelkę hiszpańskiego wina.

W tym samym czasie d’Artagnan defilował ze swoją kompanią. Gdy przybyli na przedmieście Saint-Antoine, odwrócił się, by rzucić wesołe spojrzenie na Bastylię, ponieważ jednak patrzył tylko na Bastylię, nie zauważył Milady, która siedząc na bułanku pokazywała go palcem dwóm mężczyznom o wielce niemiłej powierzchowności. Ci natychmiast zbliżyli się do szeregów, by mu się przyjrzeć; na ich pytające spojrzenie Milady odpowiedziała znakiem, że to właśnie ten. Po czym spokojna, że jej rozkazy zostaną wykonane, spięła konia ostrogami i znikła.

Dwaj mężczyźni ruszyli za kompanią. Na skraju przedmieścia Saint-Antoine dosiedli koni, które czekający na nich dwaj służący bez liberii trzymali w pogotowiu.


Rozdział XI OBLĘŻENIE LA ROCHELLE

Oblężenie La Rochelle, wielkie wydarzenie polityczne w okresie panowania Ludwika XIII, było jednym ze sławnych wojennych czynów kardynała. Jest tedy rzeczą ciekawą, a nawet konieczną, abyśmy powiedzieli o nim kilka słów; zbyt wiele zresztą szczegółów tego oblężenia łączy się w sposób zbyt istotny z historią, którą postanowiliśmy opowiedzieć, byśmy mogli pominąć je milczeniem.

Względy polityczne, jakie miał na oku kardynał, kiedy zamyślił to oblężenie, są godne uwagi. Wyłóżmy je najpierw, po czym przejdziemy do względów osobistych, które być może, nie mniejszy miały wpływ na Jego Eminencję.

Ze znaczniejszych miast, nadanych przez Henryka IV we władanie hugenotom, została tylko La Rochelle. Chodziło teraz o to, by zburzyć ten ostatni bastion kalwinizmu, zagasić groźne zarzewie, od którego zawsze mógł buchnąć płomień rebelii lub wojny.

Hiszpanie, Anglicy, niespokojni Włosi, awanturnicy wszystkich narodowości, najemni żołnierze różnego autoramentu przybiegali na pierwsze wezwanie pod sztandary protestantów, stanowiąc potęgę groźną dla całej Europy.

La Rochelle, której znaczenie wzrosło po upadku innych miast kalwińskich, była tedy schronieniem waśni i ambicji. Co więcej, port La Rochelle był ostatnim portem w królestwie francuskim otwartym dla Anglii, zamykając go dla Anglii, naszej odwiecznej nieprzyjaciółki, kardynał kończył dzieło Joanny d’Arc i księcia de Guise.

Toteż Bassompierre, który był zarazem protestantem i katolikiem, protestantem z przekonania i katolikiem jako kawaler orderu Św. Ducha, Bassompierre, Niemiec z urodzenia, a sercem Francuz, Bassompierre wreszcie, jeden z wodzów podczas oblężenia La Rochelle, mawiał idąc do ataku na czele szlachty jak i on protestanckiej:

— Zobaczycie, panowie, że będziemy dość głupi, by wziąć La Rochelle!

Bassompierre miał rację: kanonada na wyspie Re przepowiadała prześladowania religijne w Cévennes[*]; wzięcie La Rochelle było wstępem do Edyktu Nantejskiego,

Ale jak to powiedzieliśmy, kronikarz zajmując się wojenną działalnością ministra, która należy do historii, nie może pominąć milczeniem posunięć zakochanego mężczyzny i zazdrosnego rywala.

Richelieu, jak wiadomo, był zakochany w królowej, nie wiemy, czy ta miłość miała dla niego tylko cel polityczny, czy też była to po prostu jedna z tych głębokich namiętności, jakie Anna Austriaczka budziła w otaczających ją ludziach; w każdym razie dowiedzieliśmy się już w toku naszej opowieści, że Buckingham odniósł nad nim zwycięstwo, a w paru sytuacjach, zwłaszcza w historii z diamentowymi spinkami, wywiódł go okrutnie w pole dzięki poświęceniu trzech muszkieterów i odwadze d’Artagnana.

Kardynałowi chodziło więc nie tylko o uwolnienie Francji od nieprzyjaciela, ale i o zemstę nad rywalem; ta zemsta musiała być potężna i wspaniała, godna człowieka, który dzierżył w ręku, jak szpadę, wszystkie siły królestwa.

Richelieu wiedział, że walcząc z Anglią walczy z Buckinghamem, że odnosząc zwycięstwo nad Anglią odnosi zwycięstwo nad Buckinghamem, że upokarzając Anglię w oczach Europy upokarza Buckinghama w oczach królowej.

Buckingham ze swej strony, choć na pierwsze miejsce wysuwał honor Anglii, rządził się względami jota w jotę podobnymi do tych, które kierowały kardynałem; Buckingham również pragnął zemsty: pod żadnym pozorem nie mógł wrócić do Francji jako poseł; mógł tam wrócić jedynie jako zwycięzca.

Stąd widać, że stawką w grze, którą dwa najpotężniejsze królestwa prowadziły dla przyjemności dwóch zakochanych mężczyzn, było spojrzenie Anny Austriaczki.

Pierwszą przewagę zdobył książę Buckingham: przybył nieoczekiwanie na wyspę Re z dziewięćdziesięciu okrętami i dwudziestu tysiącami żołnierza, zaskoczył hrabiego de Toirac[*], który z ramienia króla rządził wyspą, i po krwawej bitwie wysadził na brzeg swych ludzi.

Powiedzmy mimochodem, że w tej bitwie zginął baron de Chantal, który osierocił osiemnastomiesięczną dziewczynkę.

Ta dziewczynka to późniejsza pani de Sévigné[*].

Hrabia de Toirac wycofał się wraz z garnizonem do cytadeli Świętego Marcina i pchnął setkę ludzi do małego fortu, który nazywano fortem La Pree.

To wydarzenie przyśpieszyło decyzję kardynała: czekając, aż wraz z królem będzie mógł objąć dowództwo w oblężeniu La Rochelle, wysłał brata królewskiego, by kierował pierwszymi operacjami i rzucił na teatr wojenny wszystkie oddziały, jakimi mógł rozporządzać.

W jednym z tych oddziałów, idących w awangardzie, znajdował się nasz przyjaciel d’Artagnan.

Król, jak powiedzieliśmy, miał wyruszyć natychmiast po odprawieniu sądów, ale zaraz potem, 23 czerwca, chwyciła go gorączka; mimo to chciał jechać, czuł się jednak tak źle, że musiał zatrzymać się w Villeroi[*].

Gdzie zatrzymywał się król, tam zatrzymywali się i muszkieterowie; d’Artagnan, który służył tylko w gwardii, był więc pozbawiony, przynajmniej na razie, towarzystwa swych zacnych przyjaciół, Atosa, Portosa i Aramisa. Ta przykra rozłąka zaniepokoiłaby młodzieńca poważnie, gdyby wiedział, jak wielkie zagrażają mu niebezpieczeństwa.

Przybył wszakże do obozu rozciągającego się przed La Rochelle około 10 września 1627 roku.

Sytuacja wciąż była ta sama; książę Buckingham i jego Anglicy, zawładnąwszy wyspą Re, nadal oblegali bez rezultatów cytadelę Świętego Marcina i fort La Pree; od paru dni rozpoczęto działania przeciw La Rochelle, albowiem książę d’Angoulême[*] kazał zbudować fort tuż pod miastem.

Gwardziści pod dowództwem pana des Essarts rozlokowali się w Minimes[*].

Wiemy jednak, że d’Artagnan, który marzył tylko o tym, by przejść do muszkieterów, nie przyjaźnił się zbytnio że swymi kolegami; był więc samotny i zdany na rozmyślania.

Te rozmyślania nie były wesołe: był w Paryżu dwa lata, wpadł w wir spraw publicznych, a co do spraw prywatnych, to nie sprzyjało mu ani szczęście w miłości, ani nie uśmiechnęła się doń fortuna.

Jedyną kobietą, którą kochał, była pani Bonacieux, pani Bonacieux znikła i nie mógł nawet dowiedzieć się, co się z nią stało. Jeśli zaś mowa o karierze, on, mizerak, zdobył sobie wroga w kardynale, to znaczy w człowieku, przed którym drżeli najpotężniejsi w królestwie, a król pierwszy.

Ten człowiek mógł go zgnieść, a jednak tego nie uczynił. D’Artagnan miał umysł przewidujący, uważał więc pobłażliwość kardynała za dobry znak i widział przyszłość w jaśniejszych kolorach.

Co więcej, zdobył sobie jeszcze jednego wroga, mniej niebezpiecznego co prawda, ale czuł instynktem, że nie był to wróg, którego można sobie lekceważyć: myślał o Milady.

W zamian za to miał opiekę i przychylność królowej, ale przychylność królowej była wówczas jeszcze jednym powodem do prześladowań, a jej opieka niezbyt chroniła, jak widać z przykładu pana Chalais i pani Bonacieux.

Jak dotychczas zdobył jedynie diament wartości pięciu — sześciu tysięcy liwrów, który nosił na palcu; ale jeśli ambitny młodzieniec zechce zachować pierścień jako dowód wdzięczności królowej, ów diament znaczy dla niego tyle samo co kamienie, które depcze nogami, skoro nie może go sprzedać. Powiadamy: kamienie, które depcze nogami, ponieważ d’Artagnan snuł te rozważania przechadzając się samotnie po ślicznej dróżce wiodącej z obozu do wsi Angoutin[*]. Zaprowadziły go one dalej, niż przypuszczał; zaczęło już zmierzchać, kiedy w ostatnim promieniu zachodzącego słońca ujrzał lufę muszkietu połyskującą zza płota.

D’Artagnan miał bystre oko i przytomny umysł, zrozumiał, że muszkiet nie zjawił się tu sam, a jego właściciel nie ukrył się za płotem w przyjaznych zamiarach. Postanowił już zmykać, kiedy z drugiej strony drogi, za skałą, ujrzał lufę drugiego muszkietu.

Była to niewątpliwie zasadzka.

D’Artagnan rzucił okiem na pierwszy muszkiet i ujrzał z pewnym niepokojem, że zniża się w jego kierunku; ale zaledwie otwór lufy znieruchomiał, rzucił się na ziemię. Natychmiast nastąpił strzał i młodzieniec usłyszał gwizd kuli przelatującej nad głową.

Nie było czasu do stracenia, d’Artagnan skoczył na równe nogi; jednocześnie kula z drugiego muszkietu wzbiła w górę kamyki w tym samym miejscu, gdzie rzucił się na ziemię.

D’Artagnan nie należał do tych chwatów, co skorzy są umrzeć głupio i bez potrzeby, byle nie powiedziano, że cofnęli się o krok; zresztą nie szło tu już o odwagę, wpadł przecie w zasadzkę.

“Jeśli nastąpi trzeci strzał — powiedział sobie — jestem zgubiony”.

Natychmiast wziął nogi za pas i pomknął w stronę obozu z szybkością, która wsławiła ludzi z jego stron, znanych z chyżości; ale choć pędził co tchu ten, który strzelał pierwszy, miał dość czasu, by ponownie nabić broń, i posłał d’Artagnanowi strzał tak celny, że kula strąciła mu z głowy kapelusz i odrzuciła na odległość dziesięciu kroków.

Ponieważ d’Artagnan nie miał innego kapelusza, podniósł swój w biegu, bardzo zadyszany i bardzo blady wpadł do kwatery, usiadł nie mówiąc nic nikomu, i zamyślił się.

To zdarzenie mogło mieć trzy przyczyny:

Pierwsza, najbardziej naturalna: mogła to być zasadzka roszelczyków, którzy chętnie uśmierciliby gwardzistę Jego Królewskiej Mości nasamprzód dlatego, że byłoby o jednego nieprzyjaciela mniej, a po wtóre dlatego, że ten nieprzyjaciel mógł mieć dobrze nabitą sakiewkę w kieszeni.

D’Artagnan wziął kapelusz, przyjrzał się dziurze pozostawionej przez kulę i pokiwał głową. Nie była to kula z muszkietu, ale kula z rusznicy; celność strzału naprowadziła go już na myśl, że strzelano z doskonałej broni; więc to nie zasadzka wojskowa, skoro użyto kul innego kalibru.

Mogła to być również czuła pamiątka od pana kardynała. Pamiętamy, że w chwili kiedy d’Artagnan zobaczył lufę rusznicy, szczęściem dla niego połyskującą w ostatnim promieniu słońca, zdumiewał się pobłażliwością, z jaką traktuje go Jego Eminencja.

Ale d’Artagnan potrząsnął głową. Jeśli idzie o ludzi, po których wystarczyłoby tylko sięgnąć ręką, Jego Eminencja rzadko ucieka się do podobnych środków.

Mogła to być zemsta Milady.

To wydawało się najbardziej prawdopodobne.

Na próżno usiłował sobie przypomnieć rysy lub strój opryszków; oddalił się od nich tak szybko, że nie zdołał nic zauważyć.

— Ach, moi biedni przyjaciele — szepnął d’Artagnan — gdzie jesteście? Jakże mi was brak!

D’Artagnan spędził źle noc. Kilka razy budził się i zrywał na równe nogi, wyobrażając sobie, że do jego łóżka zbliża się ktoś, by go zasztyletować. Ale noc minęła spokojnie.

D’Artagnan żywił jednak poważne obawy, że co się odwlecze, to nie uciecze.

Przez cały dzień pozostał w kwaterze, sam przed sobą tłumacząc się niepogodą.

Nazajutrz o dziewiątej rano rozległo się bicie w bęben. Książę Orleański sprawdzał posterunki. Gwardziści pobiegli po broń i d’Artagnan zajął swe miejsce pośród towarzyszy.

Brat królewski przejechał przed frontem, za czym wszyscy wyżsi oficerowie otoczyli księcia, by złożyć mu wyrazy szacunku, pan des Essarts, kapitan gwardzistów, razem z innymi.

Po chwili d’Artagnanowi wydało się, że pan des Essarts daje mu znak, by się zbliżył; oczekiwał nowego gestu przełożonego, przypuszczając, że się myli; ale kiedy pan des Essarts skinął po raz wtóry, wystąpił z szeregu.

— Książę Orleański szuka ochotników do wykonania misji niebezpiecznej, ale mogącej okryć chwałą tych, co ją wypełnią; dałem ci znak, byś był gotów.

— Dziękuję, kapitanie — odparł d’Artagnan, który marzył tylko o tym, by się odznaczyć na oczach naczelnego dowódcy.

W nocy roszelczycy zrobili wycieczkę i odebrali z powrotem bastion, który armia królewska zdobyła przed dwoma dniami; trzeba było wysłać ludzi na rekonesans i dowiedzieć się, czy ów bastion jest broniony.

Po kilku chwilach brat królewski podniósł głos i powiedział:

— Do tego zadania trzeba mi trzech albo czterech ochotników pod wodzą pewnego człowieka.

— Człowieka pewnego mam pod ręką, książę — rzekł pan des Essarts wskazując na d’Artagnana — co zaś do kilku ochotników, Wasza Wysokość zechce tylko wyjawić swoje plany, a ludzi nie zabraknie.

— Czterech ochotników, którzy pójdą na śmierć wraz ze mną! — zawołał d’Artagnan wznosząc szpadę.

Dwaj jego towarzysze z gwardii skoczyli natychmiast, dwaj żołnierze dołączyli się do nich, tak że liczba była wystarczająca; d’Artagnan odprawił wszystkich innych nie chcąc krzywdzić tych, którzy zgłosili się pierwsi.

Nie było wiadomo, czy po wzięciu bastionu roszelczycy opuścili go, czy pozostawili w nim swój garnizon; należało więc podejść dość blisko, by zbadać sytuację.

D’Artagnan z czterema towarzyszami ruszył okopem; dwaj gwardziści szli obok niego, żołnierze z tyłu.

Tak osłonięci zbliżyli się na odległość stu kroków od bastionu. Tu d’Artagnan odwrócił się i zauważył, że dwaj żołnierze znikli.

Przypuszczał, że zostali z tyłu, bo strach ich obleciał, i szedł dalej.

Minęli przeciwskarpę i znaleźli się w odległości sześćdziesięciu kroków od bastionu. Nie widać było nikogo, bastion wyglądał na opuszczony.

Trzech śmiałków naradzało się, czy mają iść dalej, gdy nagle pas dymu otoczył kamiennego olbrzyma i tuzin kuł zagwizdało wokół d’Artagnana i jego dwóch towarzyszy.

Wiedzieli to, co chcieli wiedzieć: w bastionie była załoga. Pozostać dłużej w tym niebezpiecznym miejscu byłoby zbyteczną nieostrożnością, d’Artagnan i dwaj gwardziści zawrócili więc i zaczęli się cofać, a raczej uciekać. Znalazłszy się na rogu okopu, który miał im służyć za osłonę, jeden z gwardzistów padł; kula przeszyła mu pierś. Drugi, zdrów i cały, szedł dalej w kierunku obozu.

D’Artagnan nie chciał porzucić rannego towarzysza, pochylił się więc nad nim, by go podnieść i pomóc mu w odwrocie; ale w tej samej chwili rozległy się dwa wystrzały: pierwsza kula strzaskała głowę rannego gwardzisty, druga chybiła d’Artagnana o dwa cale i wryła się w skałę.

Młodzieniec odwrócił się żywo; nie był to atak z bastionu zasłoniętego rogiem okopu. Przyszli mu na myśl dwaj żołnierze, którzy uciekli, i przypomniał sobie onegdajszych opryszków; tym razem postanowił dowiedzieć się, co to wszystko znaczy, i padł na ciało towarzysza jak martwy.

Niebawem dwie głowy wychyliły się z opuszczonego obwarowania znajdującego się w odległości trzydziestu kroków; były to głowy naszych dwóch żołnierzy. D’Artagnan nie mylił się: ci dwaj ludzie poszli za nim, by go zabić, mając nadzieję, że śmierć młodzieńca zostanie policzona na rachunek nieprzyjaciela.

Wszelako, ponieważ mógł być tylko ranny i zdradzić ich zbrodnię, podeszli bliżej, aby mu zadać cios ostatni; zbici z tropu podstępem d’Artagnana, nie pomyśleli na szczęście o naładowaniu broni.

Kiedy byli w odległości dziesięciu kroków, d’Artagnan, który padając pomyślał o tym, by nie wypuścić z ręki szpady, zerwał się nagle i jednym skokiem znalazł się przy nich.

Opryszkowie zrozumieli, że jeśli będą uciekać w stronę obozu, d’Artagnan niechybnie ich wyda; toteż pierwszą ich myślą było przejść do nieprzyjaciela. Jeden z nich chwycił swoją rusznicę za lufę, jakby to była maczuga, i zamierzył się straszliwie na d’Artagnana, ale ten uniknął ciosu uskoczywszy w bok; w ten sposób jednak pozostawił wolną drogę bandycie, który rzucił się natychmiast w stronę bastionu. Ponieważ roszelczycy nie wiedzieli, w jakich zamiarach ów człowiek do nich przychodzi, dali ognia; opryszek upadł ugodzony kulą, która strzaskała mu ramię.

Tymczasem d’Artagnan rzucił się na drugiego żołnierza, atakując go szpadą; walka nie trwała długo, nędznik miał do obrony jedynie nie nabitą rusznicę. Szpada gwardzisty prześliznęła się obok lufy bezużytecznej broni i przebiła łydkę bandyty; upadł. D’Artagnan nie czekając przyłożył mu ostrze szpady do gardła.

— Och, nie zabijaj mnie, panie — zawołał bandyta. — Łaski, łaski, mój oficerze, powiem ci wszystko!

— Czy twój sekret wart jest tego, bym ci darował życie? — zapytał młodzieniec cofając szpadę.

— Tak, jeśli pan jest zdania, że warto żyć, kiedy się ma dwadzieścia dwa lata, jak pan, i można osiągnąć wszystko, będąc pięknym i dzielnym, jak pan jesteś.

— Nędzniku! — rzekł d’Artagnan — nuże, mów szybko, kto kazał ci mnie zamordować.

— Kobieta, której nie znam; nazywają ją Milady.

— Skoro jednak nie znasz tej kobiety, skąd wiesz, jak ją nazywają?

— Mój towarzysz ją zna i tak się do niej zwracał, z nim rozmawiała, a nie ze mną; ma nawet w kieszeni list tej osoby, jak powiadał, bardzo ważny dla pana.

— Ale jakim sposobem zostałeś jego wspólnikiem?

— Zaproponował mi spółkę i ja się zgodziłem.

— Ile wam dała za tę piękną wyprawę?

— Sto luidorów.

— Wybornie — rzekł młodzieniec ze śmiechem — widać uważa, że jestem coś wart; sto luidorów! To fortuna dla takich dwóch nędzników jak wy; rozumiem, że się zgodziłeś, i daruję ci życie, ale pod jednym warunkiem.

— Jaki to warunek? — zapytał żołnierz z niepokojem, widząc, że jeszcze nie wszystko skończone.

— Przyniesiesz mi list, który twój kolega ma w kieszeni.

— Ależ to tylko inny rodzaj śmierci — zawołał bandyta — pan chce, żebym przyniósł ten list pod kulami z bastionu?

— Decyduj się i ruszaj, w przeciwnym razie przysięgam ci, że zginiesz z mojej ręki.

— Łaski, panie, litości! W imię owej młodej damy, którą kochasz i uważasz zapewne za umarłą, gdy ona żyje! — zawołał bandyta padając na kolana i opierając się na ręce, tracił bowiem siły, w miarę jak uciekała zeń krew.

— A skąd wiesz, że jest jakaś młoda dama, którą kocham, i że uważam ją za umarłą? — zapytał d’Artagnan.

— Z listu, który mój kolega ma w kieszeni.

— Sam widzisz, że muszę mieć ten list — rzekł d’Artagnan — zatem ani chwili zwłoki, żadnych wahań i choć ogarnia mnie wielkie obrzydzenie, kiedy pomyślę, że miałbym po raz wtóry zanurzyć szpadę we krwi takiego hultaja jak ty, przysięgam ci na honor uczciwego człowieka...

Przy tych słowach d’Artagnan uczynił gest tak groźny, że ranny wstał.

— Nie, nie — zawołał nabierając odwagi, którą natchnął go strach — idę... idę!...

D’Artagnan wziął rusznicę żołnierza, kazał mu iść przodem i popychał go ku drugiemu bandycie, kłując w krzyż ostrzem szpady.

Okropny był widok tego nieszczęśnika: blady na myśl o czekającej go śmierci, próbował dowlec się niepostrzeżenie do ciała wspólnika, który leżał w odległości dwudziestu kroków od niego; smuga krwi znaczyła jego drogę. Tak wielkie przerażenie malowało się na twarzy opryszka pokrytej zimnym potem, że d’Artagnan poczuł litość; rzekł tedy z pogardą:

— Dobrze więc, pokażę ci, jaka jest różnica między człowiekiem odważnym a tchórzem takim jak ty; zostań, sam pójdę.

D’Artagnan szybko dotarł do drugiego żołnierza bacznie rozglądając się wokół, obserwując wszystkie ruchy nieprzyjaciela i korzystając z nierówności terenu.

Cel swój mógł osiągnąć dwojako: przeszukać żołnierza na miejscu albo zabrać go ze sobą, osłaniając się jego ciałem niby tarczą, i przeszukać go w okopie.

D’Artagnan wybrał drugi sposób i zarzucił sobie ciało opryszka na ramiona; w tej samej chwili nieprzyjaciel dał ognia.

Lekki wstrząs, głuchy odgłos trzech kuł przeszywających ciało, ostatni krzyk i drżenie agonii pozwoliły zrozumieć d’Artagnanowi, że ten, który chciał go zabić, uratował mu życie.

D’Artagnan wrócił do okopu i rzucił trupa obok rannego żołnierza, którego twarz była również śmiertelnie blada.

Natychmiast zabrał się do rewizji; skórzany pugilares, sakiewka, w której znajdowała się zapewne część otrzymanej sumy, kubek i kostki składały się na spuściznę po zmarłym. Pozostawił kubek i kostki, rzucił sakiewkę rannemu i niecierpliwie otworzył pugilares.

Wśród papierów nie mających znaczenia znalazł list; był to ten właśnie, którego omal nie przypłacił życiem:


“Ponieważ straciliście ślad tej kobiety i jest teraz bezpieczna w klasztorze, dokąd żadną miarą nie powinna była się dostać, postarajcie się przynajmniej nie chybić mężczyzny; w przeciwnym razie sto luidorów, jakie otrzymaliście ode mnie, mogą was drogo kosztować. Wiecie dobrze, że was dosięgnę, gdziekolwiek będziecie.”


Podpisu nie było. Nie ulegało jednak wątpliwości, że list pochodził od Milady. Toteż d’Artagnan zatrzymał go jako dowód rzeczowy i, bezpieczny pod osłoną okopu, wziął na spytki rannego. Ten wyznał, że wraz ze swym zabitym kolegą miał porwać młodą kobietę, która opuszczała Paryż przez rogatkę La Villette, ale zabawili zbyt długo w szynku przy winie i przybyli na miejsce w dziesięć minut po przejeździe kolaski.

— Ale co mieliście zrobić z tą kobietą? — zapytał d’Artagnan z lękiem.

— Zawieźć ją do pałacu przy placu Royale — rzekł ranny.

— Tak, tak! — mruknął d’Artagnan — otóż to, do Milady.

Dreszcz przebiegł młodzieńca, zrozumiał bowiem, jak straszliwe pragnienie zemsty kazało tej kobiecie czyhać na jego zgubę i zgubę tych, którzy go kochali. Zdawał też sobie sprawę, że Milady musiała być świetnie wprowadzona w intrygi dworskie, skoro odkryła wszystko. Niewątpliwie zasięgnęła wiadomości u kardynała.

Ale z prawdziwym uczuciem radości zrozumiał i to, że królowa odnalazła wreszcie więzienie, w którym biedna pani Bonacieux pokutowała za swoje oddanie, i że wydobyła ją stamtąd. List, jaki otrzymał od młodej kobiety, i jej obecność w kolasce na drodze Chaillot znalazły teraz wytłumaczenie.

A zatem, jak to przepowiedział Atos, można będzie odnaleźć panią Bonacieux, klasztor nie jest przecie niezdobytą twierdzą.

Ta myśl napełniła łagodnością jego serce. Zwrócił się do rannego, który z niepokojem obserwował zmiany w wyrazie jego twarzy, i rzekł wyciągając do niego rękę:

— Chodźmy, nie chcę cię tu zostawić. Oprzyj się na mnie i wracajmy do obozu.

— Tak — powiedział ranny, który nie mógł uwierzyć w tyle dobroci — ale czy mam wrócić po to, by zawisnąć na szubienicy?

— Masz moje słowo — rzekł d’Artagnan — po raz wtóry daruję ci życie.

Ranny padł na kolana i znów ucałował stopy swego wybawcy, ale d’Artagnan nie miał już żadnych powodów, by pozostawać tak blisko nieprzyjaciela, i położył kres temu wylewowi wdzięczności.

Gwardzista, który powrócił do obozu pierwszy, oznajmił, że czterej jego towarzysze ponieśli śmierć. Zdumienie i radość zapanowały więc w regimencie, gdy młodzieniec zjawił się zdrów i cały.

D’Artagnan wyjaśnił, że jego towarzysz odniósł ranę szpadą w rzekomej wycieczce. Opowiedział o śmierci drugiego żołnierza i o niebezpieczeństwach, na jakie byli wystawieni. To opowiadanie przysporzyło prawdziwego triumfu młodzieńcowi. Przez cały dzień w armii mówiono tylko o tej wyprawie, a brat królewski przekazał d’Artagnanowi wyrazy uznania.

Zresztą, jako że każdy piękny czyn przynosi nagrodę, czyn d’Artagnana przywrócił mu utracony spokój. Mniemał, że może być spokojny, skoro z dwóch nieprzyjaciół jeden nie żyje, a drugi mu służy.

Ten spokój dowodził, że d’Artagnan nie znał jeszcze Milady.


Rozdział XII WINO Z ANJOU

Po rozpaczliwych niemal nowinach o stanie króla w obozie zaczęły się szerzyć wieści o jego powrocie do zdrowia; ponieważ zaś królowi spieszno było do La Rochelle, powiadano, że gdy tylko będzie mógł dosiąść konia, wyruszy w drogę.

Tymczasem brat królewski, wiedząc, że dowództwo przejdzie wkrótce w ręce księcia d’Angoulême, Bassompierre’a czy Schomberga[*], ubiegających się o ten zaszczyt, niewiele zdziałał; tracił dzień po dniu na podjazdy, nie kwapiąc się uderzyć na wyspę Ré, gdzie Anglicy wciąż oblegali cytadelę Świętego Marcina i fort La Pree, podczas gdy Francuzi, ze swej strony, oblegali La Rochelle.

Powiedzieliśmy, że d’Artagnan odzyskał spokój, jak to zawsze bywa, kiedy niebezpieczeństwo minie i wydaje się, że już w ogóle nam nie zagraża. Niepokoił się jedynie brakiem wieści od przyjaciół.

Ale pewnego ranka, na początku listopada, wszystko wyjaśnił list wysłany z Villeroi;


“Łaskawy panie!

Panowie Atos, Portos i Aramis zabawiali się wesoło u mnie i narobili tyle hałasu, że namiestnik zamku, człowiek bardzo surowy, przymknął ich na kilka dni; ja wszakże wypełniam dane mi polecenie i posyłam panu dwanaście butelek wina z Anjou[*], które bardzo przypadło im do smaku; toteż wyrazili życzenie, by wypił je pan za ich zdrowie. Co czyniąc, pozostaję z wielkim szacunkiem, pański pokorny i powolny sługa


Godeau[*],

oberżysta panów muszkieterów”


— Znakomicie — zawołał d’Artagnan — myślą o mnie w weselu, tak jak ja o nich w smutku; rzecz prosta, wypiję za ich zdrowie ze szczerego serca, ale nie będę pił sam.

I d’Artagnan pobiegł do dwóch gwardzistów, z którymi najbardziej się przyjaźnił, by zaprosić ich na wyborne wino z Anjou. Jeden z gwardzistów miał już zaproszenie na ten właśnie wieczór; drugi na wieczór następny, umówiono się więc na pojutrze.

D’Artagnan wrócił do domu i odesłał dwanaście butelek wina do gwardyjskiej kantyny, polecając, by miano je w pieczy; w dzień uczty, jako że obiad był wyznaczony na dwunastą w południe, wyprawił o dziewiątej Plancheta, by poczynił przygotowania.

Planchet, bardzo dumny, że został podniesiony do godności ochmistrza, postanowił jak najlepiej wywiązać się z zadania. Wziął sobie do pomocy służącego jednego z gości swego pana, nazwiskiem Fourreau[*], i owego rzekomego żołnierza, co to chciał zabić d’Artagnana, a teraz, nie należąc do żadnej jednostki, wstąpił na służbę do naszego Gaskończyka lub raczej do Plancheta, wdzięczny, że darowano mu życie.

Gdy nadeszła godzina uczty, zjawili się dwaj zaproszeni biesiadnicy, zajęli miejsca i potrawy wjechały na stół. Planchet usługiwał z serwetką na ramieniu, Fourreau otwierał butelki, Brisemont[*] zaś (było to nazwisko rekonwalescenta) przelewał do szklanych karafek wino, zamącone nieco na skutek wstrząsów w podróży. Na dnie pierwszej butelki pozostało jeszcze trochę tego zmąconego wina, Brisemont wlał je do szklanki i d’Artagnan pozwolił mu wypić; nieborak był jeszcze bardzo słaby.

Biesiadnicy zjedli zupę i mieli właśnie wychylić pierwszą szklankę wina, kiedy w forcie Ludwika i w Nowym Forcie zagrzmiały nagle działa. Gwardziści myśląc, że to nieoczekiwany atak oblężonych lub Anglików, skoczyli po swoje szpady, d’Artagnan uczynił to samo i wszyscy trzej pobiegli na stanowiska.

Ale gdy znaleźli się przed kantyną od razu zrozumieli, co się stało; okrzyki: “Wiwat król! Wiwat pan kardynał!” i bicie w bębny rozbrzmiewały ze wszystkich stron.

Jak już powiedzieliśmy, król śpieszył się bardzo. Ze zdwojoną szybkością przebył dwa ostatnie odcinki drogi i właśnie wjeżdżał wraz ze swą świtą i posiłkami w liczbie dziesięciu tysięcy ludzi; muszkieterowie jechali przed nim i za nim. D’Artagnan, stojąc w szpalerze razem ze swoją kompanią, wymownym gestem powitał przyjaciół, którzy patrzyli w jego stronę, i pana de Tréville, który rozpoznał go od razu.

Kiedy ceremonia się skończyła, czterej przyjaciele padli sobie w ramiona.

— Do kaduka! — zawołał d’Artagnan — pie można przyjechać bardziej w porę, pieczyste jeszcze nie wystygło, prawda, panowie? — dodał zwracając się do dwóch gwardzistów, których przedstawił przyjaciołom.

— Ho, ho, zdaje się, że ucztujemy — rzekł Portos.

— Mam nadzieję, że do obiadu nie zasiadają kobiety! — rzekł Aramis.

— Czy jest jakieś znośne wino w tej mieścinie? — zapytał Atos.

— Tam do kata, przecież jest wasze wino, drogi przyjacielu — odparł d’Artagnan.

— Nasze wino? — zapytał Atos zdumiony.

— Tak, to, które mi przysłaliście.

— Myśmy ci przysłali wino?

— Ależ wiesz przecie dobrze, to winko ze stoków Anjou.

— Tak, wiem, o jakim winie mówisz.

— Twoje ulubione.

— Jeśli nie mam szampana ani chambertina.

— Dobrze więc, z braku szampana i chambertina zadowolisz się tym właśnie.

— Sprowadziliśmy więc sobie wino z Anjou, proszę, jacy z nas znawcy! — rzekł Portos.

— Ależ nie, to wino przysłano mi w waszym imieniu.

— W naszym imieniu? — zawołali trzej muszkieterowie.

— Czy to ty, Aramisie — rzekł d’Artagnan — przysłałeś to wino?

— Nie, a ty, Portosie?

— Nie, a ty, Atosie?

— Nie.

— Więc jeśli nie wy — rzekł d’Artagnan — to wasz oberżysta.

— Nasz oberżysta?

— A tak, wasz oberżysta, Godeau, oberżysta muszkieterów.

— Na honor, niech się dzieje, co chce, mało mnie to obchodzi — rzekł Portos — skosztujemy, a jeśli jest dobre, wypijmy.

— Nie — rzekł Atos — nie pijmy wina, które pochodzi z nieznanego źródła.

— Masz rację, Atosie — rzekł d’Artagnan. — Nikt z was nie polecił oberżyście Godeau, by przysłał mi wino?

— Nie; a jednak przysłał ci w naszym imieniu?

— Oto list — rzekł d’Artagnan.

I pokazał list przyjaciołom.

— To nie jest jego pismo! — rzekł Atos — znam je, przed wyjazdem płaciłem nasze rachunki.

— List jest sfałszowany — rzekł Portos — nikt nas nie aresztował.

— D’Artagnanie — rzekł Aramis z wyrzutem — jak mogłeś uwierzyć, że narobiliśmy hałasu?...

D’Artagnan zbladł, konwulsyjne drżenie przebiegło przez jego ciało.

— Przerażasz mnie, synu — rzekł Atos, który w ten sposób zwracał się do niego tylko w wyjątkowych okazjach — co się stało?

— Śpieszmy, śpieszmy, przyjaciele! — zawołał d’Artagnan — powziąłem straszliwe podejrzenie! Czyżby to znów była zemsta tej kobiety?

Teraz Atos zbladł z kolei.

D’Artagnan skoczył do kantyny, trzej muszkieterowie i dwaj gwardziści za nim.

Gdy d’Artagnan wszedł do jadalni, ujrzał Brisemonta wijącego się na podłodze w straszliwych konwulsjach.

Planchet i Fourreau, śmiertelnie bladzi, usiłowali mu pomóc, ale było jasne, że pomoc nie zda się na nic; rysy umierającego skurczyły się w agonii.

— Ach — zawołał widząc d’Artagnana — ach, to okropne, darował mi pan życie, żeby mnie teraz otruć!

— Ja — zawołał d’Artagnan — ja? Nieszczęsny, co ty mówisz?

— Mówię, że to pan dał mi wina, mówię, że pan kazał mi je wypić, mówię, że chciał się pan zemścić na mnie, mówię, że to okropne!

— Nie wierz w to, Brisemont — rzekł d’Artagnan — nie wierz, to nieprawda; przysięgam ci, zaklinam...

— Och, ale jest Bóg na niebie! Bóg cię ukarze! Mój Boże, niechaj cierpi tak, jak ja cierpię!

— Przysięgam ci na Ewangelię — zawołał d’Artagnan zbliżając się do umierającego — przysięgam ci, nie wiedziałem, że to wino jest zatrute, i miałem je pić tak samo jak i ty.

— Nie wierzę — rzekł żołnierz.

Po chwili wyzionął ducha w okropnych mękach.

— Straszne, straszne — szeptał Atos, gdy Portos tłukł butelki, a Aramis wydawał spóźnione nieco rozkazy, by sprowadzić spowiednika.

— O, moi przyjaciele — rzekł d’Artagnan — znów uratowaliście mi życie i nie tylko mnie, ale i tym panom. Panowie — ciągnął zwracając się do gwardzistów — zechciejcie zachować zajście w tajemnicy, być może zamieszane są w to znamienite osoby i wszystko mogłoby się na nas skrupić.

— Ach, panie — bełkotał Planchet na pół żywy — ach, panie, że też uszedłem cało.

— Jak to, nicponiu — zawołał d’Artagnan — więc chciałeś pić moje wino?

— Miałem zamiar wypić małą szklaneczkę za zdrowie króla, panie, ale Fourreau powiedział mi, że mnie wołają.

— Niestety — rzekł Fourreau, któremu zęby szczękały z przerażenia — chciałem go oddalić i pić sam!

— Panowie — rzekł d’Artagnan zwracając się do gwardzistów — sami rozumiecie, że po tym, co się zdarzyło, uczta mogłaby być tylko nader smutna. Zechciejcie przyjąć moje przeprosiny, spotkamy się kiedy indziej.

Gwardziści przyjęli dwornie przeprosiny d’Artagnana rozumiejąc, że przyjaciele chcą być sami, i wyszli.

Kiedy młody gwardzista i trzej muszkieterowie zostali bez świadków, spojrzeli po sobie z wyrazem, który dowodził, że każdy z nich rozumie powagę sytuacji.

— Przede wszystkim wyjdźmy stąd — rzekł Atos — trup nie jest dobrym kompanem, zwłaszcza zaś trup człowieka, który zmarł gwałtowną śmiercią.

— Planchet — powiedział d’Artagnan — polecam zwłoki tego biedaka twej opiece. Niechaj zostanie pochowany w poświęconej ziemi. Popełnił wprawdzie zbrodnię, ale okazał skruchę.

I czterej przyjaciele opuścili pokój; Planchet i Fourreau mieli oddać ostatnią posługę Brisemontowi.

Oberżysta dał im inny pokój, tu przyniósł im jajka na miękko i wodę, której Atos sam zaczerpnął ze studni. W kilku słowach wyjaśniono sytuację Portosowi i Aramisowi.

— A więc, drogi przyjacielu — rzekł d’Artagnan do Atosa — sam widzisz, że jest to wojna na śmierć i życie.

Atos pokiwał głową.

— Tak, tak — rzekł — widzę to dobrze, ale czy jesteś pewien, że to ona?

— Tak.

— Muszę ci wyznać, że wciąż jeszcze powątpiewam.

— A ów kwiat lilii na ramieniu?

— To Angielka, popełniła jakieś przestępstwo we Francji i za to ją napiętnowano.

— Atosie, to twoja żona, powiadam ci — powtórzył d’Artagnan — przecież wiesz, jak to piętno wygląda, nie może być pomyłki.

— Myślałem wszakże, że tamta nie żyje, przecież ją powiesiłem.

Z kolei d’Artagnan pokiwał głową.

— Ale co robić? — spytał młodzieniec.

— Rzecz jasna, że nie można tak żyć, z mieczem wiecznie wiszącym nad głową — rzekł Atos — trzeba znaleźć wyjście z sytuacji.

— Ale jakie?

— Posłuchaj, postaraj się z nią spotkać i rozmówić. Powiedz jej: “Wojna lub pokój! Słowo szlachcica, że nie powiem nigdy nic złego o pani, że nie uczynię nic przeciw pani; pani ze swej strony złoży uroczystą przysięgę, że pozostawi mnie w spokoju, w przeciwnym razie pójdę do kanclerza, pójdę do króla, poruszę dwór, oświadczę, że jesteś napiętnowana, wydam cię trybunałowi, a jeśli cię uwolnią, zabiję cię przy jakimś kamieniu przydrożnym jak wściekłego psa, przysięgam!”

— Podoba mi się ten sposób — rzekł d’Artagnan — ale jak się z nią zobaczyć?

— Czas, drogi przyjacielu, sprowadza okazję, a okazja podwaja szansę mężczyzny; im więcej się postawiło, tym więcej się wygrywa umiejąc czekać.

— Tak, ale czekać wśród morderców i trucicieli...

— Ba — rzekł Atos — Bóg nas ustrzegł do tej chwili, Bóg ustrzeże nas i w przyszłości.

— Tak, nas; ale my jesteśmy mężczyznami i w końcu naszą rzeczą jest stawiać życie na kartę, ale ona! — dodał półgłosem.

— O kim mówisz? — zapytał Atos.

— O Konstancji.

— Prawda, pani Bonacieux! — powiedział Atos. — Biedny przyjacielu, zapomniałem, że jesteś zakochany.

— Tak — rzekł Aramis — ale czy nie dowiedziałeś się z listu, który znalazłeś przy tym nędzniku, że ona znajduje się w klasztorze? W klasztorze nie jest źle i gdy tylko skończy się oblężenie La Rochelle, przyrzekam wam, że ja...

— Dobrze, dobrze, mój drogi Aramisie — rzekł Atos. — Wiem, że chcesz się poświęcić stanowi duchownemu.

— Jestem muszkieterem tylko chwilowo — odparł skromnie Aramis.

— Zdaje się, że dawno już nie miał wiadomości od swojej kochanki — powiedział cicho Atos — ale nie zwracajcie na to uwagi, znam się na tym.

— Zdaje mi się, że znalazłem prosty sposób — rzekł Portos.

— Jaki? — zapytał d’Artagnan.

— Powiadasz, że jest w klasztorze? — ciągnął Portos.

— Tak.

— Gdy tylko skończy się oblężenie, uprowadzimy ją stamtąd.

— Trzeba jeszcze wiedzieć, jaki to klasztor.

— To prawda — przyznał Portos.

— Ale czy nie wydaje ci się, drogi d’Artagnanie — zapytał Atos — że to królowa wybrała klasztor dla niej?

— Owszem, tak przypuszczam.

— Wybornie, Portos nam pomoże.

— Ale jak, jeśli łaska?

— Przez swoją markizę, diuszesę, księżnę; ta dama ma na pewno wielkie stosunki.

— Pst! — rzekł Portos kładąc palec na ustach — myślę, że jest zwolenniczką kardynała i nie powinna nic wiedzieć.

— W takim razie ja zdobędę wiadomości — rzekł Aramis.

— Ty, Aramisie — zawołali trzej przyjaciele — ale jakim sposobem?

— Przez spowiednika królowej, z którym jestem bardzo zaprzyjaźniony... — powiedział Aramis z rumieńcem na twarzy.

Na to zapewnienie czterej przyjaciele, którzy skończyli swój skromny posiłek, rozstali się obiecując sobie, że spotkają się jeszcze tego samego wieczora; d’Artagnan wrócił do Minimes, a trzej muszkieterowie udali się do kwatery królewskiej, gdzie mieli się rozlokować.


Rozdział XIII OBERŻA POD “CZERWONYM GOŁĘBNIKIEM”

Tymczasem król, któremu spieszno było znaleźć się w obliczu nieprzyjaciela i który równie nienawidził Buckinghama jak kardynał, choć lepsze miał do tego prawo, chciał niezwłocznie poczynić przygotowania, by przegnać Anglików z wyspy Re i skrócić oblężenie La Rochelle; ale waśnie wynikłe między panami Bassompierre i Schombergiem a księciem d’Angoulême spowodowały, wbrew woli króla, dalszą zwłokę.

Panowie de Bassompierre i Schomberg byli marszałkami Francji i domagali się, by honorowano ich prawo dowodzenia armią pod rozkazami króla, ale kardynał w obawie, że Bassompierre, hugenot w głębi serca, nie będzie dość mocno nacierał na Anglików i roszelczyków, swych braci w religii, popierał księcia d’Angoulême, którego król za jego namową mianował dowódcą. Jakoż, by uniknąć widoku panów Bassompierre’a i Schomberga opuszczających armię, musiano dać każdemu oddzielne dowództwo: Bassompierre rozłożył się obozem na północ od miasta, od La Leu[*] aż do Dompierre; książę d’Angoulême na wschód, od Dompierre aż do Périgny[*], a pan de Schomberg na południe, od Périgny do Angoutin.

Kwatera brata królewskiego znajdowała się w Dompierre.

Kwatera króla to w Etre, to w La Jarrie[*].

Kwatera kardynała na wydmach, przy Moście Kamiennym, w zwyczajnym domu bez żadnego oszańcowania.

W ten sposób brat królewski miał na oku Bassompierre’a, król księcia d’Angoulême, a kardynał pana Schomberga.

Gdy tylko te sprawy zostały załatwione, zajęto się Anglikami z wyspy Re.

Okoliczności były sprzyjające: Anglicy, którzy są dobrymi żołnierzami tylko wtedy, gdy mają pełne brzuchy, żywili się jedynie solonym mięsem i kiepskimi sucharami, toteż w ich obozie było wielu chorych; co więcej, morze, bardzo burzliwe o tej porze roku przy wszystkich wybrzeżach, co dzień uszkadzało jakiś statek. Każdy przypływ wyrzucał na brzeg, od cypla Aiguillon do okopu, szczątki łodzi, szalup i barek; było więc jasne, że jeśli nawet królewscy pozostaną w swym obozie, Buckingham, który trzymał się na wyspie Re tylko z uporu, będzie ją musiał prędzej czy później opuścić.

Tymczasem pan de Toirac dał znać, że w obozie nieprzyjaciela szykują się do nowego szturmu; król uznał, że nadeszła chwila, i rozkazał nacierać.

Nie jest naszym zamiarem prowadzić dziennik oblężenia; przeciwnie, przytaczamy tylko te wypadki, które mają związek z opowiadaną przez nas historią. Poprzestaniemy więc na kilku słowach i podamy do wiadomości czytelnika, że ku wielkiemu zdumieniu króla i ku wielkiej chwale pana kardynała przedsięwzięcie zostało uwieńczone pomyślnym skutkiem. Anglicy wypierani krok za krokiem, bici we wszystkich potyczkach, rozgromieni przy przeprawie na wyspę Loix[*], musieli wsiąść na statki pozostawiając na polu walki dwa tysiące ludzi, wśród nich pięciu pułkowników, trzech podpułkowników, dwustu pięćdziesięciu kapitanów i dwudziestu szlachty ze świetnych rodów oraz cztery działa i sześćdziesiąt chorągwi; chorągwie zostały przywiezione do Paryża przez Claude de Saint-Simona i powieszone bardzo uroczyście u sklepień Notre-Dame.

W obozie śpiewano Te Deum i pieśń ta odbrzmiała echem w całej Francji.

Kardynał został więc zwycięzcą i mógł nadal prowadzić oblężenie, przynajmniej na razie nie obawiając się niczego ze strony Anglików.

Ale, jak powiedzieliśmy, odpoczynek był tylko chwilowy.

Wysłannik księcia Buckinghama, nazwiskiem Montaigu[*], został pochwycony; teraz miano już dowód, że Cesarstwo, Hiszpania, Anglia i Lotaryngia zawiązały ligę przeciw Francji.

Co więcej, w kwaterze Buckinghama, którą książę musiał opuścić szybciej niż się spodziewał, znaleziono papiery, potwierdzające istnienie tej ligi; jak utrzymuje pan kardynał w swych pamiętnikach, papiery kompromitujące panią de Chevreuse, a co za tym idzie i królową.

Na kardynale spoczywała cała odpowiedzialność, nie można bowiem być wszechwładnym ministrem nie ponosząc odpowiedzialności; toteż wszystkie siły jego geniuszu były w napięciu dzień i noc i słuchał pilnie najmniejszego odgłosu, dobiegającego z wielkich królestw Europy.

Kardynał znał rzutkość, a nade wszystko nienawiść Buckinghama. Jeśli liga zagrażająca Francji odniesie zwycięstwo, Richelieu straci wszystkie wpływy; polityka hiszpańska i polityka austriacka miały swoich przedstawicieli w Luwrze, ale niewielu jeszcze zwolenników; Richelieu, minister francuski, minister narodowy, byłby zgubiony. Król, posłuszny mu jak dziecko, nienawidził go tak, jak dziecko nienawidzi swego nauczyciela, i wydałby kardynała zemście księcia Orleańskiego i królowej; byłby więc zgubiony, a wraz z nim może i Francja. Temu wszystkiemu należało zapobiec.

W domu przy Kamiennym Moście, gdzie był sztab kardynała, z każdym dniem zwiększała się liczba zmieniających się nieustannie emisariuszy.

Byli to mnisi tak niezręcznie noszący swoje habity, że łatwo rozpoznałbyś ich przynależność do walczącego Kościoła; kobiety nie czujące się nazbyt swobodnie w strojach paziów (ich okrągłych kształtów nie mogły ukryć luźne szarawary); wreszcie wieśniacy o uczernionych rękach, ale rasowych nogach, które zdradzały szlachetne urodzenie.

Poza tym zdarzały się również wizyty mniej przyjemne, ponieważ kilka razy przebąkiwano o tym, że kardynała usiłowano zamordować.

Co prawda, wrogowie Jego Eminencji mówili, że to sam kardynał nasyła niezręcznych opryszków, aby w razie potrzeby zapłacić pięknym za nadobne; ale nie trzeba wierzyć ani w to, co mówią ministrowie, ani w to, co głoszą wrogowie ministrów.

Nie przeszkadzało to zresztą kardynałowi, któremu najzagorzalsi oszczercy nie mogli odmówić osobistej odwagi, wyprawiać się często nocą, czy po to, by zakomunikować księciu d’Angoulême ważne rozkazy, czy żeby naradzić się z królem, czy rozmówić się z jakimś wysłannikiem, którego kardynał nie chciał przyjąć u siebie.

Tymczasem muszkieterowie, którzy nie mieli wiele do roboty przy oblężeniu La Rochelle, prowadzili wesołe życie, nie trzymano ich bowiem zbyt krótko. Dla naszych trzech znajomych było to tym łatwiejsze, że jako przyjaciele pana de Tréville bez trudu dostawali od niego specjalne przepustki, tak że mogli się spóźnić i wrócić po zamknięciu bram obozu.

Pewnego wieczora, kiedy d’Artagnan był na posterunku w okopie i nie mógł towarzyszyć przyjaciołom, Atos, Portos i Aramis na bojowych koniach, owinięci w wojskowe płaszcze, z ręką przy kolbie pistoletu, wracali z oberży odkrytej przez Atosa przy drodze z La Jarrie i zwanej “Pod Czerwonym Gołębnikiem”.

Jechali drogą wiodącą do obozu, bacznie rozglądając się wokół w obawie przed zasadzką, kiedy w odległości ćwierć mili od wsi Boisnar usłyszeli tętent zbliżających się koni. Natychmiast zatrzymali się wszyscy trzej, zwarli szereg i czekali pośrodku drogi. Po chwili — właśnie księżyc ukazał się zza chmur — ujrzeli na zakręcie dwóch jeźdźców, którzy na ich widok również osadzili konie w miejscu; zdawało się, że zastanawiają się, czy jechać dalej, czy się cofnąć. To wahanie obudziło podejrzenia w trzech przyjaciołach i Atos, podjechawszy kilka kroków naprzód, zawołał pewnym głosem:

— Kto idzie?

— A wy kto? — odparł jeden z jeźdźców.

— To nie jest odpowiedź — rzekł Atos. — Hasło! Odpowiadajcie albo strzelamy.

— Zastanówcie się wpierw, co chcecie zrobić, panowie! — rozległ się dźwięczny głos, jak się zdawało, przywykły do rozkazywania.

— To jakiś wyższy oficer odbywa ront nocny — rzekł Atos. — Co robimy, panowie?

— Kto jesteście? — pytał ten sam głos w sposób równie rozkazujący — odpowiadajcie, bo możecie źle wyjść na swoim nieposłuszeństwie.

— Muszkieterowie królewscy — rzekł Atos coraz bardziej przekonany, że ten, kto pytał, ma do tego prawo.

— Jaka kompania?

— Kompania pana de Tréville.

— Zbliżcie się w ordynku i zameldujcie, co robicie tu o tej porze.

Trzej przyjaciele ruszyli, zbici nieco z tropu, wszyscy trzej bowiem byli przekonani, że mają do czynienia z kimś lepszym od siebie; wyjaśnienia pozostawili zresztą Atosowi.

Ten z jeźdźców, który przemówił drugi, znajdował się w odległości dziesięciu kroków przed swoim towarzyszem; Atos dał znak Portosowi i Aramisowi, by pozostali z tyłu, i podjechał sam.

— Przepraszam, panie oficerze — rzekł Atos — ale nie wiemy, z kim mamy do czynienia; widzisz wszakże, że dobrze pełnimy straż.

— Pańskie nazwisko — rzekł oficer, który część twarzy miał zasłoniętą płaszczem.

— Prosiłbym jednak pana — rzekł Atos, którego zaczęło już drażnić to wypytywanie — prosiłbym o dowód, że masz prawo mnie indagować.

— Pańskie nazwisko? — powtórzył znowu jeździec i odsłonił twarz okrytą połą płaszcza.

— Pan kardynał! — zawołał muszkieter zdumiony.

— Pańskie nazwisko? — powiedział po raz trzeci Jego Eminencja.

— Atos — rzekł muszkieter.

Kardynał dał znak giermkowi, który się zbliżył.

— Ci trzej muszkieterowie będą nam towarzyszyć — rzekł cicho. — Nie chcę, by wiedziano, że wyjechałem z obozu, a skoro będą z nami, nie powiedzą o tym nikomu.

— Jesteśmy szlachtą, Wasza Dostojność — rzekł Atos. — Zażądaj od nas słowa, to dosyć. Dzięki Bogu, potrafimy zachować tajemnicę.

Kardynał utkwił przenikliwe spojrzenie w śmiałym rozmówcy.

— Masz dobre ucho, mości Atosie — rzekł — ale posłuchaj, co ci powiem: bynajmniej nie z braku zaufania, ale dla mego bezpieczeństwa proszę was, byście mi towarzyszyli; twoi dwaj towarzysze to zapewne panowie Portos i Aramis?

— Tak, Wasza Eminencjo — powiedział Atos, podczas gdy dwaj muszkieterowie zbliżali się z kapeluszami w rękach.

— Znam was, panowie — rzekł kardynał — znam was, wiem, że nie jesteście bynajmniej moimi przyjaciółmi, i przykro mi z tego powodu, ale wiem też, że jesteście dzielną i uczciwą szlachtą, i że można wam zaufać. Panie Atosie, zechciej mi uczynić zaszczyt towarzysząc mi wraz z przyjaciółmi; będę miał eskortę, której pozazdrościłby mi Jego Królewska Mość, gdyby nas spotkał.

Trzej muszkieterowie skłonili się aż do końskich szyj.

— Na honor — rzekł Atos — Wasza Eminencja ma słuszność zabierając nas ze sobą; spotkaliśmy na drodze jakieś odrażające figury i z czterema z nich doszło nawet do utarczki “Pod Czerwonym Gołębnikiem”.

— Do utarczki? A to dlaczego, panowie? — rzekł kardynał. — Nie lubię utarczek, jak wiecie.

— Właśnie dlatego mam honor uprzedzić Waszą Eminencję o tym, co się stało; dowiedziawszy się od kogo innego, pan kardynał mógłby uwierzyć, że postąpiliśmy niesłusznie.

— I jakież są skutki tej utarczki? — zapytał kardynał, marszcząc brew.

— Mój przyjaciel Aramis otrzymał lekkie zadraśnięcie szpadą w ramię, co nie przeszkodzi mu, jak Wasza Eminencja zobaczy, pójść jutro do szturmu na rozkaz Waszej Eminencji.

— Ależ wy nie jesteście ludźmi, których można zadrasnąć bezkarnie — powiedział kardynał. — Nuże, szczerze, panowie, przecież za niejeden cios potrafiliście zapłacić z nawiązką. Wyspowiadajcie się, wiecie, że mam prawo udzielić rozgrzeszenia.

— Ja, Wasza Dostojność — rzekł Atos — nie wziąłem nawet szpady do ręki, ale chwyciłem mego chwata wpół i wyrzuciłem przez okno; zdaje się, że rozbił sobie udo padając — ciągnął Atos z pewnym wahaniem.

— Ho, ho — rzekł kardynał. — A ty, mości Portosie?

— Ja, Wasza Dostojność, wiem, że pojedynki są zabronione. Chwyciłem więc za ławę i zadałem jednemu z tych zbójów cios, który strzaskał mu chyba ramię.

— Dobrze — rzekł kardynał. — A ty, mości Aramisie?

— Ja, Wasza Dostojność, jako że jestem bardzo łagodnego usposobienia i, co więcej (o czym Wasza Dostojność być może nie wie), mam wkrótce wstąpić do zakonu, chciałem rozdzielić walczących, kiedy jeden z tych nędzników zdradziecko drasnął mnie szpadą w lewe ramię. Wówczas zabrakło mi cierpliwości, wyciągnąłem szpadę i kiedy atakował mnie, zdało mi się, że się na nią nadział; ale upadł tylko i wyniesiono go wraz z dwoma innymi.

— Do licha, panowie — rzekł kardynał — oto trzech ludzi niezdolnych do walki z powodu kłótni w szynkowni. Widzę, że nie szczędziliście razów; ale jaka była przyczyna tej utarczki?

— Ci nędznicy byli pijani — odparł Atos. — Wiedzieli, że do oberży przybyła wieczorem kobieta, i chcieli wyważyć drzwi.

— Wyważyć drzwi! — rzekł kardynał. — Ale po co?

— Zapewne po to, by zadać jej gwałt — rzekł Atos. — Miałem honor powiedzieć Waszej Eminencji, że nędznicy byli pijani.

— Ta kobieta była młoda i ładna? — zapytał kardynał z pewnym niepokojem.

— Nie widzieliśmy jej, Wasza Dostojność — odparł Atos.

— Nie widzieliście jej. Bardzo dobrze — powiedział żywo kardynał. — Postąpiliście słusznie broniąc honoru kobiety, a ponieważ udaję się właśnie do oberży “Pod Czerwonym Gołębnikiem”, dowiem się, czy powiedzieliście mi prawdę.

— Wasza Dostojność — rzekł dumnie Atos — jesteśmy szlachcicami i żeby ratować własną skórę, nie splamimy się kłamstwem.

— Toteż nie wątpię w to, coście mi powiedzieli, mości Atosie, nie wątpię ani przez chwilę. Ale — dodał, by zmienić temat rozmowy — czy ta dama była bez opieki?

— Był z nią kawaler — rzekł Atos — ale nie zjawił się mimo hałasu. Można więc przypuszczać, że to tchórz.

— Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni, mówi Pismo Święte — odparł kardynał.

Atos skłonił się.

— A teraz, panowie — rzekł Jego Eminencja — wiem, co chciałem wiedzieć. Proszę za mną.

Trzej muszkieterowie cofnęli się; kardynał znów zasłonił twarz płaszczem i ruszył stępa, trzymając się w odległości jakich dziesięciu kroków od swych czterech towarzyszy.

Wkrótce dojechali do cichej i pustej oberży; oberżysta wiedział zapewne, jak znakomity gość przybywa, i odprawił natrętów.

W odległości dziesięciu kroków od wejścia kardynał dał znak giermkowi i trzem muszkieterom, żeby się zatrzymali; koń gotów do jazdy stał przywiązany do okiennicy; kardynał zapukał trzy razy w szczególny sposób.

Natychmiast ukazał się mężczyzna owinięty w płaszcz i zamienił kilka szybkich słów z kardynałem, za czym wskoczył na konia i ruszył w kierunku na Surgères[*], a więc na Paryż.

— Proszę, panowie — rzekł kardynał. — Mówiliście mi prawdę — powiedział zwracając się do trzech muszkieterów — nie moja wina, że nasze dzisiejsze spotkanie nie było dla was przyjemne, na razie idźcie za mną.

Kardynał zsiadł z konia, trzej muszkieterowie zrobili to samo; kardynał rzucił uzdę wierzchowca giermkowi, trzej muszkieterowie przywiązali swe konie do okiennic.

Oberżysta stał na progu: dla niego kardynał był tylko oficerem, który przyszedł złożyć wizytę damie.

— Czy masz jakiś pokój na parterze, gdzie ci panowie mogliby poczekać na mnie przy dobrym ogniu? — rzekł kardynał.

Oberżysta otworzył drzwi do wielkiej sali, w której kiepski piec zastąpiono właśnie doskonałym kominkiem sporych rozmiarów.

— Mam ten pokój — powiedział.

— Wybornie — rzekł kardynał. — Wejdźcie tu, panowie, i zechciejcie na mnie poczekać; nie zatrzymam się dłużej niż pół godziny.

Trzej muszkieterowie weszli do pokoju na parterze, a kardynał nie mieszkając wszedł na schody krokiem człowieka, któremu nie trzeba wskazywać drogi.


Rozdział XIV O POŻYTKU RURY OD PIECA

Nie ulegało wątpliwości, że nasi trzej przyjaciele, nie wiedząc zresztą o tym i powodowani jedynie rycerskim i awanturniczym duchem, oddali usługę komuś, kogo kardynał zaszczycał szczególną opieką.

Ale któż to taki? To pytanie zadali sobie od razu; widząc jednak, że żadna z odpowiedzi, na jaką mogliby się zdobyć, nie jest zadowalająca, Portos wezwał oberżystę i zażądał kości do gry.

Portos i Aramis usiedli przy stole i zabrali się do gry. Atos przechadzał się rozmyślając.

Chodząc tam i z powrotem po sali, mijał na wpół złamaną rurę od pieca, która łączyła się z pokojem położonym na piętrze; za każdym razem dobiegał go szept, który w końcu przyciągnął jego uwagę. Atos podszedł bliżej i usłyszał kilka słów, które wydały mu się tak ważkie, że dał znak towarzyszom, by zamilkli, sam zaś pochylił się nad otworem i nadstawił ucha.

— Proszę posłuchać, Milady — mówił kardynał — sprawa jest ważna. Usiądźmy i porozmawiajmy.

— Milady — szepnął Atos.

— Słucham Waszą Eminencję z największą uwagą — odparł głos kobiecy, który przyprawił Atosa o drżenie.

— Mały statek z załogą angielską, którego kapitan jest oddanym mi człowiekiem, czeka na panią u ujścia Charente[*], przy forcie La Pointe[*]; jutro rano rozwinie żagle.

— Mam się tam udać jeszcze tej nocy?

— Jak najszybciej, natychmiast po otrzymaniu ode mnie instrukcji. Dwaj ludzie, którzy czekają przy drzwiach, będą pani eskortą. Ja wyjdę pierwszy, pani w pół godziny po mnie.

— Tak jest, Wasza Dostojność. Teraz powróćmy do zadania, które chcesz mi zlecić, a ponieważ zależy mi na tym, by nie utracić zaufania Waszej Eminencji, proszę mi wyłożyć rzecz jasno i dokładnie, bym nie popełniła żadnego błędu.

Zapadła chwila głębokiej ciszy. Było rzeczą jasną, że kardynał waży słowa, które ma powiedzieć, a Milady wysila całą swą inteligencję, by zrozumieć to, co zostanie powiedziane i wyryć w pamięci.

Atos skorzystał z tej chwili, powiedział swym towarzyszom, by zamknęli drzwi od wewnątrz, i dał im znak, by słuchali wraz z nim.

Dwaj muszkieterowie, którzy lubili wygodę, przynieśli krzesła dla siebie, a także dla Atosa. Wszyscy trzej usiedli i nachylili głowy, pilnie nasłuchując.

— Pojedzie pani do Londynu — ciągnął kardynał. — Zaraz po przybyciu udasz się do Buckinghama.

