Lucy Gordon
W cieniu złotej góry

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Angie, taksówka czeka! – zawołała zdesperowana Heather po raz kolejny.

– Jestem gotowa! – odkrzyknęła Angie nie całkiem zgodnie z prawdą. Musiała jeszcze przyczernić rzęsy i delikatnie podkreślić wargi. Nigdy nie wyszłaby z domu, nie mając pewności, że wygląda idealnie. Nawet jeśli czas naglił tak jak teraz.

Taksówka od dziesięciu minut stała w ulewnym deszczu przed domem, w którym mieszkały obie dziewczyny. Kierowca już dawno zniósł ostatnią walizkę i tylko Heather została przed drzwiami, wołając niecierpliwie w głąb domu:

– Angie! Taksówka!

– Wiem, wiem! – krzyknęła Angie.

– Wołam cię od godziny, a ty nic!

– Idę, idę… – mruknęła Angie pod nosem.

Czy wszystko zabrałam? No cóż, i tak już za późno. Jeszcze chwila, a ona mnie zamorduje.

– Powiedz taksówkarzowi, żeby zajął się bagażami! – krzyknęła głośno do Heather.

– Już dawno są w bagażniku! – W głosie przyjaciółki słychać było desperację. – Angie, jadę na Sycylię, żeby wyjść za mąż i, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym zdążyć na własne wesele!

– Przecież to dopiero za tydzień, prawda? – Angie właśnie pojawiła się na schodach.

– Tak, ale to wcale nie znaczy, że możemy się teraz spóźnić na samolot.

Dzień był wprost idealny, żeby opuścić Londyn – lało jak z cebra. Dziewczyny rzuciły się pędem w stronę taksówki. Dopadły samochodu, ledwo powstrzymując wybuch radości -uciekały stąd, jechały ku słońcu, były młode