— Zwracam uwagę Waszej Eminencji — rzekła Milady — że po tej historii z diamentowymi spinkami, o którą książę mnie zawsze podejrzewał, Jego Wysokość ma się przede mną na baczności.

— Tym razem — rzekł kardynał — nie chodzi o to, by zmylić jego czujność, lecz by ułożyć się z nim szczerze i lojalnie.

— Szczerze i lojalnie — powtórzyła Milady tonem wielce dwuznacznym.

— Tak, szczerze i lojalnie — podjął kardynał tym samym tonem. — To otwarta gra.

— Będę postępować ściśle wedle wskazówek Waszej Eminencji. Czekam na nie.

— Uda się pani do Buckinghama w moim imieniu i powie mu pani, że wiem o wszystkich jego przygotowaniach, ale niewiele o nie dbam zważywszy, że przy pierwszym jego kroku zgubię królową.

— Czy uwierzy, że Wasza Eminencja może to zrobić?

— Tak, mam bowiem dowody.

— Muszę przedstawić te dowody księciu.

— Oczywiście; powie mu pani, że ogłoszę raport Bois-Roberta[*] i markiza de Beautru[*] o spotkaniu księcia z królową u pani marszałkowej owego wieczora, kiedy pani marszałkowa wydawała bal maskowy, dla zupełnej pewności dodasz, że książę zjawił się w stroju Wielkiego Mogoła, który miał nosić kawaler de Guise i który Buckingham kupił od niego za trzy tysiące pistoli.

— Dobrze, Wasza Dostojność.

— Podasz wszystkie szczegóły jego wejścia i wyjścia owej nocy, gdy wkradł się do pałacu w stroju włoskiego wróżbiarza; aby nie wątpił w prawdziwość mych informacji, powiesz mu, że miał pod płaszczem wspaniałą białą suknię usianą czarnymi łzami, trupimi głowami i skrzyżowanymi kośćmi: gdyby go zaskoczono, miał przebrany w tę suknię wystąpić jako widmo Białej Damy, które jak wiadomo, ukazuje się Luwrze za każdym razem, kiedy ma się zdarzyć coś ważnego.

— Czy to wszystko, Wasza Dostojność?

— Powie mu pani, że znam ponadto wszystkie szczegóły przygody w Amiens, że z tych szczegółów każę ułożyć mały, ale pospieszny romans uzupełniając go planem ogrodu i portretami głównych aktorów tej nocnej sceny.

— Powiem mu to.

— Powiesz mu również, że pochwyciłem Montaigu, że Montaigu jest w Bastylii, że nie znaleziono przy nim żadnego listu, ale tortury mogą go zmusić do powiedzenia wszystkiego, co wie, a nawet tego, czego nie wie.

— Wybornie.

— Wreszcie powiesz Jego Wysokości, że opuszczając w pośpiechu wyspę Re zostawił w swej kwaterze pewien list pani de Chevreuse, który osobliwie kompromituje królową, ponieważ dowodzi, że Jej Królewska Mość potrafi nie tylko kochać nieprzyjaciół króla, ale i spiskować z nieprzyjaciółmi Francji. Czy zapamiętałaś pani wszystko, co ci powiedziałem?

— Wasza Eminencja zechce sam osądzić: bal u pani marszałkowej; noc w Luwrze; wieczór w Amiens; aresztowanie Montaigu; list pani de Chevreuse.

— Tak jest — rzekł kardynał — tak jest. Ma pani doskonałą pamięć.

— Ale — rzekła kobieta, do której kardynał zwrócił te pochlebne słowa — jeśli mimo tych wszystkich racji książę nie ustąpi i nadal będzie zagrażał Francji?

— Książę jest zakochany jak szaleniec lub raczej jak głupiec — rzekł Richelieu z głęboką goryczą. — Jak dawni błędni rycerze wszczął wojnę dla jednego spojrzenia swej bogdanki. Jeśli dowie się, że za tę wojnę dama jego serca może zapłacić honorem, a może i wolnością, ręczę ci, iż dobrze się zastanowi.

— A gdyby — rzekła Milady z uporem, który wskazywał na to, że chciała poznać dokładniej i całkowicie powierzone sobie zadanie — a gdyby mimo wszystko stał przy swoim?

— Wówczas... — rzekł kardynał — to jednak nieprawdopodobne.

— Ale możliwe — rzekła Milady.

— Gdyby się upierał... — Jego Eminencja zrobił pauzę i mówił dalej: — Cóż, gdyby się upierał, pokładałbym nadzieję w jednym z tych wypadków, które zmieniają oblicza państw.

— Gdyby Wasza Eminencja zechciał mi przytoczyć takie wypadki z historii — rzekła Milady — być może patrzyłabym z równą ufnością w przyszłość.

— Proszę, oto przykład — rzekł Richelieu. — Kiedy w 1610 roku dla racji dość podobnych do tych, jakimi powoduje się książę, sławnej pamięci król Henryk IV miał wtargnąć do Flandrii i Włoch, by z dwóch stron jednocześnie zadać cios Austrii, czyż nie zdarzył się wypadek, który uratował Austrię? Dlaczego król Francji nie miałby być równie szczęśliwy jak cesarz?

— Wasza Eminencja ma na myśli cios sztyletem przy ulicy de la Ferronnerie[*]?

— Właśnie — rzekł kardynał.

— A czy Wasza Eminencja nie sądzi, że męki Ravaillaca[10][*] przerażą tych, którzy odważyliby się pójść w jego ślady?

— W każdej epoce i w każdym kraju, zwłaszcza jeśli walczą w nim o lepsze dwie religie, są fanatycy, którzy marzą tylko o tym, by zostać męczennikami. O, proszę, właśnie przyszło mi na myśl, że purytanie oszaleli z nienawiści do księcia Buckinghama, a ich kaznodzieje uważają go za antychrysta.

— A zatem? — rzekła Milady.

— A zatem — ciągnął kardynał obojętnie — chodzi w tej chwili tylko o to, by znaleźć na przykład kobietę piękną, młodą, zręczną, która ma osobiste powody, by pragnąć zemsty na księciu. Taką kobietę można znaleźć: książę jest człowiekiem mającym powodzenie u niewiast i jeśli obudził miłość w jednym sercu, zapewniając o swej stałości, posiał też zapewne dużo nienawiści swoją niewiernością.

— Bez wątpienia — rzekła zimno Milady — taką kobietę można by znaleźć.

— Wkładając nóż Jacques’a[*] Clémenta[11] czy Ravaillaca do ręki fanatyka, ta kobieta uratowałaby Francję.

— Tak, ale stałaby się wspólniczką zabójcy.

— Alboż znano wspólników Ravaillaca czy Jacques’a Clémenta?

— Nie, może jednak byli zbyt wysoko, by ośmielono się ich tknąć, nie dla każdego spalono by Pałac Sprawiedliwości, Wasza Dostojność.

— Czy pani sądzi, że pożar pałacu ma inną przyczynę niż przypadek? — zapytał Richelieu tonem tak niedbałym, jakby pytał o rzecz najbłahszą.

— Ja, Wasza Dostojność, nic nie sądzę, przytaczam fakt, oto wszystko; mówię tylko, że gdybym się nazywała panna de Montpensier albo Maria Medycejska, byłabym mniej ostrożna niż nazywając się lady Clarick.

— To prawda — rzekł Richelieu — czegóż więc pani chce?

— Chcę rozkazu, który usprawiedliwiłby z góry wszystko, co uczynię dla dobra Francji.

— Ale najpierw trzeba znaleźć kobietę, która miałaby powody mścić się na księciu.

— Już ją znalazłam — rzekła Milady.

— Następnie owego nieszczęsnego fanatyka, który stanie się narzędziem sprawiedliwości bożej.

— I ten się znajdzie.

— Wówczas będzie czas żądać rozkazu, o który prosiła pani przed chwilą — rzekł kardynał.

— Wasza Eminencja ma słuszność — rzekła Milady — popełniłam błąd dopatrując się w misji, jaką mnie Wasza Eminencja zaszczyca, czego innego niż jest w niej w istocie. Mam więc oznajmić księciu w imieniu Waszej Eminencji, że znasz różne przebrania, pod którymi udało mu się zbliżyć do królowej podczas balu wydanego przez panią marszałkową; że masz dowody schadzki wyznaczonej w Luwrze przez królową pewnemu astrologowi włoskiemu, którym był nie kto inny jak książę Buckingham; że Wasza Dostojność zamówił mały i wielce pocieszny romans o przygodzie w Amiens wraz z planem ogrodu, gdzie wszystko się odbyło, i portretami aktorów sceny; że Montaigu jest w Bastylii i że tortury mogą go zmusić do powiedzenia tego, co sobie przypomni, a nawet tego, co zapomniał; że Wasza Dostojność posiada pewien list pani de Chevreuse, znaleziony w kwaterze Jego Wysokości, a ów list osobliwie kompromituje nie tylko autorkę listu, ale również osobę, w imieniu której został napisany. Jeśli po tym będzie upierał się nadal, ponieważ moje zadanie ogranicza się do tego, co powiedziałam, pozostanie mi tylko prosić Boga, by cudem uratował Francję. To wszystko, Wasza Dostojność, nie mam nic więcej do zrobienia?

— Tak — rzekł oschle kardynał.

— A teraz — mówiła Milady udając, że nie zauważyła zmiany w tonie księcia kardynała — a teraz, kiedy otrzymałam instrukcje Waszej Eminencji, dotyczące jego wrogów, Wasza Dostojność pozwoli mi powiedzieć kilka słów o moich?

— Pani ma wrogów? — zapytał Richelieu.

— Tak, Wasza Dostojność. Wrogów, przeciwko którym winien mi jesteś swą pomoc, ponieważ przysporzyłam ich sobie służąc Waszej Eminencji.

— A jakich to wrogów?

— Przede wszystkim ta mała intrygantka Bonacieux.

— Jest w więzieniu w Mantes[*].

— To znaczy była tam, ale królowa uzyskała od króla rozkaz i na jego mocy przeniesiono ją do klasztoru.

— Do klasztoru? — rzekł książę kardynał.

— Tak, do klasztoru.

— A do jakiego?

— Nie wiem, tajemnica jest dobrze strzeżona.

— Ale ja będę wiedział!

— I Wasza Eminencja powie mi, w jakim klasztorze jest ta kobieta?

— Nie widzę przeszkód — rzekł kardynał.

— Dobrze. Poza tym mam nieprzyjaciela znacznie bardziej groźnego niż ta biedna pani Bonacieux.

— Któż to?

— Jej kochanek.

— Jak się nazywa?

— O, Wasza Eminencja zna go dobrze — zawołała Milady w gniewie — to zły geniusz nas obojga; ten sam, co w spotkaniu z gwardzistami Waszej Eminencji przechylił zwycięstwo na stronę muszkieterów królewskich; ten, co zadał trzy ciosy szpadą twemu wysłannikowi, panu de Wardes, i obrócił wniwecz nasze plany dotyczące spinek diamentowych; ten wreszcie, co wiedząc, że ja porwałam panią Bonacieux, zaprzysiągł mi śmierć.

— Ach, ach, wiem, o kim pani mówi — rzekł kardynał.

— Mówię o tym nędzniku d’Artagnanie.

— To odważny człowiek — powiedział kardynał.

— Właśnie dlatego, że jest odważny, należy się go tym bardziej obawiać.

— Trzeba mieć dowód, że porozumiewał się z Buckinghamem.

— Dowód? — zawołała Milady. — Będę miała dziesięć dowodów.

— Dobrze więc, to najprostsza rzecz w świecie; jeśli będzie pani miała dowody, wyprawię go do Bastylii.

— Tak jest, Wasza Dostojność. Ale co potem?

— Kiedy jest się w Bastylii, nie ma żadnego potem — rzekł kardynał głuchym głosem. — Ach, do licha, gdyby mi było równie łatwo pozbyć się mego wroga, jak łatwo mi pozbyć się twoich, i gdyby chodziło tylko o takich ludzi jak ci, przeciw którym prosisz mnie o bezkarność!

— Wasza Dostojność — powiedziała Milady — wet za wet, życie za życie, człowiek za człowieka; daj mi tego, ja dam ci tamtego!

— Nie wiem, co pani ma na myśli — rzekł kardynał — i nie chcę wiedzieć; ale pragnę sprawić pani przyjemność i nie widzę przeszkód, by dać ci to, czego żądasz, jeśli idzie o tak nikczemnego człowieka, tym bardziej że, jak mi powiadasz, d’Artagnan to libertyn, zabijaka, zdrajca.

— Nikczemnik, Wasza Dostojność, nikczemnik!

— Zechciej tedy, pani, dać mi papier, pióra i atrament — rzekł kardynał.

— Proszę, Wasza Dostojność.

Na chwilę zapanowała cisza; kardynał zastanawiał się widać nad słowami, jakich ma użyć. Atos, który nie stracił ani słowa z rozmowy, wziął swych towarzyszy za ręce i zaprowadził ich w drugi kąt pokoju.

— Czego chcesz? — rzekł Portos. — Dlaczego nie pozwalasz nam wysłuchać do końca?

— Pst! — rzekł Atos cicho. — Wysłuchaliśmy wszystkiego, co trzeba; zresztą nie przeszkadzam wam słuchać dalej, ale ja muszę wyjść.

— Musisz wyjść! — rzekł Portos — ale co odpowiemy, jeśli kardynał będzie pytał o ciebie?

— Nie będziecie czekać, aż zapyta, powiecie mu pierwsi, iż pojechałem na zwiady, ponieważ ze słów oberżysty domyśliłem się, że droga nie jest bezpieczna. Powiem o tym również giermkowi kardynała; zresztą zdaj się na mnie i nie martw się.

— Bądź ostrożny, Atosie! — rzekł Aramis.

— Bądź spokojny — odparł Atos — wiesz przecież, że mam zimną krew.

Portos i Aramis wrócili na swe miejsce przy rurze od pieca.

Atos wyszedł, najspokojniej w świecie odwiązał swego konia, który wraz z końmi jego przyjaciół stał przy okiennicy, przekonał w kilku słowach giermka o konieczności zbadania drogi przed powrotem, sprawdził starannie pistolet, wziął szpadę w zęby i ruszył co koń wyskoczy drogą wiodącą do obozu.


Rozdział XV SCENA MAŁŻEŃSKA

Jak przypuszczał Atos, kardynał zszedł wkrótce; otworzył drzwi do pokoju, gdzie znajdowali się muszkieterowie, i zobaczył Portosa grającego z zapałem w kości z Aramisem. Szybkim spojrzeniem ogarnął całą salę i stwierdził, że brak jednego z ludzi.

— Co się stało z panem Atosem? — zapytał.

— Wasza Dostojność — odparł Portos — pojechał na zwiady, ponieważ ze słów naszego oberżysty mógł wywnioskować, że droga nie jest bezpieczna.

— A tyś co robił, mości Portosie?

— Wygrałem pięć pistoli od Aramisa.

— Wrócicie ze mną.

— Jesteśmy na rozkazy Waszej Eminencji.

— Na koń, panowie; jest już późno.

Giermek stał przy bramie trzymając za uzdę konia kardynała. Nieco dalej grupa złożona z dwóch ludzi i trzech koni rysowała się w ciemnościach; byli to ci sami ludzie, którzy mieli odprowadzić Milady do fortu La Pointe i nie odstępować od niej, aż wsiądzie na statek.

Giermek potwierdził słowa dwóch muszkieterów o odjeździe Atosa. Kardynał skinął głową i ruszył zachowując te same środki ostrożności, co poprzednio.

Pozwólmy mu jechać drogą do obozu, pod osłoną giermka i dwóch muszkieterów, i wróćmy do Atosa.

Atos ujechał jakie sto kroków nie zmieniając biegu konia, ale kiedy był już pewien, że go nie widać, skręcił w prawo, zatoczył półkole i cofnął się o dwadzieścia kroków do lasku, by śledzić przejazd małej grupy; kiedy rozpoznał kapelusze swych towarzyszy i złotą frędzlę przy płaszczu pana kardynała, zaczekał, aż jeźdźcy znikną za zakrętem drogi: straciwszy ich z oczu powrócił galopem do oberży; wpuszczono go od razu.

Oberżysta rozpoznał Atosa.

— Mój dowódca — rzekł Atos — zapomniał dać damie z pierwszego piętra ważne zlecenie i przysyła mnie, bym to uczynił.

— Niech pan wejdzie — rzekł gospodarz — dama jest jeszcze w swoim pokoju. Atos skorzystał z pozwolenia i wszedł lekkim krokiem na schody; z podestu ujrzał przez uchylone drzwi Milady, która wkładała kapelusz.

Wszedł do pokoju i zamknął drzwi za sobą.

Na odgłos zasuwanego rygla Milady odwróciła się.

Atos stał przy drzwiach owinięty w płaszcz, z kapeluszem nasuniętym na oczy.

Widząc tę postać milczącą i nieruchomą jak posąg, Milady poczuła strach.

— Kim pan jesteś i czego chcesz ode mnie? — zawołała.

— Tak, to ona! — szepnął Atos.

Odrzucił płaszcz, zdjął kapelusz i zbliżył się do Milady.

— Czy poznajesz mnie, pani? — rzekł.

Milady postąpiła krok naprzód, potem cofnęła się jak na widok węża.

— Hrabia de La Fère! — wyjąkała blednąc i cofając się aż do ściany.

— Tak, Milady — odparł Atos. — Hrabia de La Fère we własnej osobie przybywa umyślnie z tamtego świata, by mieć przyjemność zobaczenia pani. Siadajmy więc i porozmawiajmy, jak powiada Jego Dostojność pan kardynał.

Milady ogarnięta nieopisanym przerażeniem usiadła nie mogąc wymówić słowa.

— Jesteś pani demonem zesłanym na ziemię! — rzekł Atos. — Twoja potęga jest wielka, wiem o tym; ale wiesz również, że z pomocą bożą ludzie zwyciężali nieraz najstraszliwsze demony. Znalazłaś się już kiedyś na mojej drodze i byłem pewien, że cię zgniotłem, ale albo się mylę, albo piekło cię wskrzesiło.

Na te słowa, które przywodziły jej na pamięć straszliwe wspomnienia, Milady opuściła głowę z głuchym jękiem.

— Tak, piekło cię wskrzesiło — ciągnął Atos — piekło obdarzyło cię bogactwem, piekło dało ci inne nazwisko, piekło odmieniło ci niemal twarz; ale nie zatarło ani plam na twojej duszy, ani piętna na twym ciele.

Milady wstała jak poruszona sprężyną, oczy jej ciskały błyskawice. Atos siedział dalej.

— Sądziła pani, że nie żyję, ja tak samo myślałem o tobie. Pod imieniem Atosa ukrył się hrabia de La Fère, jak lady Clarick przysłoniła Annę de Bueil! Prawda, że tak się nazywałaś, gdy twój czcigodny brat dał nam ślub? Jesteśmy doprawdy w dziwacznej sytuacji — ciągnął Atos ze śmiechem. — Żyliśmy dotychczas oboje tylko dlatego, że uważaliśmy siebie za umarłych; wspomnienie mniej jest przykre niż żywa istota, choć i wspomnienia bywają czasem rozdzierające!

— Ale w końcu — rzekła Milady głuchym głosem — co pana do mnie sprowadza? I czego pan chce ode mnie?

— Chcę pani powiedzieć, że choć byłem niewidoczny, nie straciłem cię z oka!

— Pan wie, co robiłam?

— Mogę opowiedzieć wszystko dzień po dniu, od chwili gdy wstąpiła pani na służbę do kardynała, aż po dzisiejszy wieczór.

Uśmiech niewiary przebiegł po bladych ustach Milady.

— Posłuchaj: to pani odcięła dwie spinki diamentowe z ramienia księcia Buckinghama; to pani porwała panią Bonacieux; to pani, zakochana w hrabim de Wardes, myśląc, że z nim spędzisz noc, otworzyłaś drzwi panu d’Artagnanowi; to pani, przekonana, że de Wardes cię zdradził, podżegałaś do zabójstwa jego rywala; to pani, gdy ów rywal odkrył twój haniebny sekret, chciałaś zabić jego z kolei rękami dwóch opryszków, których wysłałaś za nim; to pani, widząc, ze kule chybiły celu, posłałaś mu zatrute wino ze sfałszowanym listem, aby twa ofiara uwierzyła, że wino pochodzi od jego przyjaciół; to pani wreszcie, w tym samym pokoju, siedząc na tym samym krześle, na którym ja siedzę, zawarłaś z kardynałem Richelieu pakt, obiecując zamordować księcia Buckinghama, w zamian za co będziesz mogła zabić bezkarnie d’Artagnana.

Milady była sina.

— Jesteś więc szatanem? — rzekła.

— Być może — odparł Atos — ale tak czy inaczej wysłuchaj mnie, pani, uważnie; zamorduj lub każ zamordować księcia Buckinghama, mało mnie to obchodzi; nie znam go, zresztą to Anglik. Ale nie waż się strącić włosa z głowy d’Artagnana, mego wiernego przyjaciela, którego kocham i którego bronię; w przeciwnym razie, przysięgam ci na pamięć mego ojca, że będzie to twoja ostatnia zbrodnia.

— Pan d’Artagnan obraził mnie okrutnie — powiedziała Milady głuchym głosem — pan d’Artagnan umrze.

— Doprawdy, czy dobrze słyszę, można cię obrazić, pani? — rzekł ze śmiechem Atos. — Obraził panią i umrze!

— Umrze — mówiła dalej Milady. — Ona naprzód, on potem.

Atos poczuł, że ogarnia go szaleństwo. Widok tej istoty, w której nie było nic z kobiety, przywodził mu na pamięć rozdzierające wspomnienia. Pomyślał sobie, że ongi, w sytuacji mniej niebezpiecznej niż teraz, chciał już ją poświęcić dla swego honoru; powróciło palące pragnienie zabójstwa jak straszliwa gorączka; wstał, sięgnął do pasa, wyciągnął pistolet i nabił go.

Milady, blada jak trup, chciała krzyczeć, ale skołowaciały język nie pozwolił jej wyrzec słowa, wydała tylko ochrypły dźwięk, który nie miał w sobie nic ludzkiego i przypominał pomruk drapieżnego zwierzęcia; na tle ciemnego obicia ściany, z włosami w nieładzie, była niczym straszliwy obraz przerażenia.

Atos podniósł powoli pistolet, wyciągnął rękę tak, że broń dotykała niemal czoła Milady, potem głosem tym straszniejszym, że brzmiał w nim spokój niezłomnego postanowienia, rzekł:

— Oddasz mi w tej chwili papier, który podpisał ci kardynał, albo, na mą duszę, roztrzaskam ci głowę.

Gdyby Milady miała przed sobą innego człowieka, mogłaby powątpiewać, ale znała Atosa; jednakże nie ruszyła się z miejsca.

— Masz pani sekundę na powzięcie decyzji — powiedział.

Milady patrząc na skurczone rysy jego twarzy zrozumiała, że wystrzeli; podniosła szybko rękę do piersi, wyjęła papier i podała go Atosowi.

— Bierz — rzekła — i bądź przeklęty!

Atos wziął papier, włożył pistolet za pas, podszedł do lampy, by się upewnić, czy nie ma omyłki, otworzył pismo i przeczytał:


“Z mojego rozkazu i dla dobra Państwa właściciel tego dokumentu uczynił to, co uczynił.


3 grudnia 1627.

Richelieu”


— A teraz — rzekł Atos biorąc płaszcz i kładąc kapelusz na głowę — a teraz, kiedy wyrwałem ci zęby, żmijo, kąsaj, jeśli potrafisz.

I wyszedł z pokoju nie oglądając się nawet za siebie.

Przy bramie znalazł dwóch ludzi, trzymających konia za uzdę.

— Panowie — rzekł — jak wam wiadomo, zgodnie z rozkazem Jego Dostojności macie odprowadzić tę kobietę do fortu La Pointe i nie opuszczać jej, aż znajdzie się na pokładzie.

Ponieważ te słowa potwierdzały otrzymany rozkaz, tamci skłonili się na znak zgody.

Atos wskoczył lekko na siodło i ruszył galopem, ale zamiast jechać drogą, popędził na przełaj przez pole, bodąc konia ostrogami i od czasu do czasu zatrzymując się, by nadsłuchiwać.


Podczas jednego z tych krótkich postojów usłyszał na drodze stąpanie kilku koni. Był pewien, że to kardynał i jego eskorta. Natychmiast skoczył do przodu, wytarł wrzosem i liśćmi konia, i stanął w poprzek drogi, w odległości dwustu kroków od obozu.

— Kto jedzie? — zawołał z daleka, ujrzawszy jeźdźców.

— To zapewne nasz dzielny muszkieter — rzekł kardynał.

— Tak, Wasza Dostojność, on sam — odparł Atos.

— Mości Atosie — rzekł Richelieu — zechciej przyjąć moje podziękowanie za dobrą służbę. Panowie, przybyliśmy na miejsce: wjedźcie bramą na lewo, hasło; Król i Re.

Mówiąc te słowa, kardynał skinął głową trzem przyjaciołom i ruszył w prawo w towarzystwie swojego giermka; tej nocy spał w obozie.

— I cóż — rzekli jednocześnie Portos i Aramis, kiedy kardynał był już dość daleko — podpisał papier, jak żądała!

— Wiem o tym — powiedział spokojnie Atos — oto on.

Trzej przyjaciele nie powiedzieli ani słowa aż do swej kwatery, podając jedynie hasło wartom.

Posłano tylko Mousquetona do Plancheta, by jego pan natychmiast po powrocie zjawił się u muszkieterów.

Tymczasem Milady, jak to przewidział Atos, bez żadnego sprzeciwu odjechała w towarzystwie ludzi, którzy na nią czekali. Przez chwilę miała ochotę udać się do kardynała i powiedzieć mu wszystko, ale wiedziała, że jeśli zacznie mówić, przemówi też i Atos: jeśli powie, że Atos ją powiesił, Atos powie, że jest napiętnowana; pomyślała więc, że lepiej będzie zachować milczenie, wyjechać po cichu, wypełnić z właściwą sobie zręcznością trudne zadanie, a potem, gdy wszystko stanie się wedle woli kardynała, przyjść do niego i zażądać zemsty.

Po całonocnej jeździe o siódmej rano była w forcie La Pointe, a o ósmej znajdowała się na pokładzie; o dziewiątej statek zaopatrzony w listy polecające kardynała i mający rzekomo odpłynąć do Bayonne[*] podniósł kotwicę i skierował się ku brzegom Anglii.


Rozdział XVI BASTION ŚWIĘTEGO GERWAZEGO

D’Artagnan zastał czekających nań trzech przyjaciół: Atos rozmyślał, Portos podkręcał wąsa, a Aramis odmawiał godzinki z prześlicznego modlitewnika oprawionego w niebieski aksamit.

— Do licha, panowie — rzekł — mam nadzieję, że to, co macie mi do powiedzenia, warte jest zachodu, w przeciwnym razie nie wybaczę wam, żeście mnie tu sprowadzili, zamiast pozwolić mi wypocząć po nocy spędzonej na zdobywaniu i burzeniu murów bastionu. Ach, że też nie byliście tam, panowie! Było gorąco!

— Byliśmy gdzie indziej, gdzie też nie było zimno — odparł Portos nie przestając podkręcać wąsa, by nadać mu kształt właściwy.

— Pst! — rzekł Atos.

— Ho, ho — rzekł d’Artagnan, pojmując, co oznacza lekkie zmarszczenie brwi muszkietera — zdaje się, że wydarzyło się coś nowego.

— Aramisie — powiedział Atos — jadłeś przedwczoraj obiad w oberży “Pod Heretykiem”, co?

— Tak.

— Jak tam jest?

— Nie byłem zachwycony; przedwczoraj przypadał dzień postu, a mieli tylko mięso.

— Jak to — spytał Atos — w porcie nie mają ryb?

— Powiadają — odparł Aramis zabierając się do swojej nabożnej lektury — że tama, którą kazał zbudować pan kardynał, wypłasza ryby na pełne morze.

— Ale nie o to cię przecie pytam, Aramisie — mówił dalej Atos. — Pytam, czy czułeś się tam swobodnie, czy nikt ci nie przeszkadzał?

— Zdaje mi się, że nie naprzykrzano nam się zbytnio; tak, w samej rzeczy, Atosie, jeśli o to ci idzie, oberża “Pod Heretykiem” jest nie najgorsza.

— Chodźmy więc do tej oberży — rzekł Atos — ściany są tu cienkie jak papier.

D’Artagnan, który był przyzwyczajony do sposobu bycia przyjaciela i który z jednego jego słowa, gestu, znaku zrozumiał, że sytuacja jest poważna, wziął Atosa pod rękę i wyszedł z nim, nie mówiąc słowa; Portos i Aramis ruszyli w ich ślady.

Po drodze spotkali Grimauda; Atos dał mu znak, by im towarzyszył. Grimaud wedle swego zwyczaju usłuchał bez słowa; biedny chłopiec niemal oduczył się mówić.

Udali się do oberży “Pod Heretykiem”. Była siódma rano, robiło się jasno. Trzej przyjaciele zamówili śniadania i weszli do sali, gdzie wedle zapewnień oberżysty nikt nie będzie im przeszkadzał.

Niestety, pora była źle wybrana na tajne zebranie, zagrano już na pobudkę, ludzie otrząsali sen z powiek i by rozgrzać się nieco, powietrze bowiem było pełne wilgoci, szli na szklaneczkę do oberży: dragoni, Szwajcarzy, gwardziści, muszkieterowie, lekka jazda wchodzili i wychodzili z szybkością, która bardzo sprzyjała interesom oberżysty, ale plątała szyki czterem przyjaciołom. Odpowiadali więc z niechęcią na pozdrowienia, toasty i żarty kolegów.

— Zdaje mi się — rzekł Atos — że nie obejdzie się tu bez kłótni, a tego nam teraz nie trzeba. D’Artagnanie, powiedz nam, jak spędziłeś noc, my opowiemy ci potem.

— W samej rzeczy — rzekł jakiś kawalerzysta z lekkiej jazdy; trzymał w ręce szklankę z wódką i popijał powoli, kołysząc się na strony — w samej rzeczy, byliście w okopie tej nocy, panowie gwardziści, i zdaje się, doszło do awantury z roszelczykami?

D’Artagnan spojrzał na Atosa, jakby pytał, czy ma odpowiedzieć temu zuchwalcowi, który wtrąca się do rozmowy.

— D’Artagnanie — rzekł Atos — czy nie słyszysz, że pan de Busigny[*] był łaskaw zaszczycić cię pytaniem? Odpowiedz, co się zdarzyło tej nocy, skoro panowie chcą się dowiedzieć.

— Czy to prafda, sze stopyliście bastion? — zapytał Szwajcar, pijąc rum z kufla do piwa.

— Tak, panie — odparł d’Artagnan z ukłonem — przypadł nam ten zaszczyt w udziale; udało się nam nawet, jak zapewne słyszałeś, umieścić pod pewnym miejscem baryłkę prochu, który wybuchając uczynił wcale ładny wyłom; nie mówiąc już o tym, że bastion jest stary, więc i reszcie budowli nieźle się dostało.

— Jaki bastion? — zapytał dragon trzymając w ręce szablę z nadzianą nań gęsią, którą miał zamiar upiec.

— Bastion Świętego Gerwazego — odparł d’Artagnan — ten sam, z którego roszelczycy nękali naszych ciurów.

— Cóż, było gorąco?

— I owszem, straciliśmy pięciu ludzi, a roszelczycy ośmiu czy dziesięciu.

— Tam do diapła! — rzekł Szwajcar, który nie zważając na to, że język niemiecki posiada piękny zbiór przekleństw, miał zwyczaj kląć po francusku.

— Jest jednak prawdopodobne — powiedział kawalerzysta — że przyślą dziś swoich ludzi, by naprawić bastion.

— Tak, to być może — rzekł d’Artagnan.

— Panowie — rzekł Atos — idę o zakład!

— Topsze, topsze, zakład! — rzekł Szwajcar.

— A jakiż to zakład? — zapytał kawalerzysta.

— Poczekajcie — powiedział dragon kładąc szablę niczym rożen na żelaznych wilkach kuchennego komina — zaraz. Utrapiony oberżysto, daj mi tu piorunem patelnię, żebym nie uronił ani kropli tłuszczu tego zacnego ptaka.

— Topsze gada — rzekł Szwajcar — smalec gęsi jest bardzo topry z konfiturami.

— Gotowe — rzekł dragon. — A teraz kolej na zakład. Słuchamy, panie Atosie.

— Tak, zakład! — powiedział kawalerzysta.

— A więc, mości Busigny, idę o zakład z tobą — rzekł Atos — że moi trzej towarzysze, panowie Portos, Aramis, d’Artagnan oraz ja sam zjemy śniadanie w bastionie Świętego Gerwazego i będziemy się tam trzymać przez godzinę z zegarkiem w ręce, cokolwiek nieprzyjaciel przeciw nam uczyni.

Portos i Aramis spojrzeli po sobie; zaczynali rozumieć.

— Widzę — rzekł d’Artagnan nachylając się do ucha Atosa — że zmierzasz do tego, by zabito nas bez litości.

— Zginiemy jeszcze snadniej — odparł Atos — jeśli zostaniemy tutaj.

— Na honor, panowie — rzekł Portos rozpierając się w krześle i podkręcając wąsa — oto mi piękny zakład.

— I przyjmuję go — rzekł pan de Busigny — tylko ustalmy, o co się zakładamy.

— Jest was czterech, panowie, i nas czterech; obiad jak się patrzy na osiem osób, zgoda?

— Wybornie — rzekł pan de Busigny.

— Znakomicie — rzekł dragon.

— To mi się potopa! — rzekł Szwajcar.

Czwarty z obecnych, który do całej tej rozmowy nie wtrącił się ani słowem, skinął głową na znak zgody.

— Śniadanie dla panów jest gotowe — rzekł oberżysta.

— Dobrze, przynieś je — powiedział Atos.

Oberżysta usłuchał. Atos wezwał Grimauda, pokazał mu wielki koszyk, który stał w kącie pokoju, i dał mu do zrozumienia gestem, że ma zawinąć w serwetki przyniesione mięsiwa.

Grimaud zrozumiał w lot, że panowie chcą śniadać na wolnym powietrzu; wziął koszyk, zapakował mięsiwa i butelki, po czym postawił sobie koszyk na ramieniu.

— Ale gdzie panowie zamierzają jeść śniadanie? — zapytał oberżysta.

— Cóż cię to obchodzi — odparł Atos — skoro płacimy? — I rzucił dostojnym gestem dwa pistole na stół.

— Czy mam wydać resztę, panie oficerze? — rzekł oberżysta.

— Nie, dodaj tylko dwie butelki szampana, reszta dla ciebie.

Oberżysta zrozumiał, że interes nie będzie tak dobry, jak mu się zrazu wydawało, ale powetował to sobie dając czterem biesiadnikom dwie butelki wina z Anjou zamiast dwóch butelek szampana.

— Panie de Busigny — powiedział Atos — czy nie zechciałbyś nastawić zegarka wedle mojego albo pozwolić mi nastawić mój wedle twego?

— Z chęcią, panie — rzekł kawalerzysta, wyciągając z kaftana piękny zegarek ozdobiony brylantami — jest wpół do ósmej.

— Siódma trzydzieści pięć — rzekł Atos — zapamiętamy, że mój zegarek śpieszy się o pięć minut.

Czterej młodzi ludzie skłonili się zdumionej kompanii i skierowali do bastionu Świętego Gerwazego w towarzystwie Grimauda, który niósł koszyk nie wiedząc, dokąd idzie, ale przyzwyczajony przez Atosa do ślepego posłuszeństwa, nie pomyślał nawet o tym, by zapytać.

Dopóki znajdowali się w obrębie obozu, przyjaciele nie zamienili ani słowa; zresztą szli za nimi ciekawscy którzy znali warunki zakładu i chcieli wiedzieć, jak też sobie poradzą. Kiedy jednak przekroczyli linię obwarowań i znaleźli się w polu, d’Artagnan, który nie miał pojęcia, o co chodzi, pomyślał, że nadszedł czas, by zażądać wyjaśnień.

— A teraz, mój drogi Atosie — rzekł — bądź łaskaw powiedzieć mi, dokąd idziemy?

— Widzicie przecie — odparł Atos — że idziemy do bastionu.

— Ale co będziemy tam robić?

— Wiesz przecie, że będziemy śniadać.

— Dlaczego jednak nie mogliśmy zjeść śniadania “Pod Heretykiem”?

— Dlatego że mamy sobie ważne rzeczy do powiedzenia, a niepodobna rozmawiać ani pięciu minut w oberży, wśród tych wszystkich natrętów, co przychodzą, wychodzą, witają, zaczepiają; tu przynajmniej — rzekł Atos wskazując bastion — nikt nam nie przeszkodzi.

— Wydaje mi się — powiedział d’Artagnan z ową przezornością, która tak wybornie szła w parze z jego wielką odwagą — wydaje mi się, że mogliśmy znaleźć jakieś ustronne miejsce na wydmach, na brzegu morza.

— Gdzie widziano by nas wszystkich czterech pochłoniętych rozmową i w kwadrans potem kardynał byłby powiadomiony przez swoich szpiegów, że odbywamy radę.

— Tak — rzekł Aramis. — Atos ma rację: Animadvertuntur in desertis.

— Pustynia nie byłaby najgorsza — powiedział Portos — ale jak ją znaleźć?

— Nie ma takiego pustkowia, gdzie ptak nie przeleci nad głową, ryba nie wyskoczy z wody, zając nie wybiegnie z ukrycia, a sądzę, że ptak, ryba i zając zaciągnęli się na szpiegów do kardynała. Lepiej więc zrobić to, cośmy zamyślili, zresztą nie moglibyśmy się teraz wycofać bez wstydu. Założyliśmy się zgoła nieoczekiwanie i zapewniam was, że nikt nie dojdzie prawdziwej przyczyny zakładu; żeby wygrać, spędzimy godzinę w bastionie. Albo zostaniemy zaatakowani, albo nie: jeśli nas nie zaatakują, będziemy mieli czas na rozmowę i nikt nas nie usłyszy, ręczę bowiem za to, że mury tego bastionu nie mają uszu; jeśli nas zaatakują, będziemy mówić i tak o naszych sprawach, a walcząc okryjemy się sławą. Widzisz więc, że same stąd płyną korzyści.

— Tak — rzekł d’Artagnan — ale kula nas na pewno nie ominie.

— Ach, mój drogi — rzekł Atos — wiesz dobrze, że kule nieprzyjaciela nie są najgroźniejsze.

— Ale wydaje mi się, że na taką wyprawę powinniśmy byli przynajmniej zabrać muszkiety.

— Jesteś głupcem, przyjacielu Portosie. Po cóż mielibyśmy się obarczać zbytecznym ciężarem?

— Nie uważam, żeby dobry muszkiet odpowiedniego kalibru, dwanaście naboi i gruszka z prochem były zbyteczne w obliczu nieprzyjaciela.

— Czy nie słyszałeś, co mówił d’Artagnan?

— A co mówił d’Artagnan? — zapytał Portos.

— D’Artagnan mówił, że podczas ataku w nocy zginęło ośmiu czy dziesięciu Francuzów i tyluż roszelczyków.

— No więc?

— Nie było czasu, by ich złupić, prawda? Ludzie mieli pilniejszą robotę.

— I co z tego?

— Znajdziemy więc ich muszkiety, ich gruszki z prochem i ich naboje i zamiast czterech muszkietów i dwunastu kuł będziemy mieli piętnaście muszkietów i sto kul.

— O, Atosie! — rzekł Aramis — jesteś naprawdę wielkim człowiekiem!

Portos schylił głowę na znak zgody.

Tylko d’Artagnan, jak się zdawało, nie był przekonany.

Niewątpliwie Grimaud podzielał obawy młodzieńca; choć nie ustawano w marszu ku bastionowi, nie mógł mimo wszystko uwierzyć, że tam zmierzają, i pociągnął swego pana za połę.

— Dokąd idziemy? — zapytał gestem.

Atos wskazał mu bastion.

— Wszelako — mówił wciąż tym samym sposobem cichy Grimaud — zapłacimy za to głową.

Atos podniósł oczy i palec ku niebu.

Grimaud postawił koszyk na ziemi i usiadł zwieszając głowę.

Atos wyciągnął pistolet zza pasa, sprawdził, czy jest dobrze podsypany, nabił i zbliżył lufę do Grimauda.

Grimaud skoczył na równe nogi.

Atos dał mu znak, by wziął koszyk i ruszył przodem.

Grimaud usłuchał.

Jedyną korzyścią, jaką wyniósł Grimaud z tej krótkiej pantomimy, była zamiana miejsca w pochodzie: teraz szedł z przodu zamiast z tyłu.

Gdy czterej przyjaciele znaleźli się przy bastionie, spojrzeli za siebie.

Ponad trzystu żołnierzy rozmaitych broni zgromadziło się u bramy obozu; w oddzielnej grupie można było zauważyć pana de Busigny, dragona, Szwajcara i ich czwartego kolegę.

Atos zdjął kapelusz, umieścił go na ostrzu szpady i poruszył nim w powietrzu. Widzowie oddali mu pozdrowienie, któremu towarzyszyło głośne “hurra”.

Za czym wszyscy czterej znikli w bastionie, gdzie był już Grimaud.


Rozdział XVII NARADA MUSZKIETERÓW

Zgodnie z przewidywaniami Atosa w bastionie znaleźli tylko tuzin trupów, Francuzów i roszelczyków.

— Panowie — rzekł Atos, który objął dowództwo wyprawy — gdy Grimaud będzie nakrywał do śniadania, zbierzemy muszkiety i naboje; możemy zresztą rozmawiać w czasie tej pracy. Ci panowie nas nie słyszą — dodał wskazując na trupy.

— Możemy jednak rzucić trupy do fosy — rzekł Portos — upewniwszy się wpierw, że nie mają nic w kieszeniach.

— Tak — rzekł Atos — to robota dla Grimauda.

— Dobrze — rzekł d’Artagnan — niechaj Grimaud przejrzy kieszenie i zrzuci ich przez mury.

— Niechaj nas Bóg uchowa — powiedział Atos — mogą nam się przydać.

— Trupy mogą nam się przydać? — rzekł Portos. — Oszalałeś chyba, przyjacielu!

— Nie sądźcie zbyt pochopnie, jak powiada Ewangelia i pan kardynał — odparł Atos. — Ile mamy muszkietów, panowie?

— Dwanaście — odparł Aramis.

— Ile można oddać z nich strzałów?

— Sto.

— Właśnie tyle nam trzeba. Naładujmy broń.

Czterej muszkieterowie zabrali się do pracy. Kiedy kończyli nabijać ostatni muszkiet, Grimaud dał znak, że śniadanie czeka.

Atos odparł gestem, że są gotowi, i wskazał Grimaudowi coś w rodzaju wieżyczki, gdzie służący miał stanąć na warcie. Żeby osłodzić Grimaudowi zadanie, Atos pozwolił mu zabrać chleb, dwa kotlety i butelkę wina.

— A teraz do stołu — rzekł Atos.

Czterej przyjaciele usiedli na ziemi, z nogami skrzyżowanymi jak Turcy lub krawcy.

— A teraz — powiedział d’Artagnan — kiedy już możesz być pewien, że nikt cię nie usłyszy, spodziewam się, że zdradzisz nam swoją tajemnicę.

— Mam nadzieję, że sprawiłem wam przyjemność i dałem zarazem okazję do zdobycia sławy. Wybraliście się na uroczą przechadzkę; oto wspaniałe śniadanie, z obozu, jak możecie to zauważyć przez otwory strzelnicze, patrzy na nas pięciuset ludzi, uważając nas za szaleńców lub bohaterów, dwa rodzaje głupców dość do siebie podobnych.

— Ale ta tajemnica? — rzekł d’Artagnan.

— Tajemnica — odparł Atos. — Otóż widziałem się wczoraj wieczór z Milady.

D’Artagnan podnosił właśnie szklankę do ust, ale na słowo “Milady” ręka zadrżała mu tak mocno, że postawił szklankę na ziemi, żeby nie rozlać wina.

— Widziałeś swoją żo...

— Cicho! — przerwał Atos — zapominasz, mój drogi, że ci panowie nie znają tak dobrze jak ty moich spraw rodzinnych; widziałem się z Milady.

— Gdzie? — zapytał d’Artagnan.

— W oberży “Pod Czerwonym Gołębnikiem”, w odległości mniej więcej dwóch mil stąd.

— W takim razie jestem zgubiony — rzekł d’Artagnan.

— Niezupełnie jeszcze — ciągnął Atos. — W tej chwili bowiem opuściła już zapewne Francję.

D’Artagnan odetchnął.

— Ale niechże się dowiem wreszcie — rzekł Portos — kto to jest ta Milady?

— To czarująca kobieta — rzekł Atos, kosztując musującego wina. — Co za łotr z tego oberżysty — zawołał — daje nam wino z Anjou zamiast szampana i myśli, że się nie poznamy! Tak — ciągnął — czarująca kobieta, która wielce była łaskawa dla naszego przyjaciela d’Artagnana, on zaś zachował się wobec niej niegodziwie. Milady próbowała się zemścić, kazała go uśmiercić kulą z muszkietu; przed ośmiu dniami próbowała go otruć, a wczoraj prosiła o jego głowę kardynała.

— Jak to, prosiła o moją głowę kardynała? — zawołał d’Artagnan blady z przerażenia.

— Tak — rzekł Portos — święta prawda; słyszałem na własne uszy.

— Ja także — rzekł Aramis.

— A zatem — powiedział d’Artagnan opuszczając rękę w rozpaczy — nie ma po co walczyć dłużej; lepiej strzelę sobie w łeb i wszystko będzie skończone.

— Jest to najgłupsze, co można zrobić — odparł Atos. — Wiadomo bowiem, że potem już żaden sposób nie pomoże.

— Ale mając takich nieprzyjaciół nie ujdę z życiem — rzekł d’Artagnan. — Naprzód mój nieznajomy z Meung, potem de Wardes, któremu zadałem trzy ciosy szpadą; Milady, której tajemnicę odkryłem; wreszcie kardynał, któremu uniemożliwiłem zemstę.

— Dobrze — powiedział Atos — razem cztery osoby; i nas jest czterech: jeden na jednego. Do licha! Jeśli wierzyć znakom, jakie daje Grimaud, przyjdzie nam walczyć ze zgoła inną liczbą wrogów. Co tam, Grimaud? Zważywszy powagę sytuacji, pozwalam ci mówić, mój przyjacielu; ale bądź zwięzły, proszę cię. Co tam widzisz?

— Oddział.

— Ile ludzi?

— Dwudziestu.

— Jacy to ludzie?

— Szesnastu kopaczy, czterech żołnierzy.

— W jakiej odległości się znajdują?

— Pięciuset kroków.

— Dobrze, mamy jeszcze dość czasu, by zjeść ten drób i wypić po szklance wina za twoje zdrowie, d’Artagnanie!

— Twoje zdrowie! — powtórzył Portos i Aramis.

— Dobrze więc, niech będzie moje zdrowie, choć nie wierzę, żeby wasze życzenia mogły mi się przydać.

— Ba — rzekł Atos — Bóg jest wielki, jak mówią wyznawcy Mahometa, a przyszłość w jego ręku.

Za czym Atos wychylił swą szklankę, postawił ją obok siebie, wstał niedbale, wziął pierwszy z brzegu muszkiet i zbliżył się do strzelnicy.

Portos, Aramis i d’Artagnan poszli w jego ślady. Grimaud otrzymał rozkaz, by stanąć za czterema przyjaciółmi i ładować naboje.

Po chwili ukazał się oddziałek; szedł ścieżką wewnątrz okopu, który stanowił połączenie między bastionem i miastem.

— Do kata — rzekł Atos — warto było przeszkadzać sobie dla dwudziestu nicponi uzbrojonych w łopaty, motyki i oskardy! Niechby tylko Grimaud dał im znak, by się oddalili, a jestem przekonany, że zostawiliby nas w spokoju.

— Bardzo wątpię — rzekł d’Artagnan — idą bowiem wcale rezolutnie. Zresztą z kopaczami jest czterech żołnierzy i brygadier, wszyscy uzbrojeni w muszkiety.

— Ale nie widzieli nas — rzekł Atos.

— Na honor — powiedział Aramis — brzydzę się strzelać do tych biednych mieszczuchów.

— Zły to ksiądz, co lituje się nad heretykami — wtrącił Portos.

— W samej rzeczy, Aramis ma rację. Uprzedzę ich — rzekł Atos.

— Co czynisz, u licha?! — rzekł d’Artagnan — przecież cię zastrzelą, mój drogi.

Ale Atos nie zwrócił żadnej uwagi na ostrzeżenie, stając na wyłomie z muszkietem w jednej ręce i kapeluszem w drugiej.

— Panowie — zawołał witając grzecznie żołnierzy i kopaczy, którzy zdumieni jego widokiem zatrzymali się w odległości pięćdziesięciu kroków od bastionu — panowie, moi przyjaciele i ja jemy właśnie śniadanie w tym bastionie. Ponieważ wiecie, że nie ma nic bardziej niemiłego jak przeszkodzić komu w śniadaniu, prosimy was, jeśli koniecznie musicie przyjść tutaj, żebyście poczekali, aż skończymy posiłek, albo odwiedzili nas nieco później; chyba że przyszła wam zbawienna ochota porzucić partię buntowników i razem z nami wypić zdrowie króla Francji.

— Uważaj, Atosie! — zawołał d’Artagnan — nie widzisz, że biorą cię na cel?

— Dobrze, dobrze — rzekł Atos — to mieszczanie, którzy bardzo kiepsko strzelają; spudłują bez wątpienia.

Rzeczywiście, w tej samej chwili rozległy się cztery strzały i kule rozbiły się o mur tuż obok Atosa, nie trafiając go jednak.

Niemal natychmiast odpowiedziano im czterema wystrzałami, celniejszymi wszakże, trzej bowiem żołnierze padli trupem, a jeden z kopaczy został zraniony.

— Grimaud, inny muszkiet! — zawołał Atos nie opuszczając swego posterunku. Grimaud wykonał rozkaz natychmiast. Trzej przyjaciele nabili broń; druga salwa nastąpiła po pierwszej. Brygadier i dwaj kopacze padli, reszta rzuciła się do ucieczki.

— Nuże, panowie, wycieczka! — rzekł Atos.

Czterej przyjaciele skoczyli z fortu na pole bitwy, zabrali cztery muszkiety żołnierzy i pikę brygadiera; przekonani, że uciekający zatrzymają się dopiero w mieście, wrócili do bastionu, niosąc trofea zwycięstwa.

— Rozładuj broń, Grimaud — rzekł Atos — my zaś, panowie, wrócimy do naszego śniadania i rozmowy. Na czym stanęliśmy?

— Mówiłeś o wyjeździe Milady — powiedział d’Artagnan, którego bardzo zajmowała ta sprawa.

— Jedzie do Anglii — odparł Atos.

— A to w jakim celu?

— Ma zabić albo kazać zabić Buckinghama.

D’Artagnan wydał okrzyk zdumienia i zgrozy.

— Ależ to niegodne! — zawołał.

— Jeśli o to idzie — rzekł Atos — wierzaj mi, mało mnie to obchodzi. A teraz, Grimaud, kiedyś już skończył — ciągnął Atos — weź pikę naszego brygadiera, przywiąż do niej serwetkę i zatknij na szczycie naszego bastionu, żeby ci zbuntowani roszelczycy wiedzieli, że mają do czynienia z dzielnymi i lojalnymi żołnierzami króla.

Grimaud usłuchał nie odpowiadając. W chwilę potem biała chorągiew powiewała nad głowami czterech przyjaciół: burza oklasków powitała ten widok: połowa obozu była przy rogatkach.

— Jak to — podjął d’Artagnan — mało cię obchodzi, czy zabije lub każe zabić Buckinghama? Ależ książę jest naszym przyjacielem.

— Książę jest Anglikiem, książę walczy z nami, niech zrobi z księciem, co zechce, tyle się o niego troszczę co o pustą butelkę.

Tu Atos cisnął na odległość piętnastu kroków butelkę, którą trzymał w ręce, nie zapomniawszy jednak o tym, by jej zawartość przelać co do kropli do swej szklanki.

— Przepraszam — rzekł d’Artagnan — nie mogę się na to zgodzić, książę dał nam bardzo piękne konie.

— I bardzo piękne siodła — dodał Portos, który miał płaszcz obszyty galonem, odprutym z siodła.

— A poza tym — rzekł Aramis — Bóg pragnie nawrócenia, nie zaś śmierci grzesznika.

— Amen — powiedział Atos — wrócimy do tego później, jeśli wam ochota; ale na razie (wiem, d’Artagnanie, że mnie zrozumiesz) najbardziej pragnąłem odebrać tej kobiecie glejt, który wymusiła na kardynale; mając go w ręce mogła bezkarnie pozbyć się ciebie, a może i nas wszystkich.

— Ależ ta kobieta to demon! — rzekł Portos podając swój talerz Aramisowi, który kroił drób.

— I ten glejt — spytał d’Artagnan — ten glejt został w jej rękach?

— Nie, jest w moich; skłamałbym, gdybym powiedział, że przyszło mi to łatwo.

— Mój drogi Atosie — rzekł d’Artagnan — nie będę już liczył, w ilu okazjach uratowałeś mi życie.

— A więc opuściłeś nas po to, żeby pójść do niej? — zapytał Aramis.

— Właśnie.

— I masz ten list kardynała?

— Oto on — odparł Atos.

Wyciągnął cenny papier z kieszeni kaftana.

D’Artagnan otworzył go ręką, której drżenia nie starał się nawet ukryć, i przeczytał:


“Z mojego rozkazu i dla dobra Państwa właściciel tego dokumentu uczynił to, co uczynił.


3 grudnia 1627.

Richelieu”


— W istocie, jest to rozgrzeszenie wedle wszelkich reguł — powiedział Aramis.

— Trzeba zniszczyć ten papier — rzekł d’Artagnan, któremu zdawało się, że czyta wyrok śmierci.

— Przeciwnie — powiedział Atos — trzeba go strzec jak oka w głowie; nie oddałbym go, gdyby mi nawet dano tyle złota, ile się na nim zmieści.

— I co ona teraz zrobi? — zapytał młodzieniec.

— Teraz — rzekł niedbale Atos — napisze prawdopodobnie do kardynała, że przeklęty muszkieter nazwiskiem Atos siłą wydarł jej glejt; w tym samym liście poradzi kardynałowi, by prócz niego pozbył się jeszcze dwóch jego przyjaciół, Portosa i Aramisa; kardynał przypomni sobie, że są to ludzie, którzy wciąż stają mu na drodze, za czym pewnego pięknego dnia Jego Eminencja każe uwięzić d’Artagnana i żeby mu się nie nudziło samemu, postara się, byśmy mu dotrzymali towarzystwa w Bastylii.

— Proszę, proszę! — powiedział Portos — wydaje mi się, że kiepsko sobie żartujesz, mój drogi.

— Nie żartuję — rzekł Atos.

— Czy wiesz — rzekł Portos — że mniejszym grzechem byłoby ukręcić kark tej przeklętej Milady niż zabijać biednych hugenotów, których największą zbrodnią jest to, że śpiewają psalmy po francusku, podczas gdy my to robimy po łacinie?

— A jakież jest zdanie księdza dobrodzieja? — zapytał spokojnie Atos.

— Jestem zdania Portosa — odpowiedział Aramis.

— A cóż dopiero ja! — rzekł d’Artagnan.

— Na szczęście jest daleko — powiedział Portos — muszę wyznać, że bardzo by mi tu przeszkadzała.

— Przeszkadza mi tak samo w Anglii, jak we Francji — rzekł Atos.

— Przeszkadza mi wszędzie — rzekł d’Artagnan.

— Ale skoro miałeś ją już w rękach — podjął Portos — dlaczego nie utopiłeś jej, nie udusiłeś, nie powiesiłeś? Przecież tylko umarli nie powracają.

— Tak sądzisz, Portosie? — odparł muszkieter z gorzkim uśmiechem, który tylko d’Artagnan zrozumiał.

— Mam pomysł — rzekł d’Artagnan.

— Słuchamy — zawołali muszkieterowie.

— Do broni! — krzyknął Grimaud.

Młodzi ludzie wstali żywo i chwycili za muszkiety.

Tym razem zbliżał się oddziałek złożony z dwudziestu albo dwudziestu pięciu ludzi, ale nie byli to już kopacze, lecz żołnierze z garnizonu.

— Może wrócimy do obozu? — rzekł Portos — wydaje mi się, że siły są nierówne.

— Niemożliwe z trzech powodów — odparł Atos — po pierwsze, nie skończyliśmy śniadania; po drugie, mamy jeszcze sobie ważne rzeczy do powiedzenia; po trzecie, brak dziesięciu minut do wyznaczonej godziny.

— Trzeba jednak ułożyć plan bitwy — rzekł Aramis.

— Jest bardzo prosty: gdy nieprzyjaciel znajdzie się na odległość strzału z muszkietu, damy ognia; jeśli mimo to nie przestanie się zbliżać, będziemy strzelać tak długo, jak długo broń będzie nabita; jeśli resztki oddziału pójdą do ataku, pozwolimy szturmującym zejść do fosy i strącimy im na głowy kawał muru, który i tak trzyma się tylko cudem.

— Brawo! — rzekł Portos — nie ma co mówić, Atosie, jesteś urodzonym dowódcą; kardynał, który uważa się za wielkiego wodza, jest przy tobie niczym.

— Panowie — powiedział Atos — bez pudła, proszę; dobrze się złóżcie. Niechaj nikt nie chybi tego, kogo weźmie na cel.

— Mam już swojego — rzekł d’Artagnan.

— A ja swojego — rzekł Portos.

— Ja idem[12] — rzekł Aramis.

— Zatem ognia! — rzekł Atos.

Cztery strzały rozległy się jednocześnie i czterej ludzie padli na ziemię.

Natychmiast usłyszano bicie w bęben i mała grupa ruszyła do szturmu. Wówczas rozpoczęła się seria nieregularnych, ale celnych wystrzałów. Roszelczycy wszakże, jakby świadomi swej przewagi liczebnej nad naszymi czterema przyjaciółmi, biegli wciąż naprzód.

Z trzech strzałów każde dwa ścinały z nóg ludzi, ale ci, którzy nie ponieśli szwanku, nie zwalniali kroku.

Do stóp bastionu doszło dwunastu, może piętnastu nieprzyjaciół; ostatnia salwa nie wstrzymała ich również: wskoczyli do fosy, żeby wedrzeć się przez wyłom w murze.

— Nuże, moi przyjaciele — rzekł Atos — skończmy z nimi od razu; na mury! Na mury!

Czterej przyjaciele wspomagani przez Grimauda zaczęli spychać lufami muszkietów ogromny kawał muru, który pochylił się jak pod uderzeniem wiatru i odrywając się od podstawy spadł ze straszliwym hukiem do fosy; usłyszano wielki krzyk, chmura kurzu uniosła się ku niebu i wszystko się skończyło.

— Czy zgnietliśmy wszystkich co do jednego? — zapytał Atos.

— Na honor, tak się zdaje — powiedział d’Artagnan.

— Nie — rzekł Portos — oto kilku zmyka utykając.

W istocie kilku nieszczęśników, umazanych błotem i krwią, uciekało wyżłobioną drogą w stronę miasta. Były to niedobitki oddziału.

Atos spojrzał na zegarek.

— Panowie — rzekł — jesteśmy tu już godzinę, zakład jest wygrany, ale grajmy z fantazją; zresztą d’Artagnan nie zdradził nam jeszcze swego pomysłu.

Tu muszkieter z właściwą sobie zimną krwią zasiadł do resztek śniadania.

— Tak, mówiłeś, że masz pomysł — rzekł Atos.

— Ach, wiem już — odparł d’Artagnan — pojadę po raz wtóry do Anglii i udam się do księcia Buckinghama.

— Nie zrobisz tego, d’Artagnanie — rzekł zimno Atos.

— A to dlaczego? Czy nie byłem już raz w Anglii?

— Tak, ale wówczas nie prowadziliśmy wojny; wówczas książę Buckingham był sprzymierzeńcem, a nie wrogiem. To, co chcesz uczynić, zostałoby poczytane za zdradę.

D’Artagnana przekonało to rozumowanie i zamilkł.

— Wydaje mi się — rzekł Portos — że ja z kolei mam pomysł.

— Spokój! Słuchamy Portosa! — rzekł Aramis.

— Poproszę pana de Tréville o urlop pod jakimś pozorem, który mi podsuniecie: nie jestem mocny w wynajdywaniu pozorów. Milady mnie nie zna, zbliżę się do niej nie budząc żadnych podejrzeń, a kiedy znajdę się sam na sam z piękną damą, uduszę ją.

— Cóż, nie jestem przeciwny pomysłowi Portosa — rzekł Atos.

— Fe — powiedział Aramis — zabijać kobietę! Nie, posłuchajcie, mam doskonały pomysł.

— Proszę, rozpatrzmy pomysł Aramisa — rzekł Atos, który miał wielkie względy dla młodego muszkietera.

— Trzeba uprzedzić królową.

— Ach, na honor, rzeczywiście — zawołali razem Portos i d’Artagnan — zdaje się, że znaleźliśmy sposób.

— Uprzedzić królową! — rzekł Atos — a jakże to zrobimy? Czy mamy stosunki na dworze? Czy możemy posłać kogoś do Paryża, by nie dowiedziano się o tym w obozie? Stąd do Paryża jest sto czterdzieści mil i nasz list nie dotrze jeszcze do Angers, kiedy będziemy już siedzieć w lochu.

— Jeśli chodzi o kogoś pewnego, kto oddałby list Jej Królewskiej Mości — powiedział Aramis rumieniąc się — ja się tym zajmę; znam w Tours sprytną osobę...

Aramis urwał widząc uśmiech Atosa.

— Nie podoba ci się ten sposób, Atosie? — spytał d’Artagnan.

— Nie odrzucam go całkiem — odrzekł Atos — ale chcę zwrócić uwagę Aramisa, że nie może opuścić obozu; że nikt prócz nas samych nie jest pewny; że w dwie godziny po wyjeździe wysłańca wszyscy kapucyni, wszystkie zbiry, wszystkie czarne kaptury kardynała będą znały twój list na pamięć i zostaniesz uwięziony tak samo jak twoja sprytna osoba.

— Nie mówiąc o tym — dodał Portos — że królowa uratuje pana Buckinghama, ale bynajmniej nie nas.

— Panowie — rzekł d’Artagnan — Portos ma słuszność.

— Ho, ho, co się dzieje w mieście? — rzekł Atos.

— Biją na alarm.

Czterej przyjaciele zaczęli nasłuchiwać i bicie w bęben rzeczywiście dotarło do ich uszu.

— Zobaczycie, że przyślą nam cały regiment — rzekł Atos.

— Sądzisz, że nie oprzemy się regimentowi? — zapytał Portos.

— Dlaczegóż by nie? — rzekł muszkieter — czuję się wyśmienicie i gotów byłbym stawić czoło całej armii, gdybyśmy byli na tyle przezorni, by zabrać ze sobą tuzin butelek więcej.

— Na honor, hałas się zbliża — powiedział d’Artagnan.

— Niechże się zbliża — rzekł Atos — stąd do miasta jest kwadrans drogi, a więc i z miasta tutaj tak samo. Czasu więc mamy aż nadto, by ułożyć sobie plan; jeśli opuścimy to miejsce, nie znajdziemy równie wygodnego. Posłuchajcie, tym razem przyszedł mi do głowy pomysł co się zowie.

— Mów.

— Pozwólcie, że wydam Grimaudowi kilka niezbędnych rozkazów.

Atos dał znak służącemu, by się zbliżył.

— Grimaud — rzekł Atos wskazując na trupy, które leżały w bastionie — weźmiesz tych panów i postawisz ich przy murze; każdemu włożysz kapelusz na głowę i muszkiet do ręki.

— O, wielki człowieku, rozumiem cię! — rzekł d’Artagnan.

— Rozumiesz? — zapytał Portos.

— A ty rozumiesz, Grimaud? — zapytał Aramis.

Grimaud dał znak, że rozumie.

— Oto wszystko, czego nam trzeba — rzekł Atos — wróćmy do mego pomysłu.

— A jednak chciałbym zrozumieć — rzekł Portos.

— To niepotrzebne.

— Tak, tak, wysłuchajmy Atosa — powiedzieli razem d’Artagnan i Aramis.

— Ta Milady, ta kobieta, ten stwór, ten demon ma szwagra, jak mi powiedziałeś, d’Artagnanie.

— Tak, znam go nawet i myślę, że nie czuje wielkiej sympatii dla swojej bratowej.

— Nie ma w tym nic złego — odparł Atos — a gdyby jej nienawidził, byłoby jeszcze lepiej.

— A dla nas wręcz znakomicie.

— Mimo wszystko — odezwał się Portos — chciałbym zrozumieć, co robi Grimaud.

— Cicho, Portosie — powiedział Aramis.

— Jak się nazywa ten szwagier?

— Lord Winter.

— Gdzie jest teraz?

— Wrócił do Londynu na pierwszą wieść o wojnie.

— Oto człowiek, jakiego nam trzeba — rzekł Atos — jego właśnie musimy uprzedzić; damy mu znać, że bratowa ma zamiar kogoś zabić, i poprosimy go, by nie tracił jej z oka. Mam nadzieję, że w Londynie jest jakiś zakład dla upadłych kobiet; każe tam umieścić swoją bratową i będziemy mieli spokój.

— Tak, do chwili kiedy stamtąd wyjdzie — powiedział d’Artagnan.

— Na honor — rzekł Atos — za wiele żądasz, d’Artagnanie; dałem ci wszystko, co miałem, i uprzedzam cię, że moja sakiewka jest już pusta.

— Moim zdaniem tak będzie najlepiej — rzekł Aramis — uprzedzimy jednocześnie królową i lorda Wintera.

— Tak, ale kto zawiezie list do Tours i do Londynu?

— Ręczę za Bazina — rzekł Aramis.

— A ja za Plancheta — rzekł d’Artagnan.

— Rzeczywiście — rzekł Portos — jeśli nie możemy opuścić obozu, mogą to zrobić nasi służący.

— Zapewne — powiedział Aramis — gdy tylko napiszemy listy, damy im pieniądze i wyjadą.

— Damy im pieniądze? — rzekł Atos — macie więc pieniądze?

Czterej muszkieterowie spojrzeli po sobie i rozjaśnione przed chwilą oblicza znów im sposępniały,

— Alarm! — zawołał d’Artagnan — widzę czarne i czerwone punkty, poruszające się tam w dole; mówisz, że to regiment, Atosie! To cała armia.

— Na honor, to prawda — rzekł Atos — oto oni. Patrzajcie mi na tych mruków, którzy idą bez bębnów i trąb! Hola, skończyłeś już, Grimaud?

Grimaud dał znak, że jest gotów, i wskazał na tuzin trupów, które poustawiał w pozycjach wielce malowniczych; jedni podnosili broń, inni składali się do strzału, jeszcze inni trzymali szpady w rękach.

— Brawo! — rzekł Atos — to dzieło przynosi zaszczyt twej fantazji.

— Tak czy inaczej — odezwał się Portos — chciałbym jednak zrozumieć...

— Ruszajmy stąd wpierw — rzekł d’Artagnan — zrozumiesz potem.

— Chwileczkę, panowie, chwileczkę, pozostawmy czas Grimaudowi, niech zbierze ze stołu.

— O — rzekł Aramis — czerwone i czarne punkty powiększają się coraz wyraźniej, jestem zdania d’Artagnana; myślę, że nie mamy chwili do stracenia i trzeba co szybciej wracać do obozu.

— Na honor — rzekł Atos — teraz zgadzam się na to najchętniej; założyliśmy się, że będziemy w bastionie godzinę, byliśmy półtorej; nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia; ruszajmy, panowie, ruszajmy.

Grimaud szedł już naprzód, niosąc koszyk i talerze. Czterej przyjaciele podążyli za nim i postąpili kilka kroków.

— Ejże, u licha — zawołał Atos. — Cóżeśmy uczynili, panowie?

— Zapomniałeś czegoś? — zapytał Aramis.

— A chorągiew, do kroćset! Nie należy zostawiać chorągwi nieprzyjacielowi, nawet jeśli ta chorągiew jest tylko serwetką.

Atos skoczył do bastionu, wspiął się na platformę i zdjął chorągiew; ale roszelczycy, którzy byli już na odległość strzału, otworzyli straszliwy ogień do muszkietera, który jakby umyślnie wystawiał się na ich strzały.

Powiedziałbyś jednak, że Atos jest zaczarowany: kule przelatywały gwiżdżąc wokół niego i ani jedna go nie dotknęła.

Atos powiał chorągwią, zwrócony plecami do gwardzistów z miasta i pozdrawiając towarzyszy z obozu. Z obu stron rozległy się okrzyki: roszelczycy krzyczeli z wściekłości, królewscy z entuzjazmu.

Druga salwa poszła za pierwszą i trzy kule przebijając serwetę uczyniły z niej prawdziwą chorągiew.

Usłyszano okrzyk całego obozu:

— Zejdź, zejdź!

Atos zszedł; towarzysze, którzy czekali nań z niepokojem, ujrzeli z radością, że wraca.

— Nuże, Atosie — rzekł d’Artagnan — śpieszmy się, śpieszmy; teraz, kiedy mamy już wszystko prócz pieniędzy, byłoby głupio, gdybyśmy się dali zabić.

Ale Atos szedł nadal dostojnym krokiem mimo uwag, jakie czynili mu towarzysze; widząc, że mówią na próżno, dostosowali swój krok do jego kroku.

Grimaud wraz z koszykiem wysforował się naprzód i teraz znajdował się już poza zasięgiem kuł.

Po chwili usłyszeli odgłosy wściekłej strzelaniny.

— A to co znowu? — zapytał Portos — do kogo strzelają? Słyszę gwizd kuł, a nie widzę nikogo.

— Strzelają do naszych trupów — odparł Atos.

— Ale nasze trupy nie odpowiedzą.

— Właśnie; roszelczycy pomyślą, że to zasadzka, pójdą po rozum do głowy, przyślą parlamentariusza, a kiedy spostrzegą, że to kpina, będziemy już poza zasięgiem ich kuł. Nie widzę więc, dlaczego mielibyśmy dostać zapalenia płuc z nadmiernego pośpiechu.

— Och, rozumiem — zawołał Portos zachwycony.

— To wielkie szczęście — rzekł Atos wzruszając ramionami.

Francuzi widząc, że czterej przyjaciele wracają równym krokiem, wiwatowali głośno.

Wreszcie rozległa się nowa salwa; tym razem kule trafiały w kamienie u stóp czterech przyjaciół i gwizdały ponuro wokół ich uszu. Roszelczycy zajęli w końcu bastion.

— Oto ludzie zaiste niezdarni — rzekł Atos — ilu z nich zabiliśmy? Dwunastu?

— Lub piętnastu.

— Ilu rozgnietliśmy?

— Ośmiu lub dziesięciu.

— I w zamian za to wszystko ani zadraśnięcia. Ale co ci w rękę, d’Artagnanie, krew?

— To nic — rzekł d’Artagnan.

— Jakaś zabłąkana kula?

— Nawet nie.

— Więc cóż to jest?

Powiedzieliśmy już, że Atos kochał d’Artagnana jak syna; ten człowiek o charakterze ponurym i niezłomnym troszczył się o młodzieńca jak ojciec.

— Skaleczenie — odparł d’Artagnan — palce utkwiły mi między dwoma kamieniami, kamieniem z muru i moim diamentem, i zdarłem sobie skórę.

— Oto co znaczy mieć diament, mój panie — rzekł pogardliwie Atos.

— Ach, tak — zawołał Portos — jest i diament; u kiego więc diabła uskarżamy się na brak pieniędzy?

— W samej rzeczy! — rzekł Aramis.

— Znakomicie, Portosie, oto mi pomysł.

— Niewątpliwie — rzekł Portos nadymając się, rad z pochwały Atosa — jeśli mamy diament, sprzedajmy — Ależ to diament królowej — rzekł d’Artagnan.

— Tym lepiej — rzekł Atos — królowa ratuje pana Buckinghama, swego kochanka, rzecz najnaturalniejsza w świecie; królowa ratuje nas, uczynek godzien najwyższej pochwały; sprzedajmy diament. Co myśli o tym wielebny ksiądz? Nie pytam o zdanie Portosa, powiedział już swoje.

— Myślę — powiedział Aramis z rumieńcem na twarzy — że ten pierścień nie pochodzi od kochanki, zatem nie jest to zakład miłości i d’Artagnan może go sprzedać.

— Mój drogi, mówisz jak ucieleśniona teologia. Zatem twoim zdaniem?...

— Należy sprzedać diament — odparł Aramis.

— Dobrze — rzekł wesoło d’Artagnan — sprzedajmy diament i nie mówmy już o tym więcej.

Strzelanina wciąż trwała, ale przyjaciele byli już poza jej zasięgiem; roszelczycy strzelali jedynie dla spokoju sumienia.

— Doprawdy, czas był najwyższy, żeby Portos wpadł na ten pomysł; jesteśmy już w obozie. A zatem, panowie, ani słowa o całej tej sprawie. Patrzą na nas, idą nam na spotkanie, wkroczymy jako zwycięzcy.

Rzeczywiście, jak już powiedzieliśmy, cały obóz był na nogach; ponad dwa tysiące osób przyglądało się widowisku, podziwiało brawurę czterech przyjaciół, nie domyślając się jej prawdziwego powodu. Zewsząd padały okrzyki:

“Niech żyją gwardziści! Niech żyją muszkieterowie!” Pan de Busigny zjawił się pierwszy, by uścisnąć rękę Atosa i przyznać, że przegrał zakład. Dalej szli dragon i Szwajcar, a wszyscy inni za nimi. Powinszowania, uściski, huraganowy śmiech z roszelczyków nie miały końca, a wrzawa była tak wielka, że kardynał w obawie, czy nie doszło do buntu, posłał pana La Houdinière, by zasięgnął języka.

Rzecz została opowiedziana wysłannikowi bardzo kwieciście i w słowach pełnych zachwytu.

— I cóż? — zapytał kardynał La Houdinière’a.

— Wasza Dostojność — odparł zapytany — trzej muszkieterowie i jeden gwardzista założyli się z panem de Busigny, że udadzą się na śniadanie do bastionu Świętego Gerwazego; jedząc śniadanie trzymali się tam dwie godziny i zabili mnóstwo roszelczyków.

— Znasz nazwiska tych trzech muszkieterów?

— Tak, Wasza Dostojność.

— Jak się nazywają?

— To panowie Atos, Portos i Aramis.

— Wciąż moje trzy chwaty — mruknął kardynał. — A gwardzista?

— Pan d’Artagnan.

— Wciąż mój młody ladaco! Ci ludzie koniecznie muszą przejść do mnie.

Wieczorem kardynał rozmawiał z panem de Tréville o wyprawie, która była na ustach wszystkich. Pan de Tréville znał historię wprost od bohaterów dnia i opowiedział wszystkie szczegóły Jego Eminencji, nie zapominając o epizodzie z serwetą.

— Pięknie, panie de Tréville — rzekł kardynał — proszę, zachowaj tę serwetę. Każę wyhaftować na niej złote lilie i dam ją jako proporzec twojej kompanii.

— Wasza Dostojność — rzekł pan de Tréville — będzie to z krzywdą gwardzistów: pan d’Artagnan nie jest u mnie, lecz u pana des Essarts.

— Dobrze więc, weź go; czterej dzielni żołnierze, którzy się tak kochają, powinni służyć w tej samej kompanii.

Tego samego wieczora pan de Tréville oznajmił dobrą nowinę trzem muszkieterom i d’Artagnanowi zapraszając wszystkich czterech na obiad nazajutrz.

D’Artagnan nie posiadał się z radości. Jak wiadomo, marzeniem jego życia było zostać muszkieterem.

Trzej przyjaciele również byli bardzo radzi.

— Na honor — rzekł d’Artagnan do Atosa — miałeś wspaniały pomysł: jak przepowiedziałeś, okryliśmy się sławą i mogliśmy odbyć niezmiernie ważną rozmowę.

— Do której możemy wrócić teraz, nie wzbudzając podejrzeń; odtąd, z pomocą Bożą, będziemy uchodzić za stronników kardynała.

Tego samego wieczora d’Artagnan złożył wyrazy uszanowania panu des Essarts i powiadomił go o swym awansie.

Pan des Essarts, który bardzo lubił d’Artagnana, ofiarował mu swą pomoc: zmiana broni pociągała za sobą koszty ekwipunku.

D’Artagnan odmówił, ale widząc, że chwila jest sposobna, poprosił pana des Essarts, by dał do oszacowania diament, który młodzieniec chciał sprzedać.

Nazajutrz o ósmej rano służący pana des Essarts przyszedł do d’Artagnana i wręczył mu worek zawierający siedem tysięcy liwrów złotem.

Była to cena diamentu królowej.


Rozdział XVIII SPRAWA RODZINNA

Atos znalazł określenie: sprawa rodzinna. Sprawa rodzinna nie obchodzi nikogo, sprawą rodzinną można się zajmować na oczach wszystkich.

Tak więc Atos znalazł określenie: sprawa rodzinna.

Aramis znalazł sposób: służący.

Portos znalazł środki: diament.

Tylko d’Artagnan nie wpadł na żaden koncept, on, zazwyczaj najbardziej pomysłowy ze wszystkich czterech; ale trzeba wiedzieć, że paraliżowało go samo imię Milady.

Ale nie, omyliliśmy się: znalazł kupca na diament.

Obiad u pana de Tréville upłynął w bardzo pogodnym nastroju. D’Artagnan miał już na sobie nowy mundur; ponieważ był mniej więcej tego samego wzrostu co Aramis, Aramis zaś, jak sobie przypominamy, otrzymał za poemat sporo pieniędzy od swego księgarza i kupił sobie wszystkiego w dwójnasób, mógł odstąpić teraz przyjacielowi całkowity ekwipunek.

D’Artagnan byłby u szczytu marzeń, gdyby nie widział na horyzoncie Milady, groźnej niby chmura gradowa.

Po obiedzie umówiono się na wieczór w mieszkaniu Atosa, gdzie miano zakończyć sprawę.

D’Artagnan przez cały dzień paradował w mundurze muszkietera po ulicach obozu.

Wieczorem czterej przyjaciele spotkali się o umówionej godzinie; pozostawały jeszcze trzy kwestie do omówienia: co napisać do szwagra Milady; co napisać do sprytnej osoby w Tours; wybór służących, którzy zawiozą listy.

Każdy ofiarowywał swego służącego: Atos wspomniał o dyskrecji Grimauda, który mówił tylko wówczas, gdy pan rozwiązywał mu język; Portos chwalił siłę Mousquetona, który był tak rosły, że mógł dać radę czterem chwatom zwykłego wzrostu; Aramis pewien zręczności Bazina wygłosił wspaniałą mowę na cześć swego kandydata, wreszcie d’Artagnan, który cenił dzielność Plancheta, przypomniał, jak spisał się jego służący w trudnej wyprawie bulońskiej.

Te cztery cnoty ubiegały się o palmę pierwszeństwa dając okazję do wspaniałych przemówień, których nie przytaczamy tutaj w obawie, że zarzucono by nam rozwlekłość.

— Niestety — powiedział Atos — ten, którego wyślemy, musi posiadać wszystkie te cztery cnoty razem.

— Ale gdzie znaleźć takiego służącego?

— Niepodobna — rzekł Atos — wiem o tym doskonale; weźcie więc Grimauda.

— Weźcie Mousquetona.

— Weźcie Bazina.

— Weźcie Plancheta; Planchet jest dzielny i zręczny; to już dwie zalety z czterech.

— Panowie — rzekł Aramis — nie w tym rzecz, by wiedzieć, który z naszych służących jest najdyskretniejszy, najsilniejszy, najzręczniejszy lub najbardziej dzielny, najważniejsze jest wiedzieć, który z nich najbardziej lubi pieniądze.

— Święta prawda, Aramisie — powiedział Atos — jeśli grać, to licząc nie na cnoty ludzkie, ale na słabostki; wielebny księże, jesteś wielkim moralistą!

— Zapewne — rzekł Aramis — ponieważ musimy postarać się nie tylko o to, by osiągnąć nasz cel, ale i to, żeby nie ponieść klęski: gra idzie o głowy, i to nie służących.

— Ciszej, Aramisie — rzekł Atos.

— Słusznie, i to nie służących — podjął Aramis — ale panów. Czy nasi służący są nam dość oddani, by narazić dla nas życie? Nie.

— Na honor — rzekł d’Artagnan — mogę prawie ręczyć za Plancheta.

— Mój drogi przyjacielu, umocnij jego wierność okrągłą sumką, która mu zapewni dostatek, a wówczas zamiast raz, będziesz mógł za niego ręczyć dwa razy.

— Ach, dobry Boże, i tak zostaniecie oszukani — rzekł Atos, który był optymistą, jeśli szło o sprawy, ale pesymistą, gdy chodziło o ludzi. — Przyrzekną, co zechcecie, byle dostać pieniądze, w drodze strach ich obleci i uniemożliwi działanie. Jeśli ich pochwycą, zaleją im sadła za skórę, a wówczas wyśpiewają wszystko. Do diabła, nie jesteśmy dziećmi! Żeby dojechać do Anglii — tu Atos zniżył głos — trzeba przebyć całą Francję usianą szpiegami i ludźmi kardynała; trzeba pozwolenia, by wsiąść na okręt; trzeba znać angielski, by dopytać się o drogę do Londynu. Rzecz wydaje mi się bardzo trudna.

— Ależ bynajmniej — powiedział d’Artagnan, któremu bardzo zależało, by projekt został wykonany — przeciwnie, sprawa wydaje mi się łatwa. Jest rzeczą jasną, u licha, że gdybyśmy napisali do lorda Wintera o rzeczach przechodzących wszelkie pojęcie, o okropnych zamysłach kardynała...

— Ciszej — rzekł Atos.

— ...o intrygach i tajemnicach stanu — ciągnął d’Artagnan stosując się do zaleceń Atosa — zostalibyśmy skazani na łamanie kołem, ale, na Boga, nie zapominaj, Atosie, sam to przecie powiedziałeś, że piszemy do niego w sprawie rodzinnej; że piszemy do niego tylko po to, by Milady po przybyciu do Londynu nie mogła nam szkodzić. Ułożę więc do niego list mniej więcej w tych słowach:

— Słuchamy — rzekł Aramis, z góry usposobiony krytycznie.

— “Panie i drogi przyjacielu...”

— A tak! “Drogi przyjacielu” do Anglika — przerwał Atos — piękny początek! Brawo, d’Artagnanie! To jedno słowo wystarczy, byś został poćwiartowany zamiast łamany kołem.

— Dobrze więc, niech będzie krótko: “Panie”.

— Możesz nawet powiedzieć: “Milordzie” — rzekł Atos, który bardzo przestrzegał form.

— “Milordzie, czy przypominasz sobie ustronne miejsce w pobliżu Luksemburga, gdzie pasły się kozy?”

— Dobryś sobie! Teraz o Luksemburgu? Pomyślą, że to aluzja do królowej matki! Tylko tego brakowało — rzekł Atos.

— Zatem napiszemy po prostu “Milordzie, czy pamiętasz ustronne miejsce, gdzie uratowano ci życie?”

— Mój drogi d’Artagnanie — powiedział Atos — nie będziesz nigdy dobrym stylistą; “Gdzie uratowano ci życie!” Co znowu, to niegodne. Nie mówi się o takich przysługach dwornym ludziom. Wypomnieć dobry uczynek to obraza.

— Ach, mój drogi — rzekł d’Artagnan — jesteś nieznośny i jeśli trzeba mi pisać pod twoją kontrolą, na honor, odmawiam.

— I dobrze czynisz. Zabawiaj się muszkietem i szpadą, znakomicie dajesz sobie z nimi radę; ale pióro oddaj wielebnemu księdzu, to jego sprawa.

— W istocie — rzekł Portos — oddaj pióro Aramisowi, który pisze rozprawy po łacinie.

— Dobrze więc, niech tak będzie — rzekł d’Artagnan — ułóż nam ten list, Aramisie; ale, na Ojca Świętego, nie bądź rozwlekły, bo tym razem ja cię ukrócę, uprzedzam.

— Doskonale — powiedział Aramis z tym naiwnym zaufaniem do samego siebie, jakim odznacza się każdy poeta — ale niechże poznam rzecz bardziej dokładnie; wiem ze słyszenia, że ta bratowa to zbrodniarka; miałem nawet tego dowody słuchając jej rozmowy z kardynałem.

— Ciszej, do licha! — rzekł Atos.

— Ale — ciągnął Aramis — nie znam szczegółów.

— Ja również — rzekł Portos.

D’Artagnan i Atos spoglądali przez chwilę w milczeniu po sobie. Wreszcie po chwili namysłu, Atos, bledszy jeszcze niż zwykle, skinął na znak zgody; d’Artagnan zrozumiał, że może mówić.

— A zatem oto, co należy powiedzieć — zaczął — “Milordzie, Twoja bratowa to zbrodniarka, która chciała Cię zabić, by dziedziczyć po Tobie. Nie miała wszakże prawa wyjść za mąż za Twego brata, była bowiem zamężna we Francji i...”

D’Artagnan urwał i jakby szukając odpowiedniego słowa patrzył na Atosa.

— Została wypędzona przez męża — rzekł Atos.

— Ponieważ była napiętnowana — ciągnął d’Artagnan.

— Co — zawołał Portos — to niemożliwe! Chciała zabić swego szwagra?

— Tak.

— Była zamężna? — zapytał Aramis.

— Tak.

— I jej mąż — spostrzegł, że miała kwiat lilii na ramieniu? — zawołał Portos.

— Tak.

Słowa zostały wypowiedziane przez Atosa z coraz bardziej ponurym wyrazem twarzy.

— A kto widział ten kwiat lilii? — zapytał Aramis.

— D’Artagnan i ja, lub raczej, żeby zachować porządek chronologiczny, ja i d’Artagnan — odparł Atos.

— Czy mąż tej okropnej kobiety żyje jeszcze? — zapytał Aramis.

— Żyje.

— Wiesz o tym na pewno?

— Ja nim jestem.

Zapadła chwila grobowej ciszy; każdy na swój sposób był poruszony tą nowiną.

— Tym razem — rzekł Atos, przerywając pierwszy milczenie — d’Artagnan dał nam wyborny plan i to przede wszystkim należy napisać.

— Do diabła, masz rację, Atosie — powiedział Aramis — ale ułożenie tego listu jest najeżone trudnościami. Sam pan kanclerz byłby w kłopocie, mając do napisania pismo tego rodzaju, chociaż pan kanclerz potrafi bardzo wdzięcznie zredagować protokół. Ale mniejsza o to! Bądźcie cicho, zabieram się do pisania.

Aramis sięgnął po pióro, namyślał się przez kilka chwil, za czym napisał jakie dziesięć wierszy prześlicznym kobiecym pismem, wreszcie słodkim głosem i powoli, jakby ważył skrupulatnie każde słowo, odczytał, co następuje:


“Milordzie!

Osoba, która pisze do Pana te słowa, miała honor skrzyżować z Panem szpady w zakątku przy ulicy d’Enfer[*]. Ponieważ niejednokrotnie byłeś Pan łaskaw mienić się przyjacielem owej osoby, wypada jej potwierdzić tę przyjaźń ostrzeżeniem. Po dwakroć nie został Pan omal ofiarą bliskiej krewnej, którą uważasz za swoją spadkobierczynię nie wiedząc, że przed zawarciem małżeństwa w Anglii była zamężna we Francji. Ale teraz, to jest za trzecim razem, może Pan paść ofiarą. Twoja krewniaczka wyjechała z La Rochelle do Anglii w nocy. Czuwaj nad jej przyjazdem, ma bowiem wielkie a straszliwe plany. Jeśli chce Pan koniecznie wiedzieć, do czego jest zdolna, odczytaj jej przeszłość wypisaną na lewym ramieniu.”


— Wspaniale — rzekł Atos — masz pióro sekretarza stanu, mój drogi Aramisie. Jeśli list dojdzie, lord Winter będzie miał się na baczności, gdyby zaś wpadł w ręce Jego Eminencji, nie będziemy skompromitowani. Ponieważ jednak służący, który pojedzie z listem, może nam powiedzieć, że był w Londynie, gdy w istocie dojedzie tylko do Châtelleraut[*], dajmy mu tylko połowę sumy, przyrzekając drugą połowę w zamian za odpowiedź. Czy masz diament? — zapytał Atos.

— Znacznie lepiej, mam pieniądze.

I d’Artagnan rzucił worek z pieniędzmi na stół.

Na dźwięk złota Arami podniósł oczy, Portos zadrżał, tylko Atos pozostał obojętny.

— Ile jest w tym worku? — zapytał.

— Siedem tysięcy liwrów w luidorach dwunastofrankowych.

— Siedem tysięcy liwrów! — zawołał Portos — ten mały, nędzny diament wart jest siedem tysięcy liwrów?

— Tak się wydaje — powiedział Atos — skoro pieniądze są na stole; nie przypuszczam, by nasz przyjaciel d’Artagnan dołożył ze swojej kieszeni.

— Ale, panowie, nie pomyśleliśmy o królowej. Zatroszczmy się o zdrowie jej drogiego Buckinghama. Tyle przynajmniej jesteśmy jej winni.

— Słusznie — rzekł Atos — to jednak sprawa Aramisa.

— Dobrze — odparł rumieniąc się — co mam zrobić?

— Ależ to bardzo proste: ułóż drugi list do owej sprytnej osoby, mieszkającej w Tours.

Aramis sięgnął znów po pióro, zamyślił się i ułożył drugi list, który poddał niezwłocznie ocenie przyjaciół:

— “Droga Kuzynko...”

— Ach — rzekł Atos — sprytna osoba jest twoją krewniaczką!

— Cioteczną siostrą — odparł Aramis.

— Zgoda, niech będzie.

Aramis czytaj dalej:


“Droga Kuzynko, Jego Eminencja pan kardynał, którego niechaj Bóg zachowa w zdrowiu dla szczęścia Francji i ku pohańbieniu nieprzyjaciół królestwa, wkrótce już zakończy wojnę ze zbuntowanymi heretykami z La Rochelle; być może, flota angielska nie przybędzie wcale z odsieczą; ośmielę się nawet powiedzieć, jestem bowiem tego pewien, iż księciu Buckingham stanie na przeszkodzie jakieś wielkie wydarzenie. Jego Eminencja jest najznamienitszym politykiem czasów minionych, obecnych i przyszłych. Zgasiłby słońce, gdyby słońce mu przeszkadzało. Powiadom o tych pomyślnych nowinach swoją siostrę, moja droga Kuzynko. Śniło mi się, że ten przeklęty Anglik nie żyje. Nie mogę sobie przypomnieć, czy zginął od miecza, czy od trucizny; wiem jednak na pewno, że śnił mi się umarły, a wiesz, że moje sny nie zawodzą mnie nigdy. Bądź tedy spokojna, że powrócę wkrótce.”


— Cudownie! — zawołał Atos — jesteś królem poetów, mój drogi Aramisie, mówisz jak Apokalipsa i jesteś prawdziwy jak Ewangelia. Pozostaje ci tylko napisać adres.

— To bardzo łatwe — rzekł Aramis.

Złożył zgrabnie list i napisał:

“Do panny Michon, bieliźniarki, w Tours”.

Trzej przyjaciele spojrzeli po sobie ze śmiechem: tego się nie spodziewali.

— Teraz rozumiecie sami, panowie — rzekł Aramis — że tylko Bazin może zawieźć ten list do Tours; moja kuzynka zna Bazina i ma zaufanie do niego, ktoś inny popsułby sprawę. Zresztą Bazin jest ambitny i uczony; Bazin zna historię i wie, że Sykstus V, zanim został papieżem, był świniopasem; ponieważ zaś zamierza poświęcić się wraz ze mną stanowi duchownemu, nie traci nadziei, że zostanie papieżem, a co najmniej kardynałem. Sami rozumiecie, że człowiek, który ma takie cele, nie da się pochwycić, a jeśli wpadnie, raczej zgodzi się na męczeństwo, niż powie słowo.

— Dobrze, dobrze — rzekł d’Artagnan — chętnie zgadzam się na Bazina, ale wy zgódźcie się na Plancheta: Milady kazała go pewnego razu przepędzić kijami; Planchet dobrze pamięta o tym i zaręczam, że jeśli będzie miał nadzieję zemsty, raczej da się zabić, niż się jej wyrzeknie. Jeśli sprawy w Tours są twoimi sprawami, Aramisie, sprawy w Londynie są moimi. Proszę więc, by wybrano Plancheta, który był zresztą ze mną w Londynie i potrafi powiedzieć bardzo poprawnie: London, sir, if you please i my master lord d’Artagnan. Bądźcie więc spokojni, Planchet da sobie radę, pojedzie i wróci.

— W takim razie — powiedział Atos — Planchet musi otrzymać siedemset liwrów na drogę do Londynu i siedemset liwrów na drogę powrotną; Bazin trzysta liwrów tam i trzysta z powrotem. To zmniejszy sumę do pięciu tysięcy liwrów; każdy z nas weźmie tysiąc liwrów, by użyć ich wedle woli, i pozostawimy sobie w rezerwie tysiąc liwrów pod opieką wielebnego księdza na wypadki nieprzewidziane lub wspólne potrzeby. Co wy na to?

— Mój drogi Atosie — rzekł Aramis — mówisz jak Nestor, który jak wiadomo, był najmędrszym z Greków.

— A zatem załatwione — rzekł Atos — jadą Bazin i Planchet; prawdę mówiąc jestem rad, że Grimaud zostanie: zna moje zwyczaje i zależy mi na nim; wczorajszy dzień wytrącił go z równowagi, a ta podróż całkiem by go dobiła.

Zawołano Plancheta i dano mu instrukcje; był już zresztą uprzedzony przez d’Artagnana, który wpierw oznajmił mu, że czeka go sława, potem wspomniał o pieniądzach, a na końcu o niebezpieczeństwie.

— List ukryję w wyłogach kaftana — rzekł Planchet — i połknę go, gdyby mi go chciano odebrać.

— Ale wówczas nie będziesz mógł wykonać zadania — rzekł d’Artagnan.

— Pan da mi dziś odpis i do jutra nauczę się go na pamięć.

D’Artagnan spojrzał na swych przyjaciół, jakby chciał powiedzieć: No, czy nie mówiłem?

— Posłuchaj — ciągnął zwracając się do Plancheta — masz osiem dni, by dojechać do lorda Wintera, osiem dni, żeby wrócić tutaj, razem szesnaście dni; jeśli szesnastego dnia po twym wyjeździe, o ósmej wieczór, nie będziesz z powrotem, nie dostaniesz ani grosza, nawet gdybyś spóźnił się o pięć minut.

— W takim razie, panie, zechciej mi kupić zegarek — rzekł Planchet.

— Weź mój — powiedział Atos, dając mu swój zegarek z prawdziwie wielkopańską szczodrością — i sprawuj się dzielnie. Pamiętaj, że jeśli będziesz gadał, bajał, obijał się, twemu panu, który tak bardzo wierzy w twoją wierność, że ręczy nam za ciebie, zetną głowę. Pamiętaj też, że jeśli z twojej winy zdarzy się nieszczęście, znajdę cię choćby na krańcu świata i rozpruję ci brzuch.

— Och, panie! — rzekł Planchet upokorzony tym przypuszczeniem, a nade wszystko przerażony spokojną miną muszkietera.

— A ja — dodał Portos, przewracając strasznie oczami — obedrę cię żywcem ze skóry.

— Ach, panie!

— A ja — rzekł Aramis swoim słodkim i melodyjnym głosem — będę cię przypiekał na żywym ogniu jak dzikusa.

— O, panie!

Tu Planchet rozpłakał się; nie śmiemy powiedzieć, czy ze strachu, słysząc tak okropne groźby, czy ze wzruszenia na widok tak wielkiej miłości czterech przyjaciół.

D’Artagnan wyciągnął do Plancheta rękę i ucałował go.

— Widzisz, Planchet — powiedział — panowie mówią to z troski o mnie, ale w gruncie rzeczy cię lubią.

— Proszę pana — rzekł Planchet — albo zrobię, co mam do zrobienia, albo dam się posiekać na ćwierci! Jeśli mnie poćwiartują, może pan być pewien, że ani jeden kawałek nie przemówi.

Postanowiono, że Planchet wyruszy nazajutrz o ósmej rano, aby mógł, jak powiedział, nauczyć się w nocy listu na pamięć. Zyskał na tym jeszcze dwanaście godzin; miał powrócić szesnastego dnia o ósmej wieczór.

Rano, kiedy miał wsiąść na konia, d’Artagnan, który w głębi serca czuł słabość do księcia, wziął Plancheta na stronę.

— Posłuchaj — rzekł — kiedy oddasz już list lordowi Winterowi i kiedy lord go przeczyta, powiedz mu jeszcze: “Niechaj pan czuwa nad Jego Wysokością lordem Buckingham, bo chcą go zamordować”. Ale widzisz, mój Planchet, sprawa jest tak poważna i tak wielkiego znaczenia, że nie chciałem wyznać mym przyjaciołom, iż zdradzę ci ten sekret: nawet na rozkaz dowódcy nie zgodziłbym się tego napisać.

— Niech pan będzie spokojny, proszę pana — odpowiedział Planchet — zobaczy pan, czy można na mnie liczyć.

Planchet wsiadł na wybornego konia, którego w odległości dwudziestu mil miał zostawić, by przesiąść się na pocztowego, i ruszył galopem, z sercem ściśniętym nieco, gdy przypomniał sobie obietnice muszkieterów, ale zresztą w najlepszym usposobieniu.

Bazin wyjechał nazajutrz z listem do Tours; miał osiem dni na wykonanie zadania.

Podczas nieobecności służących czterej przyjaciele mieli się na baczności bardziej niż zwykle, byli czujni, oględni, pilnie nastawiali ucha.

Dni mijały im na dowiadywaniu się, co mówią inni, na śledzeniu poczynań kardynała i tropieniu gońców. Niejednokrotnie przebiegało ich drżenie, gdy wzywano ich nieoczekiwanie na służbę. Zresztą trzeba było też czuwać nad własnym bezpieczeństwem; Milady była z tych widm, co raz ukazawszy się ludziom, nie pozwalają im spać spokojnie.

Rankiem ósmego dnia Bazin, świeży jak zawsze i jak zawsze uśmiechnięty, wszedł do oberży “Pod Heretykiem”, gdy czterej przyjaciele siedzieli przy śniadaniu, i rzekł, jak to było umówione.

— Panie Aramisie, oto odpowiedź od pańskiej kuzynki.

Czterej przyjaciele wymienili radosne spojrzenia: część zadania była już wykonana, co prawda część łatwiejsza.

Aramis oblewając się mimo woli rumieńcem wziął list napisany pospolitym pismem i bez znajomości ortografii.

— Dobry Boże — zawołał ze śmiechem — doprawdy tracę już nadzieję; nigdy ta biedna Michon nie będzie pisała jak pan de Voiture.

— Kto to taki, ta biedna Miżon? — zapytał Szwajcar, który rozmawiał właśnie z czterema przyjaciółmi.

— Tyle co nic — rzekł Aramis — milusia szwaczka; kochałem się w niej na umór i poprosiłem, by napisała mi na pamiątkę kilka słów.

— Do diapła! — rzekł Szwajcar — jeśli fygląda równie fspaniale, jak pięgnie pisze, można ci pogratulować, mój brzyjacielu!

Aramis przeczytał list i podał go Atosowi.

— Zobacz, co pisze, Atosie — rzekł.

Atos rzucił okiem na list i by uśpić wszelkie możliwe podejrzenia, przeczytał:


“Drogi kuzynie, moja siostra i ja wybornie zgadujemy sny i nawet okropnie się ich boimy; ale mam nadzieję, że o twoim można powiedzieć: sen mara — Bóg wiara. Do widzenia! Miej się dobrze i postaraj się, byśmy od czasu do czasu słyszały o tobie.


Aglé Michon”


— O jakim to śnie mówi? — zapytał dragon, który zbliżył się podczas lektury.

— Tag, o jakim śnie? — rzekł Szwajcar.

— Ach, do kata — odparł Aramis — to całkiem proste, o moim śnie, który jej opowiedziałem.

— O tag, to pardzo proste opofiadać sfoje sny, ale ja nie śnię nikty!

— Jesteś pan bardzo szczęśliwy — rzekł Atos wstając — chciałbym to powiedzieć o sobie!

— Nikty! — mówił Szwajcar, zachwycony, że człowiek taki jak Atos może mu czegoś zazdrościć — nikty! nikty!

D’Artagnan widząc, że Atos wstaje, wstał również; wziął go pod ramię i wyszedł.

Portos i Aramis zostali, by pożartować jeszcze z dragonem i Szwajcarem.

Natomiast Bazin poszedł się przespać na wiązce słomy; ponieważ miał więcej wyobraźni niż Szwajcar, śniło mu się, że pan Aramis został papieżem i wkłada mu kardynalski kapelusz.

Ale, jak powiedzieliśmy, szczęśliwy powrót Bazina nieco tylko umniejszył niepokój dręczący czterech przyjaciół. Czas oczekiwania dłużył się nieskończenie i d’Artagnan założyłby się, że dzień ma teraz czterdzieści osiem godzin. Zapomniał, że podróż morska musi trwać długo, wyolbrzymiał potęgę Milady. Wyobrażał sobie, że ta kobieta, podobna do demona, ma na swych usługach potęgi piekieł; przy najlżejszym szmerze był pewien, że przychodzą go uwięzić i za chwilę wejdzie Planchet przyprowadzony dla konfrontacji z nim samym i jego przyjaciółmi. Co więcej, zaufanie, jakie pokładał dotychczas w godnym Pikardyjczyku, zmniejszało się z dnia na dzień. Niepokój d’Artagnana był tak wielki, że udzielał się także Portosowi i Aramisowi. Tylko Atos pozostał niewzruszony, jak gdyby nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo i życie toczyło się zwykłym trybem.

Szesnastego dnia zwłaszcza d’Artagnan i jego dwaj przyjaciele byli tak podnieceni, że nie mogli usiedzieć na miejscu i snuli się jak cienie po drodze, którą miał nadjechać Planchet.

— Na Boga — mówił im Atos — nie jesteście mężczyźni, lecz dzieci, jeśli kobieta może was przejmować tak wielkim strachem! I o co chodzi zresztą? Że zostaniemy uwięzieni? Dobrze, ale są tacy, co postarają się, żebyśmy wyszli z więzienia; przecież uwolniono panią Bonacieux. Że zetną nam głowy? Ale codziennie w okopach wystawiamy się ze śmiechem na gorsze rzeczy; pocisk może nam roztrzaskać nogę, a jestem przekonany, że większe cierpienie zada nam chirurg ucinając nogę, niż kat ucinając głowę. Czekajcie więc spokojnie; za dwie, cztery, najdalej za sześć godzin Planchet będzie na miejscu; przyrzekł, że wróci, a ja wierzę w obietnicę Plancheta, który wygląda mi na bardzo dzielnego chłopca.

— Ale jeśli się nie zjawi? — zapytał d’Artagnan.

— Jeśli się nie zjawi, znaczy, że się spóźnił, nic więcej. Mógł spaść z konia, mógł fiknąć koziołka z mostu do wody, mógł na skutek szybkiej jazdy nabawić się zapalenia płuc. Ach, panowie, bierzmy rzeczy, jakimi są. Życie jest różańcem złożonym z drobnych utrapień, które filozof przesuwa z uśmiechem. Bądźcie filozofami jak ja, panowie, siadajcie do stołu i pijmy; nigdy przyszłość nie ukazuje się w piękniejszych kolorach niż wówczas, gdy patrzymy na nią przez szklankę chambertina.

— Zapewne — odparł d’Artagnan — ale kiedy piję, nie mogę odpędzić męczących podejrzeń, że wino pochodzi z piwnicy Milady.

— Jesteś nazbyt wymagający — rzekł Atos — taka piękna kobieta!

— Kobieta z lilią! — zawołał Portos śmiejąc się głośno.

Atos zadrżał, przeciągnął dłonią po czole ocierając pot i wstał nerwowym ruchem, którego nie mógł opanować.

Tymczasem dzień kończył się i nadchodził wieczór, powoli, ale przecie nadchodził; oberża zapełniła się gośćmi. Atos, od chwili gdy włożył do kieszeni swoją część pieniędzy za diament, nie opuszczał gospody “Pod Heretykiem”. Znalazł w panu de Busigny, który wydał w swoim czasie wspaniały obiad, godnego siebie towarzysza. Grali więc jak zwykle, kiedy wybiła siódma; rozległy się kroki żołnierzy, którzy szli wzmocnić posterunki; o wpół do ósmej zagrano na capstrzyk.

— Jesteśmy zgubieni — szepnął d’Artagnan Atosowi do ucha.

— Chciałeś powiedzieć, że przegraliśmy — odparł spokojnie Atos wyciągając cztery pistole z kieszeni i rzucając je na stół. — Nuże, panowie, grają na capstrzyk, chodźmy spać.

Atos wyszedł z gospody w towarzystwie d’Artagnana. Za nimi szedł Aramis pod ramię z Portosem. Aramis przepowiadał sobie wiersze, a Portos od czasu do czasu wyrywał kilka włosów z wąsa na znak rozpaczy.

Nagle w ciemnościach ukazał się cień, którego kształt dobrze był znany d’Artagnanowi; znajomy głos powiedział:

— Panie, przynoszę panu płaszcz, mamy dziś chłodny wieczór.

— Planchet! — zawołał d’Artagnan pijany radością.

— Planchet! — powtórzyli Portos i Aramis.

— A więc tak, Planchet — rzekł Atos — i cóż w tym dziwnego? Przyrzekł, że będzie z powrotem o ósmej, a oto bije właśnie ósma. Brawo, Planchet, jesteś słowny i jeśli kiedyś opuścisz swego pana, masz miejsce u mnie.

— Och nie, nigdy! — zawołał Planchet — nigdy nie opuszczę pana d’Artagnana.

W tej samej chwili d’Artagnan poczuł, że Planchet wsunął mu list do ręki. D’Artagnan miał wielką ochotę uściskać Plancheta, tak jak uściskał go przy odjeździe; ale obawiał się, że dając służącemu dowody uczuć pośrodku ulicy, wzbudziłby zdumienie jakiegoś przechodnia, więc się powstrzymał.

— Mam list — zawołał do Atosa i przyjaciół.

— Wybornie — rzekł Atos — chodźmy do siebie i przeczytajmy.

List palił dłoń d’Artagnana; chciał przyśpieszyć kroku; ale Atos wziął go pod rękę i młody człowiek musiał dostosować swój krok do kroku przyjaciela.

Wreszcie znaleźli się w namiocie; zapalono lampę, Planchet stanął przy wejściu, by czterej przyjaciele nie zostali znienacka zaskoczeni, i d’Artagnan drżącą ręką złamał pieczęć i otworzył upragniony list.

Zawierał kilka słów napisanych pismem prawdziwie angielskim i z umiarem iście spartańskim:


Thank you, be easy.


Co znaczy: ”Dziękuję, bądź spokojny”.

Atos wziął papier z ręki d’Artagnana, zbliżył go do lampy, podpalił i zaczekał, aż cały zamieni się w popiół.

Potem zawołał Plancheta.

— A teraz, mój chłopcze — powiedział — możesz żądać swoich siedmiuset liwrów, choć nie ryzykowałeś wiele z takim listem.

— Nic w tym chyba złego, że postarałem się, by był krótki — rzekł Planchet.

— Opowiedz nam o tym — rzekł d’Artagnan.

— To długa historia, panie.

— Masz rację, Planchet; zresztą już po capstrzyku i zwrócimy uwagę, jeśli będziemy palić światło dłużej niż inni.

— Zgoda — rzekł d’Artagnan — połóżmy się spać. Śpij dobrze, Planchet.

— Dalibóg, proszę pana, zasnę po raz pierwszy od szesnastu dni.

— I ja także — rzekł d’Artagnan.

— I ja także! — rzekł Portos.

— I ja także! — rzekł Aramis.

— Chcecie, żebym powiedział wam prawdę? I ja także! — rzekł Atos.


Rozdział XIX ZRZĄDZENIE LOSU

Tymczasem Milady, oszalała z wściekłości, miotając się po pokładzie statku jak uwięziona lwica, gotowa była skoczyć niemal do morza, byle tylko wrócić na brzeg, nie mogła sobie bowiem wyobrazić, że znieważona przez d’Artagnana, zagrożona przez Atosa, opuszcza Francję nie pomściwszy się na nich. Wkrótce ta myśl stała się dla niej tak nieznośna, że choć wiedziała, jak bardzo to niebezpieczne, błagała kapitana, by wysadził ją na brzeg; ale kapitan, który miał niełatwe zadanie pomiędzy francuskimi i angielskimi krążownikami — sytuacja nietoperza pomiędzy szczurami i ptakami — pragnął co szybciej przybić do brzegów angielskich i odmawiał twardo. Uważał to żądanie za kaprys kobiecy i przyrzekał podróżnej, którą zresztą polecił mu osobiście kardynał, że wysadzi ją w jakimś z portów Bretanii, w Lorient lub w Brest, jeśli morze i Francuzi pozwolą; na razie jednak wiatr był przeciwny, morze burzliwe, lawirowano i manewrowano nieustannie. W dziewięć dni po opuszczeniu Charente Milady, blada ze zmartwienia i wściekłości, ujrzała niebieskawe brzegi Finistère[*].

Obliczyła, że na przebycie tej części Francji i powrót do kardynała trzeba jej co najmniej trzech dni; dodajmy dzień na lądowanie, razem czyni to cztery dni; dodajmy te cztery dni do dziewięciu poprzednich, a otrzymamy trzynaście straconych dni, podczas których tyle ważnych wydarzeń mogło zajść w Londynie. Pomyślała, że bez wątpienia kardynał będzie rozgniewany jej powrotem i chętniej wysłucha skarg skierowanych przeciw niej niż jej oskarżeń. Minęła Lorient i Brest nie nalegając już na kapitana, który ze swej strony też wystrzegał się, by nie dać jej po temu sposobności. Milady płynęła więc dalej i tego samego dnia, kiedy Planchet wsiadł na okręt w Portsmouth[*], by odpłynąć do Francji, wysłanniczka Jego Eminencji przybyła triumfalnie do portu.

Całe miasto było niezwykle ożywione: cztery wielkie, świeżo ukończone okręty miały zostać spuszczone na morze; na grobli portowej stał Buckingham, cały w złocie, migocąc diamentami i drogimi kamieniami, w kapeluszu z białym piórem, które spadało mu na ramię, otoczony sztabem niemal równie wspaniałym jak on sam.

Był to jeden z tych pięknych! rzadkich dni zimowych, kiedy Anglia przypomina sobie, że istnieje słońce. Słońce blade, ale wspaniałe jeszcze, zachodziło właśnie okrywając purpurą niebo i ziemię, i rzucając na wieże i stare domy miasta ostatnie złote promienie, od których szyby płonęły jak w odblasku pożaru.

Milady oddychając powietrzem morskim, pachnącym i balsamicznym przy zbliżaniu się do lądu, patrząc na wspaniałość tych przygotowań, które miała zniszczyć, na potęgę tej armii, którą miała pokonać — ona, samotna kobieta — za pomocą kilku worków złota, porównywała się w myśli z Judytą, ową straszliwą Żydówką, w chwili kiedy bohaterka biblijna wkraczając do obozu Asyryjczyków ujrzała niezliczone wozy, konie, ludzi i broń, które jeden gest jej ręki miał rozproszyć niby chmurę dymu.

Wpłynęli do przystani; właśnie mieli zarzucić kotwicę, gdy mały i wspaniale uzbrojony kuter zbliżył się do statku handlowego, podając się za statek pilnujący wybrzeża; z kutra spuszczono na morze łódkę, która skierowała się ku drabince. W łódce znajdował się oficer, sternik i ośmiu wioślarzy; tylko oficer wszedł na statek, gdzie został przyjęty z całą powolnością, jaką budzi mundur.

Oficer rozmawiał chwilę z kapitanem, dał mu do przeczytania kilka papierów, które miał przy sobie; na rozkaz kapitana cała załoga, majtkowie i podróżni zostali wezwani na pokład.

Oficer wypytywał głośno, skąd dwumasztowiec wypłynął, sprawdzał jego marszrutę, a na wszystkie te pytania kapitan odpowiadał bez wahania i trudu. Wówczas oficer rozpoczął przegląd zebranych osób i zatrzymując się przed Milady, spojrzał na nią z wielką uwagą, ale bez słowa.

Następnie wrócił do kapitana i znowu powiedział mu kilka słów; jakby od tej chwili do niego należała komenda na statku, zarządził manewr, który załoga wykonała natychmiast. Statek ruszył, wciąż eskortowany przez mały kuter, który płynął obok, grożąc mu lufami swoich sześciu dział; łódź płynęła w ślad za statkiem, drobny punkcik obok olbrzyma.

Podczas gdy oficer przyglądał się Milady, Milady ze swej strony, jak można się tego domyślić, nie spuszczała z niego wzroku. Ale choć ta kobieta o płomiennych oczach umiała czytać w sercach tych, których tajemnice chciała poznać, trafiła tym razem na twarz tak niewzruszoną, że nic z niej nie mogła się dowiedzieć. Stojący przed nią oficer, który przypatrywał się jej w milczeniu i z tak wielką uwagą, mógł liczyć dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, miał białą cerę i jasnoniebieskie, głęboko osadzone oczy; cienkie i regularnie zarysowane usta były nieruchome; wyraźnie zaznaczona broda zdradzała tę siłę woli, która w pospolitym typie brytyjskim jest tylko uporem; czoło nieco płaskie, jakie przystoi poetom, entuzjastom i żołnierzom, osłaniały krótkie i rzadkie włosy pięknej kasztanowatej barwy, a takaż broda okalała dół jego twarzy.

Kiedy wpłynęli do portu, była już noc. Mgła pogłębiała jeszcze ciemności i wokół latarni okrętowych i świateł układała się w kręgi podobne do tych, jakie otaczają księżyc, kiedy zanosi się na deszcz. Powietrze było nieprzyjemne, wilgotne i zimne.

Milady, ta kobieta tak silna, poczuła, że nie może opanować dreszczu.

Oficer kazał sobie pokazać kufry Milady i zanieść je do łódki; kiedy to zostało zrobione, poprosił ją, by zeszła sama, i podał jej rękę.

Milady spojrzała na niego i zawahała się.

— Kim jesteś, panie — zapytała — i dlaczego mną właśnie się zajmujesz?

— Powinnaś się tego domyślić, pani, widząc mój mundur; jestem oficerem marynarki angielskiej — odparł młodzieniec.

— Ale czy oficerowie marynarki angielskiej stawiają się zawsze na rozkazy swych rodaczek wysiadających w portach Wielkiej Brytanii i posuwają swoją dworność tak daleko, by odprowadzać je na brzeg?

— Tak, jest taki zwyczaj, nie wynika wszakże z dworności, ale z przezorności; w czasie wojny odprowadza się cudzoziemców do specjalnych oberż, aby do chwili, kiedy można będzie o nich zasięgnąć wyczerpujących wiadomości, pozostawali pod opieką rządu.

Te słowa zostały wypowiedziane z największą uprzejmością i nienagannym spokojem. Nie przekonały jednak Milady.

— Ależ nie jestem cudzoziemką, panie — rzekła najczystszym akcentem, jaki słyszano kiedykolwiek pomiędzy Portsmouth i Manchester — nazywam się Lady Clarick i te środki...

— Te środki dotyczą wszystkich, Milady, i na próżno próbuje się pani wyłamać.

— Idę więc, panie.

Przyjęła rękę oficera i po drabince zeszła do czekającej łódki. Oficer szedł za nią. Obszerny płaszcz był rozścielony na rufie; oficer poprosił Milady, by usiadła, i sam usiadł obok niej.

— Wiosłujcie — rzekł do marynarzy.

Osiem wioseł uderzyło o wodę jednym ruchem, wydając jednolity dźwięk; zdawało się, że łódka leci po powierzchni wody.

Po pięciu minutach przybili do brzegu.

Oficer wyskoczył i podał rękę Milady.

Powóz czekał.

— Czy to na nas czeka ten powóz? — zapytała Milady.

— Tak, pani — odparł oficer.

— Gospoda jest zatem daleko?

— Na drugim końcu miasta.

— Jedźmy — rzekła Milady. I bez wahań wsiadła do pojazdu.

Oficer zadbał o to, by kufry zostały starannie przytroczone z tyłu powozu, po czym usiadł obok Milady i zamknął drzwiczki.

Woźnica, nie czekając na rozkaz i nie pytając dokąd, ruszył galopem i wjechał w ulice miasta.

Przyjęcie tak szczególne musiało zastanowić Milady; ale widząc, że młody oficer nie jest bynajmniej usposobiony do rozmowy, oparła się w kącie powozu na łokciu, próbując dojść, co to wszystko mogło znaczyć.

Jednak po kwadransie, zdumiona długością drogi, pochyliła się ku oknu, by zobaczyć, dokąd ją wiozą. Nie widziała już domów; drzewa pojawiały się w ciemnościach jak wielkie czarne widma, biegnące jedno za drugim.

Milady zadrżała.

— Ależ nie jesteśmy już w mieście, panie oficerze — rzekła.

Oficer milczał.

— Nie pojadę dalej, jeśli mi pan nie powiesz, dokąd mnie wieziesz, uprzedzam cię, mój panie!

Ta groźba również pozostała bez odpowiedzi.

— Ach, tego już nadto! — zawołała Milady. — Na pomoc! Na pomoc!

Żaden głos nie odpowiedział na jej wołanie, pojazd mknął szybko dalej, oficer siedział nieruchomo.

Milady spojrzała na oficera z tym strasznym wyrazem, jaki umiała przybierać, a rzadko nie wywierał on wrażenia; w cieniu oczy jej zaiskrzyły się gniewem.

Młody człowiek pozostał niewzruszony.

Milady chciała otworzyć drzwiczki i wyskoczyć.

— Zechciej uważać, pani — rzekł zimno młodzieniec — zabijesz się wyskakując.

Milady siadła z powrotem, pieniąc się z wściekłości; oficer nachylił się i spojrzał na nią zdumiony, widząc tę twarz, tak piękną przed chwilą, zmienioną przez gniew i niemal odrażającą. Przebiegła istota zrozumiała, że się gubi ukazując swą duszę; nadała twarzy łagodniejszy wyraz i rzekła błagalnym tonem:

— W imię Boga, panie oficerze! Powiedz, komu mam przypisać gwałt, który mi zadają: tobie, twemu rządowi czy jakiemuś wrogowi?

— Nie ma tu żadnego gwałtu, pani, to tylko konieczne środki, jakie musimy stosować wobec wszystkich lądujących w Anglii.

— Więc pan mnie nie zna?

— Po raz pierwszy mam zaszczyt panią widzieć.

— I na honor, nie ma pan żadnych powodów, żeby mnie nienawidzić?

— Żadnych, przysięgam.

Tyle pogody, tyle spokoju, tyle słodyczy nawet było w głosie młodzieńca, że Milady pocieszyła się nieco.

Wreszcie, mniej więcej po godzinie jazdy, powóz zatrzymał się przed żelazną kratą, u końca wyżłobionej drogi wiodącej do potężnego i samotnego zamku surowych kształtów. Teraz, kiedy koła toczyły się po miałkim piasku, Milady usłyszała głuchy pomruk, odgłos morza, uderzającego o skalisty brzeg.

Pojazd przejechał pod dwoma sklepieniami i zatrzymał się wreszcie na mrocznym, kwadratowym dziedzińcu; prawie natychmiast drzwiczki otworzyły się, młody człowiek wyskoczył lekko na ziemię i podał dłoń Milady, która wsparła się na niej i wysiadła dość spokojnie.

— A jednak — rzekła Milady rozglądając się wokół i przenosząc spojrzenie na młodego oficera z najbardziej czarującym uśmiechem — jestem uwięziona; ale nie potrwa to długo, to pewna — dodała — moje sumienie i pana grzeczność są mi poręką.

Choć komplement był bardzo pochlebny, oficer nic nie odpowiedział; wyciągnął tylko zza pasa mały srebrny gwizdek, jakim posługują się dowódcy na okrętach wojennych, i zagwizdał trzy razy, za każdym razem w inny sposób; natychmiast pojawili się ludzie, wyprzęgli spienione konie i zaprowadzili powóz do wozowni.

Oficer, wciąż z tą samą spokojną uprzejmością, poprosił uwięzioną, by weszła do domu. Milady z uśmiechem przyjęła jego ramię i weszła przez niskie i łukowate drzwi do sklepionej sieni, oświetlonej jedynie w głębi, a stamtąd na kamienne schody kręcące się wokół kamiennego słupa; zatrzymali się przed masywnymi drzwiami. Młody człowiek otworzył je kluczem, który miał przy sobie, drzwi obróciły się ciężko na zawiasach i Milady weszła do przeznaczonego dla niej pokoju.

Jednym spojrzeniem ogarnęła wnętrze aż do najdrobniejszych szczegółów.

Ów pokój urządzony był tak, że równie dobrze mógł być celą więzienną, jak mieszkaniem wolnego człowieka; jednak żelazne kraty w oknach i zasuwy zewnętrzne przy drzwiach mówiły o tym, że jest przeznaczony na więzienie.

Przez chwilę ta istota, która nie należała wszakże do istot słabych, poczuła się bezsilna; upadła na fotel, skrzyżowała ramiona i opuściła głowę przekonana, że lada chwila wejdzie sędzia, żeby ją przesłuchać.

Ale nikt nie wszedł prócz kilku żołnierzy marynarki; wnieśli kufry i skrzynie, postawili je w kącie i wyszli nic nie mówiąc.

Oficer pilnował wszystkiego z owym spokojem, który zauważyła już Milady, nie odzywając się słowem i wydając rozkazy gestem ręki lub gwizdkiem.

Powiedziałbyś, że temu człowiekowi i jego podwładnym nie trzeba było słów.

Wreszcie Milady, która nie mogła już wytrzymać, przerwała milczenie:

— Na Boga, panie oficerze! — zawołała — co to wszystko znaczy? Wyprowadź mnie pan z niepewności; nie brak mi odwagi w niebezpieczeństwie, jeśli znam je zawczasu, ani w nieszczęściu, jeśli je rozumiem. Gdzie jestem i kim tu jestem? Jeśli jestem wolna, dlaczego te kraty i drzwi? Jeśli jestem uwięziona, jaką zbrodnię popełniłam?

— Jesteś pani w przeznaczonym ci pokoju. Otrzymałem rozkaz, by udać się po panią na statek i przywieźć do tego zamku; rozkaz ten, jak mi się zdaje, wypełniłem z dokładnością żołnierza i z grzecznością szlachcica. Na tym, przynajmniej na razie, kończy się moje zadanie, reszta dotyczy kogo innego.

— A któż to taki? — zapytała Milady — czy nie może pan wymienić nazwiska?...

W tej samej chwili na schodach rozległ się brzęk ostróg; kilka głosów oddaliło się, ucichło i słychać było coraz wyraźniej kroki jednego człowieka.

— Oto ta osoba, pani — rzekł oficer usuwając się z przejścia i stając w postawie wyrażającej szacunek i posłuszeństwo.

Drzwi otworzyły się i na progu ukazał się mężczyzna.

Był bez kapelusza, miał szpadę u boku i ręką podkręcał wąsa. Milady zdawało się, że rozpoznaje ten cień w cieniu; oparła rękę na fotelu i wysunęła naprzód głowę, by uzyskać pewność.

Nieznajomy zbliżał się powoli; w miarę jak wchodził w krąg światła lampy, Milady cofała się bezwiednie.

Potem, kiedy już nie miała żadnych wątpliwości, zawołała, bezgranicznie zdumiona:

— Ach, czyżby to był mój brat?

— Tak, piękna pani — odparł lord Winter składając ukłon na poły dworny, na poły ironiczny — we własnej osobie.

— Ale ten zamek?

— Należy do mnie.

— Ten pokój?

— Przeznaczony jest dla pani.

— Jestem więc twoim więźniem?

— Mniej więcej.

— Ależ to okropny gwałt!

— Tylko bez wielkich słów; siadajmy i porozmawiajmy spokojnie, jak to wypada między bratem i siostrą.

Potem odwracając się ku drzwiom i widząc, że młody oficer czeka na dalsze rozkazy, powiedział:

— Doskonale, dziękuję; teraz pozostaw nas samych, panie Felton.


Rozdział XX ROZMOWA BRATA Z SIOSTRĄ

Podczas gdy lord Winter zamykał drzwi, otwierał okiennicę i przysuwał krzesło do fotela bratowej, zamyślona Milady rozważała wszelkie możliwości, pojmując, że to spisek, którego przedtem nie mogła się nawet domyślać, nie wiedziała bowiem, w czyje ręce wpadła. Znała swego szwagra jako prawego szlachcica, zawołanego myśliwego, tęgiego gracza, mężczyznę śmiałego z kobietami, ale nie mającego żadnych talentów do intryg. Jakim sposobem mógł dowiedzieć się o jej przybyciu? Pochwycić ją? Dlaczego ją zatrzymywał?

Atos powiedział Milady kilka słów, które dowodziły, że jej rozmowa z kardynałem doszła do obcych uszu, ale nie mogła przypuszczać, że zaatakują ją tak szybko i zuchwale.

Obawiała się raczej, że jej dawniejsze poczynania w Anglii zostały odkryte. Buckingham mógł domyślić się, że to ona odcięła dwie spinki, i zemścić się za tę zdradę, ale Buckingham był niezdolny do użycia przemocy wobec kobiety, zwłaszcza jeśli mniemał, że ta kobieta działa powodowana uczuciem zazdrości.

To przypuszczenie wydało jej się najbardziej prawdopodobne; pomyślała, że zechciano zemścić się za przeszłość, a nie zabezpieczyć się na przyszłość.

W każdym razie winszowała sobie, że wpadła w ręce szwagra, z którym, jak sądziła, pójdzie jej łatwiej niż ze zdecydowanym i inteligentnym nieprzyjacielem.

— Tak, porozmawiajmy, mój bracie — powiedziała wesoło, postanawiając zdobyć w tej rozmowie wiadomości, potrzebne do ustalenia sposobu działania, nawet gdyby lord Winter starał się wszystko przed nią ukryć.

— Postanowiłaś tedy wrócić do Anglii — rzekł lord Winter — mimo że nie raz jeden mówiłaś mi w Paryżu, że nigdy twoja stopa nie stanie na ziemi brytyjskiej?

Milady odpowiedziała na to pytanie innym pytaniem.

— Przede wszystkim — powiedziała — zechciej mi powiedzieć, jakim sposobem śledziłeś mnie tak bacznie, że wiedziałeś nie tylko o moim przybyciu, ale o dniu mego przybycia i godzinie; wiedziałeś nawet, do którego portu wpłynę.

Lord Winter przyjął tę samą taktykę co Milady, myśląc, że na pewno jest dobra, jeśli bratowa się nią posługuje.

— Ale powiedz mi, proszę, moja droga siostro — ciągnął — co masz zamiar robić w Anglii?

— Przecie przyjechałam się z tobą zobaczyć — rzekła Milady, nie wiedząc, jak bardzo tą odpowiedzią utwierdza podejrzenia, jakie obudził w szwagrze list d’Artagnana, i chcąc jedynie pozyskać przychylność rozmówcy tym kłamstwem.

— Ach, mnie zobaczyć? — powiedział chytrze lord Winter.

— Oczywiście, cóż w tym dziwnego?

— I przybywając do Anglii nie miałaś innego celu?

— Nie.

— Zatem dla mnie jedynie zadałaś sobie trud przebycia La Manche?

— Dla ciebie.

— Tam do kata! Co za czułość, moja siostro!

— Czy nie jestem twoją najbliższą krewną? — zapytała Milady tonem pełnym wzruszającej naiwności.

— A nawet moją jedyną spadkobierczynią, prawda? — rzekł z kolei lord Winter wpatrując się w Milady.

Choć Milady bardzo panowała nad sobą, nie mogła powstrzymać drżenia, a że mówiąc te słowa lord Winter położył rękę na ramieniu siostry, to drżenie nie uszło jego uwagi.

Rzeczywiście uderzenie było celne i mocne. Naprzód Milady przyszło na myśl, że zdradziła ją Ketty, że Ketty opowiedziała baronowi o wyrachowanej niechęci, jaką nierozważnie wyjawiła pokojówce; przypomniała sobie również swój szalony i nieostrożny atak na d’Artagnana, kiedy ten uratował życie jej szwagra.

— Nie rozumiem, milordzie — rzekła, by zyskać na czasie i skłonić do mówienia przeciwnika. — Co chcesz powiedzieć? Czy jest jakiś ukryty sens w twych słowach?

— Ależ, mój Boże, nie — odparł lord Winter z udaną dobrodusznością — zapragnęłaś mnie zobaczyć i przyjechałaś do Anglii. Dowiaduję się o tym pragnieniu lub raczej przypuszczam, że ono cię tu sprowadza, i chcąc ci oszczędzić wszelkich kłopotów związanych z nocnym przyjazdem do portu, wszelkiego zmęczenia, wysłałem po ciebie mego oficera; oddaję mu do dyspozycji powóz, on przywozi cię do zamku, którego jestem panem, gdzie zjawiam się co dzień i gdzie, dla obopólnego zadowolenia, przygotowałem ci pokój. Czy to wszystko, co powiedziałem, jest bardziej dziwne niż to, co usłyszałem od ciebie?

— Nie, zdumiewa mnie tylko, że byłeś uprzedzony o moim przybyciu.

— A jednak to rzecz najzwyklejsza pod słońcem, moja droga siostro; czy nie widziałaś, że kapitan statku wpływając do portu wysłał naprzód łódkę, by dostać pozwolenie wjazdu, i przekazał jednocześnie księgę okrętową i rejestr podróżnych? Jestem dowódcą portu, przyniesiono mi tę księgę, odnalazłem twoje nazwisko. Serce powiedziało mi, a usta twoje potwierdziły, w jakim celu wystawiłaś się na niebezpieczeństwo tak burzliwego morza i podróży, bardzo męczącej o tej porze roku, posłałem więc po ciebie mój kuter. Resztę znasz sama.

Milady zrozumiała, że lord Winter kłamie, i to przeraziło ją jeszcze bardziej.

— Mój bracie — rzekła — czy to milorda Buckinghama widziałam dziś wieczór w porcie?

— Tak, jego samego. Ach, rozumiem, że jego widok zwrócił twoją uwagę — mówił lord Winter — przybywasz z kraju, gdzie żywo się nim interesują, a wiem, że jego zbrojenia przeciw Francji bardzo zaprzątają twego przyjaciela kardynała.

— Mego przyjaciela kardynała! — zawołała Milady widząc, że i w tym względzie lord Winter jest znakomicie poinformowany.

— Nie jest więc twym przyjacielem? — odparł niedbale baron — ach, przepraszam, tak mi się zdawało; ale później wrócimy do księcia, na razie postarajmy się nie urywać sentymentalnego wątku naszej rozmowy. Powiadasz więc, że przyjechałaś, by mnie zobaczyć?

— Tak.

— Znakomicie, odpowiedziałem ci, że życzenie twoje zostanie spełnione, będziemy się widywać co dzień.

— Mam więc tu mieszkać wiecznie? — zapytała Milady z niejakim przerażeniem.

— Czy uważasz, że mieszkanie jest niewygodne, moja siostro? Powiedz, czego ci brak, a pośpieszę zaspokoić twe potrzeby.

— Nie mam tu ani swoich pokojówek, ani lokajów...

— Otrzymasz wszystko; objaśnij mnie tylko, na jakiej stopie był postawiony dom twojego pierwszego męża, a choć jestem tylko twym szwagrem, uczynię wszystko, żebyś nie czuła się tu gorzej.

— Mojego pierwszego męża! — zawołała Milady patrząc na lorda Wintera przerażonymi oczami.

— Tak, twego męża Francuza; nie mówię o moim bracie. Zresztą, jeśliś go zapomniała, choć żyje jeszcze, mogę do niego napisać, by udzielił mi wyjaśnień w tej materii.

Zimny pot wystąpił na czoło Milady.

— Żartujesz — rzekła głuchym głosem.

— Czy wyglądam na to? — zapytał baron wstając i cofając się krok.

— Lub raczej obrażasz mnie — ciągnęła przyciskając zaciśnięte ręce do fotela i unosząc się nieco.

— Ja miałbym cię obrażać! — rzekł lord Winter z pogardą — czy sądzisz, że to możliwe?

— Doprawdy — rzekła Milady — jesteś pijany lub niespełna rozumu; wyjdź stąd i przyślij mi jakąś kobietę.

— Kobiety są bardzo niedyskretne, moja siostro! Czy nie mógłbym ci sam służyć za pokojówkę? W ten sposób wszystkie nasze tajemnice pozostaną w rodzinie.

— Zuchwalcze! — zawołała Milady i skoczyła jak oparzona ku baronowi, który stał ze skrzyżowanymi ramionami, ale z ręką na gardzie szpady.

— Ho, ho — powiedział — wiem, że masz zwyczaj mordować ludzi, ale uprzedzam, będę się bronił nawet przed tobą.

— Och, masz rację — rzekła Milady — wyglądasz mi na dość wielkiego nędznika, by podnieść rękę na kobietę.

— Być może; zresztą mam usprawiedliwienie: nie będę pierwszym mężczyzną, którego ręka cię dotknęła.

I baron powolnym i oskarżycielskim ruchem wyciągnął rękę ku lewemu ramieniu Milady, dotykając go prawie palcem.

Milady zawyła głucho i cofnęła się w kąt pokoju jak pantera, która zbiera się do skoku.

— O, możesz wyć, ile zapragniesz — zawołał lord Winter — ale nie próbuj gryźć, będzie to tylko ze szkodą dla ciebie. Nie ma tu prawników, którzy z góry przyznają ci sukcesję, nie ma błędnego rycerza, który wyzwie mnie na pojedynek za to, że uwięziłem damę jego serca; mam natomiast sędziów gotowych zająć się kobietą dość bezwstydną, która, choć zamężna, wśliznęła się do łoża lorda Wintera, mego starszego brata; ci sędziowie, bądź tego pewna, oddadzą cię w ręce kata, a ten się postara, by twoje ramiona nie różniły się już niczym.

Oczy Milady ciskały tak straszne błyskawice, że choć był mężczyzną, i to przy broni, a ona bezbronną kobietą, poczuł, jak zimny strach wślizguje się do jego serca; jednakże ciągnął dalej ze wzrastającą wściekłością;

— Tak, rozumiem, masz już spadek po moim bracie i byłoby ci przyjemnie dziedziczyć również po mnie; ale wiedz o tym zawczasu (możesz mnie zabić lub kazać zabić), że poczyniłem już odpowiednie kroki: ani jeden penny z tego, co posiadam, nie przejdzie do twych rąk. Czy nie jesteś już dość bogata posiadając prawie milion, czy nie możesz się powstrzymać na zgubnej drodze, jeśli czynisz zło tylko dla najwyższej i nieskończonej rozkoszy czynienia zła? Och, powiadam ci, gdyby pamięć mego brata nie była mi święta, zgniłabyś w lochu więziennym lub wysłałbym cię do Tyburn[*] na uciechę marynarzy. Będę wszakże milczał, ty jednak cierpliwie znoś swój los; za piętnaście dni wyruszam do La Rochelle z armią, ale w przeddzień mego wyjazdu przypłynie tu statek, który zawiezie cię do naszych południowych kolonii. Bądź pewna, że dam ci towarzysza, który roztrzaska ci głowę przy pierwszej próbie powrotu do Anglii lub na kontynent.

Milady słuchała z uwagą, która rozszerzała jej płonące oczy.

— Tak, na razie pozostaniesz w tym zamku — ciągnął lord Winter — mury są tu grube, drzwi mocne, kraty potężne, zresztą twoje okno wychodzi na nadmorską skałę; ludzie z załogi, oddani mi na śmierć i życie, stoją na straży tego pokoju i pilnują wszystkich przejść prowadzących na dziedziniec; jeśli nawet znajdziesz się na dziedzińcu, pozostają ci do przebycia trzy kraty. Rozkaz jest wyraźny: jeden krok, jeden gest, jedno słowo zdradzające, że zamierzasz uciec, a otworzą ogień do ciebie; jeśli zostaniesz zabita, sąd angielski będzie mi wdzięczny, mam nadzieję, że oszczędziłem mu trudu. Ach, twoje rysy nabierają spokoju, na twoją twarz wraca pewność siebie: “Piętnaście dni, dwadzieścia dni — powiadasz. — Cóż, jestem dość pomysłowa, znajdę wyjście, diabeł mnie wspomaga, znajdę jakąś ofiarę. Za piętnaście dni będę daleko stąd”. Spróbuj!

Milady widząc, że jej myśli zostały odgadnięte, wbiła paznokcie w ciało, by zapanować nad każdym odruchem, który mógłby nadać jej twarzy inny wyraz niż wyraz lęku.

Lord Winter ciągnął dalej:

— Widziałaś już oficera, który obejmie tu komendę pod moją nieobecność, i mogłaś go ocenić: potrafi wykonać rozkaz. Znam cię bowiem, nie przyjechałaś tu z Portsmouth nie próbując nakłonić go do mówienia. Co o nim powiesz? Czy posąg z marmuru byłby bardziej niewzruszony, bardziej niemy? Wypróbowałaś już swoje uwodzicielskie talenty na wielu mężczyznach i niestety, zawsze z powodzeniem; ale spróbuj z tym, u kata! Jeśli osiągniesz cel, powiem, że jesteś wcielonym diabłem.

Ruszył ku drzwiom i otworzył je gwałtownie.

— Zawołać mi tu pana Feltona — powiedział. — Poczekaj jeszcze chwilę, zaraz cię jemu polecę.

Zapadła szczególna cisza i słychać było tylko odgłos zbliżających się wolnych i miarowych kroków; po chwili w cieniu korytarza zarysował się kształt postaci ludzkiej i młody porucznik, z którym zawarliśmy już znajomość, zatrzymał się na progu, oczekując rozkazów barona.

— Wejdź, mój drogi Johnie — rzekł lord Winter — wejdź i zamknij drzwi.

Młody oficer wszedł.

— A teraz — powiedział baron — spójrz na tę kobietę; młoda, piękna, nie brak jej żadnego powabu, a jest to potwór. Mając dwadzieścia pięć lat popełniła tyle zbrodni, ile po roku lektury dopiero znalazłbyś w archiwum naszych trybunałów; ma głos, który usposabia do niej przychylnie, ma urodę, którą nęci ofiary, a trzeba przyznać, że jej ciało spełnia obietnice, jakie zdaje się przyrzekać, spróbuje cię uwieść, zabić nawet. Wydobyłem cię z nędzy, Feltonie, dzięki mnie zostałeś porucznikiem, uratowałem ci życie, wiesz, w jakiej okazji; jestem dla ciebie nie tylko opiekunem, lecz przyjacielem, nie tylko dobroczyńcą, lecz ojcem. Ta kobieta przybyła do Anglii, by godzić na moje życie; mam tę żmiję w rękach; wezwałem cię i powiadam: przyjacielu Feltonie, Johnie, moje dziecko, strzeż mnie, a nade wszystko strzeż siebie samego przed tą kobietą. Przysięgnij na swe zbawienie, że będziesz jej pilnował, by doczekała kary, na jaką zasługuje; Johnie Felton, zawierzam twemu słowu; Johnie Felton, wierzę w twoją lojalność.

— Milordzie — rzekł młody oficer, a w jego czystym spojrzeniu zawarła się całą nienawiść, jaką mógł znaleźć w sercu — milordzie, przysięgam ci, że będzie tak, jak sobie życzysz.

Milady przyjęła to spojrzenie z miną zrezygnowanej ofiary; niepodobna wyobrazić sobie wyrazu bardziej uległego i łagodnego niż ten, który malował się teraz na jej twarzy. Nawet lord Winter nie mógł rozpoznać tygrysicy, z którą walczył przed chwilą.

— Nie wyjdzie z tego pokoju, Johnie — ciągnął baron — nie będzie porozumiewała się z kimkolwiek, będzie mówiła tylko z tobą, jeśli zaszczycisz ją słowem.

— Dość, milordzie, przysiągłem.

— A teraz, pani, zechciej pojednać się z Bogiem, ponieważ ludzie uczynili już sąd nad tobą.

Milady opuściła głowę, jak gdyby przytłoczona tym wyrokiem. Lord Winter wyszedł dając znak Feltonowi, który wyszedł również zamykając drzwi za sobą.

Po chwili na korytarzu rozległ się krok żołnierza marynarki pełniącego wartę z toporem u pasa i muszkietem w dłoni.

Milady pozostawała jeszcze przez kilka chwil w tej samej pozycji, sądziła bowiem, że obserwują ją przez dziurkę od klucza; potem powoli podniosła twarz, na której malowała się teraz groźba i wyzwanie, pobiegła do drzwi, spojrzała przez okno, powróciła na swój szeroki fotel i zamyśliła się.


Rozdział XXI OFICER

Tymczasem kardynał oczekiwał wiadomości z Anglii, ale nadchodziły tylko złe i groźne nowiny.

Choć La Rochelle była osaczona, choć dzięki przedsięwziętym środkom, a zwłaszcza tamie, która nie pozwalała żadnej barce przedostać się do oblężonego miasta, zwycięstwo wydawało się pewne, blokada mogła trwać jeszcze długo, a byłoby to wielkim afrontem dla wojsk królewskich i wielkim kłopotem dla pana kardynała; Jego Eminencja nie starał się już co prawda poróżnić Ludwika XIII z Anną Austriaczką, to było zrobione, ale musiał pogodzić pana Bassompierre’a poróżnionego z księciem d’Angoulême.

Książę Orleański natomiast, który oblężenie rozpoczął, mniemał, że należy pozostawić kardynałowi troskę o jego zakończenie.

W La Rochelle, mimo nieprawdopodobnej wytrwałości mera, myślano o buncie, chciano się poddać; mer kazał powiesić śmiałków. Wyrok uspokoił największych zapaleńców i roszelczycy postanowili umrzeć śmiercią głodową. Ta śmierć wydawała się mimo wszystko i mniej rychła, i mniej pewna niż śmierć przez powieszenie.

Oblegający od czasu do czasu chwytali umyślnych, których roszelczycy wysyłali do Buckinghama, lub szpiegów, których Buckingham przysyłał do La Rochelle. W jednym i drugim wypadku sprawę załatwiano szybko. Pan kardynał mówił tylko jedno słowo: Wieszać! Zapraszano króla na widowisko. Król przychodził ospale, zajmował dobre miejsce, by widzieć wszystko dokładnie; zawszeć dawało mu to niejaką rozrywkę i pozwalało cierpliwie znosić oblężenie. Mimo to nudził się potężnie i mówił wciąż o powrocie do Paryża. Gdyby więc zabrakło umyślnych i szpiegów, Jego Eminencja, choć nie zbywało mu na wyobraźni, znalazłby się w wielkim kłopocie.

Jednak czas mijał, a roszelczycy nie poddawali się. Ostatni pochwycony szpieg miał przy sobie list. W tym liście donoszono Buckinghamowi, że miasto znajduje się u kresu sił; ale zamiast słów: “Jeśli posiłki nie nadejdą za piętnaście dni, poddamy się”, list kończył się słowami: “Jeśli posiłki nie nadejdą za piętnaście dni, umrzemy z głodu przed waszym przybyciem”.

Roszelczycy pokładali więc nadzieję tylko w Buckinghamie. Buckingham był ich Mesjaszem. Rzecz oczywista, że jeśli dowiedzą się z całą pewnością, iż nie mogą liczyć na Buckinghama, ich odwaga zniknie razem z nadzieją.

Kardynał czekał więc bardzo niecierpliwie wiadomości z Anglii, że Buckingham nie przybędzie.

Na radzie królewskiej niejednokrotnie mówiono o zdobyciu miasta siłą zbrojną, ale zawsze ten plan odrzucano; przede wszystkim wyglądało na to, że La Rochelle jest niezdobytą twierdzą; po wtóre kardynał mimo wszystko zdawał sobie doskonale sprawę, że rozlew krwi w tej batalii, w której Francuzi walczyliby z Francuzami, byłby przekreśleniem sześćdziesięciu lat polityki, a kardynał był człowiekiem postępu, jak to się dziś powiada. W samej rzeczy złupienie La Rochelle i mord kilku tysięcy hugenotów w 1628 roku nazbyt przypominałyby rzeź z 1572 roku, w noc świętego Bartłomieja; był to środek ostateczny i choć król, dobry katolik, nie lękał się go wcale, odrzucali go zawsze oblegający generałowie powiadając, że La Rochelle nie można wziąć inaczej jak głodem.

Kardynał nie mógł się wyzbyć obaw, które budziła w nim straszliwa wysłanniczka, ponieważ on także zrozumiał, jak szczególna była ta kobieta, raz biorąca na się postać węża, innym razem lwa. Czy zdradziła go? Może nie żyje? Znał ją dość dobrze, by wiedzieć, że czy działa dla niego, czy przeciwko niemu, czy jest przyjacielem, czy wrogiem, nie pozostanie bezczynna, jeśli ważkie przeszkody nie staną jej na drodze. Ale jakież to przeszkody? Tego właśnie nie wiedział.

Zresztą nie bez słuszności liczył na Milady: domyślał się straszliwej przeszłości tej kobiety, którą jedynie jego czerwony płaszcz mógł zasłonić; czuł też, że z tych czy innych powodów Milady jest mu oddana, nie mogąc znaleźć w kim innym potężniejszego oparcia przeciw zagrażającemu jej niebezpieczeństwu.

Postanowił tedy prowadzić wojnę sam i liczyć na powodzenie z zewnątrz tylko w tym stopniu, w jakim liczy się na szczęśliwy przypadek. Nie zaprzestał budowania sławnej tamy, dzięki której miał zagłodzić La Rochelle. Patrząc na to nieszczęsne miasto, które kryło w sobie tyle głębokich nieszczęść i tyle bohaterskich cnót, przypominał sobie maksymę Ludwika XI, swego poprzednika w polityce, jak on sam był poprzednikiem Robespierre’a, maksymę tego ojca chrzestnego Tristana[13]: “Dzielić, by panować”.

Henryk IV oblegając Paryż kazał przerzucać przez mury chleb i żywność; kardynał kazał zrzucać pisemka ulotne. Dowodził w nich roszelczykom, jak bardzo niesprawiedliwa, samolubna i barbarzyńska jest postawa ich wodzów; ci wodzowie mają zboża pod dostatkiem, ale się nim nie dzielą; mało ich obchodzi, że giną kobiety, dzieci i starcy, byleby mężczyźni broniący murów byli mocni i zdrowi: oto zasada, jaką przyjęli, albowiem oni również mają swoje zasady. Owa zasada, czy to dzięki ofiarności, czy niemożności przeciwstawienia się jej, choć nie była powszechnie uznawana, przecież z teorii stała się praktyką, ale pisemka kardynała zadały jej cios. Przypominały one mężczyznom, że dzieci, kobiety i starcy, których przeznaczono na śmierć, to ich synowie, żony i ojcowie; że byłoby sprawiedliwiej, gdyby wszyscy cierpieli tak samo, wówczas bowiem jednaka sytuacja skłaniałaby do jednakiej decyzji.

Te pisemka oddziałały tak, jak mógł się spodziewać autor, i wielu mieszkańców La Rochelle zaczęło na własną rękę układać się z armią królewską.

Ale w chwili kiedy kardynał widział już rezultaty swego pomysłu i mógł go sobie powinszować, pewien mieszkaniec La Rochelle przedarł się przez linie królewskie — Bóg wie, w jaki sposób, pilnowali ich bowiem dzielnie Bassompierre, Schomberg i książę d’Angoulême, sami z kolei pilnowani przez kardynała — pewien mieszkaniec La Rochelle, jak się rzekło, przedarł się do miasta; przybywał z Portsmouth i powiadał, że widział wspaniałą flotę, gotową za tydzień rozwinąć żagle. Ponadto Buckingham oznajmiał merowi, że wielka liga przeciw Francji wreszcie zostanie zawiązana i armie angielskie, cesarskie i hiszpańskie uderzą na królestwo. Ten list został odczytany wszem i wobec na placach, odpisy umieszczono na rogach ulic i nawet ci, co rozpoczęli układy, wycofali się, postanowiwszy czekać na pomoc tak uroczyście oznajmioną.

Ta nieprzewidziana okoliczność sprawiła, że kardynała ogarnęły dawne niepokoje i znów zwrócił oczy na przeciwległy brzeg morza.

W owym czasie armia królewska, wolna od trosk swego jedynego i rzeczywistego wodza, wiodła przyjemny żywot; w obozie nie brak było jedzenia ani pieniędzy; regimenty prześcigały się w odwadze i wesołości. Brać szpiegów i wieszać ich, robić niebezpieczne wyprawy na tamę lub na morze, obmyślać szaleńcze projekty i wykonywać je z zimną krwią, oto rozrywki skracające dni, długie nie tylko dla roszelczyków, dręczonych przez głód i obawy, ale i dla kardynała, który blokował ich tak potężnie.

Kardynał, nigdy nie zsiadając z konia niczym najpośledniejszy ze zbrojnych, patrzył uważnie na fortyfikacje tak wolno postępujące w stosunku do jego pragnień, a wznoszone pod jego rozkazami przez inżynierów, których sprowadził ze wszystkich zakątków królestwa; jeśli spotkał muszkietera z kompanii pana de Tréville, podjeżdżał do niego, spoglądał nań w osobliwy sposób i widząc, że nie jest to żaden z naszych czterech przyjaciół, odwracał przenikliwe spojrzenie.

Pewnego razu kardynał dręczony śmiertelną troską, nie mając nadziei na układy z miastem, nie mając wiadomości z Anglii, wyjechał ze swej kwatery na przejażdżkę w towarzystwie Cahusaca i La Houdinière’a i ruszył wzdłuż brzegu, łącząc ogrom swych marzeń z potęgą oceanu; jadąc truchtem, znalazł się na wzniesieniu i stąd ujrzał siedmiu ludzi: leżeli na piasku za płotem, oświetleni promieniami słońca, tak rzadkimi o tej porze roku; wokół nich widać było puste butelki. Czterej z tej grupy, muszkieterowie królewscy, zajęci byli listem, który jeden z nich właśnie otrzymał, listem tak ważnym, że opuścili na bęben karty i kości.

Trzej inni otwierali olbrzymi gąsior wina z Collioure[*]; byli to służący tych panów.

Jak powiedzieliśmy, kardynał był w złym humorze, a w tym stanie ducha nic nie rozdrażniało go bardziej niż wesołość innych. Zresztą miał dziwne uprzedzenie: był przekonany, że inni cieszą się z jego smutków. Dał znak La Houdinière’owi i Cahusacowi, aby się zatrzymali, zsiadł z konia i zbliżył się do tej podejrzanie wesołej kompanii w nadziei, że piasek zagłuszy jego kroki, płot go zasłoni i usłyszy kilka słów z rozmowy, która wydawała mu się tak interesująca; z odległości dziesięciu kroków od płotu rozpoznał gwarę gaskońską, a ponieważ wiedział, że ma przed sobą muszkieterów, nie wątpił, że trzej pozostali to ci, których nazywano nierozłącznymi, a więc Atos, Portos i Aramis.

Można sobie wyobrazić, że jeszcze bardziej zapragnął usłyszeć rozmowę; jego oczy przybrały szczególny wyraz, krokiem tygrysa zbliżył się do płotu; ale zaledwie mógł uchwycić kilka sylab, kiedy krótki i dźwięczny okrzyk przyprawił go o drżenie i zwrócił uwagę muszkieterów.

— Oficer! — zawołał Grimaud.

— Zdaje się, że mówisz, nicponiu — rzekł Atos unosząc się na łokciu i przeszywając Grimauda płomiennym spojrzeniem.

Ale Grimaud nie powiedział już ani słowa, gestem tylko wskazał płot, kardynała i jego eskortę.

Czterej muszkieterowie zerwali się na równe nogi i z szacunkiem powitali kardynała.

Kardynał był bardzo rozgniewany.

— Zdaje się, że panowie muszkieterowie rozstawiają straże! — rzekł — Czyżby to Anglik mógł przybyć lądem, a może też muszkieterowie uważają się za wyższych oficerów?

— Wasza Dostojność — odparł Atos, który jedyny wśród ogólnego przerażenia zachował ów wielkopański spokój i zimną krew nie opuszczające go nigdy — Wasza Dostojność, gdy muszkieterowie nie pełnią służby albo służbę skończyli, piją, grają w kości i są wyższymi oficerami dla swoich służących.

— Dla służących! — zrzędził kardynał — dla służących, którzy otrzymali rozkaz uprzedzać swych panów, gdy ktoś przechodzi; to nie są służący, to straż.

— Wasza Eminencja widzi wszakże, że gdybyśmy nie zarządzili tych środków ostrożności, nie moglibyśmy złożyć Waszej Eminencji wyrazów szacunku ani podziękować za łaskę, jaką nam czyni przybywając do nas. D’Artagnanie, przed chwilą pragnąłeś podziękować Jego Dostojności, skorzystaj teraz z okazji.

Słowa te zostały wypowiedziane z niezmąconym spokojem, jakim odznaczał się Atos w chwilach niebezpiecznych, i z ową nadzwyczajną uprzejmością, dzięki której stawał się w pewnych chwilach bardziej dostojny niż urodzony król.

D’Artagnan zbliżył się i wybełkotał kilka słów podziękowania, plącząc się pod ponurym spojrzeniem kardynała.

— Wszystko jedno, panowie — ciągnął kardynał i widać było, że uwagi Atosa w najmniejszej mierze go nie przekonały — wszystko jedno, panowie, nie lubię, kiedy prości żołnierze tylko dlatego, że służą w uprzywilejowanej broni, robią z siebie wielkich panów; dyscyplina jest jednaka dla wszystkich.

Atos wysłuchał uważnie kardynała i składając ukłon na znak zgody, powiedział:

— Wasza Dostojność, nie zapomnieliśmy bynajmniej o dyscyplinie. Nie jesteśmy na służbie i sądziliśmy, że wobec tego możemy rozporządzać swym czasem, jak nam się podoba. Jeśli Wasza Eminencja ma jakiś specjalny rozkaz dla nas, będziemy zaszczyceni mogąc go wykonać. Wasza Dostojność widzi — ciągnął Atos marszcząc brew, ponieważ badanie zaczynało go niecierpliwić — że przyszliśmy tu z bronią, żeby w razie potrzeby być w pogotowiu.

I wskazał palcem na cztery muszkiety leżące obok bębna, na którym znajdowały się karty i kości.

— Niech Wasza Dostojność zechce uwierzyć — dodał d’Artagnan — że wyszlibyśmy mu naprzeciw, gdybyśmy wiedzieli, że to Wasza Dostojność przybywa do nas z tak niewielką świtą.

Kardynał gryzł wąsa i zacinał wargi.

— Czy wiecie, jak wyglądacie, zawsze razem, uzbrojeni i strzeżeni przez służących? — rzekł kardynał. — Wyglądacie na czterech spiskowców.

— Och, jeśli o to idzie, Wasza Dostojność, to prawda — odparł Atos — jak Wasza Eminencja mógł to niedawno zauważyć, spiskujemy, ale jedynie przeciw roszelczykom.

— Ech, panowie politycy — rzekł kardynał marszcząc z kolei brew — w waszych mózgownicach znalazłoby się niejedną tajemnicę, gdyby można było w nich czytać, jak wy w tym liście, który ukryliście na mój widok.

Krew uderzyła Atosowi do twarzy, postąpił krok ku Jego Eminencji.

— Można by powiedzieć, że Wasza Dostojność podejrzewasz nas naprawdę i że jesteśmy na prawdziwym przesłuchaniu; jeśli tak jest, niech Wasza Eminencja raczy nam rzecz wyjaśnić; będziemy przynajmniej wiedzieli, czego się trzymać.

— A gdyby to nawet było przesłuchanie, mości Atosie? — odparł kardynał. — Nie tacy jak wy bywali przesłuchiwani i odpowiadali na pytania.

— Niech więc tylko Wasza Dostojność raczy zadawać pytania, jesteśmy gotowi na nie odpowiedzieć.

— Jakiż to był list, który czytałeś, mości Aramisie, i który na mój widok ukryłeś?

— List od kobiety, Wasza Dostojność.

— Ach, rozumiem — rzekł kardynał — trzeba zachować dyskrecję, jeśli idzie o list tego rodzaju; jednakże można go pokazać spowiednikowi, a wiesz przecie, że otrzymałem święcenia.

— Wasza Dostojność — rzekł Atos ze spokojem tym straszniejszym, że mówiąc te słowa stawiał życie na kartę — ten list jest od kobiety, ale nie podpisała go ani Marion de Lorme[*], ani pani d’Aiguillon.

Kardynał zbladł śmiertelnie, dziki błysk ukazał się w jego oczach; odwrócił się, jakby miał dać rozkaz Cahusacowi i La Houdinière’owi. Atos widział ten ruch i postąpił krok w stronę muszkietów, na które trzej przyjaciele patrzyli wzrokiem ludzi niezbyt skorych, by dać się uwięzić. Kardynał był samotrzeć; muszkieterów wraz ze służącymi było siedmiu. Osądził, że walka byłaby tym bardziej nierówna, że Atos i jego towarzysze spiskowali naprawdę; a ponieważ zawsze umiał odmienić sytuację wedle swojej woli, cały jego gniew rozpłynął się w uśmiechu.

— Nuże, nuże — rzekł — dzielni z was ludzie w każdej potrzebie i nic w tym złego, że czuwacie nad sobą tak samo jak nad innymi; mości panowie, bynajmniej nie zapomniałem tej nocy, kiedy byliście mi eskortą w drodze do oberży “Pod Czerwonym Gołębnikiem”; gdybym dziś obawiał się jakiegoś niebezpieczeństwa, prosiłbym was, byście mi towarzyszyli, ale jako że niebezpieczeństwa nie ma, zostańcie, opróżnijcie butelki, skończcie partię i list. Żegnam, panowie.

Za czym wsiadł na konia, którego podprowadził mu Cahusac, pożegnał ich skinieniem dłoni i odjechał.

Czterej młodzi ludzie stali nieruchomo i patrzyli za nim bez słowa, aż znikł z pola widzenia.

Po czym spojrzeli po sobie.

Miny mieli niepewne, ponieważ mimo przyjaznego pożegnania rozumieli, że kardynał odjechał z wściekłością w sercu.

Tylko Atos uśmiechał się uśmiechem pełnym siły i pogardy. Kiedy kardynał był już tak daleko, że nie mógł nic usłyszeć ani dojrzeć, Portos, który chciał wylać na kogoś swój zły humor, zawołał:

— Grimaud ostrzegł nas za późno!

Grimaud chciał się już tłumaczyć, ale Atos podniósł palec i Grimaud nie otworzył ust.

— Czy dałbyś mu list, Aramisie? — rzekł d’Artagnan.

— Powziąłem decyzję — odparł Aramis swoim najbardziej pieściwym głosem. — Gdyby zażądał ode mnie listu, dałbym mu list jedną ręką, a drugą przebiłbym go szpadą.

— Spodziewałem się tego — powiedział Atos — dlatego stanąłem między nim a tobą. Doprawdy, bardzo nieostrożnie rozmawia z mężczyznami; zdawałoby się, że miał do czynienia tylko z kobietami i dziećmi.

— Mój drogi Atosie — rzekł d’Artagnan — podziwiam cię, jednak mimo wszystko nie postąpiliśmy słusznie.

— Jak to, nie postąpiliśmy słusznie! — rzekł Atos. — Czyje więc jest to powietrze, którym oddychamy? Czyj ten ocean, na który patrzymy? Czyj piasek, na którym leżymy? Czyją własnością jest ten list od twojej kochanki? Kardynała? Na honor, ten człowiek wyobraża sobie, że świat do niego należy; staliście tu jąkając się, osłupiali, unicestwieni; zdawało się, że przed oczami macie Bastylię, że jakaś potworna Meduza zamieniła was w kamień. Czy kochać się w kobiecie znaczy spiskować? Jesteś zakochany w kobiecie, którą kardynał kazał uwięzić, chcesz ją wydrzeć z rąk kardynała; to partia, którą rozgrywasz z Jego Eminencją, list jest atutem; dlaczego miałbyś pokazać swój atut przeciwnikowi? Tak się nie robi. Jeśli odgadnie, proszę bardzo! My już wiemy, jakim atutem on rozporządza!

— Rzeczywiście — rzekł d’Artagnan — mądrze mówisz, Atosie.

— W takim razie nie mówmy więcej o tym, co się stało, i niech Aramis czyta list swojej kuzynki od tego miejsca, gdzie mu przerwał pan kardynał.

Aramis wyciągnął list z kieszeni, trzej przyjaciele zbliżyli się do niego, a trzej służący wrócili do gąsiora.

— Przeczytałeś dopiero parę linijek — rzekł d’Artagnan — zacznij więc od początku.

— Chętnie — rzekł Aramis.


“Mój drogi kuzynie, przypuszczam, że wyjadę do Stenay[*], gdzie w klasztorze karmelitanek siostra umieściła naszą służącą; biedne dziecko nie stawiało oporu, wie dobrze, że nie może pozostawać gdzie indziej nie narażając zbawienia swej duszy. Jednakże, jeśli nasze sprawy rodzinne ułożą się tak, jak tego pragniemy, mniemam, że nawet narażając się na potępienie powróci do tych, za którymi tęskni, wie bowiem, iż wciąż myślą o niej. Nie jest jej źle, pragnie tylko gorąco listu od swego wybranego. Wiem, co prawda, że nie jest to rzecz, która łatwo przechodzi przez kraty, ale dałam ci już dowody, drogi kuzynie, że jestem dość obrotna, toteż zajmę się przekazaniem tego listu. Moja siostra dziękuje ci za czułą i stałą pamięć. Przeżyła chwile wielkiego niepokoju; ale teraz, kiedy już wysłała zaufanego człowieka, aby nie zdarzyło się nic nieprzewidzianego, podniosła się nieco na duchu.

Do widzenia, drogi kuzynie, chciałabym dostawać możliwie często wiadomości od ciebie, to znaczy za każdym razem, kiedy możesz je przekazać przez pewne ręce. Ściskam cię.


Maria Michon.”


— Och, ileż ci jestem winien, Aramisie! — zawołał d’Artagnan. — Droga Konstancja! Mam wreszcie o niej wiadomości; żyje, jest bezpieczna w klasztorze, jest w Stenay. Gdzie znajduje się Stenay, Atosie?

— Kilka mil od granicy alzackiej, w Lotaryngii; kiedy oblężenie się skończy, możemy pojechać w tamte strony.

— A mam nadzieję, że oblężenie nie potrwa długo — rzekł Portos — dziś rano powieszono szpiega, który wyznał, że roszelczycy jedzą już wierzchy swych butów. Skoro zabiorą się z kolei do podeszew, nie widzę, co zostałoby im jeszcze na potem, chyba że zaczną się zjadać nawzajem.

— Biedni głupcy! — rzekł Atos wychylając szklankę doskonałego bordeaux, które choć nie miało podówczas równie dobrej sławy jak dziś, przecież na nią zasługiwało — biedni głupcy! Jak gdyby religia katolicka nie była najdogodniejszą i najprzyjemniejszą ze wszystkich religii! Tak czy inaczej — ciągnął uderzając językiem o podniebienie — to dzielni ludzie. Ale co czynisz, Aramisie, u diabła? Ściskasz ten list w kieszeni?

— Tak — powiedział d’Artagnan -Atos ma słuszność, trzeba list spalić; ale jeśli nawet zostanie spalony, kto wie, czy kardynał nie ma sposobu, by przemówiły popioły?

— Na pewno ma taki sposób — rzekł Atos.

— Co chcecie zrobić z tym listem? — zapytał Portos.

— Chodź tu, Grimaud — rzekł Atos.

Grimaud usłuchał.

— Aby cię ukarać za to, żeś mówił bez pozwolenia, mój przyjacielu, zjedz ten kawałek papieru; za czym, by wynagrodzić cię za usługę, jaką nam oddałeś, wypijesz tę szklankę wina. Najpierw list, żuj, a żwawo!

Grimaud uśmiechnął się z oczyma utkwionymi w szklance wina, którą Atos wypełnił po brzegi, podarł papier na kawałki i połknął go.

— Brawo, mości Grimaud! — rzekł Atos — a teraz zabierz się do wina; dobrze, nie musisz już dziękować.

Grimaud wychylił w milczeniu szklankę bordeaux, a kiedy już wypełnił to nader przyjemne polecenie swego pana, jego oczy wzniesione do nieba przemawiały bardzo wyraziście, choć nie używał słów.

— A teraz — rzekł Atos — jeśli kardynał nie wpadnie na genialny pomysł rozprucia brzucha Grimaudowi, sądzę, że możemy być prawie spokojni.

Tymczasem Jego Eminencja jechał w melancholijnym nastroju, mrucząc pod wąsem:

— Ci czterej ludzie muszą być moi, to pewne.


Rozdział XXII PIERWSZY DZIEŃ NIEWOLI

Powróćmy do Milady, którą straciliśmy z oczu na chwilę, spoglądając w stronę Francji.

Odnajdziemy ją w równie rozpaczliwym położeniu, w jakim ją pozostawiliśmy; patrzy w przepastne otchłanie, dokąd zawiodły ją ponure rozmyślania, w piekło, u którego bram niemal straciła nadzieję; po raz pierwszy bowiem czuje zwątpienie, po raz pierwszy dowiaduje się, co to strach.

W dwóch okazjach szczęście jej nie dopisało, w dwóch okazjach zdemaskowano ją i zdradzono, dwa razy została pokonana przez złego geniusza, którego przeciw niej zesłał Bóg; zwyciężył d’Artagnan, ją, niepokonaną i piekielną potęgę.

Nadużył jej miłości, upokorzył jej dumę, zwiódł jej ambicje, a teraz łamie jej karierę, pozbawia wolności, nastaje nawet na życie. Co więcej, uchylił maski, która osłaniała ją i czyniła tak silną.

D’Artagnan odwrócił burzę od Buckinghama — Milady go nienawidzi jak wszystkich, których kiedyś kochała — choć Richelieu zagrażał mu zemstą na osobie królowej. D’Artagnan wkradł się do Milady jako de Wardes, do którego miała skłonność nieokiełznaną, jak zazwyczaj kobiety tego rodzaju. D’Artagnan znał jej straszliwy sekret, a poprzysięgła, że kto go pozna, umrze. Wreszcie, w chwili gdy uzyskała glejt, który miał pomóc w zemście na wrogu, glejt został jej wydarty i teraz d’Artagnan znów trzyma ją w rękach i ześle na jakieś podłe Botany-Bay[*], do jakiegoś bezecnego Tyburn na Oceanie Indyjskim.

Wszystko to było bez wątpienia dziełem d’Artagnana; jakim sposobem tyle hańby spadłoby na jej głowę, jeśli nie za jego sprawą? Tylko on mógł donieść lordowi Winterowi o okropnych tajemnicach, które dzięki fatalnemu zbiegowi okoliczności odkrył jedną po drugiej. Znał jej szwagra, napisał do niego.

Ileż nienawiści bije od niej!

Siedzi tu nieruchoma, płonące oczy utkwiła w pustym pokoju, od czasu do czasu wraz z oddechem głuchy jęk wydziera się z jej piersi, akompaniament do odwiecznej i bezsilnej rozpaczy wzburzonej fali, która biegnie, huczy, ryczy i rozbija się o skały, gdzie wznosi się mroczny i pyszny zamek!

Wśród błyskawic gniewu rozświetlających jej duszę układa projekty zemsty sięgające daleko w przyszłość, zemsty na pani Bonacieux, na Buckinghamie, przede wszystkim zaś na d’Artagnanie!

Tak, ale żeby się zemścić, trzeba być wolnym, żeby być wolnym, gdy jest się więźniem, trzeba przebić mury, przepiłować kraty, przedziurawić podłogę; może tego dokonać cierpliwy i silny mężczyzna, ale nie rozgorączkowana i wzburzona kobieta. Zresztą, żeby to zrobić, trzeba mieć czas, miesiące, lata, a ona... ona ma dziesięć lub dwanaście dni, jak powiada lord Winter, jej brat i straszliwy strażnik.

A przecież gdyby była mężczyzną, spróbowałaby, może by się jej nawet powiodło; dlaczego więc nieba omyliły się tak bardzo tchnąwszy męskiego ducha w ciało kruche i delikatne!

Toteż pierwsze chwile niewoli były straszne: kilka razy przebiegł ją dreszcz wściekłości, którego nie mogła opanować, płacąc naturze za słabość kobiecą. Ale z wolna opanowała wybuchy szalonego gniewu, znikło nerwowe drżenie, wstrząsające jej ciałem; teraz zwinęła się niby zmęczony wąż, który odpoczywa.

— No, no, byłam szalona tak się unosząc — rzekła patrząc w lustro, które odbijało płomienne spojrzenie jej oczu, jakby samej sobie zadawała pytanie. — Żadnego gwałtu, to dowód słabości. Zresztą nigdy nie zwyciężałam tym sposobem; być może, gdybym używała siły przeciw kobietom, mogłabym trafić na słabsze ode mnie i pokonać je, ale walczę z mężczyznami i dla nich jestem tylko kobietą. Będę więc walczyła jak kobieta, moja siła jest w mej słabości.

I chcąc zdać sobie sprawę, jak bardzo może zmieniać się jej wyrazista i ruchliwa twarz, przybierała najrozmaitsze wyrazy, od gniewu wykrzywiającego rysy, do najczulszego, pełnego słodyczy i kuszącego uśmiechu. Potem umiejętną ręką ułożyła włosy w sposób dodający wdzięku twarzy. Wreszcie szepnęła zadowolona z siebie:

— A więc nic jeszcze straconego. Wciąż jestem piękna.

Była wówczas mniej więcej ósma wieczór. Milady rzuciła okiem na łóżko; pomyślała, że kilkugodzinny odpoczynek nie tylko odświeży jej myśli, ale i cerę. Zanim się jednak położyła, lepszy pomysł przyszedł jej do głowy. Słyszała, jak mówiono o kolacji. Była już godzinę w tym pokoju, zaraz zapewne przyniosą jej posiłek.

Uwięziona nie chciała tracić czasu i postanowiła tego wieczora jeszcze zbadać teren, poznać charaktery ludzi, którym powierzono straż nad nią.

Za drzwiami ukazało się światło: widocznie strażnicy wrócili. Milady, która już leżała, wstała z łóżka i rzuciła się na fotel z głową przechyloną do tyłu; jej piękne, gęste włosy były rozsypane, szyja na pół obnażona pod zmiętymi koronkami; jedną rękę położyła na sercu, drugą opuściła bezwładnie.

Odsunięto rygle, drzwi zaskrzypiały na zawiasach; w pokoju rozległy się zbliżające się kroki.

— Postawcie tu stół — odezwał się ktoś: poznała głos Feltona.

Rozkaz został wykonany.

— Przynieście świece i zmieńcie straże — ciągnął Felton.

Te dwa rozkazy skierowane przez młodego porucznika do tych samych ludzi udowodniły Milady, że usługują jej strażnicy, to znaczy żołnierze.

Rozkazy Feltona wypełniano szybko i w milczeniu, co dawało dobre pojęcie o dyscyplinie, jaką potrafił utrzymać.

Wreszcie Felton, który nie spojrzał jeszcze na Milady, odwrócił się ku niej.

— Ach, ona śpi — rzekł — doskonale, gdy obudzi się, zje wieczerzę.

I postąpił kilka kroków, by wyjść.

— Ależ panie poruczniku — odezwał się żołnierz usposobiony mniej po stoicku niż jego przełożony, podchodząc do Milady — ta kobieta nie śpi.

— Jak to nie śpi! — powiedział Felton — więc co w takim razie robi?

— Zemdlała; twarz ma bardzo bladą, nie słyszę oddechu.

— W istocie — rzekł Felton spojrzawszy na Milady ze swego miejsca (nie postąpił bowiem kroku w jej stronę) — idź powiedzieć lordowi Winter, że uwięziona zemdlała; nie wiem, co robić, wypadek jest zgoła nieprzewidziany.

Żołnierz wyszedł, by wykonać rozkazy oficera; Felton usiadł na fotelu, który przypadkiem znajdował się obok drzwi, i czekał nie mówiąc słowa, nie czyniąc najmniejszego gestu. Milady władała ową wielką sztuką, tak studiowaną przez kobiety; umiała patrzeć poprzez długie rzęsy, choć nie widać było, żeby podnosiła powieki; zauważyła, że Felton odwrócił się do niej plecami; patrzyła na niego przez jakieś dziesięć minut i przez ten czas niewzruszony strażnik nie obejrzał się ani razu.

Pomyślała tedy, że wejście lorda Wintera i jego obecność doda nowych sił strażnikowi; pierwszą próbę przegrała, przyjęła to jak kobieta, która liczy na swe siły; podniosła więc głowę, otworzyła oczy i lekko westchnęła.

Na to westchnienie Felton odwrócił się wreszcie.

— Ach, obudziłaś się, pani! — rzekł — więc jestem już tu niepotrzebny. Jeśli będzie pani chciała czegokolwiek, proszę zadzwonić.

— Och, mój Boże, mój Boże, jakże cierpiałam! — szepnęła Milady melodyjnym głosem; podobnie jak głosy starożytnych czarodziejek urzekał on wszystkich, których chciała zgubić.

Wyprostowała się na fotelu i przyjęła pozę bardziej jeszcze wdzięczną i swobodną niż przed chwilą.

Felton wstał.

— Będzie pani otrzymywała posiłki trzy razy dziennie — rzekł — o dziewiątej rano, o pierwszej po południu i o ósmej wieczór. Jeśli to pani nie odpowiada, zechciej podać godziny, które byś wolała, twoim życzeniom stanie się zadość.

— Mam więc zawsze być sama w tym wielkim i smutnym pokoju? — zapytała Milady.

— Niewiasta z okolicy została uprzedzona i przyjdzie jutro do zamku; będzie przychodziła, ile razy pani zażąda.

— Dziękuję, panie — odparła pokornie uwięziona.

Felton skłonił się lekko i skierował ku drzwiom. Kiedy miał właśnie przekroczyć próg, na korytarzu zjawił się lord Winter w towarzystwie żołnierza, który doniósł mu o zemdleniu Milady. Trzymał w ręce flakon z solami.

— No, cóż tam? Co się tu dzieje? — rzekł kpiącym głosem, widząc Milady na nogach i Feltona wychodzącego. — Więc umarła już zmartwychwstała? Do kata, Feltonie, mój chłopcze, nie zrozumiałeś tedy, że wzięto cię za nowicjusza i odegrano przed tobą pierwszy akt komedii, którą będziemy mieli przyjemność śledzić w jej dalszym rozwoju?

— Tak też pomyślałem, milordzie — odparł Felton — ale że jest to kobieta, chciałem okazać jej względy, jakie każdy dobrze urodzony mężczyzna winien jest tej płci, choćby z szacunku dla samego siebie.

Milady zadrżała od stóp do głów. Słowa Feltona mroziły jej krew w żyłach.

— Więc te piękne włosy umiejętnie ułożone, ta biała cera i omdlewające spojrzenie nie uwiodły cię jeszcze, o, serce z kamienia!

— Nie, milordzie — odparł niewzruszony młodzieniec — i może mi pan wierzyć, że trzeba czegoś więcej niż sztuczek i kokieterii kobiecej, by poruszyć moje serce.

— W takim razie, mój dzielny poruczniku, zostawiamy Milady, niechaj wymyśli co innego, i chodźmy na kolację; zapewniam cię, ma dosyć wyobraźni i po pierwszym akcie komedii nastąpi drugi.

Mówiąc te słowa lord Winter wziął pod ramię Feltona i śmiejąc się wyszedł.

— Och, znajdę to, czego ci trzeba — wycedziła Milady przez zęby — bądź spokojny, niedoszły mnichu, biedny nawrócony żołnierzu, coś uszył sobie mundur z habitu.

— Jednakże — rzekł lord Winter zatrzymując się w drzwiach — to niepowodzenie nie powinno ci odjąć apetytu, Milady. Skosztuj tego kurczęcia i ryb, których nie kazałem zatruć, słowo honoru. Jestem w dobrych stosunkach z moim kucharzem, a ponieważ nie będzie po mnie dziedziczyć, mam do niego całkowite zaufanie. Idź w moje ślady. Żegnaj, droga siostro, do następnego omdlenia.

Było to więcej, niż mogła znieść Milady; palce wbiła w fotel, zgrzytnęła głucho zębami, oczy utkwiła w drzwiach, które zamykały się za lordem Winterem i Feltonem, a kiedy zobaczyła, że jest sama, na nowo ogarnęła ją rozpacz; spojrzała na stół, zauważyła błyszczący nóż, skoczyła i porwała go, ale rozczarowała się okrutnie: ostrze było grube i z giętkiego srebra.

Za nie domkniętymi drzwiami rozległ się wybuch śmiechu i drzwi otworzyły się na nowo.

— Ha, ha — wołał lord Winter — ha, ha, ha, widzisz, mój dzielny Feltonie, proszę, powiedziałem ci, ten nóż był przeznaczony dla ciebie; moje dziecko, ona by cię zabiła; widzisz, to jeden ze sposobów Milady pozbywania się tych, którzy jej zawadzają. Gdybym cię usłuchał, miałaby nóż ostry i ze stali, ale nie byłoby już Feltona, zabiłaby cię, a po tobie wszystkich innych. Spójrz, Johnie, jak świetnie umie trzymać nóż.

Rzeczywiście Milady trzymała nóż w zaciśniętej dłoni, ale przy tych słowach, przy tej największej zniewadze, opuściły ją siły i wola.

Nóż upadł na ziemię.

— Masz rację, milordzie — rzekł Felton z akcentem głębokiego niesmaku, który odezwał się echem w sercu Milady — masz rację, byłem w błędzie.

I obaj wyszli z pokoju.

Tym razem wszakże Milady nasłuchiwała uważniej niż przedtem, aż kroki w korytarzu ucichły.

— Jestem zgubiona — szepnęła — jestem we władzy ludzi, na których nie mam większego wpływu niż na posągi z brązu czy granitu; znają mnie doskonale i są opancerzeni przeciwko każdej mej broni. Wszelako niepodobna, by skończyło się tak, jak postanowili.

Jak widać z ostatniego zdania, Milady instynktownie zwracała się ku nadziei; lęk i słabość nigdy nie mieszkały długo w tej duszy. Usiadła przy stole, skosztowała rozmaitych dań, wypiła odrobinę hiszpańskiego wina i poczuła, jak znów wraca jej odwaga.

Przed położeniem się do łóżka rozpatrzyła, zbadała, przyjrzała się od wszystkich stron, przestudiowała na wszelkie sposoby słowa, chód, gesty, znaki, a nawet milczenie obu mężczyzn — głęboko, zręcznie, umiejętnie, po czym doszła do wniosku, że z jej dwóch prześladowców łatwiej będzie zranić Feltona. Jedno zwłaszcza zdanie wracało na myśl uwięzionej:

— Gdybym cię był usłuchał — powiedział do niego lord Winter.

Zatem Felton wstawiał się za nią, skoro, lord Winter nie chciał go usłuchać.

— Jakikolwiek jest ten człowiek, mocny czy słaby — powtarzała Milady — ma wszakże iskierkę litości w sercu; z tej iskierki wzniecę pożar, który go strawi. Jeśli idzie o tamtego, zna mnie, boi się i wie, czego się po mnie spodziewać, jeśli wymknę mu się z rąk; moje usiłowania byłyby więc próżne. Co innego Felton, to młodzieniec naiwny, zdaje się cnotliwy, na niego znajdzie się sposób.

Milady położyła się i zasnęła z uśmiechem na ustach; ktoś, kto zobaczyłby ją śpiącą, powiedziałby, że to młoda dziewczyna śni o wianku z kwiatów, którym ozdobi czoło w najbliższe święto.


Rozdział XXIII DRUGI DZIEŃ NIEWOLI

Milady śniła, że wreszcie ma w rękach d’Artagnana, że jest obecna przy jego kaźni; na widok tej nienawistnej krwi płynącej pod toporem kata czarujący uśmiech zarysował się na jej ustach.

Spała, jak śpi więzień ukołysany pierwszą nadzieją. Nazajutrz, kiedy otworzono drzwi do jej pokoju, była jeszcze w łóżku. Feston stał na korytarzu: przyprowadził kobietę, o której mówił wczoraj; kobieta weszła i zbliżyła się do łóżka Milady ofiarowując jej swoje usługi.

Milady była z natury blada, toteż jej cera mogła zmylić osobę, która widziała ją po raz pierwszy.

— Mam gorączkę — powiedziała — nie zmrużyłam oka przez całą noc, cierpię okropnie. Czy będziesz bardziej ludzka niż ci, co tu byli wczoraj? Proszę zresztą tylko o to, by pozwolono mi leżeć.

— Czy każe pani wezwać lekarza? — zapytała kobieta.

Felton słuchał tej rozmowy nie mówiąc słowa.

Milady pomyślała, że im więcej ludzi będzie ją otaczało, tym większą ich liczbę będzie musiała zjednać dla siebie i tym bardziej zaostrzy się czujność lorda Wintera. Zresztą lekarz mógłby powiedzieć, że udaje chorobę; Milady przegrała w pierwszym starciu i nie chciała przegrać w drugim.

— Lekarza? A po co? — rzekła. — Ci panowie oświadczyli wczoraj, że moja choroba jest zmyślona, to samo powiedzą i dzisiaj; od wczoraj wieczór mieli dość czasu, by wezwać doktora.

— W takim razie — rzekł Felton zniecierpliwiony — powiedz pani sama, czego sobie życzysz.

— Ach, mój Boże, czy mogę wiedzieć? Wiem tylko, że cierpię; róbcie, co wam się podoba.

— Poprosić lorda Wintera — rzekł Felton zmęczony tymi nieustannymi skargami.

— O, nie, nie — zawołała Milady — nie, panie, nie wołaj go, przysięgam, czuję się dobrze, nic mi nie trzeba, nie wołaj go.

Zdanie powiedziała tak gwałtownie i z tak wielkim uniesieniem, że Felton mimo woli postąpił kilka kroków naprzód.

“Wszedł” — pomyślała Milady.

— Pani — rzekł Felton — jeśli cierpisz naprawdę, poślemy po medyka; jeśli nas oszukujesz, tym gorzej dla ciebie, ale my przynajmniej nie będziemy mieli sobie nic do zarzucenia.

Milady nie odpowiedziała, odrzuciła tylko piękną głowę na poduszkę, zalała się łzami i wybuchnęła szlochem...

Felton patrzył na nią przez chwilę ze zwykłym spokojem; za czym widząc, że atak może potrwać, wyszedł, a kobieta za nim. Lord Winter się nie zjawił.

— Zdaje mi się, że zaczynam widzieć rzeczy we właściwym świetle — szepnęła Milady z dziką radością, zakrywając się prześcieradłami, by ukryć ten wybuch wewnętrznego zadowolenia przed wszystkimi, którzy mogliby ją śledzić.

Minęły dwie godziny.

— Czas już teraz, żebym ozdrowiała — rzekła — wstańmy i zabierzmy się od razu do dzieła; mam tylko dziesięć dni, dziś mija drugi.

Rano przyniesiono Milady śniadanie do pokoju; pomyślała więc, że wkrótce przyjdą po stół i wówczas ujrzy Feltona.

Milady nie pomyliła się: ukazał się Felton i nie zwracając uwagi na to, czy Milady jadła, czy nie jadła śniadania, dał znak, by zabrano z pokoju stół, który przynoszono zwykle z zastawą.

Felton z książką w ręku został w pokoju.

Milady na pół leżąc na fotelu obok kominka, blada, piękna i zrezygnowana, wyglądała na świętą dziewicę oczekującą męczeństwa.

Felton zbliżył się do niej i rzekł;

— Lord Winter, który jest katolikiem jak pani, mniema, że byłoby pani przykro, gdyby cię pozbawić praktyk i obrzędów religijnych; zgadza się zatem, byś odczytywała co dzień waszą mszę; oto książka zawierająca modlitwy.

Milady podniosła głowę: sposób w jaki Felton położył książkę na małym stoliku obok Milady, ton, jakim powiedział te dwa słowa: wasza msza, pogardliwy uśmiech, który im towarzyszył, kazały jej spojrzeć uważniej na oficera.

Proste uczesanie, przesadna skromność stroju, czoło gładkie jak marmur, ale równie twarde i nieprzeniknione, naprowadziły ją na myśl, że ma przed sobą jednego z tych ponurych purytanów, jakich spotykała często na dworze króla Jakuba, a nawet na dworze króla francuskiego, gdzie mimo wspomnień o nocy św. Bartłomieja szukali niekiedy schronienia.

Doznała nagłego natchnienia, jakie jest udziałem ludzi genialnych w chwilach wielkich i rozstrzygających o ich losie lub życiu.

Te dwa słowa: wasza msza i rzut ona na Feltona pozwoliły Milady zrozumieć, jak wielkie znaczenie będzie miała odpowiedź.

Jej umysł pracował ze zwykłą szybkością i odpowiedź sama przyszła na usta:

— Ja! — rzekła z akcentem pogardy, który harmonizował znakomicie z tonem młodego oficera — ja, panie, moja msza! Lord Winter, zepsuty katolik, wie dobrze, że nie wyznaję tej religii co on, to tylko pułapka, którą chce na mnie zastawić.

— A jaką religię wyznajesz zatem, pani? — zapytał Felton ze zdziwieniem, którego nie potrafił całkowicie ukryć, choć tak umiał panować nad sobą.

— Powiem to wówczas — rzekła Milady z udaną egzaltacją — kiedy wycierpię dość dla mej wiary.

Spojrzenie Feltona dowiodło Milady, jak wiele zyskała dzięki tym słowom.

Jednakże oficer stał w milczeniu, nieruchomy; tylko jego spojrzenie mówiło.

— Jestem w rękach mych wrogów — ciągnęła z entuzjazmem, tak częstym u purytanów — niech zatem mój Bóg mnie wybawi albo niechaj zginę dla mego Boga! Oto moja odpowiedź, którą zechciej pan powtórzyć lordowi Winter. Jeśli zaś idzie o tę książkę — dodała wskazując modlitewnik końcem palca, nie dotykając go wszakże, jakby nie chciała się skalać tym dotknięciem — możesz ją pan zabrać i sam się nim posługiwać, niewątpliwie bowiem jesteś wspólnikiem lorda Wintera, wspólnikiem w prześladowaniu i wspólnikiem w herezji.

Felton nic nie odpowiedział, wziął książkę z tym samym obrzydzeniem z jakim ją przyniósł i wyszedł zamyślony.

Lord Winter zjawił się około piątej po południu; Milady miała dość czasu przez cały dzień, by ułożyć sobie plan działania: przyjęła go jak kobieta, która znów odzyskała swe wszystkie przewagi.

— Zdaje się — rzekł baron siadając na fotelu naprzeciw Milady i niedbale wyciągając nogi przed kominkiem — zdaje się, że popełniliśmy małą apostazję?

— Co chcesz pan powiedzieć?

— Powiadam, że od naszego ostatniego spotkania zmieniliśmy religię; czyżbyś przypadkiem wyszła po raz trzeci za mąż za protestanta?

— Zechciej mówić jaśniej, milordzie — rzekła uwięziona z godnością. — Oświadczam ci bowiem, że słyszę twe słowa, ale ich nie rozumiem.

— W takim razie nie masz żadnej religii, ale to lepiej — ciągnął kpiąco lord Winter.

— Oczywiście, to odpowiadałoby twym zasadom — odparła chłodno Milady.

— Wyznam, że jest mi to doskonale obojętne.

— O, wierzę, że religia nic cię nie obchodzi, milordzie, dowodem twoja rozpusta i grzechy.

— Co, ty mówisz o rozpuście, ty, Mesalina, ty, lady Makbet! Albo źle usłyszałem, albo jesteś nader bezczelna.

— Mówisz tak dlatego, panie, ponieważ wiesz, że nas słuchają — powiedziała zimno Milady — i chcesz, by twoi strażnicy i kaci byli przeciwko mnie.

— Moi strażnicy! Moi kaci! No, no, zaczynasz z poetycznego tonu, wczorajsza komedia zamienia się dziś w tragedię. Zresztą za osiem dni będziesz tam, gdzie powinnaś być, i moje zadanie będzie skończone.

— Zadanie bezecne; zadanie bezbożne! — rzekła Milady z egzaltacją ofiary, która wyzywa sędziego.

— Na honor — rzekł lord Winter wstając — zdaje się, że ta łajdaczka oszalała. Nuże, uspokój się, pani purytanko, albo wtrącę cię do lochu. Moje wino hiszpańskie uderza ci do głowy, hę? Ale bądź spokojna, to zamroczenie nie jest niebezpieczne i nie będzie miało następstw.

I lord Winter wyszedł klnąc, co w tych czasach było u szlachty w zwyczaju.

Felton istotnie stał pod drzwiami i nie uronił słowa z tej rozmowy.

Milady poszła właściwą drogą.

— Tak, tak! — rzekła za odchodzącym bratem — następstwa się zbliżają, ale ty, głupcze, zobaczysz je dopiero wówczas, kiedy będzie już za późno, by im zapobiec.

Zapadła cisza, dwie godziny minęły; przyniesiono wieczerzę, gdy Milady była pogrążona w głośnej modlitwie (modlitwy tej nauczyła się od starego sługi swego drugiego męża, surowego purytanina). Zdawało się, że jest w ekstazie i nie zwraca uwagi, co się dzieje dokoła niej. Felton dał znak, by jej nie przeszkadzać, i kiedy wszystko było zrobione, wyszedł bez hałasu wraz z żołnierzem.

Milady wiedziała, że mogą ją śledzić, zmówiła więc modlitwę do końca; zdawało jej się, że żołnierz stojący na warcie przy drzwiach nie chodzi już, lecz słucha.

Na razie nie mogła pragnąć więcej; wstała, siadła do stołu, ale jadła mało i piła tylko wodę.

W godzinę potem zabrano stół, ale Milady zauważyła, że tym razem Felton nie towarzyszył żołnierzom.

Obawiał się więc widywać ją zbyt często.

Odwróciła się do ściany, by skryć uśmiech, w uśmiechu tym bowiem było tyle triumfu, że to jedno mogłoby ją zdradzić.

Poczekała jeszcze pół godziny, a kiedy w starym zamku zapanowała zupełna cisza i słychać było tylko wieczny szum fal, ten potężny oddech oceanu, głosem czystym, melodyjnym i wibrującym zaczęła pierwszą strofę ulubionego psalmu purytanów:


Od Pana mego jestem opuszczona,

Iżbym swe wątłe siły okazała,

Aleć w nagrodę niebieska korona

I z Jego ręki wieczna czeka chwała.


Nie były to najświetniejsze wiersze, przeciwnie, wiele im do tego brakowało, ale jak wiadomo, purytanie nie mieli wielkich ambicji poetyckich.

Milady nasłuchiwała śpiewając: żołnierz stojący na warcie przy jej drzwiach zatrzymał się, jakby wrósł w ziemię. Milady mogła ocenić wrażenie, jakie wywarła.

Śpiewała więc dalej z żarem i wielkim uczuciem; wydawało jej się, że dźwięki biegną daleko pod sklepieniami i niby czar działają na serca strażników. Jednakże żołnierz stojący na warcie, zapewne gorliwy katolik, otrząsnął się i powiedział przez drzwi:

— Niech pani umilknie wreszcie, pani śpiew jest smutny jak De profundis; tego już nadto, by pełniąc służbę tutaj słuchać podobnych pieśni.

— Spokój! — rzekł poważny głos i Milady poznała głos Feltona — nie wtrącaj się do nie swoich spraw, nicponiu! Czy zakazano tej kobiecie śpiewać? Kazano ci jej pilnować, strzelać, gdyby próbowała ucieczki. Pilnuj jej zatem; zabij, jeśli będzie uciekać, zabij, ale nie zmieniaj rozkazów.

Wyraz niewypowiedzianej radości pojawił się na twarzy Milady, ale ten wyraz znikł szybko niby odblask błyskawicy; zaczęła śpiewać znowu, jak gdyby nie słyszała dialogu, z którego nie straciła przecie ani słowa, nadając swemu głosowi cały urok, głębię i uwodzicielski czar, jakim obdarzył ją szatan:


Rozpacze, smutki krok mój wiodły,

W okowach srogich jam cierpiąca,

Zostały jeno młodość, modły,

I Pan, co zna mój ból do końca.


Ten głos, szeroko płynący, namiętny i pełen patosu, dodawał surowej i prostej poezji tych psalmów czaru i wyrazu, które najbardziej egzaltowani purytanie rzadko odnajdywali w strofach swych braci, toteż musieli uciekać się do pomocy własnej wyobraźni. Feltonowi zdawało się, że słyszy anioła pocieszającego trzech Hebrajczyków w piekle.

Milady śpiewała:


Dzień wyzwolenia blisko, złe skończą się koleje,

O, Boże wielki, mocny, o, Panie wszech stworzenia,

A jeżeli ułudne zawodzą nas nadzieje,

Z radością pójdziem na śmierć, męczeństwo i cierpienia.


Ta zwrotka, w którą straszliwa czarodziejka włożyła całą duszę, dokończyła dzieła zniszczenia w sercu młodego oficera; otworzył gwałtownie drzwi i Milady ujrzała go bladego jak zwykle, ale z płonącymi i nieprzytomnymi niemal oczami.

— Dlaczego pani tak śpiewa i takim głosem? — rzekł.

— Przepraszam — powiedziała Milady ze słodyczą — zapomniałam, że mój śpiew jest niestosowny w tym domu. Być może, zraniłam pańskie uczucia religijne; ale nie chciałam tego, przysięgam, zechciej mi więc przebaczyć winę, wielką może, lecz nie zamierzoną.

Milady była tak piękna w tej chwili, ekstaza religijna, w której zdawała się być pogrążona, nadawała taki wyraz jej twarzy, że olśniony Felton uwierzył, iż widzi przed sobą anioła, którego przed chwilą jedynie słyszał.

— Tak, tak — odpowiedział — tak; siejesz pani niepokój i zamęt wśród ludzi mieszkających w tym zamku.

Biedny szaleniec nie zdawał sobie nawet sprawy z bezsensowności swych słów. Milady zatopiła bystre spojrzenie w głębi jego serca.

— Nie będę już śpiewać — rzekła najsłodszym tonem, opuszczając oczy z wyrazem całkowitej rezygnacji.

— Nie, nie, pani — odpowiedział Felton — śpiewaj, tylko nie tak głośno, zwłaszcza nocą.

Po tych słowach, czując, że nie potrafi zachować długo surowości wobec uwięzionej, wyszedł z pokoju.

— Dobrze pan zrobił, panie poruczniku — rzekł żołnierz stojący na warcie — jej śpiewy zakłócają spokój duszy, a przecież człowiek się przyzwyczaja: ma taki piękny głos!


Rozdział XXIV TRZECI DZIEŃ NIEWOLI

Felton przyszedł, ale trzeba teraz zrobić jeszcze jeden krok: trzeba go zatrzymać lub sprawić, by sam został; Milady nie wiedziała jeszcze na razie, jak ma to zrobić.

Co więcej, trzeba go skłonić do mówienia, mówić do niego; Milady wiedziała bowiem dobrze, że jej największym czarem był głos o tak świetnej skali, że obejmował ogromną gamę tonów, od mowy ludzkiej do dźwięków anielskich.

A jednak, mimo tych wszystkich ponęt, Milady mogła ponieść porażkę. Feston był bowiem uprzedzony, i to przeciw wszystkim możliwym przypadkom. Toteż zaczęła zwracać baczną uwagę na wszystko, co czyni, na każde jego słowo, na każde spojrzenie, nawet na oddech, który można było wziąć za westchnienie. Przestudiowała wszystko jak świetny aktor, któremu dano nową rolę w obcym dla niego rodzaju.

Sprawa z lordem Winterem była łatwiejsza; postanowiła zachowywać się tak, jak dnia poprzedniego, być w jego obecności milcząca i godna, od czasu do czasu drażnić go przesadną pogardą, obraźliwym słowem, popychać do gróźb i gwałtów kontrastujących z jej własną rezygnacją. Felton to zobaczy; może nic nie powie; ale zobaczy.

Z rana Felton przyszedł jak zwykle; przy przygotowaniach do posiłku Milady nie powiedziała jednak ani słowa. Ale w chwili gdy miał odejść, poczuła iskrę nadziei; zdawało jej się, że przemówi, wargi jego poruszyły się, ale żaden dźwięk nie wyszedł z ust; czyniąc wysiłek nad sobą, zamknął w sercu słowa, które miały być wypowiedziane, i wyszedł.

Około południa zjawił się lord Winter.

Był piękny dzień zimowy, promień bladego angielskiego słońca, które świeci, ale nie grzeje, przenikał przez kraty więzienia.

Milady spoglądała przez okno i udała, że nie słyszy otwierania drzwi.

— Ho, ho — rzekł lord Winter — po komedii i tragedii próbujemy melancholii.

Uwięziona nie odpowiadała.

— Tak, tak — ciągnął lord Winter — rozumiem; chciałabyś teraz być wolna na tym wybrzeżu; chciałabyś wsiąść na statek prujący fale zielonego jak szmaragd morza; chciałabyś, na lądzie czy na morzu, zastawić na mnie chytrą pułapkę, jedną z tych, które obmyślasz tak udatnie. Cierpliwości! Cierpliwości! Za cztery dni zejdziesz na wybrzeże i znajdziesz się na otwartym morzu, bardziej otwartym nawet, niżbyś pragnęła, albowiem za cztery dni Anglia będzie od ciebie wolna.

Milady złożyła ręce i podnosząc piękne oczy ku niebu rzekła z anielską łagodnością w geście i tonie:

— Boże, Boże, wybacz temu człowiekowi, jako i ja mu wybaczam.

— Tak, módl się, przeklęta — zawołał baron — twoja modlitwa jest tym bardziej wielkoduszna, że znalazłaś się we władzy człowieka, który ci nie wybaczy, przysięgam.

I wyszedł.

W chwili gdy wychodził, przez półuchylone drzwi dostrzegła przenikliwe spojrzenie Feltona, który usunął się, by nie być widzianym.

Wówczas rzuciła się na kolana i zaczęła się modlić.

— Mój Boże, mój Boże! — rzekła — wiesz, dla jak świętej sprawy cierpię, daj mi siły, bym zniosła moje cierpienie.

Drzwi otworzyły się lekko. Piękna pobożnisia udała, że tego nie słyszy, i głosem pełnym łez mówiła dalej:

— Boże zemsty! Miłosierny Boże! Czy pozwolisz, by wypełniły się straszliwe zamysły tego człowieka!

Wówczas dopiero udała, że słyszy odgłos kroków Feltona, zerwała się szybka niby myśl i twarz jej okrył rumieniec, jakby zawstydziła się, że zastano ją na kolanach.

— Nie lubię przeszkadzać w modlitwie, pani — rzekł poważnie Felton — zechciej więc nie zwracać na mnie uwagi, proszę.

— Skąd pan wie, że się modliłam? — rzekła Milady głosem zduszonym od łkań — mylisz się, nie modliłam się.

— Czy myślisz, pani — odparł Felton z tą samą powagą, choć bardziej łagodnie — że mniemam, jakobym miał prawo przeszkadzać człowiekowi paść na twarz przed swym Stwórcą? Niechże Bóg uchowa! Zresztą winowajcy przystoi skrucha; jakąkolwiek popełnił zbrodnię, jest dla mnie święty u stóp Boga.

— Ja winna? — rzekła Milady z uśmiechem, który rozbroiłby anioła na Sądzie Ostatecznym. — Winna! Mój Boże, ty wiesz, czy jestem winna! Powiedz, że jestem skazana, panie, i owszem; ale wiesz przecie, Bóg kocha męczenników i pozwala skazywać czasem niewinnych.

— Czy jesteś skazana, czy męczennica — odparł Felton — jeszcze jeden powód, by się modlić, i ja sam będę się modlił za panią.

— Och, pan jest sprawiedliwy — zawołała Milady padając mu do nóg — nie mogę już dłużej, obawiam się, że stracę siły w chwili, kiedy trzeba mi będzie podjąć walkę i wyznać swą wiarę; wysłuchaj tedy błagania zrozpaczonej kobiety. Oszukują cię, panie, ale nie o to chodzi, proszę cię o jedną tylko łaskę i jeśli mi jej udzielisz, będę cię błogosławić na tym i na tamtym świecie.

— Zwróć się, pani, do milorda — rzekł Felton — na szczęście nie moją rzeczą jest wybaczać i karać, tę odpowiedzialność Bóg złożył w ręce kogoś, kto jest nade mną.

— Nie, do ciebie, tylko do ciebie. Wysłuchaj mnie zamiast wziąć udział w mej zgubie, zamiast przyczynić się do mej hańby.

— Jeśli zasłużyłaś na ten wstyd, na hańbę, pani, trzeba się poddać i ofiarować ją Bogu.

— Co powiadasz? Och, pan mnie nie rozumie! Myślisz, że mówiąc o hańbie, mówię o karze, o więzieniu lub śmierci? Boże wielki, cóż znaczy dla mnie więzienie lub śmierć!

— Teraz cię nie rozumiem, pani.

— Lub udajesz, że mnie nie rozumiesz, panie — odparła uwięziona z uśmiechem powątpiewania.

— Nie, na honor żołnierza, na mą chrześcijańską wiarę!

— Jak to, pan nie zna zamiarów lorda Wintera wobec mnie?

— Nie znam.

— Niemożliwe, pan, jego zaufany człowiek!

— Nie kłamię nigdy, pani.

— O, jednak zbytnio ich nie ukrywa, można się domyślić.

— Nie próbuję się domyślać, pani; czekam, aż mi powiedzą; prócz tego, co mówił w twej obecności, nie wiem nic więcej.

— Jak to — zawołała Milady z akcentem największej szczerości — nie jest więc pan jego wspólnikiem, nie wie pan, że skazuje mnie na hańbę, której okropność przewyższa wszystkie kary ziemskie?

— Mylisz się, pani — rzekł Felton oblewając się rumieńcem — lord Winter nie jest zdolny do takiej zbrodni.

“Dobrze — powiedziała do siebie Milady — nie wie jeszcze, o co chodzi, a już nazywa to zbrodnią”.

Potem głośniej:

— Przyjaciel nędznika jest zdolny do wszystkiego.

— Kogo nazywa pani nędznikiem? — zapytał Pelton.

— Czyżby było w Anglii dwóch ludzi, którym można by nadać to miano?

— Mówisz pani o Jerzym Villiers? — rzekł Felton, a oczy zapłonęły mu ogniem.

— Którego poganie i niewierni nazywają księciem Buckingham — mówiła Milady. — Nie uwierzyłabym, że w Anglii jest choć jeden Anglik, któremu trzeba tylu wyjaśnień, by wiedział, o kim mówię!

— Ręka Pana jest nad nim — rzekł Felton — i nie wymknie się przed karą, na jaką zasługuje.

Felton dawał wyraz odrazie, jaką żywili do księcia wszyscy Anglicy; nawet katolicy nazywali go zdziercą, złodziejem grosza publicznego, rozpustnikiem, zaś purytanie po prostu szatanem.

— O, mój Boże, mój Boże! — zawołała Milady — kiedy błagam cię, byś zesłał na tego człowieka karę, na jaką zasługuje, wiesz, że nie dla osobistej zemsty, ale dla uwolnienia całego ludu wznoszę błaganie.

— Pani go zna? — zapytał Felton.

“Wreszcie mnie pyta” — pomyślała Milady, uszczęśliwiona, że tak szybko doszła do tak wspaniałych wyników.

— Och, czy go znam! O tak! Na moje nieszczęście, na moje wieczne nieszczęście!

I Milady wpiła palce w rękę, jak gdyby w przystępie bólu.

Felton czuł zapewne, że siły go opuszczają, i uczynił kilka kroków ku drzwiom; uwięziona, która nie spuszczała zeń oczu, skoczyła ku niemu i zatrzymała go.

— Panie! — zawołała — bądź dobry, bądź łagodny, wysłuchaj mego błagania: ten nóż, którego pozbawiła mnie zgubna przezorność barona, ponieważ wie, jaki użytek chciałam zeń uczynić; och, wysłuchaj mnie do końca! Daj mi ten nóż na chwilę tylko, uczyń łaskę, przez litość! Obejmuję twe kolana; zamkniesz drzwi, nie nastaję na twe życie! Boże, miałabym żywić złe zamiary wobec ciebie, jedynej istoty sprawiedliwej, dobrej i wyrozumiałej, jaką spotkałam! Wobec ciebie, mojego wybawcy, być może! O, daj mi na chwilę ten nóż, na jedną minutę, panie Felton, a uratujesz mój honor.

— Jak to, chcesz się pani zabić! — zawołał Felton z przerażeniem, zapominając cofnąć ręce z rąk uwięzionej — chcesz się zabić?

— Zdradziłam ci, panie — rzekła Milady zniżając głos i upadając bez sił na podłogę — zdradziłam ci swą tajemnicę! Wiesz wszystko! Mój Boże, jestem zgubiona!

Felton stał nieruchomy, niepewny.

“Wątpi jeszcze — pomyślała Milady — nie wydałam mu się dość przekonywająca”.

Na korytarzu rozległy się kroki; Milady poznała, że to lord Winter, Feston również. Cofnął się ku drzwiom.

Milady skoczyła do niego.

— Och, ani słowa — rzekła zduszonym głosem — ani słowa o tym wszystkim, co panu powiedziałam, nie mów nic temu człowiekowi, bo jestem zgubiona, i to ty, ty...

Kroki się zbliżały, więc zamilkła w obawie, by nie usłyszano jej głosu, gestem pełnym niewypowiedzianego przerażenia kładąc piękną rękę na ustach Feltona. Felton odepchnął lekko Milady, która upadła na fotel.

Lord Winter minął drzwi nie zatrzymując się; usłyszeli odgłos oddalających się kroków.

Felton śmiertelnie blady stał jeszcze przez kilka chwil nasłuchując, potem, kiedy nic już nie było słychać, odetchnął jak człowiek, który budzi się ze snu, i wyszedł z pokoju.

— Ach — rzekła Milady nasłuchując z kolei kroków Feltona oddalających się w odwrotnym kierunku — wreszcie jesteś mój!

Potem jej czoło zachmurzyło się:

“Jeśli opowie wszystko baronowi, jestem zgubiona; baron wie dobrze, że się nie zabiję, da mi nóż do ręki w jego obecności i wówczas Felton zobaczy, że cała ta wielka rozpacz była tylko grą”.

Usiadła przed lustrem i spojrzała na siebie; nigdy nie była tak piękna.

— Tak — rzekła z uśmiechem — ale on nic nie powie.

Wieczorem, gdy podawano kolację, wszedł lord Winter.

— Panie — powiedziała Milady — czy twoja obecność jest koniecznym warunkiem mojej niewoli, czy nie możesz mi oszczędzić mąk, jakimi są dla mnie twe wizyty?

— Jak to, droga siostro! — rzekł lord Winter — czy nie powiedziały mi te piękne usta, tak dziś dla mnie okrutne, że przyjechałaś do Anglii po to tylko, by widywać się ze mną do woli, że brakowało ci mej obecności i żeby zaznać radości spotkania, naraziłaś się na chorobę morską, burzę, uwięzienie? Jestem z tobą, bądź zadowolona, zresztą tym razem moja wizyta ma swoje powody.

Milady zadrżała z obawy, że Felton mówił z baronem; tej kobiecie, która zaznała tylu potężnych i sprzecznych uczuć, nigdy może serce nie biło tak gwałtownie.

Usiadła; lord Winter wziął fotel, przysunął się i usiadł obok niej, potem wyciągnął z kieszeni papier, rozwinął go powoli i rzekł:

— Chciałem ci pokazać paszport, który sam ułożyłem! Odtąd będzie ci służył w życiu, które ci daruję.

Po czym odwrócił oczy od Milady i zaczął czytać:

— “Rozkaz odwiezienia do...” Nazwy miejscowości nie wymieniam — wtrącił lord Winter — jeśli masz jakieś życzenie, zechciej powiedzieć; choćby ta miejscowość była w odległości tysiąca mil od Londynu, twoje życzenie zostanie uszanowane. Czytam więc dalej: “Rozkaz odwiezienia do... Karoliny Backson, napiętnowanej przez sąd królestwa Francji, ale uwolnionej po karze; pozostanie ona w tej miejscowości, mogąc poruszać się jedynie w promieniu trzech mil. Przy pierwszej próbie ucieczki zostanie ukarana śmiercią. Otrzyma pięć szylingów dziennie na mieszkanie i wyżywienie”.

— Ten rozkaz mnie nie dotyczy — odparła zimno Milady — skoro wymienione jest nie moje nazwisko.

— Nazwisko! Czy masz jakieś nazwisko?

— Nazwisko pańskiego brata.

— Mylisz się, mój brat był twoim drugim mężem, pierwszy twój mąż żyje jeszcze. Powiedz mi jego nazwisko, a umieszczę je zamiast nazwiska Karoliny Backson. Nie?... Nie chcesz?... Milczysz? Dobrze! Zostaniesz zesłana jako Karolina Backson.

Milady milczała; tym razem jednak nie z rozmysłu, ale z niekłamanego przerażenia; sądziła, że rozkaz jest prawomocny, że lord Winter przyśpieszył jej wyjazd i musi wyjechać tego jeszcze wieczora. Zrozumiała, że wszystko stracone, gdy zauważyła nagle, iż rozkaz nie był podpisany.

Doznała teraz radości tak wielkiej, że nie potrafiła jej ukryć.

— Tak, tak — rzekł lord Winter, który spostrzegł, co się z nią dzieje — tak, szukasz podpisu, nie znajdujesz go i powiadasz sobie: nie wszystko jeszcze stracone, skoro ten akt nie jest podpisany; pokazano mi go, żeby mnie zastraszyć. Mylisz się: jutro poślę ten rozkaz do lorda Buckinghama; pojutrze powróci do mnie z jego podpisem i pieczęcią, a możesz być pewna, że w dwadzieścia cztery godziny później zostanie wprowadzony w życie. Do widzenia, pani, oto wszystko, co miałem ci do powiedzenia.

— A ja odpowiadam ci, że to nadużycie władzy, że takie zesłanie pod fałszywym nazwiskiem jest nikczemnością.

— Wolisz zatem zostać powieszona pod twoim prawdziwym nazwiskiem, Milady? Wiesz przecie, że prawo angielskie jest nieubłagane, jeśli idzie o powagę małżeństwa; pamiętaj, że choć moje nazwisko lub raczej mego brata będzie wymienione, gotów jestem nawet na proces publiczny, jeśli będę pewien, że się ciebie pozbędę.

Milady nie odpowiedziała, ale trupio zbladła.

— Och, widzę, że wolisz zesłanie. Doskonale, pani, stare przysłowie powiada, że podróże kształcą. Na honor, masz rację, życie jest piękne. Dlatego bardzo o to stoję, żebyś mi go nie odebrała. Pozostaje jeszcze sprawa pięciu szylingów; nie jestem nazbyt hojny, prawda? To dlatego, że wolę, byś nie przekupiła swych strażników. Zresztą pozostają ci twe wdzięki, możesz ich uwieść. Proszę bardzo, jeśli twoje niepowodzenie z Feltonem nie zniechęciło cię do prób tego rodzaju.

“Felton nic nie powiedział — rzekła do siebie Milady — więc nic jeszcze straconego”.

— A teraz do widzenia, pani. Jutro przyjdę ci oznajmić o wyjeździe mego wysłannika.

Lord Winter wstał, kpiąco skłonił się Milady i wyszedł.

Milady odetchnęła; miała jeszcze cztery dni przed sobą; cztery dni to dosyć, by uwieść Feltona.

Ale straszliwa myśl przyszła jej do głowy: lord Winter wyśle Feltona z rozkazem do Buckinghama, w ten sposób Felton jej się wymknie, a jeśli ma odnieść zwycięstwo, musi nieustannie oddziaływać na młodzieńca.

Mimo to jedno ją pocieszyło: Felton milczał.

Nie chciała, by pomyślano, że przeraziły ją groźby lorda Wintera; siadła do stołu i zabrała się do jedzenia.

Potem uklękła jak dnia poprzedniego i głośno odmówiła modlitwy. Żołnierz znów przystanął, żeby słuchać.

Wkrótce usłyszała lżejsze kroki w głębi korytarza; ktoś zatrzymał się przed drzwiami.

— To on — rzekła.

I zaczęła śpiewać tę samą pieśń religijną, która poprzedniego wieczora tak gwałtownie podziałała na Feltona.

Ale choć jej słodki, pełny i dźwięczny głos rozbrzmiewał harmonijnie i przejmująco, drzwi pozostały zamknięte. Milady ukradkiem zerknęła w stronę okienka w drzwiach i wydało jej się, że widzi za kratą płonące oczy młodzieńca; ale czy była to rzeczywistość, czy złudzenie — tym razem na tyle panował nad sobą, by nie wejść.

Dopiero kiedy skończyła psalm, usłyszała głębokie westchnienie; potem te same kroki oddaliły się powoli i jak gdyby z żalem.


Rozdział XXV CZWARTY DZIEŃ NIEWOLI

Nazajutrz, kiedy Felton wszedł do Milady, zastał ją stojącą na fotelu i trzymającą w rękach sznur spleciony z kilku batystowych chustek podartych na paski i powiązanych końcami ze sobą: na dźwięk otwieranych drzwi Milady zeskoczyła lekko na ziemię, usiłując ukryć sznur za plecami.

Młodzieniec był jeszcze bledszy niż zazwyczaj, oczy zaczerwienione z niewyspania mówiły, że źle spędził noc, czoło miał chmurne.

Skierował się powoli ku siedzącej już Milady i ujmując za koniec zabójczy sznur, który przez nieuwagę czy naumyślnie wypuściła z ręki, zapytał zimno:

— Co to znaczy, pani?

— To nic — rzekła Milady uśmiechając się z bolesnym wyrazem, który potrafiła przybierać — nuda jest śmiertelnym wrogiem więźniów, nudziłam się i zabawiałam skręcaniem tego sznura.

Felton podniósł oczy i spojrzał na występ muru, przy którym zastał Milady stojącą na fotelu; nad jej głową zauważył wbity w mur złocony hak, który służył do wieszania odzieży lub broni.

Zadrżał, uwięziona dostrzegła to drżenie; choć miała oczy spuszczone, nic nie uchodziło jej uwagi.

— A co robiłaś, pani, w tym fotelu? — zapytał.

— Cóż to pana obchodzi? — odparła Milady.

— Chcę wiedzieć.

— Nie pytaj mnie — rzekła uwięziona — wiesz dobrze, że nam, prawdziwym chrześcijanom, nie wolno kłamać.

— Dobrze więc — odpowiedział Felton — powiem pani, co robiłaś lub raczej chciałaś zrobić; chciałaś urzeczywistnić zgubny zamiar, jaki nosisz w duszy; ale pamiętaj, że jeśli nasz Bóg zabrania kłamać, surowiej jeszcze zabrania samobójstwa.

— Kiedy Bóg widzi, że istota ludzka jest prześladowana niesprawiedliwie i ma do wyboru samobójstwo lub hańbę, wierzaj mi, panie, Bóg wybacza jej samobójstwo, jako że samobójstwo jest wtedy męczeństwem — odparła tonem głębokiego przekonania.

— Mówisz za wiele lub za mało; na Boga, pani, wypowiedz się jaśniej.

— Mam ci opowiedzieć swoje nieszczęście, żebyś je uznał za bajkę, mam ci zwierzyć swe plany, byś je zdradził memu prześladowcy? Nie, panie; zresztą, co cię obchodzi życie lub śmierć nieszczęsnej skazanej kobiety? Jesteś odpowiedzialny za moje ciało, prawda? I nawet gdybyś oddał im mego trupa, nie będą od ciebie żądać nic więcej, być może nawet otrzymasz podwójną nagrodę.

— Ja, pani, ja! — zawołał Felton. — Więc przypuszczasz, że zgodziłbym się przyjąć nagrodę za twe życie? O, nie myślisz tego, co mówisz.

— Pozwól mi działać, panie, pozwól mi działać — rzekła Milady z uniesieniem. — Żołnierz powinien być ambitny; jesteś porucznikiem, za moją trumną będziesz szedł w stopniu kapitana.

— Cóżem pani uczynił — powiedział Felton wstrząśnięty — byś mnie obciążała tak wielką odpowiedzialnością przed Bogiem i ludźmi? Za kilka dni nie będzie pani tutaj, przestanę czuwać nad twoim życiem, a wówczas — dodał z westchnieniem — uczynisz z nim, co zechcesz.

— Toteż — zawołała Milady, jakby nie mogła się oprzeć świętemu oburzeniu — pan, człowiek pobożny, pan, którego nazywają sprawiedliwym, pragniesz tylko jednego: nie być oskarżonym o moją śmierć, nie zaznać z jej powodu niepokojów.

— Mam czuwać nad twoim życiem, pani, i będę nad nim czuwał.

— Ale czy rozumiesz pan, jakie zadanie ci powierzono? Dość okrutne, gdybym była winna, ale jakże je nazwiesz, jak nazwie je Stwórca, jeśli jestem niewinna?

— Jestem żołnierzem, pani, i wypełniam otrzymane rozkazy.

— Czy sądzisz pan, że w dniu Sądu Ostatecznego Bóg oddzieli ślepych katów od niesprawiedliwych sędziów? Nie chcesz, bym zabiła swe ciało, a jesteś narzędziem w rękach tego, co chce zabić mą duszę!

— Ale powtarzam pani — rzekł Felton niepewnie — że żadne niebezpieczeństwo pani nie grozi, ręczę za Lorda Wintera jak za siebie samego.

— Szaleńcze! — zawołała Milady. — Biedny szaleńcze, ważysz się ręczyć za innego człowieka, kiedy najlepsi, najsprawiedliwsi przed Panem, nie mają śmiałości odpowiadać za samych siebie, i stajesz po stronie silniejszego i szczęśliwszego, by pognębić istotę słabą i nieszczęsną!

— To być nie może, to być nie może — szepnął Felton, w głębi serca zdając sobie sprawę ze słuszności tego argumentu. — Uwięziona, nie uzyskasz dzięki mnie wolności, żywa, nie postradasz przeze mnie życia.

— Tak! — zawołała Milady. — Ale stracę to, co jest dla mnie droższe nad życie, stracę honor, Feltonie; i ciebie, ciebie uczynię odpowiedzialnym przed Bogiem i ludźmi za mój wstyd i hańbę.

Tym razem Felton, choć był niewzruszony lub takiego udawał, nie mógł oprzeć się tajemniczemu działaniu; widzieć tę kobietę tak piękną, białą jak zjawa, widzieć ją to błagającą, to ciskającą groźby, pozostawać pod wrażeniem jej cierpienia i urody, to było zbyt wiele dla wizjonera, zbyt wiele dla umysłu żyjącego płomiennymi snami ekstatycznej wiary, zbyt wiele dla serca, które przepełniała paląca miłość do nieba, a trawiła nienawiść do ludzi.

Milady dostrzegła to pomieszanie uczuć, instynktem odgadła, że ogień sprzecznych namiętności rozpala krew młodego fanatyka: i niczym wyborny wódz, który widząc, że nieprzyjaciel gotów jest się cofnąć, naciera na niego z okrzykiem zwycięstwa, wstała, piękna jak kapłanka starożytna, natchniona jak dziewica chrześcijańska, z ręką wyciągniętą przed siebie; włosy miała rozsypane, kołnierz rozchylony, dłonią przytrzymywała wstydliwie suknię na piersi, spojrzenie jej gorzało ogniem, który zamącił już zmysły młodego purytanina, i szła ku niemu śpiewając porywającą melodię słodkim głosem, któremu nadała teraz akcenty straszliwe:


Daj Baalowi ofiary,

Rzuć męczennika na stos.

Bożej nie umkniesz kary,

Z otchłani doń wznoszę mój głos.


Felton słuchał tej dziwnej pieśni osłupiały.

— Kim jesteś, kim jesteś, o pani? — zawołał składając ręce. — Czy jesteś wysłanniczką Boga czy piekieł, aniołem czy demonem, nazywasz się Eloa czy Astarte?

— Czyżbyś mnie nie poznał, Feltonie? Nie jestem ani aniołem, ani demonem, jestem córką ziemi, jestem twą siostrą w wierze, nic więcej.

— Tak, tak! — rzekł Felton. — Wątpiłem jeszcze, ale teraz wierzę.

— Wierzysz, a jednak jesteś wspólnikiem tego syna Beliala, który nazywa się lord Winter! Wierzysz, a jednak pozostawiasz mnie w rękach mych nieprzyjaciół, nieprzyjaciół Anglii, nieprzyjaciół Boga! Wierzysz, a jednak wydajesz mnie temu, który gorszy i kala świat swymi herezjami i rozpustą, niecnemu Sardanapalowi, którego ślepi zwą księciem Buckinghamem, a wierzący antychrystem.

— Ja miałbym cię wydać Buckinghamowi?! Ja? Co powiadasz?

— Mają oczy, a nie zobaczą; mają uszy, a nie usłyszą — zawołała Milady.

— Tak, tak — rzekł Felton, przeciągając ręką po czole zroszonym potem, jakby chciał odegnać ostatnie wątpliwości. — Tak, poznaję głos, który mówi do mnie we snach; tak, poznaję rysy anioła, zjawiającego mi się co noc, wołającego do mej duszy, która nie może usnąć: “Zabij, uratuj Anglię, uratuj siebie, albowiem umrzesz nie przebłagawszy Boga!” Mów, mów! — zawołał Felton — teraz cię rozumiem!

Błyskawica straszliwej radości zalśniła w oczach Milady.

Choć ten zabójczy płomień zapłonął tylko na chwilę, Felton dojrzał go i zadrżał, jakby jego światło odsłoniło mu przepaście duszy tej kobiety.

Felton przypomniał sobie nagle wszystkie ostrzeżenia lorda Wintera, uwodzicielskie sztuczki Milady, jej pierwsze próby po przybyciu; cofnął się o krok i opuścił głowę, ale wciąż patrzył na nią, jak gdyby zaczarowany przez tę szczególną istotę nie mógł oderwać od niej wzroku.

Milady nie była kobietą, która by nie zrozumiała jego wahania; choć na pozór ani na chwilę nie traciła zimnej krwi, doznawała gwałtownych uczuć.

Nie wracając do tak trudnego tonu egzaltacji i zanim jeszcze Felton zdążył jej odpowiedzieć, opuściła ręce, jak gdyby słabość kobieca brała górę nad natchnionym zapałem, i rzekła:

— Ale nie, nie ja będę Judytą, która uwolni Betulię od tego Holofernesa. Miecz Przedwiecznego jest zbyt ciężki na moje ramię. Pozwól mi tedy w śmierci szukać ucieczki przed hańbą, pozwól mi ratować się męczeństwem. Nie proszę cię ani o wolność, jak uczyniłaby winowajczyni, ani o zemstę, jak uczyniłaby poganka. Pozwól mi umrzeć, oto wszystko. Błagam cię, zaklinam na kolanach: pozwól mi umrzeć, a ostatnim westchnieniem będę błogosławić mego wybawcę.

Słysząc ten głos słodki i błagalny, widząc to spojrzenie nieśmiałe i zgnębione, Felton się zbliżył. Czarodziejka przywdziała znów swój urzekający strój, który mogła wkładać i zdejmować wedle woli, to znaczy urodę, słodycz, łzy, nade wszystko zaś nieodparty urok mistyczny, budzący największe pożądanie.

— Niestety — rzekł Felton — mogę cię tylko żałować, jeśli dowiedziesz mi, że jesteś ofiarą; a jednak lord Winter wytacza przeciw tobie straszliwe oskarżenia. Jesteś chrześcijanką, jesteś moją siostrą w Bogu, coś mnie pociąga ku tobie, mnie, który nie kochałem nigdy nikogo prócz mego dobroczyńcy, mnie, com znał w życiu jedynie zdrajców i bezbożników. Ale ty, pani, tak piękna, tak czysta z pozoru, musiałaś popełnić zbrodnię, jeśli lord Winter tak bardzo cię prześladuje!

— Mają oczy — powtórzyła Milady z akcentem nieopisanej słodyczy — a nie zobaczą; mają uszy, a nie usłyszą.

— Więc mów wreszcie! — zawołał oficer.

— Miałabym ci zwierzyć swą hańbę! — zawołała Milady z rumieńcem wstydu na twarzy, często bowiem zbrodnia jednego człowieka jest wstydem dla innego. — Miałabym ci zwierzyć swą hańbę, tobie, mężczyźnie, ja, kobieta! Och! — mówiła zasłaniając wstydliwie ręką piękne oczy — och, nigdy, nigdy się na to nie zdobędę!

— Mnie, bratu! — zawołał Felton.

Milady popatrzyła na niego długo z wyrazem, który młody oficer wziął za wahanie, gdy była to tylko obserwacja, a nade wszystko chęć oczarowania.

Teraz Felton z kolei złożył błagalnie ręce.

— Dobrze więc — rzekła Milady — zaufam bratu, odważę się!

W tej chwili rozległy się kroki lorda Wintera, ale tym razem straszliwy szwagier Milady nie minął drzwi; stanął, zamienił kilka słów z wartownikiem, otworzył i wszedł.

Gdy lord Winter rozmawiał na korytarzu, Felton cofnął się gwałtownie do tyłu i kiedy baron wszedł, był już w odległości kilku kroków od uwięzionej.

Baron wkroczył powoli i przenosząc badawcze spojrzenie z uwięzionej na młodego oficera, rzekł:

— Długo tu jesteś, Johnie; czy ta kobieta wyznała ci swoje zbrodnie? Nie dziwiłbym się wówczas, że rozmowa trwa tak długo.

Felton zadrżał i Milady poczuła, że jest stracona, jeśli nie przyjdzie z pomocą zakłopotanemu purytaninowi.

— Ach, obawiasz się, by twoja ofiara ci się nie wymknęła! — rzekła. — Dobrze więc, zapytaj tego godnego strażnika, o jaką łaskę prosiłam go przed chwilą.

— Prosiłaś o łaskę? — zapytał baron podejrzliwie.

— Tak, milordzie — powiedział ze zmieszaniem młody człowiek.

— O jakąż to łaskę? — zapytał lord Winter.

— Prosiła o nóż, który zwróci mi w minutę potem przez okienko.

— Jest więc tu ktoś ukryty, kogo ta urocza osoba chciałaby zabić? — zapytał lord Winter kpiącym i pogardliwym głosem.

— Ja jestem — odparła Milady.

— Dałem ci do wyboru Amerykę i Tyburn — rzekł lord Winter. — Wybierz Tyburn, Milady: wierzaj mi, sznur jest jeszcze pewniejszy niż nóż.

Felton zbladł i postąpił krok naprzód przypomniawszy sobie, że w chwili gdy wszedł, Milady trzymała w ręce sznur.

— Masz słuszność — rzekła. — Myślałam już o tym. — Potem dodała głuchym głosem — I pomyślę jeszcze.

Felton poczuł, jak dreszcz przenika go aż do szpiku kości; lord Winter zauważył zapewne to drżenie.

— Miej się na baczności, Johnie — rzekł. — Johnie, mój przyjacielu, zaufałem ci, uważaj! Uprzedziłem cię! Odwagi, moje dziecko, za trzy dni uwolnimy się od tej istoty, a tam gdzie ją wyślę, nie będzie szkodziła nikomu.

— Ty go słyszysz! — zawołała Milady z uniesieniem, tak że baron sądził, że wzywa Boga, ale Felton zrozumiał, że zwraca się do niego.

Felton opuścił głowę i zamyślił się.

Baron wziął oficera pod ramię i odwrócił głowę, by nie tracić Milady z oczu.

— Cóż — rzekła uwięziona, kiedy drzwi się zamknęły — nie zaszłam jeszcze tak daleko, jak przypuszczałam. Winter zamiast zwykłej głupoty okazuje nadzwyczajną przezorność; ile znaczy pragnienie zemsty i jak to pragnienie kształtuje człowieka! Felton jeszcze się waha! Ach, nie jest to mężczyzna taki jak ten przeklęty d’Artagnan. Purytanin uwielbia dziewice i składa przed nimi ręce w modlitwie; muszkieter kocha kobiety i bierze je w ramiona.

Wszelako Milady czekała z niecierpliwością, obawiała się bowiem, że dzień minie bez wizyty Feltona. Wreszcie, w godzinę po scenie, którą opowiedzieliśmy, usłyszała rozmowę przy drzwiach, a wkrótce potem drzwi się otworzyły i ujrzała Feltona.

Młodzieniec wszedł szybko, pozostawiając za sobą drzwi otwarte i dając Milady znak, by milczała; twarz miał bardzo zmienioną.

— Czego pan chce ode mnie? — rzekła.

— Posłuchaj, pani — rzekł Felton cicho. — Odesłałem strażnika, nie chcę bowiem, by wiedziano, że jestem tutaj, i słyszano rozmowę. Baron opowiedział mi straszliwą historię.

Milady uśmiechnęła się uśmiechem zrezygnowanej ofiary i skinęła głową.

— Albo pani jesteś demonem — ciągnął Felton — albo baron, mój dobroczyńca, mój ojciec, jest potworem. Znam panią od czterech dni, jego kocham od dwóch lat; mogę więc wahać się między wami dwojgiem; nie przerażaj się tym, co mówię, muszę zostać przekonany. Dziś, po północy, przyjdę do pani i pani mnie przekona.

— Nie, Feltonie, nie, mój bracie — rzekła — poświęcenie jest zbyt wielkie i czuję, ile cię kosztuje. Moja śmierć będzie bardziej wymowna niż moje życie, a spokój trupa snadniej cię przekona niż słowa uwięzionej.

— Zamilknij, pani! — zawołał Felton — i nie mów do mnie w ten sposób; przyszedłem, żebyś mi przysięgła na honor, żebyś się zaklęła na to, co masz najświętszego, że nie będziesz nastawała na swe życie.

— Nie chcę przyrzekać — rzekła Milady. — Nikt bardziej niż ja nie szanuje przysiąg i jeśli przyrzeknę, będę musiała dotrzymać.

— Dobrze więc, przyrzeknij mi tylko, że nie uczynisz nic do mego przybycia. Jeśli po rozmowie ze mną będziesz nadal trwała przy swoim postanowieniu, zwolnię cię od przysięgi i sam dam ci broń, której żądasz.

— Dobrze — rzekła Milady. — Dla pana to uczynię.

— Przysięgnij.

— Przysięgam na naszego Boga. Czy jest pan zadowolony?

— Dobrze — rzekł Felton. — Do zobaczenia tej nocy.

Wyszedł z pokoju, zamknął drzwi i stanął z piką w ręce, pełniąc straż zamiast żołnierza.

Gdy żołnierz się zjawił, Felton oddał mu broń.

Milady podeszła do okienka i ujrzała, jak młody człowiek żegna się w uniesieniu znakiem krzyża i odchodzi pełen radości.

Milady wróciła na swoje miejsce z uśmiechem dzikiej pogardy na ustach i bluźniąc straszliwie powtarzała imię Boga, na którego się zaklęła, choć nigdy nie próbowała go poznać.

— Moim Bogiem, oszalały fanatyku, moim Bogiem jestem ja sama i ten, kto pomoże mi dokonać zemsty! — zawołała.


Rozdział XXVI PIĄTY DZIEŃ NIEWOLI

Milady mogła przynajmniej w połowie uważać się za zwycięzcę i to powodzenie podwajało jej siły.

Nie było rzeczą trudną zwyciężać mężczyzn chętnie dających się uwieść, których dworskie obyczaje łatwo wciągały w zasadzkę, jak to zdarzało się dotychczas; Milady była dość piękna, by podziałać na zmysły, i dość zręczna, by pokonać wszystkie przeszkody, stawiane przez rozum.

Ale tym razem walczyła z naturą dziką, skupioną, uodpornioną dzięki surowości obyczajów; religia i pokuta uczyniły z Feltona człowieka nieczułego na zwykłe uwodzicielskie sztuczki. Ta egzaltowana głowa pełna była planów tak wielkich, projektów tak pomieszanych, że nie zostało już miejsca na miłość, zrodzoną z próżniactwa, a spotęgowaną zepsuciem, której źródłem jest kaprys lub pożądanie zmysłowe. Dzięki swej udanej cnocie Milady uczyniła wyłom w mniemaniach człowieka straszliwie do niej uprzedzonego, a dzięki swej urodzie w sercu mężczyzny cnotliwego i czystego. Wreszcie zdała sobie sprawę ze swych możliwości nie znanych jej samej dotychczas, dokonawszy doświadczenia na istocie najbardziej buntowniczej, jaką natura i religia mogły jej podsunąć.

Ale nie raz jeden tego wieczora traciła wiarę w swój los i w siebie samą; wzywała Boga, jak wiemy, ale wierzyła w geniusz zła, tę niezmierzoną potęgę, która bierze udział we wszystkich przypadkach życia ludzkiego i której, jak w bajce arabskiej, wystarczy ziarnko granatu, by odbudować stracony świat.

Milady, gotowa na przyjęcie Feltona, mogła myśleć o dniu następnym. Wiedziała, że ma przed sobą dwa dni, że jeśli Buckingham podpisze rozkaz (a podpisze go tym łatwiej, że na rozkazie znajdzie fałszywe nazwisko i nie będzie mógł wiedzieć, o kogo chodzi), baron wsadzi ją natychmiast na okręt; wiedziała również, że kobiety skazane na zesłanie posługują się w sztuce uwodzenia bronią o wiele mniej potężną niż domniemane kobiety cnotliwe, których urodę podnosi blask wielkiego świata, które opiewa głos mody, które ozłaca czarodziejskim światłem arystokratyczne pochodzenie. Kobieta skazana na karę niegodną i hańbiącą może zachować urodę, ale nie powróci już do potęgi. Jak wszyscy ludzie nieprzeciętni Milady znała środowisko odpowiadające jej naturze i możliwościom. Ubóstwem się brzydziła, wyrzeczenie zmniejszało o dwie trzecie jej wielkość: Milady była królową tylko pomiędzy królowymi, jedynie radość zaspokojonej dumy pozwalała jej panować. Rządzić istotami niższymi to dla niej było upokorzenie raczej niż przyjemność.

Na pewno powróciłaby ze swego wygnania, nie wątpiła w to ani przez chwilę; ale ile czasu mogłoby to trwać? Dla natury tak czynnej i ambitnej dnie, których nie zużywa się na wspinanie wzwyż, są dniami straconymi; jakież więc znaleźć słowo na określenie dni, kiedy schodzi się w dół! Stracić rok, dwa, trzy lata to wieczność: wrócić, kiedy szczęśliwy i triumfujący d’Artagnan wraz ze swymi przyjaciółmi otrzyma już dobrze zasłużoną nagrodę z rąk królowej — te myśli były rozdzierające i kobieta taka jak Milady nie mogła ich znieść. Zresztą burza, która w niej szalała, podwajała jej siły i obaliłaby mury swego więzienia, gdyby jej ciało mogło na chwilę osiągnąć moc ducha.

Poza tym pobudzało ją jeszcze wspomnienie kardynała. Co mógł myśleć, co mówił o tym jej milczeniu kardynał, nieufny, niespokojny, podejrzliwy; kardynał, który był nie tylko jej jedynym oparciem, jedyną pomocą, jedynym protektorem w tej chwili, ale w jego rękach było jej powodzenie, dzięki niemu mogła dokonać zemsty w przyszłości. Znała go, wiedziała, że po powrocie, po tej bezużytecznej podróży, na próżno będzie mówić o swym uwięzieniu i cierpieniach. Kardynał odpowie z kpiącym spokojem sceptyka, potężnego dzięki swej sile i geniuszowi: “Nie trzeba było dać się pochwycić”.

Milady zebrała więc całą energię, powtarzając w duchu imię Feltona, jedyne światło, przenikające do piekła, w jakim się znalazła; i niby żmija, która zwija i rozwija swe pierścienie, by zdać sobie sprawę ze swej siły, osaczała Feltona tysiącami pomysłów, zrodzonych z jej bogatej wyobraźni.

Czas mijał. Godzina za godziną potrącały dzwon i każde uderzenie odpowiadało echem w sercu uwięzionej. O dziewiątej przyszedł jak zwykle lord Winter, spojrzał na okna i kraty, zbadał podłogę i ściany, popatrzył uważnie na kominek i drzwi, nie zamieniwszy podczas tych długich i dokładnych oględzin ani słowa z Milady.

Bez wątpienia oboje rozumieli, że sytuacja jest zbyt poważna, by tracić czas na próżne słowa i bezowocny gniew.

— Tak — rzekł baron wychodząc — nie uciekniesz mi jeszcze tej nocy!

O dziesiątej Felton przyszedł zmienić wartę; Milady rozpoznała jego krok. Odgadywała teraz jego obecność jak kochanka, a przecież nienawidziła go i gardziła tym słabym fanatykiem.

Nie była to jeszcze godzina umówiona i Felton nie wszedł.

W dwie godziny potem, kiedy biła północ, nastąpiła zmiana warty.

Więc to już wkrótce; od tej chwili Milady czekała z niecierpliwością.

Nowy wartownik zaczął przechadzać się po korytarzu.

Po dziesięciu minutach przyszedł Felton.

Milady nastawiła ucha.

— Posłuchaj — rzekł młodzieniec do wartownika — pod żadnym pozorem nie odchodź od tych drzwi, wiesz bowiem, że poprzedniej nocy milord ukarał żołnierza, który opuścił swój posterunek na chwilę, chociaż przez czas jego krótkiej nieobecności ja byłem na jego miejscu.

— Tak, wiem o tym — rzekł żołnierz.:

— Nakazuję ci zatem, byś skrupulatnie pełnił służbę. Ja wejdę i jeszcze raz zbadam pokój tej kobiety, obawiam się bowiem, że ma zgubne zamiary, a otrzymałem rozkaz, by nad nią czuwać.

— Nieźle — szepnęła Milady — surowy purytanin kłamie.

Żołnierz zadowolił się uśmiechem.

— Tam do licha, panie poruczniku, niewielkie to nieszczęście mieć takie zadanie, zwłaszcza jeśli milord upoważnił pana, byś zajrzał także do jej łóżka.

Felton zaczerwienił się. W innych okolicznościach skarciłby żołnierza, który pozwoliłby sobie na podobny żart; ale sumienie odezwało się w nim zbyt głośno, by odważyć się coś powiedzieć.

— Jeśli zawołam, wejdź. Jeśli kto przyjdzie, wezwij mnie.

— Tak jest, panie poruczniku — odparł żołnierz.

Felton wszedł do pokoju Milady. Milady wstała.

— Przyszedł pan? — rzekła.

— Przyrzekłem pani, że przyjdę; oto jestem.

— Przyrzekł mi pan coś jeszcze.

— Co, mój Boże? — rzekł młody człowiek, który choć panował nad sobą, czuł, że kolana się pod nim uginają i pot występuje mu na czoło.

— Przyrzekłeś pan przynieść nóż i zostawić mi go po naszej rozmowie.

— Proszę o tym nie mówić — rzekł Felton — nie ma takiej sytuacji, nawet najbardziej straszliwej, która pozwalałaby istocie stworzonej przez Boga zadać sobie śmierć. Zastanowiłem się i nigdy nie będę winien tak wielkiego grzechu.

— Ach, pan się zastanowił! — rzekła z pogardliwym uśmiechem uwięziona siadając na fotelu. — I ja także się zastanowiłam.

— A mianowicie?

— Nie mam nic do powiedzenia człowiekowi, który nie dotrzymuje słowa.

— O mój Boże! — szepnął Felton.

— Możesz pan wyjść — rzekła Milady — nie będę mówić.

— Oto nóż! — odpowiedział Felton wyciągając z kieszeni broń, którą zgodnie z przyrzeczeniem przyniósł, ale nie chciał dać uwięzionej.

— Zobaczymy, jaki jest — rzekła Milady.

— Po co? — Na honor, oddam go panu zaraz; położysz nóż na tym stole, pozostanie między tobą i mną.

Felton podał nóż Milady, która przyjrzała mu się dokładnie i spróbowała ostrze na końcu palca.

— Dobrze — rzekła zwracając nóż oficerowi. — To dobry nóż i z zacnej stali; jesteś wiernym przyjacielem, Feltonie.

Felton wziął nóż i położył go na stole, jak było umówione.

Milady wodziła za nim oczami, potem skinęła z zadowoleniem.

— A teraz — powiedziała — wysłuchaj mnie pan.

Uwaga była zbyteczna: młody oficer stał przed nią, czekając z upragnieniem na jej słowa.

— Feltonie — rzekła Milady z dostojeństwem pełnym melancholii — Feltonie, gdyby pańska siostra, córka pańskiego ojca, powiedziała do pana; “Młoda jeszcze, na nieszczęście dość piękna, wpadłam w zasadzkę, ale stawiałam opór; podwojono fortele, gwałty, opierałam się; bluźniono religii, której służę, Bogu, którego wielbię, ponieważ wzywałam na pomoc tego Boga i tę religię, opierałam się jednak; nie szczędzono mi zniewag, a jako że niepodobna było zgubić mej duszy, trzeba było na zawsze skalać me ciało; wreszcie...”

Milady urwała, gorzki uśmiech przebiegł po jej ustach.

— Wreszcie — rzekł Felton — wreszcie?

— “Wreszcie postanowiono sparaliżować ten opór, którego nie umiano pokonać: pewnego wieczora dodano mi do wody silnego narkotyku; zaledwie skończyłam posiłek, poczułam, że wpadam powoli w nie znane mi odrętwienie. Chociaż nic nie podejrzewałam, chwycił mnie strach, próbowałam walczyć ze snem; wstałam, chciałam biec do okna, wołać pomocy, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa; zdawało mi się, że sufit spada mi na głowę i przytłacza swoim ciężarem; wyciągnęłam rękę, próbowałam mówić, ale wydawałam tylko nieartykułowane dźwięki; jakaś straszliwa ociężałość owładnęła mną, trzymałam się fotela czując, że upadnę, ale wkrótce to oparcie stało się niewystarczające dla mych bezwładnych rąk, upadłam na kolano, potem na drugie; chciałam się modlić, język mi skołowaciał; Bóg mnie nie widział i nie słyszał zapewne; stoczyłam się na podłogę zapadając w sen, który przypominał śmierć.

Nie pamiętam, co działo się w czasie tego snu, przypominam sobie jedynie, że obudziłam się w okrągłym pokoju umeblowanym z przepychem; światło wpadało przez otwór w suficie. Nie widać było żadnych drzwi: rzekłbyś, wspaniałe więzienie.

Długo nie mogłam sobie zdać sprawy, gdzie jestem, a wszystkie szczegóły, które przytaczam, z wielkim trudem wydobyłam z niepamięci, walcząc z przytłaczającymi ciemnościami snu; pozostało mi niejasne wspomnienie przebytej przestrzeni, turkotu kół pojazdu, straszliwego snu, który wyczerpał moje siły; ale wszystko to było tak mroczne i niewyraźne, jakby przeżycia należały do innej osoby, a jednak były moimi przez jakąś fantastyczną dwoistość.

Przez pewien czas stan, w jakim się znajdowałam, wydawał mi się tak dziwny, że myślałam, iż śnię. Wstałam, chwiejąc się na nogach; moje suknie leżały obok mnie na krześle; nie pamiętałam, żebym się rozbierała i kładła. Powoli rzeczywistość poczęła stawać mi przed oczami, czułam wstyd i przerażenie: nie byłam w domu, gdzie mieszkałam; o ile mogłam sądzić ze słonecznego światła, dzień miał się ku końcowi. Zasnęłam poprzedniego dnia wieczorem, sen trwał więc niemal dwadzieścia cztery godziny. Co się zdarzyło podczas tak długiego snu?

Ubrałam się możliwie szybko. Moje ruchy, powolne i ociężałe, wskazywały na to, że narkotyk działa jeszcze. Pokój był umeblowany na przyjęcie kobiety; największa wykwintnisia nie mogłaby wyrazić żadnego życzenia, ponieważ patrząc wokół musiałaby uznać, że wszystkie jej życzenia zostały już spełnione.

Na pewno nie byłam pierwszą branką w tym wspaniałym pokoju; ale rozumiesz mnie, Feltonie, przepych tego więzienia napawał mnie tym większym przerażeniem. Tak, to było więzienie; na próżno bowiem próbowałam wyjść. Stukałam we wszystkie ściany, by odkryć drzwi, ale mur odpowiadał pełnym i głuchym dźwiękiem.

Obeszłam ze dwadzieścia razy ten pokój szukając wyjścia, nie było go; zmęczona i przerażona upadłam na fotel.

Tymczasem szybko zapadła noc, a z nocą moje przerażenie rosło; nie wiedziałam, czy mam zostać na miejscu, gdzie usiadłam; wydawało mi się, że jestem otoczona nieznanymi niebezpieczeństwami, które czyhają na mnie przy każdym kroku. Choć nic nie jadłam od dnia poprzedniego, obawy zagłuszały we mnie głód.

Żaden odgłos z zewnątrz, który pozwoliłby mi obliczyć czas, me dochodził do mnie; przypuszczałam jedynie, że może być siódma lub ósma wieczór; był to październik, zapadły już zupełne ciemności.

Nagle rozległ się odgłos drzwi poruszających się na zawiasach; zadrżałam, kula ognista pojawiła się pod szklanym otworem w suficie, rzucając żywe światło na pokój, i spostrzegłam z przerażeniem, że w odległości kilku kroków ode mnie znajduje się człowiek.

Stół nakryty na dwie osoby, z przygotowaną kolacją, czarodziejskim sposobem wyrósł pośrodku pokoju.

Ów mężczyzna był to ten sam, który mnie prześladował od roku, który poprzysiągł mi hańbę; od razu dał mi do zrozumienia, że dokonał tego ostatniej nocy”.

— Nędznik! — szepnął Felton.

— O tak, nędznik! — zawołała Milady widząc, jak wielkie zainteresowanie dla tego dziwnego opowiadania okazuje młody oficer: zdawało się, że zawisł oczami na jej ustach. — O, nędznik! Sądził, że wystarczy zatriumfować nade mną we śnie; przyszedł w nadziei, że przystanę na hańbę, skoro już się dokonała; przyszedł ofiarować mi fortunę w zamian za miłość.

“Powiedziałam mu wszystko, co może powiedzieć kobieta, której serce pełne jest wzniosłej pogardy i oburzenia; przyzwyczajony zapewne do takich wyrzutów, wysłuchał mnie w spokoju, uśmiechnięty, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach; potem sądząc, że skończyłam, zbliżył się do mnie; skoczyłam do stołu, chwyciłam nóż i oparłam go o pierś.

— Jeśli postąpisz pan jeszcze krok naprzód — powiedziałam — prócz mej hańby spadnie jeszcze na ciebie moja śmierć.

Zapewne w moim spojrzeniu, w głosie, w całej postaci była owa szczerość gestu, pozy i akcentu, która budzi wiarę w najbardziej zepsutych duszach, zatrzymał się bowiem.

— Pani śmierć! — powiedział — o, nie, jesteś zbyt czarującą kochanką, bym się na nią zgodził, skoro miałem szczęście posiadać cię tylko raz jeden. Do widzenia, moja śliczna! Poczekam z następną wizytą, aż będziesz lepiej usposobiona.

Przy tych słowach gwizdnął: płonąca kula, która rozjaśniła pokój, wzniosła się do góry i znikła; zostałam w ciemności; za chwilę rozległ się ten sam odgłos otwieranych i zamykanych drzwi, płonąca kula znów się pojawiła i zostałam sama.

Była to okropna chwila; jeśli mogłam jeszcze wątpić w moje nieszczęście, te zwątpienia znikły wobec rozpaczliwej rzeczywistości: byłam we władzy człowieka, którego nie tylko nienawidziłam, ale którym pogardzałam; ten człowiek był zdolny do wszystkiego, dał mi już przecie straszny dowód tego, co potrafi”.

— Ale kto to był? — zapytał Felton.

— “Spędziłam noc na krześle, drżąc przy najmniejszym szmerze; mniej więcej o północy lampa zgasła i znalazłam się w ciemności. Ale noc minęła bez nowych ataków mego prześladowcy; nadszedł dzień; stół zniknął; tylko nóż wciąż jeszcze miałam w ręce.

W tym nożu była cała moja nadzieja.

Byłam straszliwie zmęczona; bezsenność paliła mi oczy; nie odważyłam się zasnąć ani na chwilę; dzień dodał mi otuchy, rzuciłam się na łóżko nie zapominając o zbawiennym nożu; ukryłam go pod poduszką.

Kiedy się obudziłam, ujrzałam znów nakryty stół.

Tym razem mimo przerażenia, mimo obaw, poczułam straszliwy głód; czterdzieści osiem godzin nie miałam nic w ustach; zjadłam nieco chleba i kilka owoców; potem przypomniałam sobie o narkotyku domieszanym do wody i nie ruszając tej, która stała na stole, napełniłam szklankę z marmurowej fontanny, znajdującej się w ścianie, nad gotowalnią.

Jednakże mimo tych ostrożności przez jakiś czas jeszcze byłam w okropnym strachu; ale tym razem lęk nie był uzasadniony, spędziłam dzień nie czując nic, co mogłoby wzbudzić obawę.

Byłam na tyle przezorna, że wypróżniłam do połowy karafkę, aby nie zauważono, że mam się na baczności.

Nadszedł wieczór, a z nim ciemności; choć ciemności te były głębokie, moje oczy zaczęły się do nich przyzwyczajać; widziałam, jak stół zapada się pod podłogę; w kwadrans potem pojawił się znowu z wieczerzą, jeszcze w chwilę potem lampa oświetliła pokój.

Postanowiłam jeść to tylko, do czego nie można domieszać środka nasennego; mój posiłek składał się z dwóch jaj i kilku owoców; potem poszłam do mojej opiekuńczej fontanny nabrać wody do szklanki i wypiłam ją.

Już przy pierwszych łykach zauważyłam, że ma inny smak niż rano; przestałam pić, to wydało mi się podejrzane; przełknęłam już jednak pół szklanki.

Wylałam resztę ze wstrętem i czekałam; z przerażenia czoło moje pokryło się potem.

Na pewno jakiś niewidzialny świadek zauważył, jak biorę wodę z tej fontanny i skorzystał z mej ufności, by tym pewniejsza stała się ma zguba, tak bezlitośnie postanowiona, tak okrutnie dokonana.

Nie minęło pół godziny, a poczułam te same objawy; ale ponieważ tym razem wypiłam tylko pół szklanki, walczyłam dłużej i zamiast zasnąć zupełnie, zapadłam w półsen, tak że pojmowałam, co się dzieje dokoła, nie mając wszakże sił do obrony lub ucieczki.

Zawlokłam się do łóżka, by sięgnąć po jedyną obronę, jaką miałam, mój zbawienny nóż; ale nie mogłam dojść do wezgłowia; upadłam na kolana, uczepiwszy się rękami kolumienki w nogach łoża; wówczas zrozumiałam, że jestem zgubiona”.

Felton zbladł straszliwie, konwulsyjny dreszcz przebiegł jego ciało.

— “Najokrutniejsze było to — mówiła dalej Milady ściśniętym głosem, jak gdyby czuła jeszcze ów strach — że tym razem miałam świadomość zagrażającego mi niebezpieczeństwa; można by powiedzieć, że moja dusza czuwała nad uśpionym ciałem; widziałam, słyszałam, co prawda jak we śnie, ale to było bardziej jeszcze przerażające.

Widziałam, jak lampa się unosi powoli, pozostawiając mnie w ciemnościach; potem usłyszałam zgrzyt drzwi dobrze mi znany, choć słyszałam go tylko dwa razy.

Poczułam instynktownie, że ktoś zbliża się do mnie; nieszczęśnik zgubiony w stepach Ameryki czuje tak zbliżanie się węża.

Chciałam się zerwać, próbowałam krzyczeć; niewiarygodnym wysiłkiem woli podniosłam się nawet, by upaść natychmiast... upaść w ramiona mego prześladowcy”.

— Powiedz mi, pani, kto to był? — zawołał młody oficer. Milady spojrzała na Feltona i w mgnieniu oka zrozumiała, jak bardzo cierpi ważąc każdy szczegół jej opowiadania, ale nie chciała mu oszczędzić żadnej męki. Im bardziej złamie mu serce, tym będzie pewniejsza jego zemsty. Ciągnęła więc dalej, jakby nie słyszała jego okrzyku i mniemała, że nie nadeszła jeszcze chwila, by odpowiedzieć.

— “Tylko że tym razem ów nędznik nie trzymał bezwładnego trupa w ramionach. Powiedziałam już panu: nie władając zupełnie zmysłami, miałam jednak poczucie niebezpieczeństwa; walczyłam więc ze wszystkich sił i zapewne długo stawiałam opór, choć byłam tak słaba, usłyszałam bowiem jak zawołał:

— Ach, te przeklęte purytanki! Wiedziałem, że potrafią zmęczyć swych oprawców, ale nie sądziłem, że opierają się tak swym kochankom.

Niestety, ten rozpaczliwy opór nie mógł trwać długo; czułam, że moje siły się wyczerpały; tym razem nędznik nie skorzystał z mego snu, lecz z mego omdlenia”.

Felton słuchał, wydając jedynie głuche jęki; jego marmurowe czoło okryło się potem, a ręka ukryta pod kaftanem szarpała pierś.

— “Kiedy przyszłam do siebie, pierwszym odruchem zaczęłam szukać pod poduszką noża, którego nie mogłam przedtem odnaleźć; jeśli nie mógł mi posłużyć do obrony, mógł mi przecie pomóc w zmazaniu moich win.

Ale gdy brałam ten nóż, Feltonie, straszliwa myśl przyszła mi do głowy. Przysięgłam, że powiem ci wszystko, i zrobię to; przyrzekłam ci prawdę i powiem prawdę, nawet gdyby miało mnie to zgubić”.

— Przyszło pani na myśl, by zemścić się na tym człowieku? — zawołał Felton.

— Tak — odparła Milady. — Wiem, że nie była to myśl chrześcijańska; bez wątpienia podszepnął mi ją ów wieczny wróg naszej duszy, ów lew ryczący wokół nas bezustannie. Cóż powiem ci jeszcze? Ach, Feltonie — mówiła Milady tonem kobiety, która oskarża się o zbrodnię — ta myśl nie opuszcza mnie odtąd. Za tę morderczą myśl ponoszę dziś karę.

— Mów, mów — rzekł Felton — chcę cię widzieć przy zemście.

— “Postanowiłam, że dokonam jej możliwie najszybciej, nie wątpiłam bowiem, że przyjdzie następnej nocy. W ciągu dnia nie miałam powodu do obaw. Gdy przyszła pora śniadania, nie wahałam się, jadłam i piłam; postanowiłam udać, że jem kolację, ale nie wziąć nic do ust: ranny posiłek miał mnie uchronić od głodu wieczorem.

Ukryłam tylko szklankę wody ze śniadania, byłam bowiem przez czterdzieści osiem godzin bez jedzenia i picia, a pragnienie dokuczało mi bardziej niż głód.

Dzień upłynął, a ja coraz bardziej umacniałam się w swoim postanowieniu; pragnęłam tylko, by twarz nie zdradzała myśli mego serca, nie wątpiłam bowiem, że jestem obserwowana; kilka razy uśmiechnęłam się nawet. Feltonie, nie śmiem nawet powiedzieć, jaka myśl kazała mi się uśmiechać, wydam ci się odrażająca...”

— Mów dalej, mów dalej, pani — rzekł Felton. — Widzisz przecież, że słucham. Chcę dowiedzieć się wreszcie.

— “Nadszedł wieczór, wszystko poszło zwykłym trybem: kolacja znalazła się przede mną w ciemnościach, potem zapalono lampę i siadłam do stołu.

Zjadłam tylko kilka owoców, udałam, że nalewam sobie wody z karafki, ale piłam tylko tę, którą miałam w szklance; zrobiłam to zresztą dość zręcznie, by szpiedzy, jeśli mnie obserwowali, nie mogli się niczego domyślić.

Po kolacji zachowywałam się tak samo jak dnia poprzedniego; ale tym razem, jak gdybym upadała ze zmęczenia lub przyzwyczaiła się do niebezpieczeństwa, dowlokłam się do łóżka, zdjęłam suknię i położyłam się.

Znalazłam nóż pod poduszką i udając, że śpię, ściskałam konwulsyjnie jego rękojeść.

Tak upłynęły dwie godziny; tym razem, o mój Boże, któż mógłby mi to powiedzieć poprzedniego wieczora, zaczęłam się obawiać, że nie przyjdzie.

Wreszcie ujrzałam, jak lampa się unosi i znika w głębiach sufitu; pokój napełniły ciemności, ale uczyniłam wysiłek, by je przeniknąć.

Minęło dziesięć minut. Słyszałam tylko bicie mego serca.

Błagałam niebo, by przyszedł.

Wreszcie usłyszałam odgłos otwieranych i zamykanych drzwi; mimo grubości dywanu usłyszałam kroki; mimo ciemności ujrzałam cień zbliżający się do mego łóżka”.

— Pośpiesz się, pośpiesz! — rzekł Felton. — Czy nie widzisz, że każde twoje słowo pali mnie jak roztopiony ołów?!

— “Wówczas — mówiła Milady — zebrałam wszystkie siły, przypomniałam sobie, że wybiła godzina zemsty lub raczej sprawiedliwości; uważałam siebie za drugą Judytę; skupiłam się, nóż miałam w ręce; i kiedy ujrzałam go obok siebie, kiedy wyciągnął rękę po swą ofiarę, wydałam okrzyk bólu i rozpaczy i zadałam mu cios w sam środek piersi.

Nędznik wszystko przewidział: na piersiach miał drucianą koszulkę, nóż się ześliznął.

— Ach, ach — zawołał, chwytając mnie za rękę i wydzierając nóż, który tak źle mi posłużył. — Chcesz mi odebrać życie, moja piękna purytanko! Ale to więcej niż nienawiść, to niewdzięczność! No, no, uspokój się, śliczne dziecko; myślałem, żeś nieco złagodniała. Nie należę do tych tyranów, co trzymają przy sobie kobiety siłą. Nie kochasz mnie, łudziłem się, próżny jak zwykle; teraz jestem tego pewien. Jutro będziesz wolna.

Miałam jedno tylko pragnienie — żeby mnie zabił.

— Niech pan uważa! — powiedziałam — moja wolność to pańska niesława.

— Wypowiedz się jaśniej, moja piękna Sybillo.

— Tak, ponieważ zaledwie stąd wyjdę, rozgłoszę wszystko, powiem o gwałcie, jaki mi zadałeś, powiem o moim uwięzieniu. Zdradzę istnienie tego domu rozpusty; wysoko stoisz, milordzie, ale drżyj. Nad tobą jest król, a nad królem Bóg.

Choć mój prześladowca bardzo panował nad sobą, nie mógł ukryć gniewu.

Nie widziałam wyrazu jego twarzy, ale poczułam drżenie ramienia, na którym spoczywała moja dłoń.

— W takim razie nie wyjdziesz stąd! — rzekł.

— Dobrze, dobrze — zawołałam — miejsce mojej męki stanie się moim grobem. Dobrze, umrę tutaj i zobaczysz, czy oskarżenia widma nie są straszliwsze od gróźb żyjącej istoty.

— Nie dostaniesz żadnej broni do ręki.

— Jest taka broń, którą w rozpaczy może posłużyć się każdy człowiek, mający dość odwagi. Umrę z głodu.

— Nuże — rzekł nędznik — czy pokój nie byłby lepszy od takiej wojny? Zwracam ci wolność natychmiast, ogłoszę cię wszędzie wzorem cnoty, nazwę cię Lukrecją Anglii.

— Ja zaś powiem, że jesteś Sekstusem, oskarżę cię przed ludźmi, jak cię już oskarżyłam przed Bogiem! I jeśli będzie trzeba, jak Lukrecja podpiszę to oskarżenie własną krwią.

— Ho, ho — rzekł mój wróg kpiącym tonem — to zmienia postać rzeczy. Na honor, w końcu jest ci tu dobrze, niczego ci nie brak i jeśli umrzesz z głodu, to tylko z własnej winy.

Po tych słowach wyszedł; usłyszałam dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi i zostałam, przybita, mniej wszakże bólem, wyznam, niż wstydem, że się nie zemściłam.

Dotrzymał słowa. Nie widziałam go ani za dnia, ani w noc następną. Ale ja również dotrzymałam słowa, nie jadłam i nie piłam; jak mu powiedziałam, postanowiłam umrzeć z głodu.

Dzień i noc spędziłam na modlitwie, miałam bowiem nadzieję, że Bóg mi wybaczy samobójstwo.

Następnej nocy drzwi otworzyły się; leżałam na podłodze, siły zaczynały mnie opuszczać.

Słysząc odgłos kroków, uniosłam się na ręce.

— No i cóż — rzekł głos, który brzmiał dla mego ucha zbyt straszliwie, bym go mogła nie rozpoznać — no i cóż, czyśmy złagodnieli nieco, czy zapłacimy za naszą wolność milczeniem? Posłuchaj, jestem dobrym panem — dodał — i choć nie lubię purytanów, oddaję im sprawiedliwość, tak samo jak purytankom, jeśli są ładne. Nuże, przysięgnij mi na krzyż, nie żądam nic więcej.

— Na krzyż! — zawołałam wstając, albowiem na dźwięk głosu sprzeniewiercy odnalazłam siły — na krzyż! Przysięgam, że żadna obietnica, żadna groźba, żadna tortura nie zamknie mi ust; przysięgam na krzyż, że rozgłoszę wszędzie, żeś morderca, gwałciciel, nędznik; przysięgam na krzyż, że jeśli kiedyś stąd wyjdę, domagać się będę zemsty na tobie od całej ludzkości.

— Strzeż się — rzekł z akcentem groźby, którego dotychczas nie słyszałam — mam niezawodny sposób, by zamknąć ci usta lub przynajmniej zapobiec, by uwierzono w twe słowa.

Zebrałam wszystkie siły, by odpowiedzieć mu śmiechem.

Zrozumiał wtedy, że między nami jest wojna, wojna na śmierć i życie.

— Posłuchaj, daję ci jeszcze do namysłu tę noc i jutrzejszy ranek, zastanów się, jeśli przyrzekniesz milczenie, otoczą cię bogactwa, szacunek, honory nawet; jeśli będziesz mi grozić zniesławieniem, skażę cię na hańbę.

— Ty — zawołałam — ty!

— Na hańbę wieczną, nie dającą się zmazać!

— Ty — powtórzyłam. — O, powiem ci, Feltonie, myślałam, że oszalał.

— Tak, ja — rzekł.

— Ach, zostaw mnie — powiedziałam — i wyjdź, jeśli nie chcesz, bym na twych oczach rozbiła sobie głowę o mur!

— Dobrze — odparł — chcesz tego, do jutra wieczór!

— Do jutra wieczór! — odpowiedziałam padając na podłogę i gryząc dywan z wściekłości...”

Felton oparł się na krześle i Milady z diabelską radością zobaczyła, że zbraknie mu może sił jeszcze przed końcem opowiadania.


Rozdział XXVII CHWYT Z TRAGEDII KLASYCZNEJ

Po chwili milczenia, podczas której Milady obserwowała słuchającego jej młodzieńca, podjęła opowiadanie:

— “Minęło niemal trzy dni, odkąd nie jadłam i nie piłam; cierpiałam okrutnie; niekiedy jakieś chmury zasłaniały mi oczy; popadłam w malignę.

Nadszedł wieczór; byłam tak słaba, że co chwila mdlałam, a za każdym razem, gdy mdlałam, dziękowałam Bogu, myśląc, że umieram.

Kiedy leżałam właśnie omdlewająca, usłyszałam zgrzyt otwieranych drzwi; przerażenie wróciło mi przytomność.

Wszedł do pokoju w towarzystwie człowieka w masce, sam również miał maskę na twarzy, ale poznałam jego krok, poznałam jego głos, poznałam dumną postawę, którą dało mu piekło na nieszczęście ludzkości.

— No i cóż — powiedział — czy złożysz przysięgę, której od ciebie żądałem?

— Sam powiedziałeś, że purytanie mają jedno tylko słowo; moje słyszałeś: pociągnę cię przed ludzki trybunał na ziemi, przed trybunał boży w niebie.

— A zatem upierasz się?

— Przysięgam Bogu, który mnie słyszy: będę wzywać cały świat na świadka twej zbrodni, dopóki nie znajdę mściciela.

— Jesteś nierządnicą — rzekł grzmiącym głosem — i spotka cię kara dla nierządnic! Napiętnowana wobec świata, który przyzywasz, spróbuj udowodnić, że nie jesteś winna lub szalona!

Potem rzekł do człowieka, który mu towarzyszył:

— Kacie, czyń swoją powinność!”

— Jego imię, och, jego imię! — zawołał Felton. — Powiedz mi, jak się nazywa?!

— “Wówczas mimo moich krzyków i oporu (zrozumiałam bowiem, że chodzi o coś gorszego niż śmierć) kat pochwycił mnie, obalił na podłogę, skrępował i wśród łkań, bez przytomności niemal, wzywając Boga, który mnie nie słuchał, wydałam nagle straszny okrzyk bólu i wstydu: palący ogień, czerwone żelazo, żelazo kata odcisnęło się na moim ramieniu”.

Felton zawył.

— Spójrz — rzekła Milady wstając z dostojeństwem królowej — spójrz Feltonie, zobacz, jakie nowe męczeństwo wymyślono dla młodej i czystej dziewczyny, ofiary brutalności zbrodniarza. Naucz się poznawać serca ludzi i odtąd mniej łatwo stawaj się narzędziem ich niesprawiedliwej zemsty.

Milady szybkim ruchem rozpięła suknię, rozerwała batyst, który okrywał jej pierś, i purpurowa z udanego gniewu i wstydu pokazała młodzieńcowi niezatarte piętno, które bezcześciło to piękne ramię.

— Ależ to kwiat lilii! — zawołał Felton.

— Na tym właśnie polega zbrodnia — odparła Milady. — Piętno angielskie!... Trzeba dowieść, że trybunał kazał mi je wypalić, a zwróciłabym się do wszystkich trybunałów królestwa; ale piętno francuskie... och, tym piętnem zostałam zaiste naznaczona.

Tego było dla Feltona za wiele.

Blady, nieruchomy, zmiażdżony tym straszliwym objawieniem, olśniony nadludzką pięknością tej kobiety, odsłaniającej przed nim swe ciało z bezwstydem, który wydał mu się wzniosły, upadł przed nią na kolana jak pierwsi chrześcijanie przed owymi czystymi i świętymi męczenniczkami, co prześladowane przez cesarzy, wydawane były w cyrku na pastwę lubieżnego i krwiożerczego motłochu. Znikło hańbiące piętno, została tylko piękność.

— Wybacz, wybacz! — zawołał Feston — o, wybacz!

Milady czytała w jego oczach: kocham, kocham!

— Co mam wybaczyć? — zapytała.

— Wybacz, że przyłączyłem się do twych prześladowców.

Milady wyciągnęła do niego rękę.

— Taka piękna, taka młoda — zawołał Felton okrywając tę rękę pocałunkami.

Milady rzuciła mu spojrzenie, które niewolnika czyni królem.

Felton był purytaninem; puścił rękę tej kobiety, by ucałować jej stopy.

Nie kochał, uwielbiał ją.

Kiedy wybuch minął, kiedy mogło się wydać, że Milady odzyskuje panowanie nad sobą, którego nigdy nie traciła, Felton ujrzał, jak welon wstydliwości zakrywa te skarby miłosne, odsłonione mu tylko po to, by ich goręcej pragnął.

— A teraz — rzekł — chcę cię o jedno tylko zapytać, chcę poznać imię twego prawdziwego kata, bo jeden człowiek jest twym katem; tamten to narzędzie, nic więcej.

— Ach, bracie! — zawołała Milady. — Więc mam ci go jeszcze nazwać, nie odgadłeś?

— Jak to! — rzekł Felton. — On? Znowu on?... Zawsze on?... Jak to, prawdziwy winowajca...

— Prawdziwy winowajca to ciemięzca Anglii, prześladowca wiernych, nikczemny gwałciciel kobiet, ten, co dla kaprysu swego przewrotnego serca przelewa tyle krwi angielskiej, który osłania protestantów dziś, a zdradzi ich jutro!

— Buckingham! Więc to Buckingham! — zawołał Felton z wściekłością.

Milady ukryła twarz w dłoniach, jak gdyby nie mogła znieść wstydu, który przypominało jej to nazwisko.

— Buckingham jest katem tej anielskiej istoty! — zawołał Felton. — I tyś go nie spiorunował, mój Boże! Pozwoliłeś mu korzystać z zaszczytów, poważania, potęgi dla zguby nas wszystkich!

— Bóg opuszcza tych, którzy opuszczają się sami — rzekła Milady.

— Ale chce, by na ich głowy spadła kara przeznaczona dla przeklętych! — ciągnął Felton ze wzrastającym uniesieniem. — Chce, by zemsta ludzka poprzedziła sprawiedliwość niebieską!

— Ludzie boją się i oszczędzają go.

— Ale ja — rzekł Felton — ani się go nie boję, ani go będę oszczędzał.

Milady poczuła, jak duszę jej ogarnia piekielna radość.

— Ale jakim to sposobem lord Winter, mój protektor, mój ojciec, może być zamieszany w to wszystko?

— Posłuchaj, Feltonie — rzekła Milady — obok ludzi nikczemnych i godnych pogardy są jeszcze natury wielkie i szlachetne. Miałam narzeczonego, człowieka, którego kochałam i który mnie kochał; serce jak twoje, Feltonie, człowiek do ciebie podobny. Poszłam do niego i opowiedziałam mu wszystko; znał mnie, nie wątpił ani przez chwilę. Był to wielki pan, człowiek pod każdym względem równy Buckinghamowi. Nie powiedział nic, przypasał tylko szpadę do boku, włożył płaszcz i udał się ‚do pałacu Buckinghama.

— Tak, tak — rzekł Felton — rozumiem. Choć na takich ludzi nie szpady trzeba, lecz sztyletu.

— Buckingham wyjechał poprzedniego dnia jako ambasador do Hiszpanii, gdzie miał prosić o rękę infantki dla króla Karola I, wówczas jeszcze księcia Walii. Mój narzeczony wrócił.

— “Słuchaj — powiedział do mnie — ten człowiek wyjechał i na razie uniknął mej zemsty; ale połączmy się, jak to było postanowione, możesz zaufać lordowi Winterowi, obroni honor własny i swej żony”.

— Lord Winter! — zawołał Felton.

— Tak — rzekła Milady — lord Winter. Teraz powinieneś wszystko rozumieć, prawda? Buckinghama nie było przez rok. Na tydzień przed jego powrotem lord Winter umarł nagle, czyniąc mnie swą spadkobierczynią. Jaka przyczyna tej śmierci? Bóg, który wie wszystko, wie to także, ja nie oskarżam nikogo...

— Och, co za otchłań, co za otchłań! — zawołał Felton.

— Lord Winter umarł nie powiedziawszy nic swemu bratu. Straszliwa tajemnica miała zostać ukryta przed wszystkimi do chwili, kiedy niczym grom spadnie na głowę winowajcy. Twemu protektorowi nie w smak było małżeństwo młodszego brata z ubogą dziewczyną. Czułam, że od człowieka zawiedzionego w swych nadziejach na spadek nie mogę oczekiwać pomocy. Wyjechałam do Francji postanawiając zostać tam przez resztę życia. Ale wszystko, co posiadam, było w Anglii; gdy granica została zamknięta na skutek wojny, zostałam bez środków; musiałam wrócić; przed sześciu dniami wylądowałam w Portsmouth.

— I co dalej? — rzekł Felton.

— Buckingham dowiedział się zapewne o moim powrocie, rozmawiał o mnie z lordem Winterem, który i tak już był do mnie uprzedzony, i powiedział mu, że jego bratowa jest nierządnicą, kobietą napiętnowaną. Nie było już mego męża, którego szlachetny i czysty głos mógłby mnie obronić. Lord Winter uwierzył we wszystko, co mu powiedziano, i to tym łatwiej, że chciał uwierzyć. Kazał mnie uwięzić, sprowadzić tutaj, oddał pod twoją straż. Resztę wiesz sam: pojutrze zostanę zesłana, wygnana; pojutrze znajdę się między zbrodniarzami. Och, wszystko zostało świetnie obmyślone, spisek jest zręczny, nic nie uratuje mego honoru. Widzisz sam, że muszę umrzeć, Feltonie; Feltonie, daj mi ten nóż!

Przy tych słowach, jak gdyby opuściły ją siły, omdlewająca i słaba osunęła się w ramiona młodego oficera, który pijany z miłości, z gniewu i nieznanych żądz, objął ją z uniesieniem, przycisnął do serca, drżąc cały pod oddechem tych pięknych ust, nieprzytomny od bliskości tej falującej piersi.

— Nie, nie — powiedział. — Będziesz żyła otoczona szacunkiem i czysta, będziesz żyła, by zatriumfować nad swymi wrogami.

Milady odpychała go powoli, ręką i przyciągała spojrzeniem; ale Felton nie puszczał jej, błagając jak bóstwo.

— Och, śmierć, śmierć raczej niż hańba! — rzekła stłumionym głosem, zakrywając oczy. — Feltonie, mój bracie, mój przyjacielu, zaklinam cię!

— Nie! — zawołał Felton. — Nie! Będziesz żyła, będziesz żyła pomszczona.

— Feltonie, przynoszę nieszczęście wszystkim, co się do mnie zbliżą! Feltonie, zostaw mnie, pozwól mi umrzeć!

— Dobrze więc, umrzemy razem! — zawołał przyciskając usta do ust uwięzionej.

W tej chwili zapukano kilkakrotnie do drzwi; teraz Milady odepchnęła go naprawdę.

— Słyszano nas! — rzekła. — Idą. Stało się, jesteśmy zgubieni!

— Nie, to wartownik uprzedza mnie, że idzie ront.

— Biegnij więc do drzwi i otwórz je.

Felton usłuchał; ta kobieta wypełniała mu całą duszę i serce.

Znalazł się naprzeciw sierżanta dowodzącego patrolem.

— Co się stało? — zapytał młody porucznik.

— Kazał mi pan otworzyć drzwi, jeśli usłyszę wołanie na pomoc — rzekł żołnierz — ale zapomniał mi pan zostawić klucza; usłyszałem, że pan krzyczy, poruczniku, choć nie zrozumiałem co, chciałem otworzyć drzwi, były zamknięte od wewnątrz; wezwałem więc sierżanta.

— Jestem na rozkazy — powiedział sierżant.

Felton nieprzytomny, oszalały prawie, stał milcząc. Milady zrozumiała, że musi ratować sytuację, podbiegła do stołu, chwyciła nóż pozostawiony przez Feltona i zawołała:

— Jakim prawem zabrania mi pan umrzeć?

— Wielki Boże! — zawołał Felton widząc błysk noża w jej ręku.

W tej chwili na korytarzu rozległ się ironiczny wybuch śmiechu.

Na progu, w szlafroku, ze szpadą pod pachą, stał baron, którego przywiódł tu hałas.

— Ho, ho — rzekł — oto ostatni akt tragedii; widzisz, Feltonie, dramat rozwijał się tak, jak powiedziałem, ale bądź spokojny, krew nie popłynie.

Milady zrozumiała, że jest zgubiona, jeśli nie da Feltonowi natychmiast straszliwego dowodu odwagi.

— Mylisz się, milordzie, krew popłynie i niech ta krew spadnie na tych, którzy doprowadzili do jej rozlewu.

Felton krzyknął i skoczył ku niej; ale było już za późno. Milady zadała sobie cios.

Ale nóż szczęśliwym przypadkiem lub raczej dzięki zręczności Milady natrafił na stalową bryklę, która w owych czasach osłaniała pierś kobiet niczym pancerz, ześliznął się rozdzierając suknię i ugodził ciało z boku między żebrami.

Suknia Milady pokryła się krwią w jednej chwili.

Milady upadła na wznak; zdawało się, że jest zemdlona. Felton wyrwał nóż.

— Widzisz, milordzie — rzekł ponuro — kobieta powierzona mojej pieczy zabiła się!

— Bądź spokojny, Feltonie — rzekł lord Winter — ona żyje, demony nie umierają tak łatwo; bądź spokojny i zaczekaj na mnie w moim pokoju.

— Ale milordzie...

— Idź, rozkazuję ci.

Felton usłuchał rozkazu przełożonego; ale wychodząc ukrył nóż na piersi.

Lord Winter kazał zawezwać kobietę, która usługiwała Milady, powierzył jej opiece zemdloną i wyszedł.

Jednakże, ponieważ mimo jego podejrzeń rana mogła być poważna, posłał natychmiast umyślnego konno po medyka.


Rozdział XXVIII UCIECZKA

Jak sądził lord Winter, rana Milady nie była niebezpieczna; zaledwie znalazła się sama z kobietą, wezwaną przez barona, która zaczęła ją szybko rozbierać, otworzyła oczy.

Należało jednak udawać słabość i ból; nie było to trudne dla takiej komediantki jak Milady, toteż biedna kobieta dała się wywieść w pole i mimo sprzeciwów uwięzionej postanowiła czuwać nad nią całą noc.

Obecność tej kobiety nie przeszkodziła wszakże Milady w rozmyślaniach.

Nie ulegało wątpliwości, Felton został przekonany, Felton należał do niej; gdyby anioł zjawił się przed młodzieńcem, by oskarżyć Milady, w tym stanie ducha uznałby go za wysłannika piekieł.

Milady uśmiechnęła się do tej myśli, ponieważ Felton był teraz jedyną jej nadzieją, jedyną drogą ratunku.

Wszelako lord Winter mógł go teraz podejrzewać, musiał więc przed nim z kolei mieć się na baczności.

Około czwartej nad ranem zjawił się medyk, ale rana już się zasklepiła i medyk nie mógł jej zbadać; stwierdził tylko badając puls chorej, że wypadek nie jest poważny.

Rano Milady pod pozorem, że nie spała w nocy i potrzebuje odpoczynku, odprawiła kobietę czuwającą przy niej.

Miała nadzieję, że Felton zjawi się w porze śniadania; ale Felton się nie zjawił.

Czyżby jej obawy się sprawdziły? Czyżby Felton podejrzewany przez barona musiał ją opuścić w decydującej chwili? Pozostawał jej tylko jeden dzień; lord Winter oznajmił Milady, że wsiądzie na statek dwudziestego trzeciego, a był ranek dwudziestego drugiego.

Czekała jednak cierpliwie do obiadu.

Choć nie jadła śniadania, przyniesiono jej obiad o zwykłej porze; Milady zauważyła teraz z przerażeniem, że pilnujący jej żołnierze noszą inne mundury.

Ośmieliła się zapytać o Feltona. Odpowiedziano jej, że przed godziną Feston dosiadł konia i wyjechał.

Zapytała, czy baron jest w zamku; żołnierz odpowiedział twierdząco, dodając, że otrzymał rozkaz, by go zawiadomić, jeśli uwięziona zechce z nim mówić.

Milady oświadczyła, że na razie jest zbyt słaba i że pragnie tylko pozostać sama.

Żołnierz wyszedł.

Felton został usunięty, zmieniono żołnierzy marynarki na innych, nie ufano więc Feltonowi.

Był to ostatni cios zadany uwięzionej.

Gdy nikogo nie było już w pokoju, wstała; łóżko, w którym leżała przez przezorność, by myślano, że jest ciężko ranna, paliło ją żywym ogniem. Spojrzała na drzwi: baron kazał zabić deską okienko, obawiając się zapewne, by jakimś diabelskim sposobem nie uwiodła przez ten otwór strażników.

Milady uśmiechnęła się z radością; mogła więc oddać się myślom nie będąc obserwowana. Biegała po pokoju jak szalona, jak tygrysica zamknięta w żelaznej klatce. Gdyby pozostawiono jej nóż, nie myślałaby na pewno o samobójstwie, ale o zabiciu barona.

O szóstej przyszedł lord Winter; był uzbrojony po zęby. Ten mężczyzna; którego Milady nie posądzała dotychczas o wielką bystrość, okazał się wspaniałym strażnikiem: zdawało się, że wszystko potrafi przewidzieć, odgadnąć, uprzedzić.

Jedno spojrzenie rzucone na Milady dało mu poznać, co się dzieje w jej duszy.

— Tak — powiedział — nie zabijesz mnie dzisiaj, nie masz broni, a zresztą mam się na baczności. Zabrałaś się już do mojego biednego Feltona; był pod twoim piekielnym wpływem, ale chcę go uratować, nie zobaczy cię więcej, wszystko skończone. Przygotuj swoje rzeczy, jutro wyjeżdżasz. Naznaczyłem wyjazd na dwudziestego czwartego, ale doszedłem do wniosku, że im prędzej, tym lepiej. Jutro w południe otrzymam rozkaz zesłania podpisany przez Buckinghama. Jeśli, zanim znajdziesz się na statku, powiesz do kogokolwiek choćby słowo, mój sierżant zastrzeli cię, otrzymał już rozkaz; jeśli na statku odezwiesz się słowem bez zezwolenia kapitana, kapitan każe cię strącić do morza, rzecz już umówiona. Do widzenia, tyle miałem ci dziś do powiedzenia. Jutro odwiedzę cię, żeby się z tobą pożegnać!

Co powiedziawszy, baron wyszedł.

Milady wysłuchała całej tej groźnej tyrady z uśmiechem pogardy na ustach, ale z wściekłością w sercu.

Podano kolację. Milady czuła, że trzeba jej sił, nie wiedziała, co może się stać podczas nadchodzącej groźnej nocy: wielkie chmury toczyły się po niebie, a dalekie błyskawice zapowiadały burzę.

Około dziesiątej wieczorem zaczęła się burza. Milady poczuła ulgę widząc, że natura podziela niepokój jej duszy; pioruny huczały w powietrzu jak gniew w jej sercu; wydawało jej się, że burza przechodząc targa włosy nad jej czołem tak samo, jak zgina gałęzie drzew i unosi ich liście; wyła jak huragan i jej głos ginął w wielkim głosie przyrody, która również zdawała się jęczeć z rozpaczy.

Nagle usłyszała pukanie do okna i w świetle błyskawicy ujrzała twarz mężczyzny za kratą.

Podbiegła do okna i otworzyła je.

— Feltonie! — zawołała. — Jestem uratowana!

— Tak — rzekł Feston — ale cicho, cicho! Trzeba mi czasu na przepiłowanie krat. Patrz tylko, żeby nie zauważyli przez okienko.

— Oto dowód, że Bóg jest z nami, Feltonie — odpowiedziała Milady. — Zabili okienko deską.

— To dobrze, Bóg zmącił im rozum! — rzekł Felton.

— Ale co mam zrobić? — zapytała Milady.

— Nic, nic; zamknij tylko okno. Idź spać albo przynajmniej połóż się do łóżka w ubraniu; kiedy skończę, zapukam w szybę. Ale czy zdołasz pójść ze mną?

— O, tak!

— Twoja rana?

— Boli, ale nie przeszkadza mi chodzić.

— Bądź więc gotowa na pierwszy znak.

Milady zamknęła okno, zgasiła lampę i położyła się na łóżku, jak jej zalecił Felton. Wśród jęków burzy słyszała zgrzyt piły o kratę, w świetle błyskawic widziała cień Feltona za oknem.

Spędziła godzinę nie oddychając, drżąca, czoło miała zroszone potem, serce ściśnięte straszliwą obawą przy każdym odgłosie z korytarza.

Są takie godziny, co trwają lata.

Po godzinie Felton znowu zapukał.

Milady wyskoczyła z łóżka i pośpieszyła otworzyć. W kracie było o dwa pręty mniej, tak że powstał otwór, którym mógł przedostać się człowiek.

— Czy jesteś gotowa? — zapytał Felton.

— Tak. Czy mam coś zabrać?

— Złoto, jeśli je masz.

— Tak, na szczęście mi go nie zabrano.

— Tym lepiej, ja wydałem wszystko, co miałem, na barkę.

— Bierz — rzekła Milady podając Feltonowi worek pełen luidorów.

Felton wziął worek i rzucił go na dół.

— A teraz czy zechcesz zejść?

— Jestem gotowa.

Milady weszła na fotel i wychyliła się przez okno; ujrzała, że młody oficer wisi na sznurowej drabince nad przepaścią.

Po raz pierwszy odruch strachu przypomniał jej, że jest kobietą. Ta przepaść przerażała ją.

— Obawiałem się tego — rzekł Felton.

— To nic, to nic — powiedziała Milady. — Zejdę z zamkniętymi oczami.

— Czy masz do mnie zaufanie? — rzekł Felton.

— Jak możesz pytać!

— Daj mi obie ręce; skrzyżuj je. Dobrze.

Felton związał jej przeguby chustką, a na chustce zawiązał sznur.

— Co czynisz? — zapytała Milady ze zdumieniem.

— Obejmij mnie ramieniem za szyję i nie bój się niczego.

— Ależ stracisz przeze mnie równowagę i zabijemy się oboje.

— Bądź spokojna, jestem marynarzem.

Nie było sekundy do stracenia; Milady objęła Feltona za szyję ramionami i wyśliznęła się przez otwór.

Felton zaczął zstępować po drabince powoli, stopień za stopniem. Mimo ciężaru dwóch ciał podmuch huraganu kołysał ją w powietrzu.

Nagle Felton zatrzymał się.

— Cicho! — rzekł. — Słyszę kroki.

— Jesteśmy zgubieni!

Zapadła cisza na kilka chwil.

— Nie — rzekł Felton — to nic.

— Ale co to za odgłosy?

— To patrol robi obchód.

— Którędy prowadzi ich droga?

— Tuż pod nami.

— Zobaczą nas.

— Nie, jeśli nie będzie błyskawic.

— Potrącą dół drabinki.

— Na szczęście jest za krótka o sześć stóp.

— Oto oni, mój Boże!

— Cicho!

Oboje zawiśli bez ruchu, zatajając oddech, dwadzieścia stóp nad ziemią; tymczasem żołnierze przechodzili dołem śmiejąc się i rozmawiając.

Była to straszliwa chwila dla zbiegów.

Patrol przeszedł; usłyszeli oddalające się kroki i zamierające głosy.

— Teraz jesteśmy uratowani — rzekł Felton.

Milady westchnęła i zemdlała.

Felton schodził dalej. U dołu drabinki, kiedy nie czuł już oparcia pod stopami, czepiał się muru rękoma; wreszcie na ostatnim stopniu zawisnął na rękach i znalazł się na ziemi. Schylił się, podniósł worek ze złotem i chwycił go zębami.

Potem wziął Milady w ramiona i ruszył szybko w przeciwnym kierunku niż patrol. Niebawem zboczył z drogi patrolu, zszedł po skałach i znalazłszy się na brzegu morza zagwizdał.

Odpowiedziano mu takim samym sygnałem; w pięć minut później ukazała się barka z czterema ludźmi.

Barka zbliżyła się do brzegu na taką odległość, na jaką pozwalała wysokość wody; Felton wszedł do wody aż po pas, nie chcąc powierzyć nikomu swego cennego ciężaru.

Na szczęście burza cichła z wolna, jednak morze wciąż jeszcze nie było spokojne; mała barka skakała po falach jak łupina orzecha.

— Do statku — rzekł Felton. — Wiosłujcie żywo!

Czterej mężczyźni pochylili się nad wiosłami, ale morze było zbyt niespokojne, by mogli pokierować barką.

Ale oddalali się od zamku, a to było najważniejsze.

Noc była ciemna choć oko wykol i niepodobna było dostrzec brzegu z barki, a tym bardziej barkę z brzegu.

Czarny punkt kołysał się na morzu.

Był to statek.

Podczas gdy barka posuwała się naprzód pod silnymi uderzeniami wioseł, Felton rozwiązał sznur, a potem chustkę, które krępowały ręce Milady.

Kiedy ręce miał już wolne, zaczerpnął wody morskiej i prysnął jej w twarz.

Milady westchnęła i otworzyła oczy.

— Gdzie jestem? — zapytała.

— Jesteś ocalona — odparł młody oficer.

— Och, ocalona, ocalona! — zawołała. — Tak, oto niebo, oto morze! To powietrze, którym oddycham, jest powietrzem wolności. Ach, dzięki, Feltonie, dzięki!

Młodzieniec przycisnął ją do serca.

— Ale co z moimi rękami? — zapytała Milady. — Bolą mnie tak, jakby zgniecione w kleszczach.

Milady podniosła dłonie: miała zgniecione przeguby.

— Niestety — rzekł Felton spoglądając na te piękne dłonie i łagodnie kiwając głową.

— Och, to nic, to nic! — zawołała Milady. — Teraz przypominam sobie.

Milady rozglądała się dokoła.

— Jest tutaj — rzekł Felton, trącając nogą worek ze złotem.

Zbliżali się do statku. Marynarz krzyknął, z barki odpowiedziano mu.

— Co to za statek? — zapytała Milady.

— Wynająłem go dla ciebie.

— Dokąd mnie zawiezie?

— Dokąd zechcesz, bylebym mógł wysiąść w Portsmouth.

— A co chcesz robić w Portsmouth? — zapytała Milady.

— Wypełnić rozkazy lorda Wintera — rzekł Felton z ponurym uśmiechem.

— Jakie rozkazy? — zapytała Milady.

— Nie rozumiesz? — zapytał Felton.

— Nie. Wyjaśnij mi, proszę.

— Ponieważ nie był mnie pewien, chciał cię sam pilnować i wysłał mnie do Buckinghama, by książę podpisał rozkaz o twym zesłaniu.

— Ale skoro nie był ciebie pewien, jakże mógł ci powierzyć ten rozkaz?

— Czy mógł przypuszczać, że wiem, co mam w rękach?

— To prawda. I udajesz się do Portsmouth?

— Nie mam czasu do stracenia: jutro, dwudziestego trzeciego, Buckingham wyrusza z flotą.

— Wyrusza jutro, dokąd?

— Do La Rochelle.

— Nie może wyjechać — zawołała Milady tracąc panowanie nad sobą.

— Bądź spokojna, nie wyjedzie — odparł Felton.

Milady zadrżała z radości; czytała w sercu młodzieńca, śmierć Buckinghama była tam wypisana wielkimi literami.

— Feltonie... — powiedziała — jesteś wielki jak Juda Machabeusz! Jeśli zginiesz, zginę razem z tobą; oto wszystko, co mogę ci powiedzieć.

— Cicho — rzekł Felton. — Przypłynęliśmy.

Byli już przy statku.

Felton wszedł pierwszy na drabinę i podał rękę Milady; marynarze podtrzymali ją, morze było bowiem wciąż wzburzone.

W chwilę potem byli na pokładzie.

— Kapitanie — rzekł Felton — oto osoba, o której ci mówiłem; masz ją odwieźć bez szwanku do Francji.

— Za opłatą tysiąca pistoli.

— Dałem ci pięćset.

— Nie przeczę — rzekł kapitan.

— A oto drugie pięćset — wtrąciła Milady, kładąc rękę do worka ze złotem.

— Nie — rzekł kapitan — co powiedziałem, to powiedziałem, dałem słowo temu młodzieńcowi; pięćset pistoli otrzymam w Boulogne.

— Więc dojedziemy tam?

— Zdrowi i cali — rzekł kapitan — jakem Jack Buttler.

— Dobrze — rzekła Milady. — Jeśli dotrzymasz pan słowa, zamiast pięciuset pistoli dostaniesz tysiąc.

— Wiwat, piękna pani! — zawołał kapitan. — Oby Bóg często zsyłał mi takich podróżnych!

— Na razie — rzekł Felton — zawieź nas, kapitanie, do zatoki... umówiliśmy się, że nas tam zawieziesz.

Kapitan wydał odpowiednie rozkazy i o siódmej rano mały statek zarzucił kotwicę w owej zatoce.

Podczas drogi Felton opowiedział wszystko Milady: jak zamiast udać się do Londynu, wynajął stateczek, jak wrócił, jak wspiął się na mur umieszczając w występach haki dla oparcia stóp i jak wreszcie dotarł do krat, do których przyczepił drabinkę; Milady wiedziała resztę.

Ze swej strony Milady próbowała umocnić Feltona w postanowieniu, ale z pierwszych słów młodego porucznika zrozumiała, że raczej należy go miarkować, niż zachęcać.

Umówiono się, że Milady będzie czekać na Feltona do dziesiątej; jeśli do tego czasu młodzieniec nie wróci, odjedzie. Jeśli będzie wolny, spotkają się we Francji, w klasztorze karmelitanek w Béthune[*].


Rozdział XXIX CO ZDARZYŁO SIĘ W PORTSMOUTH 23 SIERPNIA 1628

Felton pożegnał się z Milady, jak brat żegna siostrę udając się na przechadzkę, i ucałował jej rękę.

Wydawało się, że jest spokojny jak zawsze; jedynie oczy błyszczące niezwykle, jak w gorączce, czoło bledsze jeszcze niż zazwyczaj, zaciśnięte zęby, krótka i urywana mowa wskazywały, że dzieje się z nim coś szczególnego.

Dopóki znajdował się na barce wiozącej go ku lądowi, patrzył w stronę Milady, która stojąc na pokładzie nie spuszczała z niego oczu. Oboje nie obawiali się pościgu; do pokoju Milady nie wchodzono nigdy przed dziewiątą, a z zamku do Londynu trzeba było jechać trzy godziny.

Felton wyskoczył na ziemię, wspiął się na stromy brzeg, złożył ostatni ukłon Milady i skierował się do miasta.

Ponieważ teren opadał w dół, z odległości stu kroków mógł widzieć jedynie maszt statku.

Pośpieszył w stronę Portsmouth, które widział przed sobą w odległości mniej więcej pół mili; wieże i domy rysowały się we mgle porannej.

Za Portsmouth rozciągało się morze pełne statków; ich maszty, podobne do lasu topól ogołoconych z liści przez zimę, kołysały się na wietrze.

Felton idąc szparkim krokiem przypomniał sobie wszystkie prawdziwe i fałszywe zarzuty stawiane faworytowi Jakuba VI i Karola I, jakich dostarczyły mu dwa lata rozmyślań w duchu moralistów starożytnych i długi pobyt wśród purytanów.

Kiedy porównał zbrodnie publiczne tego ministra, zbrodnie głośne, europejskie, jeśli można tak powiedzieć, ze zbrodniami prywatnymi i tajnymi, znanymi mu z opowieści Milady, doszedł do przekonania, że bardziej zbrodniczy z dwóch ludzi, jacy żyli obok siebie w Buckinghamie, był ten, którego życia nie znano powszechnie. Albowiem miłość Feltona, tak dziwna, tak nowa, tak płomienna, kazała mu patrzeć na nikczemne i zmyślone oskarżenia lady Winter, jak patrzy się przez powiększające szkło, kiedy cząsteczki, niedostrzegalne gołym okiem i znikome w porównaniu z mrówką, nabierają przerażających rozmiarów.

Szybkość marszu rozpalała mu jeszcze bardziej krew; myśl, że kobieta, którą kochał lub uwielbiał raczej jak świętą, jest narażona na straszliwą zemstę, minione wzruszenia, obecne zmęczenie, wszystko to pobudzało niezwykle tę duszę.

Do Portsmouth przyszedł około ósmej. Cała ludność była na nogach, dźwięki bębnów rozlegały się na ulicach i w porcie, oddziały mające odpłynąć schodziły ku morzu.

Felton przybył do Pałacu Admiralicji okryty kurzem i zlany potem; jego twarz, blada zazwyczaj, była purpurowa z gorąca i gniewu. Straż chciała go odepchnąć, ale Felton wezwał dowódcę straży i wyciągając z kieszeni list, który miał przy sobie, powiedział:

— Pilne zlecenie od lorda Wintera.

Na nazwisko lorda Wintera, jednego z najbliższych przyjaciół Jego Wysokości, dowódca straży kazał przepuścić Feltona, który zresztą miał na sobie mundur oficera marynarki.

Felton wpadł do pałacu.

Gdy był w przedsionku, wbiegł jakiś człowiek, okryty kurzem, bez tchu, zostawiając przy bramie pocztowego konia, który padł na kolana. Felton i on jednocześnie zwrócili się do Patricka, zaufanego pokojowca Buckinghama.

Felton wymienił nazwisko barona Wintera, nieznajomy nie chciał podać żadnego nazwiska oświadczając, że może je powiedzieć tylko księciu. Każdy z przybyłych chciał wejść pierwszy.

Patrick wiedział, że lorda Wintera łączyły z księciem sprawy służbowe, a ponadto był z nim w przyjaźni, wpuścił więc najpierw tego, który wymienił jego nazwisko. Drugi wysłaniec musiał czekać i łatwo można zrozumieć, jak bardzo przeklinał to opóźnienie.

Przez wielką salę, gdzie czekali deputowani z La Rochelle z księciem de Soubise na czele, pokojowiec zaprowadził Feltona do gabinetu Buckinghama, który po kąpieli kończył się ubierać, swoim zwyczajem poświęcając toalecie wiele uwagi.

— Porucznik Felton — rzekł Patrick — od lorda Wintera.

— Od lorda Wintera — powtórzył Buckingham — prosić.

Felton wszedł. W tej właśnie chwili Buckingham rzucił na kanapę wspaniały szlafrok przetykany złotem, by włożyć kaftan z niebieskiego aksamitu wyszyty perłami.

— Dlaczego baron nie przyszedł? — zapytał Buckingham. — Spodziewałem się go dzisiaj.

— Polecił mu powiedzieć Waszej Wysokości — odparł Felton — że bardzo żałuje, iż sam nie mógł się stawić, ale musi pełnić straż w zamku.

— Tak, tak — rzekł Buckingham — wiem, ma tam brankę.

— Właśnie o niej chciałem mówić z Waszą Wysokością — ciągnął Felton.

— Proszę, mów.

— To, co mam do powiedzenia, tylko Wasza Wysokość może usłyszeć.

— Zostaw nas, Patrick — rzekł Buckingham — ale bądź w pogotowiu, żeby usłyszeć dzwonek; wezwę cię wkrótce.

Patrick wyszedł.

— Jesteśmy sami, poruczniku — rzekł Buckingham. — Mów!

— Milordzie — rzekł Felton — baron Winter pisał już do ciebie, prosząc o podpis na rozkazie dotyczącym zesłania młodej kobiety nazwiskiem Karolina Backson.

— Tak, i odpowiedziałem, żeby mi przyniósł lub przysłał ten rozkaz, a ja go podpiszę.

— Oto on, milordzie.

— Pokaż — rzekł książę.

Wziął papier z rąk Feltona i rzucił nań okiem. Kiedy przekonał się, że to ten właśnie, o który chodzi, położył go na stole i wziął pióro, by podpisać.

— Przepraszam, milordzie — rzekł Felton zatrzymując księcia. — Czy Wasza Wysokość wie, że Karolina Backson nie jest prawdziwym nazwiskiem tej młodej kobiety?

— Tak, wiem o tym — rzekł książę, maczając pióro w kałamarzu.

— Zatem Wasza Wysokość zna jej prawdziwe nazwisko? — zapytał Feston krótko.

— Znam.

Książę zbliżył pióro do papieru. Felton zbladł.

— I znając jej prawdziwe nazwisko Wasza Wysokość również podpisze rozkaz?

— Oczywiście — rzekł Buckingham. — Tym bardziej.

— Nie mogę uwierzyć — ciągnął Felton głosem coraz bardziej urywanym — że Wasza Wysokość wie, iż chodzi o lady Winter...

— Wiem o tym doskonale, choć jestem zdumiony, że i pan wie o tym!

— I Wasza Wysokość podpisze ten rozkaz bez wyrzutów sumienia?

Buckingham spojrzał wyniośle na młodzieńca.

— Hm, mój panie, zadajesz mi dziwne pytania. Zapewne sądzisz, że jestem dość naiwny, by na nie odpowiadać?

— Odpowiedz, książę — rzekł Felton. — Sytuacja jest poważniejsza, niż przypuszczasz.

Buckingham pomyślał, że młody człowiek przybywający z polecenia lorda Wintera mówi zapewne w jego imieniu, i złagodniał.

— Bez najmniejszych wyrzutów — powiedział. — I baron wie równie dobrze jak ja, że lady Winter jest wielką zbrodniarką; ograniczenie kary do zesłania należy poczytywać niemal za łaskę.

Książę dotknął piórem papieru.

— Nie podpiszesz tego rozkazu, milordzie! — rzekł Felton postępując krok w stronę księcia.

— Nie podpiszę tego rozkazu? — rzekł Buckingham — a to dlaczego?

— Zajrzysz bowiem w głąb swej duszy i wymierzysz sprawiedliwość Milady.

— Wymierzyłbym jej sprawiedliwość wysyłając ją do Tyburn — rzekł Buckingham. — Milady jest zbrodniarką.

— Wasza Wysokość, Milady jest aniołem, wiem o tym dobrze, i żądam, byś jej zwrócił wolność.

— Ach tak! — rzekł Buckingham. — Czy jesteś szalony, że przemawiasz do mnie w ten sposób?

— Wybacz mi, milordzie; mówię, jak mogę, staram się panować nad sobą. Pomyśl wszakże, milordzie, co chcesz zrobić, i miej się na baczności, byś nie przebrał miary!

— Co?... Niechaj mu Bóg wybaczy, ale zdaje się, że on mi grozi! — zawołał Buckingham.

— Nie, milordzie, proszę jeszcze i powiadam ci: wystarczy kropla, by przepełnić kielich, drobne przekroczenie, by ściągnąć karę na głowę oszczędzaną mimo tylu zbrodni.

— Mości Feltonie — rzekł Buckingham — wyjdziesz stąd i natychmiast oddasz się w ręce straży.

— Wysłuchasz mnie do końca, milordzie. Uwiodłeś tę młodą dziewczynę, zgwałciłeś ją, skalałeś; napraw swe zbrodnie wobec niej, pozwól jej odejść wolno, a nie będę od ciebie żądał nic więcej.

— Nie będziesz żądał więcej! — zawołał Buckingham patrząc na Feltona ze zdumieniem i akcentując każdą sylabę.

— Milordzie — ciągnął Felton popadając w coraz większe podniecenie, w miarę jak mówił — milordzie, miej się na baczności. Anglia jest już zmęczona twymi występkami; milordzie, nadużyłeś władzy królewskiej, uzurpowałeś ją sobie niemal; milordzie, jesteś wstrętny ludziom i Bogu; Bóg ukarze cię później, ale ja ukarzę cię dzisiaj.

— Ach, tego już nadto! — krzyknął Buckingham idąc ku drzwiom.

Felton zastąpił mu drogę.

— Proszę cię pokornie, książę — rzekł — podpisz rozkaz o uwolnienie lady Winter; pamiętaj, że to kobieta, którą zbezcześciłeś.

— Z drogi, mości panie — powiedział Buckingham — bo inaczej wezwę ludzi i każę cię zakuć w kajdany.

— Nie wezwiesz, książę — rzekł Felton, rzucając się pomiędzy Buckinghama a dzwonek stojący na stoliku inkrustowanym srebrem. — Uważaj, milordzie, jesteś w rękach Boga.

— W rękach diabła, chciałeś powiedzieć! — zawołał Buckingham podnosząc umyślnie głos, by ściągnąć ludzi, ale nie wzywając nikogo po imieniu.

— Podpisz, milordzie, podpisz rozkaz uwolnienia lady Winter! — rzekł Feston podsuwając jakiś papier księciu.

— Siłą! Kpisz sobie chyba! Hola, Patrick!

— Podpisz, milordzie!

— Nigdy!

— Nigdy?

— Do mnie! — krzyknął książę i skoczył po szpadę.

Ale Felton nie pozostawił mu czasu na wyciągnięcie jej z pochwy: miał w pogotowiu obnażony nóż, którym zraniła się Milady; jednym susem był przy Buckinghamie.

W tej samej chwili wpadł do sali Patrick krzycząc:

— Milordzie, list z Francji!

— Z Francji! — zawołał Buckingham zapominając o wszystkim na myśl o tym, od kogo ten list pochodzi.

Felton skorzystał z chwili i wbił nóż w bok po samą rękojeść...

— Ach, zdrajco! — krzyknął Buckingham — zabiłeś mnie...

— Chwytać mordercę! — zawołał Patrick.

Felton rozejrzał się dokoła i widząc wolne drzwi rzucił się do sąsiedniego pokoju, gdzie, jak powiedzieliśmy, czekali deputowani z La Rochelle; przebiegł ten pokój i wpadł na schody; ale na pierwszym stopniu spotkał lorda Wintera, który widząc, że młodzieniec jest blady, nieprzytomny, z plamami krwi na rękach i na twarzy, rzucił się na niego wołając:

— Wiedziałem, odgadłem o minutę za późno! O, ja nieszczęsny, nieszczęsny!

Felton nie stawiał oporu; lord Winter oddał go w ręce straży, która zaprowadziła młodzieńca na taras z widokiem na morze; miał tam czekać, aż nadejdą nowe rozkazy. Lord Winter wszedł do gabinetu Buckinghama.

Na krzyk księcia i wołanie Patricka człowiek, którego Felton spotkał w przedpokoju, pośpieszył do gabinetu.

Zastał księcia leżącego na kanapie; ściskał ranę skurczoną dłonią.

— La Porte — rzekł książę gasnącym głosem — La Porte, czy przychodzisz w jej imieniu?

— Tak, Wasza Wysokość — odpowiedział wierny sługa Anny Austriaczki — choć może za późno.

— Ciszej, La Porte! Mogą cię usłyszeć. Patrick, nie wpuszczaj tu nikogo; och, nie będę wiedział, co kazała mi powiedzieć! Mój Boże; umieram!

I książę zemdlał.

Tymczasem lord Winter, deputowani, dowódcy, przyboczni oficerowie Buckinghama wpadli do jego pokoju; zewsząd rozbrzmiewały rozpaczliwe okrzyki. Nowina napełniła pałac jękami i bólem, i wkrótce rozeszła się po całym mieście.

Wystrzał armatni oznajmił, że zdarzyło się coś nowego i nieoczekiwanego.

Lord Winter wyrywał sobie włosy z głowy.

— Za późno o minutę! — wołał. — Za późno o minutę! O, mój Boże, mój Boże, jakie nieszczęście!

O siódmej rano doniesiono mu, że sznurowa drabinka zwisa z okna zamku; pobiegł natychmiast do pokoju Milady; pokój był pusty, okno otwarte i kraty przepiłowane. Przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie mu przesłał d’Artagnan przez swego służącego, i zadrżał o życie księcia. Wpadł do stajni i nie czekając, aż osiodłają jego konia, wskoczył na pierwszego z brzegu i pomknął galopem, zgięty na karku końskim; zostawił konia na dziedzińcu, szybko wbiegł na schody i na pierwszym stopniu, jak powiedzieliśmy, spotkał Feltona.

Jednakże książę żył; wrócił do przytomności, otworzył oczy i nadzieja wstąpiła we wszystkie serca.

— Panowie — rzekł — zostawcie mnie samego z Patrickiem i La Porte’em. — Ach, to ty, Winter! Przysłałeś mi dziś rano szczególnego szaleńca, zobacz, co ze mną zrobił.

— O, milordzie! — zawołał baron. — Nie pocieszę się nigdy.

— Nie masz racji, mój drogi Winter — odparł Buckingham wyciągając do niego rękę. — Nie znam człowieka, który zasługuje na to, by drugi człowiek opłakiwał go przez całe życie; ale zostaw nas, proszę.

Baron wyszedł szlochając.

W gabinecie został tylko ranny książę, La Porte i Patrick.

Szukano medyka, którego nie można było znaleźć.

— Będziesz żył, milordzie, będziesz żył — powtarzał wiemy sługa Anny Austriaczki klęcząc przy kanapie.

— Cóż ona mi pisze? — rzekł słabym głosem Buckingham, cały brocząc krwią i okrutnym cierpieniem płacąc za każde słowo wypowiedziane o tej, którą kochał. — Co mi pisze? Przeczytaj mi jej list.

— O milordzie! — jęknął La Porte.

— Usłuchaj, La Porte; czy nie widzisz, że nie mam czasu do stracenia?

La Porte złamał pieczęć i podsunął pergamin pod oczy księcia; ale Buckingham na próżno usiłował rozpoznać litery.

— Czytaj, czytaj — powiedział — nie widzę już nic; czytaj wreszcie, może wkrótce nie będę słyszał i umrę nie wiedząc, co mi napisała.

La Porte nie sprzeciwiał się już i przeczytał:


“Milordzie!

Jeśli dbasz o mój spokój, zaklinam Cię na wszystko, co wycierpiałam od chwili, gdy Cię znam, dla Ciebie i przez Ciebie, abyś przerwał wszelkie zbrojenia przeciw Francji i zaniechał wojny, o której mówi się głośno, że jej przyczyną jest religia, a cicho, że Twoja miłość do mnie. Ta wojna może nie tylko sprowadzić na Francję i Anglię wielkie klęski, ale i Tobie, Milordzie, przynieść nieszczęście, po którym nie znajdę pocieszenia.

Strzeż swego życia, które jest zagrożone i które będzie mi droższe od chwili, kiedy nie będę musiała widzieć w Tobie wroga.


Oddana ci

Anna”


Buckingham zebrał resztę sił, by wysłuchać tego listu; potem, kiedy lektura była skończona, zapytał jakby list przyniósł mu gorzkie rozczarowanie.

— Nie masz mi nic więcej do powiedzenia, La Porte?

— Tak, Wasza Wysokość: królowa kazała ci powiedzieć, byś miał się na baczności, ponieważ ostrzegano ją, że chcą księcia zamordować.

— I to wszystko, to wszystko? — zapytał Buckingham niecierpliwie.

— Kazała mi jeszcze powiedzieć, że będzie cię kochać zawsze.

— Ach — rzekł Buckingham — dzięki Bogu! Więc moja śmierć nie będzie dla niej śmiercią obcego człowieka!...

La Porte zalał się łzami.

— Patrick — rzekł książę. — Przynieś mi szkatułkę, w której były diamentowe spinki.

Patrick przyniósł szkatułkę i La Porte poznał ten przedmiot należący do królowej.

— A teraz torebkę z białego atłasu, na której są jej inicjały wyhaftowane perłami.

Patrick usłuchał.

— Weź, La Porte — rzekł Buckingham. — Oto jedyne podarki, jakie otrzymałem od niej: ta srebrna szkatułka i te dwa listy. Oddasz je Jej Królewskiej Mości, a jako ostatnią pamiątkę... — szukał wokół siebie oczami jakiegoś cennego przedmiotu — dodasz...


Książę szukał wciąż jeszcze; ale jego spojrzenie zamącone przez śmierć nie mogło odnaleźć nic prócz noża, który wypadł z rąk Feltona i dymił jeszcze purpurową krwią.

— Dodasz ten nóż — rzekł ściskając rękę La Porte’a.

Zdołał jeszcze włożyć torebkę do srebrnej szkatułki i wrzucił do niej nóż, dając znak La Porte’owi, że nie może już mówić; potem w ostatnich drgawkach, których tym razem nie miał już siły pokonać, spadł z kanapy na podłogę.

Patrick krzyknął przeraźliwie.

Buckingham chciał się uśmiechnąć po raz ostatni, ale śmierć przecięła pasmo jego myśli; ostatnia pozostała wyryta na czole niczym pocałunek miłosny.

W tej chwili medyk księcia przybiegł zadyszany; był na pokładzie admiralskiego okrętu i musiano go aż stamtąd sprowadzić.

Zbliżył się do księcia, ujął jego rękę i trzymał przez chwilę w swojej, po czym wypuścił.

— Nic tu już nie pomoże; nie żyje.

— Nie żyje, nie żyje! — zawołał Patrick.

Na ten okrzyk tłum wpadł do sali: zapanowało powszechne przerażenie i zamęt.

Gdy tylko książę wyzionął ducha, lord Winter pobiegł do Feltona, który znajdował się pod strażą żołnierzy na tarasie pałacu.

— Nędzniku! — zawołał do młodzieńca, który po śmierci Buckinghama odzyskał znów spokój i zimną krew, nie mające go odtąd opuszczać. — Nędzniku, co uczyniłeś?

— Pomściłem się — rzekł.

— Ty! — zawołał baron. — Powiedz, że byłeś narzędziem w rękach tej przeklętej kobiety; ale przysięgam ci, ta zbrodnia będzie jej zbrodnią ostatnią.

— Nie wiem, co pan chce powiedzieć — rzekł spokojnie Felton — i nie wiem, o kim mówisz; zabiłem księcia Buckinghama, ponieważ dwukrotnie odmówił ci mianowania mnie kapitanem; ukarałem go za niesprawiedliwość, oto wszystko.

Winter osłupiały patrzył na ludzi, którzy nakładali więzy Feltonowi, nie wiedząc, co myśleć o podobnej zatwardziałości.

Jedna myśl tylko chmurzyła czyste czoło Feltona. Przy każdym odgłosie naiwny purytanin łudził się, że słyszy głos i krok Milady, która przybywa, by rzucić się w jego ramiona, wziąć na siebie winę i zginąć z nim razem.

Nagle zadrżał, oko jego spoczęło na jakimś punkcie na morzu, morze bowiem widoczne było z tarasu; w przedmiocie, który ktoś inny wziąłby za mewę kołyszącą się na falach, orlim spojrzeniem marynarza rozpoznał żagiel statku, zmierzającego ku brzegom Francji.

Zbladł, podniósł ręce do serca, które pękało, i zrozumiał całą zdradę.

— Ostatnia łaska, milordzie — rzekł do barona.

— Czego chcesz? — zapytał baron.

— Która jest godzina?

Baron wyciągnął zegarek.

— Za dziesięć dziewiąta — rzekł.

Milady przyśpieszyła swój wyjazd o półtorej godziny; zaledwie usłyszała wystrzał armatni, który zwiastował straszliwą nowinę, kazała podnieść kotwicę.

Barka płynęła pod niebieskim niebem w wielkiej odległości od brzegu.

— Bóg tak chciał — rzekł z rezygnacją fanatyka, nie mogąc wszakże oderwać oczu od statku; zdawało się, że dostrzega na pokładzie białe widmo tej, dla której poświęcił życie.

Winter widział jego spojrzenie, domyślił się, jak cierpi, i zrozumiał wszystko.

— Bądź naprzód ukarany sam, nędzniku — rzekł do Feltona, który wciąż wodził oczyma po morzu. — Ale przysięgam ci na pamięć mego brata, którego tak kochałem, że twoja wspólniczka nie jest ocalona.

Felton opuścił głowę nie mówiąc ani słowa.

Lord Winter zszedł szybko ze schodów i udał się do portu.


Rozdział XXX WE FRANCJI

Na wiadomość o tej śmierci król Anglii, Karol I, przeląkł się, że straszliwa nowina odbierze ducha roszelczykom i, jak pisze Richelieu w swoich “Pamiętnikach”, próbował ją ukryć przed nimi możliwie najdłużej; wydał rozkaz zamknięcia portów w całym królestwie, baczył pilnie, by żaden statek nie odpłynął z Anglii, zanim nie odpłynie armia Buckinghama, a ponieważ nie stało Buckinghama, sam czuwał nad jej odjazdem.

Surowość tego rozkazu posunął tak daleko, że zatrzymał w Anglii posłów Danii, którzy już pożegnali Jego Królewską Mość, i ambasadora zwyczajnego Holandii, który miał towarzyszyć do portu Flessingen statkom z Indii: Karol I zwracał je Zjednoczonym Prowincjom.

Ponieważ jednak ów rozkaz wydał w pięć godzin po wypadku, to znaczy o drugiej po południu, dwa statki wypłynęły z portów; jeden zabrał, jak wiemy, Milady, której podejrzenia na widok czarnej chorągwi na maszcie okrętu admiralskiego zamieniły się w pewność. Jeśli idzie o drugi statek, powiemy później, kogo wiózł i jak odpłynął.

Tymczasem w obozie pod La Rochelle nie zaszło nic nowego, tylko król, który nudził się potężnie jak zawsze, a w obozie bardziej może niż gdzie indziej, postanowił udać się incognito na święto św. Ludwika do Saint-Germain i zażądał od kardynała eskorty złożonej z dwudziestu muszkieterów. Kardynał, któremu udzielała się niekiedy nuda Jego Królewskiej Mości, z wielką przyjemnością udzielił urlopu swemu dostojnemu adiutantowi, który przyrzekł powrócić około 15 września.

Pan de Tréville, uprzedzony przez Jego Eminencję, przygotował się do drogi, a ponieważ wiedział, jak bardzo jego przyjaciele pragną, a nawet muszą powrócić do Paryża, choć nie znał powodów, przydzielił ich, rzecz prosta, do eskorty.

Czterej młodzieńcy dowiedzieli się o tym w kwadrans po panu de Tréville, im bowiem pierwszym rzecz oznajmił. Dopiero wówczas d’Artagnan ocenił w pełni fawor kardynała, który przydzielił go do muszkieterów; gdyby nie to, musiałby zostać w obozie sam, a jego przyjaciele odjechaliby.

Nie trzeba mówić, że niecierpliwe pragnienie powrotu do Paryża tłumaczyło niebezpieczeństwo, zagrażające pani Bonacieux, gdyby w klasztorze w Béthune spotkała się z Milady, swoją śmiertelną nieprzyjaciółką. Toteż, jak powiedzieliśmy, Aramis napisał natychmiast do Marii Michon, owej bieliźniarki z Tours, która miała tak piękne znajomości; miała uzyskać u królowej pozwolenie, umożliwiające pani Bonacieux wyjazd z Béthune do Lotaryngii lub Belgii. Odpowiedź nie dała na siebie długo czekać i w jakie dziesięć dni potem Aramis otrzymał następujący list:


“Drogi kuzynie!

Przesyłam ci zezwolenie siostry na wyjazd naszej pokojówki z klasztoru w Béthune, gdzie, jak sądzisz, powietrze jest dla niej niezdrowe. Siostra czyni to z wielką przyjemnością, jako że ta dziewczyna jest jej bardzo miła; w przyszłości nie wypuści jej spod swej opieki.


Ściskam cię

Maria Michon”


Do tego listu było dołączone zezwolenie takiej treści:


“Przeorysza klasztoru w Béthune zezwoli wyjechać z oddawcą niniejszego nowicjuszce, która wstąpiła do klasztoru z mojego polecenia i pozostaje pod moją opieką.


Anna

Luwr, 10 sierpnia 1628”


Jest rzeczą zrozumiałą, że związki krwi między Aramisem a bieliźniarką, która nazywała królową swą siostrą, bardzo ubawiły młodzieńców; ale Aramis zaczerwienił się kilka razy po uszy na grube żarty Portosa, poprosił przyjaciół, by nie powracali więcej do tego tematu, i oświadczył, że jeśli powiedzą jeszcze słowo, nie będzie korzystał z usług swej kuzynki jako pośredniczki.

Toteż czterej muszkieterowie nie mówili już więcej o Marii Michon. Uzyskali już zresztą to, co chcieli: rozkaz zabrania pani Bonacieux z klasztoru w Béthune, Co prawda, ten rozkaz nie na wiele im się przydał, skoro byli w obozie pod La Rochelle, to znaczy na drugim końcu Francji; d’Artagnan wybierał się właśnie do pana de Tréville, by prosić go o urlop, nie ukrywając przed nim ważności tego wyjazdu, kiedy dowiedział się, tak samo jak trzej jego towarzysze, że król udaje się do Paryża z eskortą złożoną z dwudziestu muszkieterów i że oni należą do tej eskorty.

Radość była wielka. Wysłali naprzód służących z bagażami, sami zaś wyruszyli nazajutrz.

Kardynał odprowadzał Jego Królewską Mość z Surgères do Mauzé[*]; tu król i jego minister pożegnali się ze wszelkimi oznakami wielkiej przyjaźni.

Król spragniony rozrywek jechał, jak mógł najszybciej, chciał bowiem być w Paryżu dwudziestego trzeciego, jednak zatrzymywał się od czasu do czasu, by zapolować na srokę; tej zabawy nauczył go de Luynes[*] i ogromnie ją lubił. Spośród dwudziestu muszkieterów szesnastu miało z tego wielką uciechę; ale czterem było to nie w smak. Zwłaszcza d’Artagnanowi, który skarżył się na nieustanne dzwonienie w uszach, co Portos tak wyjaśniał:

— Wiem od pewnej wielkiej damy, że takie dzwonienie znaczy, iż mówią gdzieś o tobie.

Wreszcie eskorta wjechała do Paryża dwudziestego trzeciego nocą. Król podziękował panu de Tréville i pozwolił mu zwolnić kilku muszkieterów na cztery dni; zagroził jednak, że za ukazanie się w miejscu publicznym czeka każdego z nich Bastylia.

Jak można się domyślić, pierwsze cztery zwolnienia zostały przyznane naszym czterem przyjaciołom. Co więcej, Atos uzyskał od pana de Tréville sześć dni zamiast czterech i dodał jeszcze do tego dwie noce, wyjeżdżali bowiem dwudziestego czwartego o piątej po południu i przez uprzejmość pan de Tréville postawił datę dwudziestego piątego.

— Ach, mój Boże — mówił d’Artagnan, który, jak wiemy, nie popadał nigdy w zwątpienie. — Zdaje mi się, że robimy wiele zamieszania, gdy rzecz jest bardzo prosta: w dwa dni, zajeżdżając na śmierć dwa lub trzy konie (mało mnie to obchodzi; mam pieniądze), jestem w Béthune, oddaję przeoryszy list królowej, zabieram mój drogi skarb nie do Lotaryngii ani do Belgii, lecz do Paryża, który wydaje mi się najlepszym miejscem, zwłaszcza teraz, kiedy pan kardynał jest pod La Rochelle. Potem, kiedy powrócę z kampanii, królowa uczyni dla nas wszystko, czego zechcemy, czy dzięki wstawiennictwu swej kuzynki, czy ze względu na nasze osobiste zasługi. Zostańcie więc tutaj, nie męczcie się niepotrzebnie; zupełnie wystarczy, jeśli wyruszymy we dwóch z Planchetem. Zadanie jest proste.

Na to Atos odparł spokojnie:

— My także mamy pieniądze; nie przepiłem jeszcze dotychczas wszystkiego, co miałem z diamentu, a Portos i Aramis jeszcze tego nie przejedli. Możemy więc równie dobrze zajeździć cztery konie jak jednego. Ale pomyśl, d’Artagnanie — dodał głosem tak ponurym, że młodzieniec zadrżał — pomyśl, że w Béthune kardynał wyznaczył spotkanie kobiecie, która, gdziekolwiek się znajdzie, sprowadza nieszczęście. Gdybyś miał do czynienia z czterema mężczyznami, pozwoliłbym ci jechać samemu; ale masz do czynienia z tą kobietą, jedźmy więc wszyscy czterej i daj Bóg, żeby wraz ze służącymi było nas dość.

— Przerażasz mnie, Atosie! — zawołał d’Artagnan. — Mój Boże! Czegóż się więc obawiasz?

— Wszystkiego! — odparł Atos.

D’Artagnan przyjrzał się twarzom towarzyszy, na których, podobnie jak na twarzy Atosa, malował się głęboki niepokój, i jechali dalej galopem, ale w zupełnym milczeniu.

Dwudziestego piątego wieczorem wjeżdżali właśnie do Arras i d’Artagnan zsiadł z konia przed oberżą “Pod Złotą Kratą”, by napić się wina, gdy jakiś jeździec wyjechał cwałem z dziedzińca pocztowego, gdzie zmieniał konia, kierując się na świeżym wierzchowcu w stronę Paryża. W chwili gdy wyjeżdżał z bramy na ulicę, wiatr rozchylił płaszcz, który miał na sobie, choć był sierpień, i poderwał mu z głowy kapelusz; podróżny przytrzymał go ręką i nasunął szybko na oczy.

D’Artagnan, który patrzył uważnie na jeźdźca, zbladł mocno i wypuścił szklankę z ręki.

— Co panu? — zapytał Planchet. — O, panowie, panowie, mój pan zasłabł!

Trzej przyjaciele pośpieszyli na wezwanie, ale d’Artagnan, bynajmniej nie chory, biegł do swego konia. Zatrzymali go na progu.

— Hola, gdzie tak pędzisz, u licha? — krzyknął do niego Atos.

— To on! — zawołał d’Artagnan blady ze złości, z czołem mokrym od potu. — To on, puśćcie mnie!

— Ale kto, kto? — zapytał Atos.

— On, ten człowiek!

— Jaki człowiek?

— Przeklęty człowiek, mój zły duch, którego zawsze spotykam, gdy grozi mi jakieś niebezpieczeństwo; ten sam, co towarzyszył tej strasznej kobiecie, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, ten sam, którego ścigałem, kiedy potrąciłem naszego przyjaciela Atosa, ten którego widziałem owego ranka, gdy pani Bonacieux została porwana! Widziałem go, to on! Gdy wiatr rozchylił mu płaszcz, rozpoznałem go!

— Do kroćset! — rzekł Atos w zamyśleniu.

— Na koń, panowie, na koń! Jedźmy za nim, dopadniemy go jeszcze.

— Mój drogi — rzekł Aramis — pamiętaj, że jedzie w kierunku przeciwnym niż my; że ma wypoczętego konia, gdy nasze są zmęczone; że konie nam padną, a mimo to nie dościgniemy go. Zostawmy mężczyznę, d’Artagnanie, ratujmy kobietę.

— Hola, panie! — zawołał chłopak stajenny w ślad za nieznajomym. — Hola, panie! Oto papier, który wypadł panu z kapelusza! Panie, panie!

— Mój przyjacielu — rzekł d’Artagnan — pół pistola za ten papier.

— Ależ z przyjemnością, panie. Proszę.

Stajenny, bardzo zadowolony z interesu, wrócił na podwórze oberży, d’Artagnan rozwinął papier.

— I co? — zapytali trzej przyjaciele otaczając go.

— Tylko jedno słowo! — powiedział d’Artagnan.

— Tak — rzekł Aramis — ale to nazwa wsi lub miasta.

— Armentières[*] — przeczytał Portos. — Armentières — nie znam takiej miejscowości.

— Ta nazwa miasta czy wsi jest napisana jej ręką! — zawołał Atos.

— Schowajmy starannie ten papier — rzekł d’Artagnan. — Może nie dałem za darmo ostatniego pistola. Na koń, przyjaciele, na koń!

I czterej przyjaciele puścili się galopem drogą wiodącą do Béthune.


Rozdział XXXI KLASZTOR KARMELITANEK W BÉTHUNE

Wielkim zbrodniarzom sprzyja los pozwalając pokonać im wszystkie przeszkody, wymknąć się wszelkim niebezpieczeństwom aż do chwili, kiedy znużona Opatrzność kładzie kres ich bezbożnemu szczęściu.

Tak było z Milady: wyminęła krążowniki dwóch narodów i wylądowała w Boulogne bez żadnego wypadku.

Na statek w Portsmouth Milady wsiadła jako Angielka, którą prześladowania we Francji wygnały z La Rochelle; gdy po dwóch dniach podróży wylądowała w Boulogne, podawała się za Francuzkę, która uciekła z Portsmouth od Anglików, nienawidzących Francji.

Milady miała zresztą najlepszy paszport: urodę, wielkopańskie wzięcie i szczodrą rękę. Zwolniona ze zwykłych formalności dzięki uprzejmemu uśmiechowi i dwornym manierom starego gubernatora, który ucałował jej dłoń, pozostała w Boulogne po to tylko, by oddać na pocztę list, który brzmiał, jak następuje:


“Do Jego Eminencji, kardynała de Richelieu, obóz pod La Rochelle.

Wasza Dostojność może być spokojny: Jego Wysokość książę Buckingham nie wyruszy do Francji.


Boulogne, 25 wieczorem.

Milady


PS. Zgodnie z życzeniami Waszej Eminencji udaję się do klasztoru karmelitanek w Béthune, gdzie czekam na rozkazy.”


Tego samego wieczora Milady wyruszyła w drogę. Noc zaskoczyła ją w podróży; zatrzymała się i przenocowała w oberży, a nazajutrz o piątej rano ruszyła dalej. W trzy godziny później była w Béthune.

Kazała sobie wskazać klasztor karmelitanek i udała się tam natychmiast.

Wyszła do niej przeorysza. Milady pokazała jej rozkaz kardynała; przeorysza wyznaczyła jej pokój i poleciła podać śniadanie.

Cała przeszłość zatarła się już w oczach Milady; patrzyła w przyszłość i widziała przed sobą tylko wspaniały los, jaki przeznaczył jej kardynał, któremu tak wybornie się przysłużyła, choć imię Jego Dostojności nie było wmieszane do tej krwawej sprawy.

Pochłaniające ją wciąż nowe namiętności dawały jej życiu podobieństwo do chmur, które przebiegają po niebie odbijając to lazur, to płomień, to znów gęstą czerń i pozostawiając po sobie na ziemi jako jedyne ślady zniszczenie i śmierć.

Po śniadaniu odwiedziła ją przeorysza; w klasztorze jest niewiele rozrywek i poczciwa matka pośpieszyła zawrzeć znajomość z nową mieszkanką.

Milady chciała się spodobać przeoryszy. Było to rzeczą łatwą dla tej zaiste niezwykłej kobiety; chciała być uprzejma: była czarująca, i zjednała sobie zacną przeoryszę ciekawą rozmową i wdziękiem osobistym.

Przeorysza, wywodząca się ze szlachty, lubiła nade wszystko dworskie ploteczki tak rzadko dochodzące na krańce królestwa i z tak wielkim trudem przedostające się przez mury klasztorne; przed progiem klasztoru ucicha bowiem zgiełk świata.

Milady znała wszystkie arystokratyczne intrygi, wśród nich przecież od sześciu lat stale żyła; opowiedziała więc zacnej przeoryszy o światowych uciechach dworu francuskiego, nie zapominając o przesadnych praktykach religijnych króla, wyliczyła wszystkie historie miłosne kawalerów i dam dworu, których nazwiska przeorysza doskonale znała, wspomniała o romansie królowej i Buckinghama, mówiąc wiele, by nie dopuścić przeoryszy do słowa.

Przeorysza zadowoliła się słuchaniem i uśmiechami, a ponieważ Milady widziała, że opowiadanie bardzo ją bawi, ciągnęła dalej; tak rozmowa zeszła na kardynała.

Milady była w kłopocie: nie wiedziała, czy przeorysza jest rojalistką, czy stronniczką kardynała, mówiła więc z umiarkowaniem, ale przeorysza ze swej strony zachowała jeszcze większą ostrożność, skłaniając głowę za każdym razem, kiedy podróżna wymawiała nazwisko Jego Eminencji.

Milady przypuszczała, że będzie się bardzo nudzić w klasztorze; postanowiła więc zaryzykować, by wiedzieć później, czego się trzymać. Chcąc wybadać, jak daleko posuwa się oględność poczciwej przeoryszy, zaczęła mówić źle o kardynale i najpierw w sposób zawoalowany, potem bardziej szczegółowo opowiedziała o jego romansach z panią d’Aiguillon, Marion de Lorme i kilku innymi damami z wielkiego świata.

Przeorysza słuchała z większą jeszcze uwagą, ożywiała się powoli i uśmiechała.

“Dobrze — rzekła sobie Milady — podoba jej się moja mowa; jeśli jest stronniczką kardynała, to w każdym razie nie można jej posądzić o fanatyzm w tym względzie”.

Zaczęła tedy mówić, jak kardynał prześladuje swych wrogów.

Przeorysza uczyniła tylko znak krzyża ani potakując, ani przecząc.

To utwierdziło Milady w przekonaniu, że zakonnica jest raczej rojalistką.

Milady ciągnęła dalej, wciąż wzbogacając materię.

— Niewiele wiem o tych wszystkich sprawach — rzekła wreszcie przeorysza. — Ale choć jesteśmy oddalone od życia dworskiego i obce są nam sprawy świeckie, mamy smutne przykłady tego, o czym pani opowiada; jedna z mieszkanek naszego klasztoru bardzo wycierpiała od zemsty i prześladowań Jego Eminencji.

— Jedna z mieszkanek tego klasztoru! — powiedziała Milady. — O, mój Boże, biedna kobieta, żal mi jej!

— I ma pani rację, bo też trzeba jej żałować; więzienie, groźby, złe obejście — niczego jej nie oszczędzono. Ale pan kardynał miał może słuszne powody, by postępować w ten sposób, i choć ona wygląda na anioła, nie trzeba sądzić ludzi z pozoru.

“Dobrze — pomyślała sobie Milady. — Kto wie, może czegoś się tu dowiem, szczęście mi dziś sprzyja”.

I postarała się nadać swej twarzy wyraz doskonałej niewinności.

— Niestety — rzekła — wiem o tym; powiada się, że nie należy sądzić z pozoru, ale czemu zaufać, jeśli nie najpiękniejszemu dziełu Stwórcy! Co do mnie, będę się mylić, może przez całe życie, ale zaufam osobie, której twarz wzbudzi we mnie sympatię.

— Mniema więc pani — spytała przeorysza — że ta młoda kobieta jest niewinna?

— Pan kardynał karze nie tylko zbrodnie — odpowiedziała. — Niektóre cnoty prześladuje jeszcze surowiej.

— Pozwól pani, że wyrażę ci swe zdumienie — rzekła przeorysza.

— Z jakiego powodu? — zapytała Milady z naiwnością.

— Ależ z powodu tego, co pani mówi.

— Cóż matka przełożona widzi w tym zdumiewającego? — zapytała Milady z uśmiechem.

— Jesteś pani przyjaciółką kardynała, skoro przysyła cię tutaj, a jednak...

— A jednak mówię o nim źle — rzekła Milady kończąc myśl przeoryszy.

— W każdym razie nie mówisz o nim dobrze.

— Ponieważ nie jestem jego przyjaciółką — rzekła z westchnieniem — lecz jego ofiarą.

— Ale ten list, w którym kardynał panią mi poleca?...

— To rozkaz dla mnie, mam tu pozostać niby w więzieniu, aż każe mnie stąd zabrać swoim ludziom.

— Ale dlaczego pani nie uciekła?

— Dokąd pójdę? Czy matka sądzi, że jest takie miejsce na ziemi, gdzie nie dosięgnie mnie kardynał, jeśli zechce zadać sobie trud i wyciągnąć rękę! Gdybym była mężczyzną, byłoby to jeszcze możliwe; ale kobieta, co ma uczynić kobieta? Czy ta młoda dama próbowała uciekać?

— Nie, w samej rzeczy; ale z nią rzecz ma się inaczej. Przypuszczam, że we Francji zatrzymuje ją miłość.

— Jeśli kocha, nie jest zupełnie nieszczęśliwa — powiedziała Milady z westchnieniem.

— A zatem — rzekła przeorysza patrząc na Milady z rosnącym zainteresowaniem — znowu widzę prześladowaną istotę?

— Niestety, tak! — powiedziała Milady.

Przeorysza spoglądała przez chwilę na Milady z niepokojem, jakby nowa myśl przyszła jej do głowy.

— Ale pani nie jest nieprzyjaciółką naszej świętej wiary? — wyjąkała.

— Ja! — zawołała Milady — ja miałabym być protestantką! O, nie, biorę na świadka Boga, który nas słyszy, że jestem gorliwą katoliczką.

— W takim razie — rzekła przeorysza z uśmiechem — bądź dobrej myśli, pani; dom, w którym jesteś, nie będzie zbyt ciężkim więzieniem i uczynimy wszystko, co trzeba, by uprzyjemnić ci pobyt. Co więcej, znajdziesz tu pani młodą kobietę, prześladowaną zapewne na skutek jakiejś intrygi dworskiej. Jest miła i pełna wdzięku.

— Jak się nazywa?

— Została mi polecona przez wysoko postawioną osobę jako Ketty. Nie próbowałam dowiedzieć się, czy nosi jakieś inne imię.

— Ketty! — zawołała Milady. — Jak to! Czy matka jest pewna?...

— Że każe się tak nazywać? Tak, pani; czy pani ją zna?

Milady uśmiechnęła się do siebie na myśl o tym, że młoda kobieta jest może jej dawną pokojówką. Ze wspomnieniem tej dziewczyny łączyło się uczucie gniewu; pragnienie zemsty zmieniło twarz Milady, ale w chwilę potem ta kobieta o stu twarzach przybrała znów wyraz życzliwości i spokoju.

— A kiedyż będę mogła ujrzeć tę młodą kobietę, dla której czuję już wielką sympatię? — zapytała Milady.

— Dziś wieczór — odparła przeorysza — albo za dnia nawet. Powiedziałaś mi, pani, że podróżujesz od czterech dni; dziś rano wstałaś o piątej, trzeba ci więc odpoczynku. Niech się pani położy i wyśpi, zbudzimy panią w porze kolacji.

Choć Milady mogła doskonale obejść się bez snu, podtrzymywało ją bowiem podniecenie wywołane nową przygodą (serce miała wiecznie głodne intryg), poszła jednak za radą przeoryszy; od kilkunastu dni zaznała tak wiele, że jeśli jej żelazne ciało mogło jeszcze znieść zmęczenie, dusza potrzebowała odpoczynku.

Pożegnała przeoryszę i położyła się do łóżka, słodko kołysana myślą o zemście, którą obudziło w niej imię Ketty. Przypomniała sobie obietnicę kardynała, tak wiele pozwalającą się spodziewać, jeśli uda się przedsięwzięcie. Udało się, d’Artagnan należał do niej!

Przerażało ją tylko jedno wspomnienie, wspomnienie męża; hrabia de La Fère, o którym sądziła, że nie żyje lub przynajmniej nie mieszka we Francji, to Atos, najlepszy przyjaciel d’Artagnana.

Jeśli był przyjacielem d’Artagnana, pomagał mu bez wątpienia we wszystkich poczynaniach, dzięki którym królowa przekreśliła projekty Jego Eminencji; jeśli był przyjacielem d’Artagnana, był wrogiem kardynała. Ale na pewno potrafi Atosa tak uwikłać, że mszcząc się na młodym muszkieterze i na nim się zemści za jednym zamachem.

Wszystkie te nadzieje były Milady słodkie; jakoż, ukołysana nimi, zasnęła wkrótce.

Zbudził ją łagodny głos dochodzący od stóp łóżka. Otworzyła oczy i ujrzała przeoryszę w towarzystwie młodej kobiety o jasnych włosach i delikatnej cerze, która patrzyła na nią spojrzeniem pełnym życzliwej ciekawości.

Twarz tej kobiety była jej zupełnie nie znana; wymieniając grzeczności obie przyjrzały się sobie z wielką uwagą; obie były piękne, ale każda w innym rodzaju. Jednakże Milady uśmiechnęła się widząc, że ma znaczną przewagę nad młodą kobietą, jeśli idzie o wzięcie i styl arystokratyczny. Co prawda habit nowicjuszki, jaki nosiła tamta, czynił walkę bardzo nierówną.

Przeorysza przedstawiła je sobie; potem, kiedy formalnościom stało się zadość, opuściła obie kobiety, ponieważ obowiązki wzywały ją do kościoła.

Nowicjuszka widząc, że Milady leży, chciała wyjść wraz z przeoryszą, ale Milady zatrzymała ją.

— Jakże to? — powiedziała — dopiero panią ujrzałam, a już chcesz mnie pani opuścić? Wyznam szczerze, liczyłam, że podczas mego pobytu będzie pani dotrzymywać mi towarzystwa.

— Chętnie — odparła nowicjuszka. — Obawiam się jednak, że przyszłam nie w porę; pani spała, pani jest zmęczona.

— Cóż milszego nad przyjemne obudzenie? — rzekła Milady. — Pani je zawdzięczam, pozwól, że się nim nacieszę.

Wzięła ją za rękę i pociągnęła na fotel, który stał obok łóżka.

Nowicjuszka usiadła.

— Mój Boże — rzekła — jakże jestem nieszczęśliwa! Spędziłam tu sześć miesięcy, nie zaznawszy najmniejszej rozrywki; pani przyjeżdża, byłabyś dla mnie czarującą towarzyszką, i oto wedle wszelkiego prawdopodobieństwa lada chwila opuszczę klasztor!

— Jak to? — spytała Milady. — Pani wyjeżdża wkrótce?

— Przynajmniej mam nadzieję, że tak się stanie — rzekła nowicjuszka z akcentem radości, którego nie starała się bynajmniej ukryć.

— Dowiedziałam się, że wycierpiała pani wiele przez kardynała — ciągnęła Milady. — Byłby to jeszcze jeden powód do sympatii między nami.

— Więc nasza dobra matka powiedziała pani prawdę, pani jest również ofiarą tego niegodziwego kapłana?

— Pst! — rzekła Milady — nawet tu nie mówmy o nim w ten sposób; wszystkie moje nieszczęścia płyną z tego, że podobne słowa powiedziałam do kobiety, którą uważałam za swoją przyjaciółkę i która mnie zdradziła. Pani jest także ofiarą zdrady?

— Nie — powiedziała nowicjuszka — ale mego przywiązania do kobiety, którą kochałam, za którą oddałabym życie wówczas i dziś jeszcze.

— I ta kobieta opuściła cię, tak?

— Byłam dość niesprawiedliwa, żeby tak sądzić, ale od kilku dni mam dowody, że jest inaczej, i dziękuję Bogu; nie chciałabym uwierzyć, że o mnie zapomniała. Ale pani — ciągnęła nowicjuszka — pani jest wolna i gdybyś chciała uciec, zależałoby to tylko od ciebie.

— A dokąd mam się udać, bez przyjaciół, bez pieniędzy, zagubiona w tej części Francji, której nie znam, gdzie nigdy nie byłam?...

— O! — zawołała nowicjuszka — jeśli idzie o przyjaciół, znajdziesz ich pani wszędzie, gdzie się tylko pojawisz, wydajesz się tak dobra i jesteś tak piękna!

— Co nie przeszkadza bynajmniej — rzekła Milady z łagodnym uśmiechem, który przydawał jej twarzy anielskiego wyrazu — że jestem samotna i prześladowana.

— Posłuchaj — powiedziała nowicjuszka — nie trzeba tracić wiary w Opatrzność. Zawsze przychodzi taka chwila, kiedy dobro, które uczyniłaś, przemawia za tobą przed Bogiem; być może szczęście to dla pani, że spotkałaś mnie, choć jestem nikim i żadnej nie mam władzy; jeśli stąd wyjdę, stanie się to dzięki pomocy kilku potężnych przyjaciół, którzy ratując mnie, mogą również uratować ciebie.

— Och, skoro powiadam, że jestem sama — rzekła Milady mając nadzieję, że skłoni nowicjuszkę do mówienia, jeśli będzie mówiła o sobie — to nie dlatego, że nie znam wysoko postawionych osób; ale ci ludzie sami drżą przed kardynałem; nawet królowa nie waży się występować przeciw strasznemu ministrowi; mam dowody, że Jej Królewska Mość, choć ma tak dobre serce, niejeden raz musiała ustępować wydając Jego Eminencji osoby, których usług zaznała.

— Może się wydawać, że królowa je opuściła, ale nie trzeba wierzyć pozorom: im bardziej są one prześladowane, tym więcej myśli o nich królowa i często w chwili, kiedy najmniej się tego spodziewają, widzą dowody jej serdecznej pamięci.

— Ach — rzekła Milady — wierzę w to! Królowa jest tak dobra.

— Och, więc znasz tę piękną i szlachetną panią, jeśli mówisz o niej w ten sposób! — zawołała nowicjuszka z zapałem.

— To znaczy — rzekła Milady, która posunęła się nieco zbyt daleko — nie mam szczęścia znać jej osobiście; ale znam jej najbliższych przyjaciół: znam pana de Putange, w Anglii poznałam pana Dujart[*], znam pana de Tréville.

— Pana de Tréville! — zawołała nowicjuszka — pani zna pana de Tréville?

— Tak, oczywiście, znam go bardzo dobrze.

— Kapitana muszkieterów królewskich?

— Kapitana muszkieterów królewskich.

— O, zobaczy pani, wkrótce będziemy się znać świetnie, zostaniemy przyjaciółkami niemal; skoro pani zna pana de Tréville, bywała pani u niego?

— Często! — rzekła Milady, która widząc, że kłamstwo wywarło pożądany skutek, postanowiła iść po tej drodze.

— Musiałaś zatem poznać niektórych jego muszkieterów?

— Wszystkich tych, których stale przyjmuje — odparła Milady, dla której rozmowa zaczęła stawać się coraz bardziej zajmująca.

— Wymień pani kilka nazwisk i zobaczymy, czy są to moi przyjaciele.

— Znam pana de Souvigny[*], pana de Courtivron[*], pana de Férussac[*] — powiedziała Milady z pewnym zakłopotaniem.

Nowicjuszka słuchała; potem, kiedy Milady umilkła, zadała jej pytanie:

— A czy nie zna pani szlachcica nazwiskiem Atos?

Milady zbladła jak prześcieradło, na którym leżała, i choć bardzo panowała nad sobą, nie mogła powstrzymać okrzyku; chwyciła za rękę młodą kobietę i pożerała ją spojrzeniem.

— Ach, co pani? O, mój Boże! — zapytała biedna kobieta. — Czy powiedziałam coś takiego, co panią zraniło?

— Nie, ale to nazwisko zaskoczyło mnie, ponieważ znam również tego szlachcica i wydało mi się szczególne znaleźć kogoś, kto zna go dobrze.

— O, tak, doskonale! I nie tylko jego, ale i jego przyjaciół, panów Portosa i Aramisa.

— Doprawdy? Ja znam ich również! — zawołała Milady, która poczuła, jak chłód wstępuje w jej serce.

— Jeśli ich pani zna, powinna pani wiedzieć, że są zacni i uczciwi; dlaczego nie zwrócisz się do nich, jeśli ci trzeba pomocy?

— To znaczy — wyjąkała Milady — nie jestem blisko z żadnym z nich; znam ich, ponieważ dużo o nich słyszałam od ich przyjaciela, pana d’Artagnana.

— Znasz pana d’Artagnana! — zawołała nowicjuszka chwytając Milady za rękę i nie spuszczając z niej oka.

Potem, widząc dziwny wyraz oczu Milady, zapytała:

— Przepraszam panią, znasz go, co panią z nim łączy?

— Ależ — odparła Milady z zakłopotaniem — jestem jego przyjaciółką.

— Zwodzisz mnie, pani — rzekła nowicjuszka. — Byłaś jego kochanką.

— To pani nią była! — zawołała z kolei Milady.

— Ja! — rzekła nowicjuszka.

— Tak, pani; poznaję cię teraz; jesteś panią Bonacieux.

Młoda kobieta cofnęła się pełna zdumienia i lęku.

— Och, nie zaprzeczaj, odpowiedz — mówiła Milady.

— A więc tak, pani — rzekła — czy jesteśmy rywalkami?

Twarz Milady oświetlił tak dziki płomień, że w innej sytuacji pani Bonacieux uciekłaby przerażona; ale cała była pochłonięta zazdrością.

— Proszę, niech pani powie — rzekła pani Bonacieux z energią, o jaką nie można by jej podejrzewać. — Byłaś czy jesteś jego kochanką?

— O, nie! — zawołała Milady z zakłopotaniem, które nie dopuszczało wątpliwości. — Nigdy! Nigdy!

— Wierzę ci — powiedziała pani Bonacieux. — Ale czemu ten okrzyk?

— Jak to, więc pani nie rozumie? — rzekła Milady, która odzyskała już równowagę i spokój umysłu.

— Jakże mam rozumieć? Nic nie wiem.

— Nie rozumie pani, że pan d’Artagnan jest moim przyjacielem, że mi się zwierzał?

— Doprawdy?

— Nie rozumie pani, że wiem wszystko, wiem o twoim porwaniu z domku w Saint-Cloud, o jego rozpaczy, rozpaczy jego przyjaciół, ich bezcelowych poszukiwaniach od owej chwili! Jakże nie mam być zdumiona, kiedy nieoczekiwanie znalazłam ciebie, ciebie, o której mówiliśmy tak często, ciebie, którą kocha ze wszystkich sił duszy, ciebie, którą dzięki niemu pokochałam, zanim jeszcze cię poznałam. O, droga Konstancjo, więc odnajduję cię wreszcie, widzę cię!

I Milady wyciągnęła ramiona do pani Bonacieux, a ona wierząc jej słowom widziała teraz w tej kobiecie, która przed chwilą wydała jej się rywalką, jedynie szczerą i oddaną przyjaciółkę.

— Och, wybacz mi, pani, wybacz! — zawołała padając jej w ramiona. — Tak go kocham!

Obie kobiety trwały przez chwilę w uścisku. Gdyby siły Milady były tak potężne, jak jej nienawiść, pani Bonacieux nie wyszłaby z tego uścisku żywa. Ale nie mogąc jej zadusić, Milady uśmiechnęła się.

— O, moja śliczna, moja miła! — powiedziała Milady. — Jestem tak szczęśliwa, że cię widzę. Pozwól, że spojrzę na ciebie.

Mówiąc te słowa rzeczywiście pochłaniała ją wzrokiem.

— Tak, to ty. Ach, poznaję cię z jego opisu, poznaję doskonale.

Biedna kobieta nie mogła przypuszczać, jak okrutne myśli kryje to czyste czoło, te błyszczące oczy, z których można było wyczytać tylko zainteresowanie i współczucie.

— Więc wie pani, co wycierpiałam — rzekła pani Bonacieux — skoro ci powiedział, co sam wycierpiał; ale cierpieć dla niego to szczęście.

Milady powtórzyła machinalnie:

— Tak, to szczęście.

Myślała o czym innym.

— A zresztą moje męki się kończą; jutro, dziś może, zobaczę go i wówczas przeszłość nie będzie już istnieć.

— Dziś wieczór? Jutro? — zawołała Milady, która ocknęła się słysząc te słowa. — Co masz na myśli? Spodziewasz się jakich nowin od niego?

— Spodziewam się jego samego.

— Jego samego! D’Artagnan tutaj!

— On sam.

— Ale to niemożliwe; jest z kardynałem pod La Rochelle, wróci dopiero po wzięciu miasta.

— Tak pani sądzi, ale czy jest coś niemożliwego dla mojego d’Artagnana, szlachetnego i prawego szlachcica?

— O, nie mogę uwierzyć!

— Więc niech pani przeczyta — rzekła w przystępie dumy i radości nieszczęsna kobieta pokazując list Milady.

— Pismo pani de Chevreuse! — rzekła do siebie Milady. — Ach, byłam pewna, że są w porozumieniu!

Przeczytała pośpiesznie te kilka linijek:


“Moje drogie dziecko, bądź gotowa; nasz przyjaciel przybędzie wkrótce, by zabrać Cię z więzienia, gdzie musiałaś pozostawać dla własnego bezpieczeństwa; przygotuj się więc do wyjazdu i zdaj się na nas we wszystkim.

Nasz przemiły Gaskończyk okazał się równie dzielny i wiemy jak zawsze, powiedz mu, że pewna osoba jest mu bardzo wdzięczna za ostrzeżenie.”


— Tak, tak — rzekła Milady — to jasne. Czy wie pani, o jakie ostrzeżenie chodzi?

— Nie, przypuszczam jednak, że uprzedził królową o jakimś nowym zamyśle kardynała.

— Tak, na pewno — rzekła Milady, oddając list pani Bonacieux i opuszczając w zamyśleniu głowę na piersi.

W tej chwili rozległ się tętent galopującego konia.

— Och — zawołała pani Bonacieux rzucając się do okna. — Czyżby to był już on?

Milady pozostała w łóżku, osłupiała ze zdumienia, tyle nieoczekiwanych rzeczy zdarzyło się jej nagle, że po raz pierwszy traciła głowę.

— On, on! — szepnęła. — Byłby to on?

Nie ruszyła się z łóżka.

— Niestety, nie! — rzekła pani Bonacieux. — To jakiś nie znany mi mężczyzna; zdaje się, że zmierza do klasztoru; tak, zwalnia biegu, zatrzymuje się przy bramie, dzwoni.

Milady wyskoczyła z łóżka.

— Czy jesteś pani pewna, że to nie on? — rzekła.

— O tak, jestem zupełnie pewna.

— Możeś pani źle widziała?

— O, rozpoznam go po kapeluszu, po skraju płaszcza!

Milady ubierała się.

— Mniejsza z tym; ów człowiek tu zmierza, powiadasz?

— Tak, już wjechał.

— To albo do pani, albo do mnie.

— O, mój Boże! Jakże pani podniecona!

— Tak, muszę wyznać, że nie jestem tak ufna jak pani. Lękam się wszystkiego ze strony kardynała.

— Cicho! — rzekła pani Bonacieux. — Ktoś idzie!

Drzwi się otworzyły i weszła przeorysza.

— Czy to pani przybywa z Boulogne? — zapytała zwracając się do Milady.

— Tak, to ja — odparła Milady starając się odzyskać zimną krew. — Kto o mnie pyta?

— Jakiś mężczyzna; nie chce podać swego nazwiska, przybywa od kardynała.

— Chce się ze mną widzieć? — zapytała Milady.

— Chce się widzieć z damą, która przybyła z Boulogne.

— Niech więc wejdzie, matko, proszę.

— O mój Boże, mój Boże! — rzekła pani Bonacieux — obawiam się jakiejś złej nowiny!

— Ja także.

— Zostawię panią teraz, ale gdy tylko ten nieznajomy wyjdzie, pozwól, żebym wróciła.

— Oczywiście, bardzo proszę.

Przełożona i pani Bonacieux wyszły.

Milady została sama z oczyma utkwionymi we drzwiach; po chwili rozległ się brzęk ostróg na schodach, kroki zbliżyły się, drzwi otwarły i ukazał się w nich mężczyzna.

Milady wydała okrzyk radości; był to hrabia Rochefort, zły duch Jego Eminencji.


Rozdział XXXII DEMON W DWÓCH POSTACIACH

— Ach! — zawołali jednocześnie Rochefort i Milady. — Ach! Kogo widzę!

— Tak, to ja!

— Pan przybywa?... — zapytała Milady.

— Z La Rochelle, a pani?

— Z Anglii.

— Buckingham?

— Nie żyje lub jest ciężko ranny; kiedy wyjeżdżałam, nic nie uzyskawszy, jakiś fanatyk go zamordował.

— O — rzekł Rochefort z uśmiechem — bardzo szczęśliwy przypadek! Jego Eminencja będzie zadowolony! Czyś go uprzedziła?

— Napisałam do niego z Boulogne. Ale pan skąd się tu wziąłeś?

— Jego Eminencja był niespokojny i posłał mnie do pani.

— Przyjechałam dopiero wczoraj.

— I co pani robiła od wczoraj?

— Nie traciłam czasu.

— Och, jestem tego pewien!

— Czy wie pan, kogo tu spotkałam?

— Nie.

— Zgadnij.

— Jakże mogę wiedzieć?

— Tę młodą kobietę, którą królowa wyciągnęła z więzienia.

— Kochankę d’Artagnana?

— Tak, panią Bonacieux, której schronienia nie znał kardynał.

— Znakomicie — rzekł Rochefort. — Oto znów przypadek idący w parze z tamtym; pan kardynał jest doprawdy wybrańcem losu!

— Czy pojmujesz moje zdumienie, kiedy znalazłam się twarzą w twarz z tą kobietą?

— Czy ona panią zna?

— Nie.

— Więc uważa cię za osobę obcą?

Milady uśmiechnęła się.

— Jestem jej najlepszą przyjaciółką!

— Na honor — rzekł Rochefort — tylko ty, droga hrabino, potrafisz dokazywać takich cudów!

— Udało mi się wybornie, kawalerze — powiedziała Milady. — Czy wiesz co się tu dzieje?

— Nie.

— Jutro lub pojutrze przyjadą tu po nią z rozkazem królowej.

— Doprawdy! A kto taki?

— D’Artagnan i jego przyjaciele.

— W samej rzeczy, tyle już robią hałasu, że będziemy musieli odesłać ich do Bastylii.

— Dlaczego to się jeszcze nie stało?

— No cóż, pan kardynał ma do nich słabość, której nie mogę zrozumieć.

— Naprawdę?

— Tak.

— Dobrze więc, powiedz mu, co następuje, Rochefort: powiedz mu, że ci czterej ludzie słyszeli naszą rozmowę w oberży “Pod Czerwonym Gołębnikiem”, powiedz mu, że po jego odjeździe jeden z nich przyszedł do mnie i odebrał mi siłą glejt podpisany przez Jego Eminencję; że uprzedzili lorda Wintera o moim przyjeździe do Anglii: że omal znowu nie przeszkodzili mi w wykonaniu zadania, jak zeszłym razem, kiedy szło o spinki; powiedz mu, że spośród tych czterech ludzi dwaj są naprawdę niebezpieczni, a mianowicie d’Artagnan i Atos; powiedz mu, że trzeci z nich, Aramis, jest kochankiem pani de Chevreuse; tego trzeba pozostawić przy życiu, znamy jego tajemnicę, może się przydać. Jeśli idzie o czwartego, Portosa, to głupiec, pyszałek i osioł, nie warto się nim nawet zajmować.

— Ale ci czterej powinni być teraz pod La Rochelle.

— Ja również tak sądziłam; ale list, który pani Bonacieux otrzymała od pani marszałkowej i lekkomyślnie mi pokazała, każe mi wierzyć, że jadą tutaj.

— U licha! I co robić?

— Co powiedział pan kardynał, jeśli idzie o mnie?

— Mam otrzymać od pani wiadomości pisemne lub ustne i wrócić pocztą; kiedy Jego Eminencja będzie wiedzieć, coś zrobiła, da ci znać, co masz robić dalej.

— Powinnam więc tu zostać?

— Tu albo w okolicy.

— Nie może mnie pan zabrać ze sobą?

— Nie, rozkaz jest wyraźny; w okolicach obozu mogą panią poznać i, jak sama rozumiesz, twoja obecność skompromitowałaby Jego Eminencję.

— A zatem mam czekać tu lub w okolicy.

— Powiedz mi pani tylko od razu, gdzie będziesz czekała na rozkazy Jego Eminencji, bym wiedział, gdzie cię szukać.

— Może nie będę mogła tu zostać.

— Dlaczego?

— Zapominasz pan, że moi wrogowie mogą przybyć w każdej chwili.

— To prawda; ale w takim razie ta kobieta wymknie się Jego Eminencji.

— Ba! — rzekła Milady ze swym szczególnym uśmiechem. — Zapominasz pan, że jestem jej najlepszą przyjaciółką.

— Rzeczywiście! Mogę więc powiedzieć kardynałowi, że jeśli idzie o tę kobietę...

— Może być spokojny.

— To wszystko?

— Będzie wiedział, co to znaczy.

— Odgadnie. A teraz co mam robić?

— Wyjechać natychmiast; wydaje mi się, że z takimi nowinami warto się pośpieszyć.

— Mój powóz został uszkodzony, kiedy wyjeżdżałem do Lilliers[*].

— Znakomicie!

— Jak to znakomicie?

— A tak, potrzebny mi pański powóz.

— Jakże więc pojadę?

— Konno.

— Łatwo pani powiedzieć, sto osiemdziesiąt mil.

— I cóż to takiego?

— Dobrze. Co dalej?

— Przejeżdżając przez Lilliers, odeślesz mi powóz, polecając swemu służącemu, by był na moje rozkazy.

— Dobrze.

— Masz pan zapewne przy sobie jakiś rozkaz kardynała?

— Moje pełnomocnictwo.

— Pokażesz je przeoryszy i powiesz jej, że przyjadą tu po mnie dziś lub jutro i że mam wyjechać z osobą przysłaną przez pana.

— Wybornie.

— Nie zapomnij mówić o mnie surowo przeoryszy.

— Dlaczego?

— Jestem ofiarą kardynała. Muszę przecie wzbudzić zaufanie tej biednej pani Bonacieux.

— Słusznie. A teraz, czy chciałaby pani złożyć mi raport z tego, co zaszło?

— Przecie powiedziałam panu wszystko, masz dobrą pamięć. Powtórz to, co usłyszałeś, papier można zgubić.

— Masz rację; muszę tylko wiedzieć, gdzie pani szukać, żebym nie tracił czasu na przetrząsanie okolicy.

— Dobrze, zaczekaj.

— Czy dać pani mapę?

— O, znam tę okolicę doskonale.

— Pani? Kiedyś tu była?

— Wyrosłam tutaj.

— Doprawdy?

— Jak widzisz, taka rzecz może się przydać.

— Będzie więc pani na mnie czekać?...

— Pozwól mi się zastanowić przez chwilę; dobrze, w Armentières.

— Co to za Armentières?

— Miasteczko nad Lys[*]; wystarczy, bym przejechała rzekę, a znajdę się za granicą.

— Doskonale! Ale rzecz jasna, że przeprawi się pani przez rzekę tylko w razie niebezpieczeństwa.

— Oczywiście!

— A jakże będę wiedział, gdzie pani jest?

— Nie jest panu potrzebny służący?

— Nie.

— To pewny człowiek?

— Wypróbowany.

— Daj mi go pan; nikt go nie zna, zostawię go w miejscowości, którą opuszczę; wskaże ci do mnie drogę.

— Więc pani powiada, że będzie na mnie czekać w Armentières?

— Tak.

— Napisz mi tę nazwę na skrawku papieru, żebym nie zapomniał; nazwa miasteczka to chyba nic kompromitującego?

— Któż to może wiedzieć? Ale mniejsza z tym — rzekła Milady pisząc nazwę na kartce papieru. — Więc będę skompromitowana.

— Dobrze — powiedział Rochefort biorąc z rąk Milady papier, który złożył i schował w kapeluszu. — Zresztą niech pani będzie spokojna, zrobię, jak robią dzieci: jeśli zgubię papier, będę powtarzał nazwę przez całą drogę. A więc to już wszystko?

— Tak mi się zdaje.

— Powtórzmy: Buckingham nie żyje lub ciężko ranny; twoja rozmowa z kardynałem podsłuchana przez muszkieterów; lord Winter uprzedzony o twoim przybyciu do Portsmouth; d’Artagnan i Atos do Bastylii; Aramis kochanek pani de Chevreuse; Portos pyszałek; pani Bonacieux odnaleziona; przysłać pani jak najszybciej powóz; oddać mego służącego do twej dyspozycji; zrobić z ciebie ofiarę kardynała, żeby przeorysza wyzbyła się wszelkich podejrzeń; Armentières na brzegu Lys. Czy tak?

— Doprawdy, mój drogi kawalerze, masz wyborną pamięć. Ale dodaj jeszcze jedno.

— Co?

— Widziałam śliczny las, który graniczy z ogrodem klasztornym. Powiedz przeoryszy, że wolno mi przechadzać się w tym lesie; kto wie, może trzeba mi będzie wyjść furtką.

— Pamięta pani o wszystkim.

— Ale pan zapomina o pewnej rzeczy...

— O czym?

— Zapytać, czy nie trzeba mi pieniędzy.

— Rzeczywiście, ile pani trzeba?

— Tyle złota, ile pan ma przy sobie.

— Mam około pięciuset pistoli.

— Ja tyle samo; mając tysiąc pistoli można zrobić wszystko; opróżnij kieszenie.

— Proszę.

— Dobrze. Kiedy pan wyrusza?

— Za godzinę; muszę coś zjeść i posłać po konia pocztowego.

— Znakomicie. Do widzenia, kawalerze!

— Do widzenia, hrabino!

— Poleć mnie kardynałowi.

— Poleć mnie diabłu.

Milady i Rochefort wymienili uśmiechy i rozstali się.

W godzinę potem Rochefort ruszył galopem; w pięć godzin potem przejeżdżał przez Arras.

Nasi czytelnicy wiedzą już, że d’Artagnan go poznał, co wzbudziło obawy w czterech muszkieterach i przyśpieszyło ich podróż.


Rozdział XXXIII KROPLA WODY

Ledwie Rochefort wyszedł, gdy weszła pani Bonacieux. Zastała Milady uśmiechniętą.

— A więc — rzekła młoda kobieta — to, czego się pani obawiała, już się stało; dziś wieczór lub jutro rano kardynał przyśle po ciebie.

— Kto ci to powiedział, moje, dziecko? — zapytała Milady.

— Słyszałam z ust samej przeoryszy.

— Siądź tu przy mnie — rzekła Milady.

— Jestem.

— Poczekaj, aż się upewnię, że nikt nas nie słyszy.

— Po cóż te środki ostrożności?

— Zaraz się dowiesz.

Milady wstała, podeszła do drzwi, otworzyła je, zajrzała na korytarz i wróciła, by usiąść przy pani Bonacieux.

— A więc — rzekła — dobrze grał swą rolę?

— Kto?

— Ten człowiek, co mówił przeoryszy, że jest wysłannikiem kardynała.

— Więc grał rolę?

— Tak, moje dziecko.

— Ten człowiek nie jest więc...

— Ten człowiek — powiedziała Milady zniżając głos — jest moim bratem.

— Twoim bratem! — zawołała pani Bonacieux.

— Tak, i tylko ty znasz moją tajemnicę; jeśli powiesz o tym komukolwiek, jestem zgubiona i ty, być może, również.

— O, mój Boże!

— Posłuchaj. Mój brat, który przybył mi na pomoc, mając zamiar uprowadzić mnie nawet siłą, jeśli będzie trzeba, napotkał w drodze wysłannika kardynała, który jechał po mnie; ruszył za nim. Znalazłszy się w oddalonym i pustym miejscu wyjął szpadę żądając od wysłannika, by mu oddał swe papiery; wysłannik chciał się bronić, mój brat go zabił.

— Och! — rzekła pani Bonacieux z drżeniem.

— Był to jedyny sposób, pamiętaj o tym. Mój brat postanowił użyć fortelu zamiast siły; wziął papiery, oświadczył, że on właśnie jest wysłannikiem kardynała, i za godzinę czy dwie zjawi się pojazd, który zabierze mnie z polecenia Jego Eminencji.

— Rozumiem; ten powóz przyśle twój brat.

— Właśnie, ale to nie wszystko; list, który otrzymałaś i który uważasz za list pani de Chevreuse...

— Tak?...

— Jest sfałszowany.

— Jak to?

— Jest sfałszowany: to pułapka, żebyś nie stawiała oporu, kiedy przyjadą po ciebie.

— Ale d’Artagnan przyjedzie.

— Mylisz się, d’Artagnan i jego przyjaciele są pod La Rochelle.

— Skąd wiesz o tym?

— Mój brat spotkał wysłanników kardynała przebranych za muszkieterów. Zawołają cię do bramy, będziesz myślała, że to przyjaciele, zabiorą cię i uwiozą do Paryża.

— O, mój Boże! Tracę głowę wśród tych wszystkich bezeceństw. Czuję, że oszaleję, jeśli to potrwa dłużej — mówiła pani Bonacieux podnosząc ręce do głowy.

— Poczekaj...

— Co?

— Słyszę tętent konia, to mój brat odjeżdża; chcę pożegnać go raz jeszcze, chodźmy.

Milady otworzyła okno i dała znak pani Bonacieux, żeby się zbliżyła. Młoda kobieta usłuchała.

Rochefort jechał galopem.

Kawaler podniósł głowę, ujrzał obie kobiety i w biegu skinął Milady przyjaźnie ręką.

— Ten zacny Jerzy! — rzekła Milady z miną czułą i melancholijną, zamykając okno.

Powróciła na swoje miejsce i usiadła, niby to pogrążona w rozmyślaniach.

— Droga pani! — powiedziała pani Bonacieux — przepraszam, że ci przeszkadzam, ale co radzisz mi czynić? Dobry Boże! Masz więcej doświadczenia niż ja, ja cię usłucham.

— Przede wszystkim — rzekła Milady — mogę się mylić, może d’Artagnan wraz z przyjaciółmi rzeczywiście przybędzie ci na pomoc.

— Och, to byłoby zbyt piękne! — zawołała pani Bonacieux. — To zbyt wielkie szczęście dla mnie.

— Rozumiesz więc, byłaby to tylko kwestia czasu, wyścig, kto przybędzie pierwszy. Jeśli pierwsi zjawią się twoi przyjaciele, jesteś uratowana; jeśli ludzie kardynała, jesteś zgubiona.

— O, tak, zgubiona bez litości! Co więc robić? Co robić?

— Pozostałby jeszcze sposób prosty, naturalny...

— Jaki, powiedz!

— Poczekać w okolicy, w ukryciu, i upewnić się, kim są ludzie, którzy przyjadą po ciebie.

— Ale gdzie czekać?

— O, to drobnostka; ja zatrzymam się i ukryję w odległości kilku mil stąd, tam zaczekam, aż zjawi się mój brat; cóż, wezmę cię ze sobą, ukryjemy się i będziemy czekać razem.

— Nie pozwolą mi odjechać, jestem tu jak uwięziona.

— Ponieważ sądzą, że wyjeżdżam z rozkazu kardynała, nie uwierzą, że masz ochotę udać się ze mną.

— A więc?

— Powóz jest przy bramie, mówisz mi do widzenia, wchodzisz na stopień, by mnie uściskać po raz ostatni; służący mego brata, który przyjedzie po mnie, jest uprzedzony, da znak pocztylionowi i ruszamy galopem.

— Ale d’Artagnan, a jeśli przyjedzie d’Artagnan?

— Alboż nie będziemy wiedzieć?

— Jakim sposobem?

— Nic łatwiejszego. Wysyłamy do Béthune służącego mego brata, a jak powiedziałam, możemy mu zaufać; przebiera się, wynajmuje mieszkanie naprzeciw klasztoru; jeśli przyjadą wysłannicy kardynała, nie rusza się z miejsca; jeśli d’Artagnan i jego przyjaciele, zaprowadzi ich do nas.

— Zna ich więc?

— Oczywiście, czyż nie widywał pana d’Artagnana u mnie?

— O, tak, tak, masz rację; wszystko będzie dobrze, doskonale, ale nie oddalajmy się stąd.

— Najwyżej o siedem czy osiem mil; będziemy tuż przy granicy i na pierwszy alarm przekroczymy granicę Francji.

— A na razie co robić?

— Czekać.

— A jeśli przyjadą?

— Powóz mego brata przybędzie wcześniej.

— Gdybym jednak była daleko, kiedy przyjadą po panią, przy obiedzie czy przy śniadaniu na przykład?

— Jest jeden sposób.

— Jaki?

— Powiedz poczciwej przeoryszy, że nie chcesz się ze mną rozstawać i prosisz, by pozwoliła nam jadać razem.

— Pozwoli?

— Czyżby w tym było coś niestosownego?

— Doskonale, w ten sposób nie rozstaniemy się ani na chwilę!

— Zejdź więc do niej i powiedz o tym; czuję, że mi się w głowie mąci, przejdę się po ogrodzie.

— Dobrze, ale gdzie panią znajdę?

— Tu, za godzinę.

— Tu, za godzinę; o, jaka pani dobra, dziękuję pani!

— Jakżebym mogła nie zajmować się panią? Nawet gdybyś nie była piękna i urocza, pamiętałabym, że jesteś przyjaciółką jednego z najbliższych moich przyjaciół.

— Drogi d’Artagnan, jakże będzie ci wdzięczny!

— Spodziewam się. Wszystko zatem umówione, schodzimy.

— Pani idzie do ogrodu.

— Tak.

— Proszę pójść tym korytarzem, a potem schodkami.

— Doskonale, dziękuję.

Kobiety rozstały się wymieniając czarujące uśmiechy.

Milady powiedziała prawdę; w głowie jej się mąciło od chaotycznych projektów. Potrzebowała samotności, by uporządkować myśli. Nie widziała jasno przyszłości, ale trzeba jej było tylko nieco ciszy i spokoju dla nadania mglistym pomysłom dokładnej formy, ścisłego planu.

Najpilniejszą sprawą było porwanie pani Bonacieux, umieszczenie jej w bezpiecznym miejscu; w najgorszym razie będzie w niej miała zakładniczkę. Milady zaczęła się obawiać zakończenia tego straszliwego pojedynku, w który jej przeciwnicy wkładali tyle wytrwałości co ona zaciekłości.

Czuła zresztą, tak jak czuje się nadejście burzy, że nastąpi wkrótce i będzie straszliwe.

Przede wszystkim więc, jak powiedzieliśmy, należało nie wypuszczać z rąk pani Bonacieux. Pani Bonacieux to życie d’Artagnana; więcej nawet niż własne życie, to życie ukochanej kobiety; jeśli szczęście Milady nie dopisze, będzie mogła prowadzić o nią układy i bez wątpienia uzyska dobre warunki. Ta sprawa była więc załatwiona: pani Bonacieux wyjedzie z nią nie podejrzewając niczego; kiedy ukryją się już w Armentières, łatwo potrafi jej wmówić, że d’Artagnan nie przybył do Béthune. Najdalej za dwa tygodnie powróci Rochefort; przez dwa tygodnie obmyśli plan zemsty nad czterema przyjaciółmi. Nie będzie się nudzić, dzięki Bogu, czeka ją najsłodsza rozrywka, jakiej zaznać może kobieta z jej charakterem: doprowadzi swój plan zemsty do doskonałości.

Tak rozmyślając rozglądała się dokoła, by zapamiętać topografię ogrodu. Milady była niby dobry generał, który przewiduje wszystko, zwycięstwo lub klęskę, i zależnie od przebiegu bitwy gotów iść naprzód lub nakazać odwrót.

Po godzinie usłyszała łagodny głos, który ją wzywał; była to pani Bonacieux. Zacna przeorysza zgodziła się oczywiście na wszystko i miały właśnie jeść razem kolację.

Wchodząc na dziedziniec usłyszała odgłos pojazdu zatrzymującego się przed bramą.

Milady nasłuchiwała.

— Czy słyszysz? — rzekła.

— Tak, to pojazd.

— Mojego brata.

— O, mój Boże!

— Odwagi!

Zadzwoniono do bramy klasztornej; Milady się nie omyliła.

— Pójdź do swego pokoju — rzekła do pani Bonacieux. — Masz zapewne jakieś klejnoty, które chciałabyś zabrać.

— Mam jego listy.

— Weź je zatem i przyjdź do mnie, zjemy szybko kolację; może będziemy jechać przez część nocy, trzeba się pokrzepić.

— Wielki Boże! — rzekła pani Bonacieux, kładąc rękę na piersi. — Duszę się, nie mogę postąpić kroku.

— Odwagi, odwagi! Pomyśl, że za kwadrans będziesz uratowana, i pamiętaj, że robisz to dla niego.

— O tak; wszystko dla niego. Przywróciłaś mi odwagę jednym słowem; idź, zaraz się zjawię.

Milady poszła szybko do swego pokoju, gdzie zastała służącego Rocheforta i udzieliła mu wskazówek.

Miał czekać przy bramie; jeśli przypadkiem pojawią się muszkieterowie, powóz ruszy galopem, okrąży klasztor i zatrzyma się we wsi położonej z drugiej strony lasu. Milady pójdzie przez ogród i przedostanie się do wsi pieszo; powiedzieliśmy już, że Milady znała doskonale tę część Francji.

Jeśli muszkieterowie się nie zjawią, rzeczy pójdą tak, jak to było omówione: pani Bonacieux wejdzie na stopień, żeby się z nią pożegnać, i Milady zabierze ją ze sobą.

Weszła pani Bonacieux; żeby rozproszyć wszelkie podejrzenia, Milady powtórzyła w jej obecności niektóre rozkazy lokajowi.

Milady zapytała o pojazd; był to powóz zaprzężony w trzy konie i prowadzony przez pocztyliona; służący Rocheforta miał jechać na przedzie wierzchem.

Milady niepotrzebnie obawiała się podejrzeń pani Bonacieux, biedna kobieta była zbyt czysta, by podejrzewać ją o tak wielką przewrotność; nazwisko hrabiny Winter, które usłyszała od przeoryszy, było jej zupełnie nie znane, i nie wiedziała nawet, że hrabina tak bardzo i tak fatalnie zaciążyła na jej życiu.

— Widzisz więc — rzekła Milady, kiedy służący wyszedł — wszystko jest gotowe. Przeorysza nic nie podejrzewa i sądzi, że przyjechano po mnie z polecenia kardynała. Ten człowiek wyda ostatnie rozkazy; niech pani zje cokolwiek, wypije odrobinę wina i ruszajmy.

— Tak — rzekła machinalnie pani Bonacieux — ruszajmy.

Milady dała jej znak, by usiadła, nalała jej do małej szklanki wina hiszpańskiego i położyła na talerzu kawałek kurczęcia.

— Spójrz — rzekła — jak wszystko nam sprzyja; zapada noc; o wschodzie słońca będziemy już w naszym schronieniu, nikt nie domyśli się, gdzie jesteśmy. Odwagi, zjedzże cokolwiek.

Pani Bonacieux przełknęła machinalnie kilka kęsów i umoczyła usta w winie.

— Nuże, nuże a — mówiła Milady podnosząc szklankę do ust — uczyń jak ja.

Miała właśnie wychylić szklankę, ale ręka jej zawisła w powietrzu: usłyszała zbliżający się galop; niemal w tej samej chwili dobiegło ją rżenie koni.

Te odgłosy zmąciły jej radość, jak odgłos burzy budzi nas pośrodku pięknego snu; zbladła, podbiegła do okna, podczas gdy pani Bonacieux wstała drżąc na całym ciele i oparła się o krzesło, żeby nie upaść.

Nie widać było nic jeszcze, tylko tętent przybliżał się wciąż bardziej.

— O, mój Boże! — rzekła pani Bonacieux. — Co to za hałas?

— To nasi przyjaciele lub wrogowie — rzekła Milady ze swym straszliwym spokojem. — Zostań na swoim miejscu, powiem ci.

Pani Bonacieux stała niema, nieruchoma i blada jak posąg.

Hałas wzmagał się, konie znajdowały się zapewne w odległości stu pięćdziesięciu kroków; jeśli nie widać ich było jeszcze, to dlatego, że droga zakręcała w tym miejscu. Jednakże hałas stawał się coraz wyraźniejszy i można było policzyć konie po nierównych uderzeniach kopyt.

Milady wypatrywała oczy; było dość jasno, by mogła rozpoznać jadących.

Nagle na zakręcie drogi ujrzała obszyte galonami kapelusze i powiewające pióra; naliczyła dwóch, potem pięciu, wreszcie ośmiu jeźdźców; jeden z nich wyprzedzał innych o dwie długości konia.

Milady jęknęła zduszonym głosem. W tym, który jechał na przedzie, poznała d’Artagnana.

— O, mój Boże, mój Boże! — zawołała pani Bonacieux. — Co się stało?

— To mundur gwardzistów pana kardynała; nie mamy chwili do stracenia! — zawołała Milady. — Uciekajmy, uciekajmy!

— Tak, tak, uciekajmy! — powtórzyła pani Bonacieux nie mogąc postąpić kroku; strach przykuł ją do miejsca.

Tętent koni rozległ się pod oknem.

— Chodźmy, chodźmy wreszcie! — zawołała Milady próbując pociągnąć młodą kobietę za sobą. — Mam klucz, możemy jeszcze uciec przez ogród, ale pośpieszmy się, za pięć minut będzie za późno.

Pani Bonacieux spróbowała iść, zrobiła dwa kroki i upadła na kolana.

Milady pochyliła się, żeby ją podnieść, ale nie mogła sobie poradzić.

W tej chwili rozległ się turkot powozu ruszającego galopem na widok muszkieterów, potem huknęły wystrzały.

— Pytam po raz ostatni, idziesz? — zawołała Milady.

— O, mój Boże, mój Boże! Widzi pani przecie, że nie mam sił, że nie mogę iść, uciekaj sama!

— Ja miałabym uciekać sama? Zostawić cię tutaj? Nie, nie, nigdy! — zawołała Milady.

Nagle przystanęła, płomień błysnął jej w oku; pobiegła do stolika, otworzyła z niezwykłą szybkością kamień w swym pierścieniu i wrzuciła zawartość do szklanki pani Bonacieux.

Było to czerwone ziarenko, które rozpuściło się natychmiast.

Potem wzięła szklankę pewną dłonią i powiedziała:

— Wypij, to wino doda ci sił, wypij.

Zbliżyła szklankę do ust młodej kobiety, która wypiła machinalnie.

— Ach, nie tak chciałam się zemścić — rzekła Milady stawiając szklankę z piekielnym uśmiechem. — Ale na honor, człowiek robi, co może.

I wybiegła z pokoju.

Pani Bonacieux widziała, jak wychodzi, nie mając sił iść za nią; czuła się jak człowiek, któremu się śni, że ktoś biegnie za nim, i na próżno próbuje uciekać.

Minęło kilka minut, rozległo się straszliwe uderzenie do bramy. Pani Bonacieux spodziewała się, że Milady wróci, ale Milady nie wracała.

Zimny pot przerażenia oblewał płonące czoło pani Bonacieux. Wreszcie usłyszała zgrzyt otwieranych krat, tupot butów i brzęk ostróg na schodach; głosy zbliżały się coraz bardziej i wydawało się jej, że słyszy swe imię.

Nagle krzyknęła z radości wielkim głosem i rzuciła się ku drzwiom: rozpoznała głos d’Artagnana.

— D’Artagnanie, d’Artagnanie! — zawołała. — To ty? Tutaj, tutaj!

— Konstancjo, Konstancjo! — odparł młodzieniec. — Gdzie jesteś? Mój Boże!

W tej samej chwili drzwi celi pchnięto raczej, niż otworzono, kilku mężczyzn wbiegło do pokoju; pani Bonacieux osunęła się na fotel, nie mogąc zrobić najmniejszego ruchu.

D’Artagnan rzucił dymiący pistolet, który trzymał w ręce, i padł na kolana przed kochanką; Atos zatknął swój pistolet za pas; Portos i Aramis włożyli nagie szpady do pochew.

— Och, d’Artagnanie, mój ukochany d’Artagnanie! Przybywasz więc wreszcie, nie zawiodłeś mnie, to ty!

— Tak, tak, Konstancjo, jesteśmy razem.

— Och, ona na próżno mówiła, że nie przyjedziesz, miałam wciąż nadzieję; nie chciałam uciekać; och, jak dobrze zrobiłam, jakże jestem szczęśliwa!

Atos, który siedział spokojnie, na słowo ona podniósł się nagle.

— Ona? Jaka ona? — zapytał d’Artagnan.

— Ależ moja towarzyszka, kobieta, która z przyjaźni do mnie chciała mnie osłonić przed prześladowcami; uciekła biorąc was za gwardzistów kardynała.

— Twoja towarzyszka! — zawołał d’Artagnan bledszy od białego welonu swej kochanki. — O kim mówisz?

— O kobiecie, której powóz stał przy drzwiach, która mówiła, że jest twoją przyjaciółką, d’Artagnanie; o kobiecie, której się zwierzałeś.

— Jak się nazywa? Jak się nazywa?! — zawołał d’Artagnan. — Mój Boże, nie znasz więc jej imienia?

— Tak, mówiła mi; poczekaj... ale to dziwne... o, mój Boże, mąci mi się w głowie, nic nie widzę.

— Do mnie, przyjaciele, do mnie! Ma lodowate ręce! — zawołał d’Artagnan. — Zasłabła, wielki Boże, traci przytomność!

Podczas gdy Portos wzywał pomocy co tchu w płucach, Aramis podbiegł do stołu, by wziąć szklankę wody; ale zatrzymał się widząc straszliwie zmienioną twarz Atosa, który stojąc przy stole ze zjeżonym włosem, z oczami w słup, patrzył na jedną ze szklanek, wstrząśnięty potwornym podejrzeniem.

— O! — mówił Atos. — O! nie, to niemożliwe! Bóg nie dopuściłby do takiej zbrodni.

— Wody, wody! — krzyknął d’Artagnan. — Wody!

— Biedna kobieta, biedna kobieta — szepnął Atos załamującym się głosem.

Pani Bonacieux otworzyła oczy pod pocałunkami d’Artagnana.

— Wraca do siebie — zawołał młodzieniec. — O, mój Boże! Dziękuję ci!

— Pani — rzekł Atos. — W imię nieba, czyja jest ta pusta szklanka?

— Moja, panie... — odparła młoda kobieta gasnącym głosem.

— Kto nalał ci wina do tej szklanki?

— Ona.

— Ale jaka ona?

— Ach, przypominam sobie — rzekła pani Bonacieux — hrabina Winter...

Czterej muszkieterowie wydali jednocześnie okrzyk, ale głos Atosa górował nad innymi.

W tej samej chwili twarz pani Bonacieux zsiniała i przeszył ją ból tak straszny, że upadła dysząc w ramiona Portosa i Aramisa.

D’Artagnan chwycił rękę Atosa z przerażeniem trudnym do opisania.

— Jak to — rzekł — myślisz...

Głos jego rozpłynął się w łkaniu.

— Wierzę we wszystko — rzekł Atos gryząc sobie wargi do krwi, by nie jęknąć.

— D’Artagnanie, d’Artagnanie — zawołała pani Bonacieux — gdzie jesteś? Nie opuszczaj mnie, widzisz, że umieram.

D’Artagnan puścił ręce Atosa, które trzymał wciąż w zaciśniętych dłoniach, i podbiegł do niej.

Jej piękna twarz była zupełnie zmieniona, szklane oczy nie patrzyły już, konwulsyjne drżenie wstrząsnęło ciałem, pot spływał z czoła.

— Na Boga, biegnijcie, wezwijcie kogoś; Portosie, Aramisie, wzywajcie pomocy!

— Na próżno — rzekł Atos. — Na próżno, na jej truciznę nie ma lekarstwa.

— Tak, tak — szepnęła pani Bonacieux — pomocy, pomocy!

Potem zebrawszy wszystkie siły ujęła głowę młodzieńca w ręce, patrzyła nań przez chwilę, jakby cała jej dusza skupiła się w tym spojrzeniu, i z głośnym szlochem pocałowała go w usta.

— Konstancjo, Konstancjo! — zawołał d’Artagnan.

Westchnienie wydarło się z ust pani Bonacieux owiewając d’Artagnana; w tym westchnieniu jej kochająca i czysta dusza ulatywała ku niebu.

D’Artagnan trzymał w ramionach trupa.

Młodzieniec wydał okrzyk i upadł obok kochanki, tak samo blady i zimny jak ona.

Portos płakał, Aramis wyciągnął pięść ku niebu, Atos się przeżegnał.

W tej chwili w drzwiach ukazał się mężczyzna niemal tak samo blady jak ci, co byli w pokoju, i rozejrzawszy się wokół ujrzał panią Bonacieux martwą i zemdlonego d’Artagnana.

Zjawił się w owej chwili osłupienia, które następuje po wielkich nieszczęściach.

— Nie omyliłem się — rzekł. — Oto pan d’Artagnan, a wy jesteście jego trzej przyjaciele, panowie Atos, Portos i Aramis.

Ci, których nazwiska wymieniono, spojrzeli na nieznajomego ze zdumieniem; zdawało im się, że go poznają.

— Panowie — ciągnął dalej przybyły. — Jak i ja szukacie pewnej kobiety, która przeszła tędy — dodał ze straszliwym uśmiechem — widzę bowiem trupa!

Trzej przyjaciele milczeli; zdawało im się, że poznają głos i twarz tego człowieka, że go już kiedyś widzieli, ale nie mogli sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach.

— Panowie — mówił nieznajomy — ponieważ nie poznajecie człowieka, który po dwakroć zawdzięcza wam życie, muszę wymienić swe nazwisko: jestem lord Winter, szwagier tej kobiety.

Trzej przyjaciele wydali okrzyk zdumienia.

Atos wstał i podał mu rękę.

— Witaj, milordzie — rzekł. — Należysz do nas.

— Wyjechałem w pięć godzin po niej z Portsmouth — rzekł lord Winter. — Przybyłem w trzy godziny po niej do Boulogne, spóźniłem się o dwadzieścia minut do Saint-Omer; wreszcie w Lilliers straciłem jej ślad. Jechałem zdając się na przypadek, wypytując wszystkich po drodze, kiedy ujrzałem was, pędzących galopem; rozpoznałem pana d’Artagnana. Wołałem, ale nie odpowiadaliście, chciałem jechać za wami, ale koń mój był zbyt zmęczony, by mógł waszym dotrzymać kroku. Zdaje się jednak, że mimo pośpiechu znów przybyliście za późno.

— Sam widzisz, milordzie — rzekł Atos, wskazując lordowi Winter martwą panią Bonacieux i d’Artagnana, którego Portos i Aramis usiłowali przywrócić do życia.

— Czy oboje nie żyją? — zapytał chłodno lord Winter.

— Nie — odparł Atos. — Na szczęście d’Artagnan zemdlał tylko.

— Ach, tym lepiej! — rzekł lord Winter.

W tej chwili d’Artagnan otworzył oczy.

Wyrwał się z ramion Portosa i Aramisa i jak oszalały rzucił się na ciało kochanki.

Atos wstał, podszedł do przyjaciela krokiem powolnym i uroczystym, ucałował go tkliwie, a widząc, że szlocha bez pamięci, rzekł do niego swym szlachetnym i budzącym ufność głosem:

— Przyjacielu, bądź mężczyzną: kobiety opłakują zmarłych, mężczyźni się mszczą!

— O, tak — powiedział d’Artagnan. — Tak! Żeby ją pomścić, jestem gotów pójść za tobą!

Atos skorzystał z tej chwili, gdy nadzieja zemsty przywracała siły jego nieszczęsnemu przyjacielowi, i dał znak Portosowi i Aramisowi, by poszli po przeoryszę.

Przyjaciele spotkali ją na korytarzu, wstrząśniętą i niemal nieprzytomną od tylu wydarzeń; wezwała kilka zakonnic, które wbrew obyczajom klasztornym znalazły się w obecności pięciu mężczyzn.

— Matko — rzekł Atos biorąc d’Artagnana pod ramię — pozostawiamy twojej pieczy ciało tej nieszczęsnej kobiety. Była aniołem na ziemi, zanim została aniołem w niebie. Uważaj ją za jedną ze swych sióstr; powrócimy tu kiedyś, by pomodlić się na jej grobie.

D’Artagnan ukrył twarz na piersi Atosa i wybuchnął płaczem.

— Płacz — rzekł Atos — płacz, serce pełne miłości, młodości i życia! Niestety! Pragnąłbym tak płakać jak ty!

I pociągnął za sobą przyjaciela czuły jak ojciec, niosąc ukojenie jak kapłan, wielki jak człowiek, który wycierpiał wiele.

Wszyscy pięciu w towarzystwie służących, trzymających konie za uzdy, skierowali się ku Béthune, którego przedmieście było widać, i zatrzymali się przed pierwszą napotkaną oberżą.

— Czy nie będziemy ścigać tej kobiety? — zapytał d’Artagnan.

— Później — rzekł Atos. — Mam jeszcze pewne sprawy do załatwienia.

— Ucieknie nam — powiedział młodzieniec. — Ucieknie nam, Atosie, i będzie to twoja wina.

— Odpowiadam za nią — rzekł Atos.

D’Artagnan tak wierzył słowu przyjaciela, że spuścił głowę i wszedł do oberży nic nie mówiąc.

Portos i Aramis spojrzeli na siebie, nie rozumiejąc, skąd Atos czerpie tę pewność.

Lord Winter pomyślał, że mówi tak dlatego, by ulżyć cierpieniu d’Artagnana.

— A teraz, panowie — rzekł Atos, kiedy się dowiedział, że w oberży jest pięć wolnych pokoi — pójdziemy każdy do siebie. D’Artagnan musi być sam, by płakać i spać. Ja zajmę się wszystkim, bądźcie spokojni.

— Wydaje mi się wszakże — powiedział lord Winter — że jeśli trzeba przedsięwziąć jakieś kroki przeciw hrabinie, mnie to dotyczy: to moja bratowa.

— I mnie — rzekł Atos. — To moja żona.

D’Artagnan uśmiechnął się, zrozumiał bowiem, że Atos jest pewien zemsty, jeśli zdradza tak wielką tajemnicę; Portos i Aramis wymienili spojrzenia blednąc. Lord Winter pomyślał, że Atos oszalał.

— Pójdźcie więc do swych pokoi — rzekł Atos — i pozwólcie mi działać. To moja sprawa, jestem jej mężem. D’Artagnanie, jeśliś nie zgubił papieru, który wypadł z kapelusza tego człowieka, daj mi go; jest tam napisana nazwa miasteczka...

— Ach — rzekł d’Artagnan. — Rozumiem, nazwa napisana jej ręką...

— Widzisz — rzekł Atos — widzisz, że jest Bóg na niebie!


Rozdział XXXIV CZŁOWIEK W CZERWONYM PŁASZCZU

Rozpacz Atosa ustąpiła miejsca skupionemu cierpieniu, dzięki czemu świetny umysł tego człowieka pracował z jeszcze większą jasnością.

Pochłonięty całkowicie myślą, by wypełnić przyrzeczenie, jakie złożył, i odpowiedzialnością, jaką wziął na siebie, ostatni udał się do swego pokoju, poprosił oberżystę, by przyniósł mu mapę prowincji, pochylił się nad nią, zbadał nakreślone linie, stwierdził, że z Béthune do Armentières prowadzą cztery różne drogi, i zawezwał służących.

Planchet, Grimaud, Mousqueton i Bazin stawili się i otrzymali jasne, dokładne i ważkie rozkazy Atosa.

Mieli wyruszyć nazajutrz o wschodzie słońca i udać się do Armentières, każdy inną drogą. Planchet, najinteligentniejszy z czwórki, miał iść tą drogą, którą umknął powóz; jak pamiętamy, strzelali za nim czterej przyjaciele, a towarzyszył mu służący Rocheforta.

Atos wysłał służących dlatego, że od chwili gdy byli w służbie u niego i jego przyjaciół, mógł stwierdzić, że posiadają rozmaite a cenne zalety. Poza tym pytania służących budzą w przechodniach mniej nieufności, a więcej sympatii niż pytania panów. Wreszcie Milady znała panów, a nie znała ich sług; natomiast służący znali doskonale Milady.

Wszyscy czterej mieli się spotkać nazajutrz o jedenastej; jeśli znajdą kryjówkę Milady, trzej zostaną, by jej pilnować, czwarty powróci do Béthune uprzedzić Atosa i zaprowadzić czterech przyjaciół.

Otrzymawszy te rozkazy służący wyszli.

Wówczas Atos wstał z krzesła, przypiął szpadę, otulił się w płaszcz i wyszedł z oberży; było około dziesiątej. Jak wiadomo, o dziesiątej wieczór na prowincji mało kto chodzi po ulicach. Ale Atos najwidoczniej szukał kogoś, do kogo mógłby zwrócić się z pytaniem. Wreszcie znalazł spóźnionego przechodnia, podszedł do niego, powiedział mu kilka słów: ów człowiek cofnął się z przerażeniem, odpowiedział wszakże muszkieterowi podając żądaną wiadomość. Atos ofiarował mu pół pistola za towarzystwo, ale tamten odmówił.

Atos szedł ulicą, którą wskazał mu przechodzień, ale znalazłszy się na skrzyżowaniu, stanął znów niepewny. Ponieważ jednak miał nadzieję, że spotka tu kogoś, czekał. Rzeczywiście po chwili zjawił się stróż nocny. Atos powtórzył mu to samo pytanie co przedtem, stróż okazał równe przerażenie, nie chciał Atosowi towarzyszyć i wskazał mu drogę.

Atos ruszył we wskazanym kierunku i doszedł do przedmieścia położonego na krańcu miasta, przeciwległym do tego, przez które wjechali. Tu znowu się zawahał i przystanął po raz trzeci.

Na szczęście przechodził żebrak, który zbliżył się do Atosa, by go poprosić o jałmużnę. Atos ofiarował mu talara za towarzystwo. Żebrak wahał się przez chwilę, ale na widok sztuki srebra, która połyskiwała w ciemności, przystał i ruszył przodem.

Gdy znaleźli się na rogu ulicy, żebrak wskazał w dali samotny i smutny dom. Atos poszedł w stronę tego domu; żebrak, otrzymawszy zapłatę, uciekał co sił w nogach.

Atos okrążył czerwonawo pomalowany dom, zanim zauważył drzwi; żadnego światła nie było widać, żaden dźwięk nie wskazywał na to, że dom jest zamieszkany; był ponury i milczący jak grób.

Atos zapukał trzykrotnie, ale nikt mu nie odpowiadał. Dopiero za trzecim razem rozległy się wewnątrz kroki. Wreszcie drzwi się uchyliły i ukazał się wysoki mężczyzna o bladej twarzy okolonej czarnymi włosami i brodą.

Atos i wysoki mężczyzna wymienili po cichu kilka słów, po czym gospodarz dał znak muszkieterowi, żeby wszedł. Atos skorzystał z pozwolenia i drzwi się zamknęły.

Człowiek, do którego Atos przyszedł z tak daleka i którego odnalazł z takim trudem, zaprowadził go do swego laboratorium, gdzie właśnie był zajęty wiązaniem kości szkieletu przy pomocy stalowych drutów. Korpus był już złożony, tylko czaszka leżała na stole.

Całe urządzenie pokoju wskazywało na to, że mieszkaniec tego domu zajmuje się naukami przyrodniczymi: były tam słoje pełne wężów podzielonych wedle gatunków, wysuszone jaszczurki połyskiwały jak szmaragdy w wielkich ramach z czarnego drzewa, wreszcie wiązki dzikich ziół, pachnących i obdarzonych zapewne cennymi właściwościami, nie znanymi zwyczajnym ludziom, były przyczepione do sufitu i wisiały w rogach pokoju.

Nie było tu zresztą ani rodziny, ani służby; wysoki mężczyzna sam mieszkał w tym domu.

Atos spojrzał zimnym i obojętnym okiem na opisane przez nas przedmioty i na zaproszenie gospodarza usiadł.

Wyjaśnił mu powód swej wizyty i powiedział, o jaką usługę go prosi, ale zaledwie wyłożył swą prośbę, gdy nieznajomy, który stał właśnie przed muszkieterem, cofnął się z przerażeniem i odmówił. Wówczas Atos wyciągnął z kieszeni niewielki papier, na którym były dwie linijki pisma, pieczęć i podpis, pokazał go temu, co przedwcześnie okazał niechęć. Wysoki mężczyzna, zaledwie spojrzał na papier, podpis i pieczęć, skłonił się na znak, że żadnych nie widzi już przeszkód i gotów jest usłuchać.

Atos nie żądał nic więcej; wstał, pożegnał gospodarza, wyszedł, ruszył tą samą drogą, wrócił do oberży i zamknął się w swoim pokoju.

O świcie d’Artagnan wszedł do pokoju Atosa i zapytał, co należy robić.

— Czekać — odparł Atos.

W kilka chwil potem przełożona klasztoru zawiadomiła muszkieterów, że pogrzeb odbędzie się w południe. O trucicielce nie miano wiadomości: wiedziano tylko, że uciekła przez ogród po piasku, na którym rozpoznano ślady jej stóp; furtka od ogrodu była zamknięta, klucz zniknął.

O oznaczonej godzinie lord Winter i czterej przyjaciele udali się do klasztoru; dzwony biły, kaplica była otwarta, krata od chóru zamknięta. Pośrodku chóru było ustawione ciało ofiary obleczone w habit nowicjuszki. Po obu stronach, na chórze i za kratami prowadzącymi do klasztoru, zgromadziły się wszystkie mniszki; słuchały mszy i śpiewały wraz z kapłanem, nie widząc ludzi świeckich i nie będąc przez nich widziane.

Po wejściu do kaplicy d’Artagnan poczuł, jak znów opuszcza go odwaga; odwrócił się, by spojrzeć na Atosa, ale Atosa nie było.

Pamiętając o spoczywającym na nim zadaniu, Atos udał się do ogrodu: tu, na piasku, idąc za lekkim odbiciem stóp tej kobiety, która wszędzie, gdziekolwiek przeszła, zostawiała za sobą krwawe ślady, doszedł do furtki prowadzącej do lasu, kazał ją otworzyć i wszedł w las.

Sprawdziły się wszystkie jego podejrzenia: droga, którą jechał powóz, obiegała las. Atos szedł chwilę z oczyma wbitymi w ziemię; lekkie plamy krwi, którą broczył człowiek towarzyszący powozowi konno lub ranny koń, znaczyły drogę. W odległości trzech czwartych mili od Festubert[*] ujrzał wielką plamę krwi; ziemia była tu poryta kopytami koni. Pomiędzy lasem a tym miejscem zdradzieckim, nieco wstecz od porytej ziemi, można było zobaczyć te same ślady małych stóp co w ogrodzie; tu stanął powóz.

W tym miejscu Milady wyszła z lasu i wsiadła do powozu.

Zadowolony z tego odkrycia potwierdzającego jego przypuszczenia, Atos powrócił do oberży, gdzie zastał Plancheta czekającego nań niecierpliwie.

Wszystko stało się tak, jak przewidział Atos.

Planchet szedł drogą, podobnie jak Atos zauważył ślady krwi i jak Atos rozpoznał miejsce, gdzie zatrzymały się konie; ale poszedł dalej niż Atos i we wsi Festubert, gdy pił w oberży, dowiedział się przypadkiem, że poprzedniego dnia o wpół do dziewiątej wieczór ranny mężczyzna, który towarzyszył damie w powozie pocztowym, musiał się zatrzymać nie mogąc jechać dalej. Wypadek uznano za sprawę złodziei, którzy zatrzymali jakoby powóz w lesie. Mężczyzna został we wsi, kobieta pojechała dalej.

Planchet zaczął szukać pocztyliona, który prowadził powóz, i znalazł go. Odwiózł on damę do Fromelles[*], skąd udała się do Armentières. Planchet ruszył na przełaj i o siódmej rano był w Armentières.

Była tam tylko jedna oberża, a mianowicie oberża pocztowa. Planchet podał się za służącego, który szuka pracy. Rozmawiał zaledwie dziesięć minut z ludźmi w oberży, kiedy już wiedział, że o jedenastej wieczór przybyła tu samotna kobieta, zajęła pokój, wezwała oberżystę i powiedziała mu, że chciałaby spędzić jakiś czas w okolicy.

Planchet wiedział już wszystko, co chciał wiedzieć. Pośpieszył do kolegów, znalazł ich na umówionym miejscu, postawił na straży przy wszystkich wyjściach z oberży i zjawił się u Atosa; właśnie kończyli rozmowę, gdy weszli przyjaciele.

Wszystkie twarze były ponure, nawet łagodna twarz Aramisa.

— Co mamy robić? — zapytał d’Artagnan.

— Czekać — odparł Atos.

Każdy udał się do swego pokoju.

O ósmej wieczór Atos kazał osiodłać konie i uprzedzić lorda Wintera oraz przyjaciół, by przygotowali się do drogi. W mgnieniu oka wszyscy pięciu byli gotowi, opatrzyli i nabili broń. Atos przyszedł ostatni; d’Artagnan siedział już na koniu, nagląc do odjazdu.

— Cierpliwości — rzekł Atos. — Brak nam jeszcze kogoś.

Czterej jeźdźcy rozejrzeli się wokoło ze zdumieniem, zastanawiając się, kogo też może brakować.

W tej chwili Planchet przyprowadził konia Atosa; muszkieter wskoczył lekko na siodło.

— Zaczekajcie na mnie — rzekł — zaraz wracam.

I ruszył galopem.

W piętnaście minut potem wrócił w towarzystwie mężczyzny w wielkim czerwonym płaszczu i w masce na twarzy.

Lord Winter i trzej muszkieterowie wymienili pytające spojrzenia. Żaden z nich nie mógł objaśnić drugich, nikt bowiem nie znał tego człowieka. Pomyśleli jednak, że tak być musi, skoro to Atos zarządził.

O dziewiątej mała kawalkada prowadzona przez Plancheta ruszyła w drogę śladami powozu.

Smutny był widok owych sześciu mężczyzn jadących w milczeniu, pogrążonych w myślach ponurych jak rozpacz, mrocznych jak kara.


Rozdział XXXV SĄD

Była to burzliwa i ciemna noc. Wielkie chmury przebiegały po niebie zasłaniając światło gwiazd; księżyc miał wzejść dopiero o północy.

Niekiedy w świetle błyskawicy przecinającej horyzont widać było pustą i białą drogę; potem światło gasło i wszystko znów pogrążało się w ciemności.

Co chwila Atos wołał d’Artagnana, wciąż jadącego na przedzie, i nakazywał mu wrócić do szeregu, ale zaraz potem d’Artagnan znów wysuwał się na czoło; myślał tylko o tym, by pędzić przed siebie.

W ciszy przejechali przez Festubert, gdzie pozostał ranny służący, potem przecięli las Richebourg[*]; gdy znaleźli się w Herlies[*], Planchet prowadzący grupę skręcił na lewo.

Lord Winter, Portos i Aramis próbowali kilkakrotnie nawiązać rozmowę z mężczyzną w czerwonym płaszczu; ale na każde pytanie kłaniał się tylko, nie dając odpowiedzi. Podróżni zrozumieli więc, że jest jakaś przyczyna, dla której nieznajomy milczy, i przestali zwracać się do niego.

Burza wciąż się wzmagała, błyskawice przecinały niebo jedna po drugiej, rozlegały się grzmoty, a wiatr, zwiastun huraganu, rozwiewał pióra i włosy jeźdźców.

Kawalkada jechała teraz cwałem.

Niedaleko za Fromelles zaczęła się ulewa, jeźdźcy owinęli się w płaszcze. Pozostały jeszcze trzy mile do przebycia, które przejechano pod potokami deszczu.

D’Artagnan zdjął kapelusz i nie włożył płaszcza: przyjemnie mu było, że woda spływa z płonącego czoła i chłodzi ciało wstrząsane gorączkowym dreszczem.

W chwili kiedy mała grupa minęła Goskal i skierowała się ku stacji pocztowej, człowiek ukryty pod drzewem i niewidoczny w ciemnościach wyszedł na środek drogi, kładąc palec na ustach.

Atos poznał Grimauda.

— Co się stało? — zawołał d’Artagnan. — Czyżby opuściła Armentières?

Grimaud skinął potakująco głową. D’Artagnan zazgrzytał zębami.

— Spokojnie, d’Artagnanie! — rzekł Atos. — Ja zająłem się wszystkim i moją jest rzeczą pytać Grimauda.

— Gdzie ona jest? — zapytał Atos.

Grimaud wyciągnął ręce w stronę Lys.

— Daleko stąd? — zapytał Atos.

Grimaud pokazał swemu panu zgięty palec wskazujący.

— Sama? — zapytał Atos.

Grimaud skinął głową, że tak.

— Panowie — rzekł Atos — jest sama, w odległości pół mili stąd w stronę rzeki.

— Dobrze — rzekł d’Artagnan. — Zaprowadź nas, Grimaud.

Grimaud ruszył naprzód, a za nim kawalkada.

Po przebyciu jakich pięciuset kroków znaleźli się nad strumykiem i przejechali go w bród.

W świetle błyskawicy ujrzeli wieś Enguinghem[*].

— To tu, Grimaud? — zapytał Atos.

Grimaud przecząco poruszył głową.

— Spokojnie! — rzekł Atos.

Jechali dalej.

Znowu zalśniła błyskawica; Grimaud wyciągnął rękę i w świetle niebieskawego ognistego węża ujrzeli mały samotny dom na brzegu rzeki, w odległości stu kroków od promu.

W oknie paliło się światło.

— Jesteśmy na miejscu — rzekł Atos.

W tej samej chwili człowiek leżący w rowie powstał. Był to Mousqueton; wskazał palcem oświetlone okno.

— Jest tutaj — rzekł.

— A Bazin? — zapytał Atos.

— Pilnowałem okna, on pilnował drzwi.

— Dobrze — rzekł Atos. — Jesteście wierni słudzy.

Atos zeskoczył z konia, rzucił uzdę Grimaudowi i podszedł do okna, dając znak towarzyszom, by zatrzymali się przy drzwiach.

Mały dom był otoczony żywopłotem, wysokim na dwie lub trzy stopy; Atos przeskoczył żywopłot, podszedł do okna: okiennic nie było, ale krótkie firanki zasłaniały szyby.

Wspiął się na występ kamienny, by zajrzeć do wnętrza ponad firankami. W świetle lampy ujrzał kobietę w ciemnym płaszczu siedzącą na stołku obok gasnącego ognia: łokcie wsparła na nędznym stole, głowę opuściła na ręce, białe jak z kości słoniowej.

Nie można było dostrzec jej twarzy, ale gorzki uśmiech pojawił się na wargach Atosa: nie mylił się, była to ta, której szukał.

W tej chwili zarżał koń; Milady podniosła głowę, ujrzała tuż przy szybie bladą twarz Atosa i krzyknęła.

Atos zrozumiał, że został poznany, pchnął okno kolanem i ręką, okno ustąpiło, szyby wypadły...

Atos niczym widmo zemsty wskoczył do pokoju. Milady podbiegła do drzwi i otworzyła je; na progu stał d’Artagnan, jeszcze bledszy i bardziej groźny od Atosa.

Milady cofnęła się wydając okrzyk. D’Artagnan sądząc, że może mu się wymknąć, i w obawie, by do tego nie doszło, wyciągnął pistolet zza pasa; ale Atos podniósł rękę.

— Schowaj broń, d’Artagnanie — rzekł. — Ta kobieta ma być sądzona, a nie zamordowana. Poczekaj jeszcze chwilę, a twoim pragnieniom stanie się zadość. Wejdźcie, panowie.

D’Artagnan usłuchał, Atos przemawiał bardzo uroczystym głosem i ruch jego ręki był tak władczy, jakby był sędzią zesłanym przez samego Boga. Za d’Artagnanem weszli Portos, Aramis, lord Winter i mężczyzna w czerwonym płaszczu.

Czterej służący pilnowali drzwi i okna.

Milady opadła na krzesło, ręce wyciągnęła przed siebie, jak gdyby chciała odepchnąć to straszliwe widmo; widząc swego szwagra krzyknęła okropnie.

— Czego chcecie? — zawołała Milady.

— Chcemy Karoliny Backson, która zwała się wpierw hrabiną de La Fère, potem lady Winter, baronową Sheffield.

— To ja, to ja — wyszeptała straszliwie przerażona. — Czego chcecie ode mnie?

— Chcemy cię sądzić wedle twych zbrodni — rzekł Atos. — Wolno ci się bronić, tłumacz się, jeśli potrafisz. D’Artagnanie, ty oskarżasz pierwszy.

D’Artagnan wystąpił naprzód.

— Przed Bogiem i ludźmi oskarżam tę kobietę, że otruła Konstancję Bonacieux, zmarłą wczoraj wieczór.

Zwrócił się do Portosa i Aramisa.

— Poświadczamy — powiedzieli jednocześnie dwaj muszkieterowie.

D’Artagnan ciągnął dalej.

— Przed Bogiem i przed ludźmi oskarżam tę kobietę, że chciała otruć mnie winem, które przysłano mi z Anjou[14] wraz ze sfałszowanym listem, donoszącym, jakoby to wino było darem mych przyjaciół; Bóg mnie uratował, ale inny człowiek umarł zamiast mnie: nazywał się Brisemont.

— Poświadczamy — rzekli jednakim głosem Portos i Aramis.

— Przed Bogiem i przed ludźmi oskarżam tę kobietę, że popychała mnie do zabójstwa barona de Wardes; a że nie ma nikogo, kto mógłby potwierdzić to oskarżenie, czynię to sam. Powiedziałem.

I d’Artagnan przeszedł na drugą stronę pokoju wraz z Portosem i Aramisem.

— Kolej na pana, milordzie! — rzekł Atos.

Baron wystąpił naprzód.

— Przed Bogiem i przed ludźmi oskarżam tę kobietę o zamordowanie księcia Buckinghama.

— Książę Buckingham zamordowany?! — zawołali jednocześnie wszyscy obecni.

— Tak — rzekł baron — zamordowany! Otrzymawszy od was list z ostrzeżeniem kazałem zatrzymać tę kobietę i oddałem ją pod straż wiernego sługi; uwiodła go, włożyła mu sztylet do ręki, kazała mu zabić księcia i być może w tej właśnie chwili Felton płaci głową za zbrodnię tej furii.

Dreszcz wstrząsnął sędziami na wiadomość o tych nie znanych jeszcze zbrodniach.

— To nie wszystko — mówił dalej lord Winter. — Mój brat, który cię uczynił spadkobierczynią, zmarł w ciągu trzech godzin na dziwną chorobę, która pozostawia sine plamy na całym ciele. Siostro, jak zmarł twój mąż?

— Potwór! — zawołali Portos i Aramis.

— Morderczyni Buckinghama, morderczyni Feltona, morderczyni mego brata, żądam, by wymierzono ci sprawiedliwość i oświadczam, że jeśli nie stanie się zadość moim żądaniom, sam ją wymierzę.

Za czym lord Winter przeszedł na stronę d’Artagnana, pozostawiając wolne miejsce następnemu oskarżycielowi.

Milady opuściła czoło na ręce i próbowała zebrać pomieszane myśli; uczuła śmiertelny zawrót głowy.

— Teraz kolej na mnie! — zawołał Atos drżąc, jak lew drży na widok węża. — Poślubiłem tę kobietę, kiedy była młodą dziewczyną, poślubiłem ją wbrew woli mej rodziny; ofiarowałem jej bogactwa, dałem jej swe nazwisko; pewnego dnia spostrzegłem, że ta kobieta jest napiętnowana: na ramieniu miała wypalony kwiat lilii.

— O — rzekła Milady wstając — znajdźcie mi trybunał, który wydał na mnie ten niegodny wyrok! Znajdźcie tego, który wyrok wykonał.

— Spokojnie — rzekł jakiś głos. — Ja na to odpowiem!

Wszystkie spojrzenia skierowały się na tego człowieka, którego słów oczekiwano z zaciekawieniem i obawą.

I mężczyzna w czerwonym płaszczu wystąpił naprzód.

— Co to za człowiek, co to za człowiek?! — zawołała Milady wstrząsana strachem; rozpuszczone włosy podniosły się jak żywe nad jej zsiniałą twarzą.

Wszyscy patrzyli na niego, ponieważ prócz Atosa nikt go tu nie znał. Zresztą i Atos spoglądał na mężczyznę w czerwonym płaszczu z równym zdumieniem jak inni, nie rozumiał bowiem, jakim sposobem może on być wmieszany w straszliwy dramat, który w tej chwili dobiegał końca.

Nieznajomy zbliżył się do Milady krokiem wolnym i uroczystym, tak że tylko stół ich dzielił i zdjął maskę.

Milady patrzyła przez jakiś czas ze wzrastającym przerażeniem na tę bladą twarz, obramowaną czarnymi włosami i faworytami, zimną i niewzruszoną; potem zawołała nagle, wstając i cofając się aż do ściany:

— O, nie, nie! Nie, nie! To piekielna zjawa! To nie on! Do mnie! Do mnie — krzyknęła ochrypłym głosem, odwracając się do ściany, jak gdyby chciała ją otworzyć rękami.

— Ale któż to jest? — zawołali świadkowie tej sceny.

— Zapytajcie tej kobiety — rzekł mężczyzna w czerwonym płaszczu. — Widzicie przecież, że mnie poznała.

— Kat z Lille[*], kat z Lille! — krzyknęła Milady oszalała ze strachu, wpijając się rękami w ścianę, by nie upaść.

Wszyscy się odsunęli i tylko mężczyzna w czerwonym płaszczu został sam pośrodku pokoju.

— O, łaski, łaski, przebaczenia! — wołała nędznica padając na kolana.

Nieznajomy poczekał, aż zapadnie cisza.

— Powiedziałem wam przecie, że mnie poznała — rzekł. — Tak, jestem katem miasta Lille, a oto moja historia:

— “Ta młoda kobieta była ongi młodą dziewczyną, równie piękną jak dzisiaj, zakonnicą w klasztorze benedyktynek w Templemar. Młody ksiądz o sercu czystym i wierzącym był kapłanem w tym klasztorze: postanowiła go uwieść i dokonała tego; uwiodłaby świętego.

Oboje złożyli śluby święte i nieodwracalne: ich związek nie mógł trwać długo i musiał doprowadzić ich do zguby. Wymogła na nim, że opuszczą tę prowincję, ale na to, by opuścić prowincję, by uciec razem, by przedostać się do innej części Francji, gdzie nieznani mogliby żyć w spokoju, trzeba było pieniędzy; ni jedno, ni drugie ich nie miało. Ksiądz ukradł poświęcane naczynia i sprzedał je, ale kiedy już mieli wyruszyć, pochwycono ich.

W osiem dni potem uwiodła syna strażnika i uciekła. Młody ksiądz został skazany na dziesięć lat kajdan i napiętnowanie. Byłem katem miasta Lille, jak powiada ta kobieta. Musiałem napiętnować winowajcę, a winowajcą, panowie, był mój brat.

Przysiągłem wówczas, że ta kobieta, która go zgubiła, która była więcej niż jego wspólniczką, skoro go popchnęła do zbrodni, poniesie przynajmniej karę wraz z nim. Domyśliłem się, gdzie się ukrywa, udałem się za nią, pochwyciłem i wypaliłem jej to samo piętno co memu bratu.

Nazajutrz po moim powrocie do Lille mój brat uciekł; oskarżono mnie o współudział i skazano zamiast niego na więzienie, dopóki on sam się nie zjawi. Mój biedny brat nie wiedział o tym wyroku. Odnalazł tę kobietę, uciekli razem do Berry; tam otrzymał małe probostwo. Ona uchodziła za jego siostrę.

Pan władający ziemiami, na których znajdowało się probostwo, ujrzał rzekomą siostrę i tak się w niej zakochał, że zechciał ją poślubić. Wówczas porzuciła tego, kogo zgubiła, dla tego, kogo miała zgubić, i została hrabiną de La Fère...”

Wszystkie oczy zwróciły się na Atosa, było to bowiem jego prawdziwe nazwisko, i Atos dał znak głową, że słowa kata są prawdą.

— “Wówczas — ciągnął dalej kat — mój biedny brat, oszalały, zrozpaczony, postanowił zakończyć życie, które ona ze wszystkiego odarła, pozbawiając go i honoru, i szczęścia, i wrócił do Lille; dowiedziawszy się, że zostałem skazany zamiast niego, stawił się w więzieniu i powiesił się tego samego dnia na okiennicy w swym lochu.

Zresztą muszę oddać sprawiedliwość tym, co mnie uwięzili: dotrzymali słowa. Ledwo stwierdzono tożsamość zwłok, zwrócono mi wolność.

Oto zbrodnia, o jaką ją oskarżam; oto przyczyna, dla której została napiętnowana”.

— Mości d’Artagnanie — rzekł Atos — jakiej kary żądasz dla tej kobiety?

— Kary śmierci — odparł d’Artagnan.

— Milordzie Winter — ciągnął Atos — jakiej kary żądasz dla tej kobiety?

— Kary śmierci — odparł lord Winter.

— Portosie i Aramisie, którzy jesteście jej sędziami, jakiej kary żądacie dla tej kobiety?

— Kary śmierci — odpowiedzieli głuchym głosem dwaj muszkieterowie.

Milady jęknęła straszliwie i na kolanach przyczołgała się do sędziów.

Atos wyciągnął ku niej rękę.

— Karolino Backson, hrabino de La Fère, lady Winter — powiedział — twoje zbrodnie uprzykrzyły się ludziom na ziemi i Bogu w niebie. Jeśli znasz jakieś modlitwy, zmów je, jesteś bowiem skazana i umrzesz.

Na te słowa, które nie pozostawiały jej żadnej nadziei, Milady wstała i wyprostowała się chcąc mówić, ale zabrakło jej sił; czuła, że jakaś potężna i niewidoczna ręka chwyta ją za włosy i wlecze nieubłaganie jak przeznaczenie; nie próbowała więc nawet stawiać oporu i wyszła z domu.

Lord Winter, d’Artagnan, Atos, Portos i Aramis wyszli w ślad za nią. Służący ruszyli za panami zostawiając pusty pokój z rozbitym oknem, otwartymi drzwiami i kopcącą lampą, która płonęła smutno na stole.


Rozdział XXXVI EGZEKUCJA

Była blisko północ; sierp księżyca, krwawy od ostatnich śladów burzy, wschodził za Armentières, a w jego bladym świetle widać było ciemne sylwety domów i ażurowy rysunek wysokiej dzwonnicy. Na wprost Lys toczyła swe wody niby strumień roztopionej cyny; na drugim brzegu czarna masa drzew rysowała się na tle burzliwego nieba przesłoniętego wielkimi miedzianymi chmurami; zdawało się, że jest zmierzch pośrodku nocy. Na lewo wznosił się stary opuszczony młyn o nieruchomych skrzydłach; w jego ruinach rozbrzmiewał ostry, monotonny i wciąż powtarzający się krzyk sowy. Tam i sam na równinie, na lewo i prawo od drogi, którą postępował posępny orszak, rosły niskie i przysadziste drzewa podobne do niekształtnych karłów, które przykucnęły, by pilnować ludzi o tej smutnej godzinie.

Od czasu do czasu szeroka błyskawica oświetlała cały horyzont, wiła się nad czarną masą drzew i niczym straszliwy bułat przecinała niebo i wodę na dwie połowy. Powietrze było ciężkie i nieruchome. Śmiertelna cisza przytłaczała naturę, ziemia była wilgotna i śliska po niedawnym deszczu, trawy pachniały mocno.

Dwaj służący prowadzili Milady pod ramiona; z tyłu szedł kat, a za katem postępowali lord Winter, d’Artagnan, Atos, Portos i Aramis. Planchet i Bazin zamykali orszak.

Dwaj służący prowadzili Milady w stronę rzeki. Milady milczała, ale jej oczy z nieopisaną wymową błagały kolejno każdego, na kogo spojrzała.

Kiedy znajdowała się o kilka kroków przed innymi, rzekła do służących.

— Tysiąc pistoli dla każdego, jeśli pomożecie mi w ucieczce; ale jeśli wydacie mnie swym panom, wiedzcie, że blisko są ludzie, którzy mnie pomszczą i każą wam drogo zapłacić za mą śmierć.

Grimaud wahał się. Mousqueton drżał cały.

Atos, który usłyszał głos Milady, zbliżył się szybko, lord Winter zrobił to samo.

— Trzeba odprawić tych służących — powiedział. — Mówiła do nich, nie są już pewni.

Zawołano Plancheta i Bazina, którzy zajęli miejsce Grimauda i Mousquetona.

Gdy znaleźli się nad brzegiem rzeki, kat podszedł do Milady i związał jej ręce i nogi.

Wówczas przerwała ciszę i zawołała:

— Jesteście nikczemni, jesteście nędzni mordercy, w dziesięciu zabijacie jedną kobietę: miejcie się na baczności, jeśli nawet nikt nie przyjdzie mi na pomoc, zostanę i tak pomszczona.

— Nie jesteś kobietą — rzekł zimno Atos. — Nie należysz do rodzaju ludzkiego, jesteś demonem, który uciekł z piekieł i którego odeślemy do piekieł z powrotem.

— Ach, cnotliwi panowie! — rzekła Milady. — Zważcie, że ten, kto dotknie włosa na mej głowie, sam staje się mordercą.

— Kat może zabijać nie stając się mordercą, pani — rzekł mężczyzna w czerwonym płaszczu, uderzając ręką po szerokim mieczu. — To ostatni sędzia, Nachrichter, jak mówią nasi sąsiedzi Niemcy.

Mówiąc te słowa wiązał Milady, a ona krzyknęła kilka razy dziko; głos jej zabrzmiał ponuro i dziwnie pośród nocy i zginął w głębi lasu.

— Ale jeśli jestem winna, jeśli popełniłam zbrodnie, o które mnie oskarżacie — wyła Milady — zaprowadźcie mnie przed trybunał; nie jesteście sędziami, żeby mnie skazywać!

— Proponowałem ci Tyburn — rzekł lord Winter. — Dlaczego się nie zgodziłaś?

— Bo nie chcę umrzeć! — zawołała Milady szarpiąc więzy. — Bo jestem zbyt młoda, by umrzeć!

— Kobieta, którą otrułaś w Béthune, była jeszcze młodsza od ciebie, pani, a jednak nie żyje — rzekł d’Artagnan.

— Wstąpię do klasztoru, zostanę zakonnicą — rzekła Milady.

— Byłaś w klasztorze — rzekł kat — i wyszłaś stamtąd, by zgubić mego brata.

Milady wydała okrzyk przerażenia i upadła na kolana.

Kat chwycił ją za ramiona i chciał zanieść do łódki.

— O, mój Boże, mój Boże! — zawołała. — Więc chcecie mnie utopić!

Te krzyki były tak rozdzierające, że d’Artagnan, który z początku ścigał ją najzawzięciej, opadł na pień drzewa, zwiesił głowę i zatkał sobie uszy dłońmi; mimo to słyszał wciąż jej groźby i krzyki.

D’Artagnan był najmłodszy ze wszystkich; zabrakło mu sił.

— Och, nie mogę patrzeć na to straszliwe widowisko! Nie mogę się zgodzić, żeby ta kobieta umarła w ten sposób.

Milady usłyszała te słowa i poczuła drgnienie nadziei.

— D’Artagnanie, d’Artagnanie! — zawołała. — Przypomnij sobie, że cię kochałam!

Młodzieniec wstał i postąpił krok ku niej.

Ale Atos wyciągnął szpadę i zagrodził mu drogę.

— Jeśli postąpisz jeszcze krok, d’Artagnanie, skrzyżujemy szpady.

D’Artagnan padł na kolana i zaczął się modlić.

— Kacie — rzekł Atos — czyń swą powinność.

— Chętnie, wielmożny panie — powiedział kat — bo wierzę święcie, jakem dobry katolik, że sprawiedliwie wypełniam wyrok na tej kobiecie.

— Dobrze.

Atos postąpił krok w stronę Milady.

— Przebaczam ci zło, któreś mi wyrządziła — powiedział — przebaczam ci, żeś mi złamała życie, pozbawiła honoru, skalała mą miłość, żeś mnie wtrąciła w rozpacz i że nie ma dla mnie zbawienia na wieki. Umieraj w pokoju.

Lord Winter zbliżył się z kolei.

— Przebaczam ci — rzekł — otrucie mego brata, zabójstwo Jego Wysokości Lorda Buckinghama; przebaczam ci śmierć biednego Feltona; przebaczam ci zamachy na moje życie. Umieraj w pokoju. — A ja — rzekł d’Artagnan — proszę cię o wybaczenie, pani, że podstępem niegodnym szlachcica wywołałem twój gniew; w zamian za to przebaczam ci zabójstwo mojej biednej przyjaciółki i twoją okrutną zemstę; przebaczam ci i płaczę nad tobą. Umieraj w pokoju.

I am lost! — szepnęła po angielsku Milady. — I must die[15].

Wstała o własnych siłach i rzuciła wokół spojrzenie, które zdawało się z płomienia. Nie zobaczyła nic.

Nasłuchiwała, ale nie usłyszała nic.

Dokoła miała tylko nieprzyjaciół.

— Gdzie mam umrzeć? — spytała.

— Na drugim brzegu — odparł kat.

Za czym zaprowadził ją do łodzi. Kiedy sam do niej wchodził, Atos podał mu sakiewkę ze złotem.

— Weź — rzekł. — Oto zapłata za wykonanie wyroku. Niechaj będzie wiadome, że działamy jako sędziowie.

— Dobrze — rzekł kat. — A teraz niechaj ta kobieta wie, że nie wykonuję swego rzemiosła, lecz obowiązek.

I wrzucił pieniądze do rzeki.

Łódź płynęła ku lewemu brzegowi Lys, unosząc winowajczynię i wykonawcę wyroku: wszyscy inni pozostali na prawym brzegu i padli na kolana.

Łódź ślizgała się powoli wzdłuż liny promu, w blasku bladej chmury, która zawisła nad wodą. Widziano, jak przybili do brzegu; sylwetki odcinały się czarno na czerwonym horyzoncie.

Milady podczas przejazdu udało się rozwiązać sznur krępujący nogi, gdy przybili do brzegu, wyskoczyła lekko na ziemię i rzuciła się do ucieczki.

Ale ziemia była wilgotna; na szczycie wzgórza Milady pośliznęła się i upadła na kolana.

Przesądna, pomyślała zapewne, że niebo odmawia jej pomocy, i pozostała w tej pozycji, z głową pochyloną i złożonymi dłońmi.

Wówczas z drugiego brzegu ujrzano, jak kat wzniósł obie ręce; promień księżyca zalśnił na ostrzu jego szerokiego miecza, ręce opadły, usłyszano świst miecza, krzyk ofiary i tułów bez głowy osunął się na ziemię.

Kat odpiął czerwony płaszcz, złożył w nim ciało i głowę, związał cztery rogi, zarzucił sobie ciężar na ramię i wszedł do łódki.

Kiedy znalazł się pośrodku Lys, zatrzymał łódź i wznosząc swój ciężar nad wodą, zawołał wielkim głosem:

— Niechaj stanie się zadość sprawiedliwości bożej!

Za czym opuścił trupa w głąb wody, która zamknęła się nad nim.


W trzy dni potem czterej muszkieterowie wrócili do Paryża; byli jeszcze wolni od służby i wieczorem mogli się udać z wizytą do pana de Tréville.

— I cóż, panowie — zapytał ich dzielny kapitan — bawiliście się dobrze na wycieczce?

— Wybornie! — odparł Atos we własnym imieniu i w imieniu towarzyszy.


ZAKOŃCZENIE

Dnia szóstego następnego miesiąca król, dotrzymując obietnicy, jaką złożył kardynałowi, że opuści Paryż i wróci do La Rochelle, wyjechał, oszołomiony jeszcze wieścią o zabójstwie księcia Buckinghama.

Chociaż królowa była uprzedzona, że człowiek, którego tak kochała, wystawiony jest na niebezpieczeństwo, nie chciała uwierzyć w tę śmierć i zapominając o ostrożności krzyknęła:

— To kłamstwo! Przecież pisał do mnie.

Ale nazajutrz musiała uwierzyć w tę okropną nowinę; La Porte, jak wszyscy zatrzymany w Anglii na skutek rozkazu króla Karola I, powrócił wioząc ostatni żałobny podarek od Buckinghama dla królowej.

Radość króla była wielka; nie zadał sobie trudu, by ją ukryć, okazał ją nawet królowej. Ludwik XIII, jak wszyscy ludzie słabego ducha, nie odznaczał się wspaniałomyślnością.

Ale niebawem król posmutniał: jego czoło nie rozjaśniało się nigdy na długo: czuł, że wracając do obozu udaje się w niewolę, ale mimo to powrócił.

Kardynał czarował go jak wąż ptaka, który choć skacze z gałęzi na gałąź, nie może umknąć.

Powrót do La Rochelle był bardzo smutny. Nasi czterej przyjaciele budzili zdumienie swych towarzyszy: jechali obok siebie z mrocznym spojrzeniem i spuszczonymi głowami. Tylko Atos podnosił od czasu do czasu szerokie czoło; błysk światła płonął w jego oczach, gorzki uśmiech przebiegał po ustach, potem, podobnie jak towarzysze, pogrążał się w rozmyślaniach.

Gdy tylko eskorta przyjeżdżała do jakiegoś miasta i muszkieterowie odprowadzili króla na spoczynek, przyjaciele szli do swej kwatery lub jakiejś odosobnionej oberży, gdzie nie grali i nie pili; rozmawiali tylko cicho, rozglądając się uważnie, czy nikt ich nie słyszy.

Pewnego dnia, kiedy król zarządził postój, by zapolować na srokę, a czterej przyjaciele wedle swego zwyczaju, zamiast polować, udali się do oberży przy głównym trakcie, jakiś mężczyzna, jadący do La Rochelle konno, zatrzymał się przy drzwiach, by wypić szklankę wina, i zajrzał w głąb izby, gdzie czterej muszkieterowie siedzieli przy stole.

— Hola! Mości d’Artagnanie! — rzekł. — Ciebie to widzę?

D’Artagnan podniósł głowę i krzyknął z radości. Ów nieznajomy, którego nazywał swym widmem, był człowiekiem z Meung, z ulicy des Fossoyeurs i z Arras.

Młodzieniec wyciągnął szpadę i skoczył ku drzwiom.

Ale tym razem nieznajomy, zamiast uciekać, zeskoczył z konia i ruszył d’Artagnanowi naprzeciw.

— Ach, panie — rzekł młodzieniec — spotykam cię wreszcie! Tym razem mi nie umkniesz.

— Nie jest to moim zamiarem, panie, tym razem bowiem sam cię szukałem; aresztuję cię w imieniu króla. Oddaj mi szpadę, i to nie stawiając oporu, powiadam; uprzedzam cię, że to sprawa gardłowa.

— Kim pan jest? — zapytał d’Artagnan opuszczając szpadę, ale nie oddając jej.

— Jestem kawaler de Rochefort — odparł nieznajomy — giermek kardynała de Richelieu i mam rozkaz odprowadzić cię do Jego Eminencji.

— Udajemy się do Jego Eminencji, panie kawalerze — rzekł Atos występując naprzód — i zechcesz zaufać słowu pana d’Artagnana, który wprost stąd pojedzie do La Rochelle.

— Mam oddać pana d’Artagnana w ręce straży, która zaprowadzi go do obozu.

— My będziemy jego strażą, panie, parol szlachcica; ale i parol — rzekł Atos marszcząc brew — że pan d’Artagnan nas nie opuści.

Kawaler de Rochefort obejrzał się za siebie i ujrzał Portosa i Aramisa stojących między nim a drzwiami; zrozumiał, że jest całkowicie zdany na łaskę tych czterech ludzi.

— Panowie — powiedział — jeśli pan d’Artagnan zechce mi dać swoją szpadę i dołączyć swe słowo do słów panów, zadowolę się waszą obietnicą, że zaprowadzicie go do kwatery Jego Dostojności.

— Masz moje słowo — rzekł d’Artagnan — a oto moja szpada.

— Jest mi to tym dogodniejsze — dodał Rochefort — że muszę jechać dalej.

— Jeśli jedziesz pan po to, by zobaczyć się z Milady — rzekł zimno Atos — jedziesz na próżno; nie znajdziesz jej.

— Cóż się z nią stało? — zapytał żywo Rochefort.

— Wróć do obozu, a dowiesz się.

Rochefort namyślał się przez chwilę, ponieważ jednak znajdowali się tylko o dzień drogi od Surgères, dokąd kardynał miał wyjechać na spotkanie króla, postanowił pójść za radą Atosa i wrócić wraz z nimi. Zresztą wracając sam mógł pilnować więźnia.

Ruszono w drogę.

Nazajutrz o trzeciej po południu przybyli do Surgères. Kardynał czekał tu na Ludwika XIII. Minister i król wymienili uprzejmości i powinszowali sobie szczęśliwego przypadku, który wybawił Francję od zawziętego wroga podburzającego przeciw niej całą Europę. Potem kardynał, uprzedzony przez Rocheforta o aresztowaniu d’Artagnana, którego spieszno mu było zobaczyć, pożegnał króla prosząc, by przybył nazajutrz obejrzeć gotową już tamę.

Wracając wieczorem do swojej kwatery przy Kamiennym Moście kardynał ujrzał przed drzwiami domu d’Artagnana bez szpady i trzech jego przyjaciół przy broni.

Tym razem, ponieważ był górą, spojrzał na nich surowo, spojrzeniem i ruchem ręki dając znak d’Artagnanowi, by szedł za nim.

D’Artagnan usłuchał.

— Czekamy na ciebie, d’Artagnanie — rzekł Atos dość głośno, by kardynał mógł go usłyszeć.

Jego Eminencja zmarszczył brew, przystanął na chwilę, za czym szedł dalej, nie mówiąc słowa.

D’Artagnan wszedł za kardynałem. Przy drzwiach stała straż.

Jego Eminencja udał się do pokoju, który służył mu za gabinet, i dał znak Rochefortowi, by wprowadził młodego muszkietera.

Rochefort wykonał rozkaz i wyszedł.

D’Artagnan pozostał sam z kardynałem; było to jego drugie spotkanie z Jego Eminencją, a nie wątpił, że będzie ostatnie.

Richelieu stał wsparty o kominek; od d’Artagnana dzielił go stół.

— Mości panie — rzekł kardynał — zostałeś aresztowany na mój rozkaz.

— Powiedziano mi o tym, Wasza Dostojność.

— A czy wiesz, dlaczego?

— Nie, Wasza Dostojność; mógłbym zostać aresztowany dla jednej tylko przyczyny, a ta jest jeszcze Waszej Eminencji nie znana. Richelieu patrzył uważnie na młodzieńca.

— Ejże — rzekł — co to ma znaczyć?

— Jeśli Wasza Dostojność zechce mi powiedzieć, jakie zbrodnie mi przypisują, powiem, co zrobiłem.

— Przypisuje ci się zbrodnie, za które spadły głowy nie takie jak twoja, mości panie! — rzekł kardynał.

— A jakież to zbrodnie, Wasza Dostojność? — zapytał d’Artagnan ze spokojem, który zdumiał kardynała.

— Zarzucają ci, żeś pisywał do nieprzyjaciół królestwa, że przejąłeś tajemnice państwowe, że próbowałeś udaremnić plany swego wodza.

— A któż mi to zarzuca, Wasza Dostojność? — rzekł d’Artagnan, który nie wątpił, że oskarżyła go Milady. — Kobieta napiętnowana przez sąd w naszym kraju, kobieta, która poślubiła jednego mężczyznę we Francji, a innego w Anglii, kobieta, która otruła swego drugiego męża i chciała otruć mnie samego?

— Co tu opowiadasz, mój panie! — zawołał zdumiony kardynał. — O jakiej kobiecie mówisz?

— O lady Winter — odparł d’Artagnan. — Tak, o lady Winter, której wszystkich zbrodni Wasza Eminencja bez wątpienia nie znał, skoro zaszczycił ją swym zaufaniem.

— Mości panie — rzekł kardynał — jeśli lady Winter, jak mówisz, popełniła te wszystkie zbrodnie, będzie ukarana.

— Jest już ukarana, Wasza Dostojność.

— A któż ją ukarał?

— My.

— Jest w więzieniu?

— Nie żyje.

— Nie żyje! — powtórzył kardynał, który nie mógł uwierzyć własnym uszom. — Nie żyje! powiedziałeś, że nie żyje?

— Trzy razy próbowała mnie zabić, wybaczyłem jej; ale zabiła kobietę, którą kochałem. Wówczas moi przyjaciele i ja pochwyciliśmy ją, osądzili i skazali.

D’Artagnan opowiedział o otruciu pani Bonacieux w klasztorze karmelitanek w Béthune, o sądzie w samotnym domu i o wykonaniu wyroku na brzegu Lys.

Dreszcz przebiegł przez ciało kardynała, choć nie drżał on z lada powodu.

Ale nagle, jakby pod działaniem ukrytej myśli, ponura dotąd twarz kardynała rozjaśniła się i przybrała najbardziej pogodny wyraz.

— A zatem — rzekł kardynał głosem, którego słodycz kontrastowała z surowością słów — ogłosiliście się sędziami, nie myśląc o tym, że ci, którzy karzą nie mając po temu prawa, są mordercami.

— Wasza Dostojność, przysięgam, że ani przez chwilę nie myślałem o tym, żeby ujść cało. Przyjmę karę, jaką Wasza Eminencja zechce mi wyznaczyć. Nie dbam tak bardzo o życie, bym obawiał się śmierci.

— Tak, wiem o tym, jesteś odważny, mój panie — rzekł kardynał czułym niemal głosem. — Mogę ci więc powiedzieć z góry, że będziesz sądzony, a nawet skazany.

— Kto inny odpowiedziałby Waszej Eminencji, że ma ułaskawienie w kieszeni, ja wszakże powiem: rozkazuj Wasza Dostojność, jestem gotów.

— Ułaskawienie? — zapytał Richelieu zaskoczony.

— Tak, Wasza Dostojność — rzekł d’Artagnan.

— Przez kogo podpisane? Przez króla?

Kardynał wypowiedział te słowa pogardliwym tonem.

— Nie, przez Waszą Eminencję.

— Przeze mnie? Oszalałeś chyba, mój panie!

— Wasza Dostojność pozna niewątpliwie swoje pismo.

Tu d’Artagnan pokazał kardynałowi cenny papier, który Atos odebrał Milady i dał d’Artagnanowi, by mu służył za glejt.

Jego Eminencja wziął papier i przeczytał wolno, akcentując każdą sylabę.


“Z mojego rozkazu właściciel tego dokumentu uczynił to, co uczynił.


Obóz pod La Rochelle, 5 sierpnia 1628. Richelieu”


Kardynał przeczytawszy te dwie linijki popadł w głęboką zadumę, nie oddał wszakże papieru d’Artagnanowi.

“Zastanawia się, jaki rodzaj męczarni wybrać dla mnie — powiedział do siebie cicho d’Artagnan. — Ale na honor! Zobaczy, jak szlachcic umiera”.

Młody muszkieter był gotów umrzeć bohatersko.

Richelieu wciąż się zastanawiał, obracając papier w rękach. Wreszcie podniósł głowę, utkwił orli wzrok w tej fizjonomii uczciwej, otwartej, bystrej, wyczytał z twarzy pobrużdżonej łzami wszystkie cierpienia, jakich zaznał młodzieniec przez ostatni miesiąc, i pomyślał po raz trzeci czy czwarty, jak wielką ma przed sobą przyszłość ten dwudziestojednoletni chłopiec, jak bardzo mógłby się przydać obdarzony takimi zdolnościami, odwagą i inteligencją, gdyby się znalazł w dobrych rękach.

Z drugiej strony zbrodnie, potęga, piekielny geniusz Milady przerażały kardynała już nieraz. Czuł skrytą radość, że uwolnił się na zawsze od niebezpiecznej wspólniczki.

Podarł powoli papier, który d’Artagnan oddał mu tak wielkodusznie.

“Jestem zgubiony” — pomyślał d’Artagnan.

Skłonił się głęboko przed kardynałem, jak człowiek, który powiada: “Panie, niech się stanie wola Twoja”.

Kardynał podszedł do stołu i nie siadając skreślił kilka linii na pergaminie zapisanym już w dwóch trzecich, za czym przyłożył swą pieczęć.

“To wyrok na mnie — rzekł sobie d’Artagnan. — Chce mi oszczędzić nudy Bastylii i długiego sądu. To bardzo uprzejmie z jego strony”.

— Proszę, mości panie — rzekł kardynał do młodzieńca. — Zabrałem ci twój glejt i wręczam ci w zamian inny. Na tym patencie brak nazwiska, dopiszesz je sam.

D’Artagnan wziął pismo z wahaniem i rzucił na nie okiem. Była to nominacja na porucznika muszkieterów. D’Artagnan padł do nóg kardynałowi.

— Wasza Dostojność! — zawołał. — Moje życie należy do ciebie, możesz nim rozporządzać od tej chwili; ale nie zasługuję na taką łaskę: mam trzech przyjaciół, którzy są bardziej jej godni...

— Jesteś dzielnym chłopcem, d’Artagnanie — przerwał kardynał klepiąc go poufale po ramieniu, rad, że podbił tę rogatą duszę. — Zrób z tym patentem, co ci się spodoba. Pamiętaj jednak, że choć nazwisko nie jest wpisane, tobie go dałem.

— Nie zapomnę o tym nigdy — odparł d’Artagnan — Wasza Eminencja może być pewien.

Kardynał odwrócił się i zawołał głośno:

— Rochefort!

Kawaler, który zapewne znajdował się za drzwiami, wszedł natychmiast.

— Rochefort — rzekł kardynał — widzisz tu pana d’Artagnana, którego zaliczam od dziś do mych przyjaciół; uściskajcie się zatem i bądźcie rozsądni, jeśli wam życie miłe.

Rochefort i d’Artagnan musnęli się ustami, ale kardynał był przy nich i patrzył czujnym okiem.

Wyszli z pokoju jednocześnie.

— Znajdziemy się jeszcze, panie, nieprawdaż?

— Kiedy pan zechce — odparł d’Artagnan.

— Sposobność się nadarzy — rzekł Rochefort.

— Hę? — powiedział Richelieu otwierając drzwi.

Wymienili więc uśmiechy, uścisnęli sobie ręce i skłonili się Jego Eminencji.

— Zaczynaliśmy się już niecierpliwić — rzekł Atos.

— Oto jestem, przyjaciele — odparł d’Artagnan. — Nie tylko wolny, ale w łaskach.

— Opowiesz nam o tym?

— Wieczorem.

Wieczorem d’Artagnan udał się do mieszkania Atosa, który opróżniał właśnie butelkę wina hiszpańskiego; czynił to bez uchybienia co wieczór.

Opowiedział mu, co zaszło między nim i kardynałem, wyjął patent z kieszeni i rzekł:

— Weź to, drogi Atosie, patent jest twój, to rzecz najoczywistsza w świecie. Atos uśmiechnął się swoim łagodnym i czarującym uśmiechem.

— Przyjacielu — rzekł — dla Atosa to za wiele; dla hrabiego de La Fère za mało. Zachowaj ten patent, jest twój; mój Boże, zapłaciłeś za niego dość drogo.

D’Artagnan wyszedł z pokoju Atosa i udał się do Portosa.

Portos we wspaniałym stroju, pokrytym przepysznymi haftami, przyglądał się sobie w lustrze.

— Ach, to ty, drogi przyjacielu! Jak ci się podobam w tym stroju?

— Wyglądasz wspaniale — rzekł d’Artagnan — ale chcę ci ofiarować strój, w którym będzie ci jeszcze bardziej do twarzy.

— Jakiż to strój? — zapytał Portos.

— Porucznika muszkieterów.

D’Artagnan opowiedział Portosowi o swoim spotkaniu z kardynałem i dodał wyciągają patent z kieszeni:

— Weź, mój drogi, wpisz swe nazwisko i bądź dla mnie dobrym przełożonym.

Portos spojrzał na patent i ku wielkiemu zdumieniu młodzieńca zwrócił go d’ Artagnanowi.

— Tak — powiedział — to pochlebia mi bardzo, ale niedługo bym się cieszył tą łaską. Podczas naszej wyprawy do Béthune zmarł mąż mojej księżny; szkatuła nieboszczyka, mój kochany, wyciąga do mnie rękę, poślubię wdowę. Właśnie przymierzam ślubny strój; zachowaj patent, przyjacielu, zachowaj go.

I zwrócił patent d’Artagnanowi.

Młodzieniec udał się do Aramisa.

Zastał go klęczącego na klęczniku, z czołem wspartym o otwarty modlitewnik.

D’Artagnan opowiedział mu o rozmowie z kardynałem i wyciągając po raz trzeci patent z kieszeni rzekł:

— Światły nasz przyjacielu, tajemny opiekunie, przyjm ten patent; dzięki swojej mądrości i radom, zawsze tak skutecznym, zasłużyłeś sobie nań bardziej niż ktokolwiek.

— Niestety, drogi przyjacielu! — powiedział Aramis. — Nasze ostatnie przygody zniechęciły mnie ostatecznie do życia świeckiego i szpady. Tym razem moje postanowienie jest nieodwołalne: po zakończeniu oblężenia zostaję misjonarzem. Zachowaj ten patent, d’Artagnanie, rzemiosło żołnierskie odpowiada twej naturze, będziesz dzielnym i śmiałym dowódcą.

D’Artagnan z okiem zwilżonym łzą wdzięczności i płonącym z zadowolenia wrócił do Atosa; zastał go siedzącego niezmiennie przy stole, gdy przyglądał się pod światło ostatniej szklance malagi.

— A więc — powiedział — oni mi także odmówili.

— Nikt bowiem nie jest tak godzien tego zaszczytu jak ty, drogi przyjacielu.

Wziął pióro, wpisał na patencie nazwisko d’Artagnana i oddał go młodzieńcowi.

— Nie będę już miał przyjaciół — rzekł młodzieniec. — Niestety, nie pozostaje mi nic prócz gorzkich wspomnień...

Opuścił głowę na ręce, a łzy spływały mu po policzkach.

— Jesteś młody — odparł Atos — i twoje gorzkie wspomnienia zamienią się z czasem we wspomnienia pełne słodyczy!


EPILOG

La Rochelle, pozbawiona pomocy floty angielskiej i odsieczy przyrzeczonej przez Buckinghama, poddała się po oblężeniu trwającym rok. 28 października 1628 roku podpisano kapitulację.

Król wrócił do Paryża 23 grudnia tego samego roku. Był to wjazd triumfalny, jak gdyby odniesiono zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi, a nie nad Francuzami. Król wjechał od strony przedmieścia Saint-Jacques przez bramę z zieleni.

D’Artagnan został porucznikiem. Portos porzucił służbę i w następnym roku poślubił panią Coquenard; tak bardzo upragniona kasa zawierała osiemset tysięcy liwrów.

Mousqueton otrzymał wspaniałą liberię i zaznał przyjemności, o której marzył przez całe życie; mógł teraz siadywać na tylnym siodełku pozłacanej karety.

Aramis po podróży do Lotaryngii znikł nagle i przestał pisać do swych przyjaciół. Dowiedziano się później od pani de Chevreuse, która opowiadała o tym swym kochankom, że wstąpił do klasztoru w Nancy[*].

Bazin został świeckim braciszkiem.

Atos pozostał w muszkieterach pod rozkazami d’Artagnana aż do 1631 roku, kiedy po podróży do Turenii również porzucił służbę, jakoby dlatego, że otrzymał w spadku niewielki majątek w Roussillon[*].

Grimaud udał się z Atosem.

D’Artagnan bił się trzy razy z Rochefortem i trzykrotnie go zranił.

— Zabiję cię prawdopodobnie za czwartym razem — rzekł wyciągając doń rękę, by go podnieść.

— Lepiej więc będzie dla ciebie i dla mnie, żebyśmy poprzestali na tym. Tam do kata! Jestem bardziej twym przyjacielem, niż przypuszczasz; gdybym po pierwszym naszym spotkaniu szepnął kardynałowi słówko, dawno już byłoby po tobie.

Uścisnęli się, ale tym razem ze szczerego serca i bez żadnej złej myśli.

Planchet dzięki Rochefortowi uzyskał stopień sierżanta gwardii.

Pan Bonacieux żył sobie spokojnie, nie wiedząc, co się stało z jego żoną, i bynajmniej się o to nie troszcząc. Pewnego dnia miał nieostrożność przypomnieć o sobie kardynałowi; kardynał kazał mu powiedzieć, że postara się, by mu odtąd na niczym nie zbywało.

Jakoż następnego dnia pan Bonacieux wyszedł o siódmej wieczór do Luwru i nie pojawił się więcej na ulicy des Fossoyeurs; zdaniem ludzi dobrze poinformowanych otrzymał mieszkanie i wikt w jakiejś twierdzy królewskiej na koszt wielkodusznego kardynała.


KONIEC


Загрузка...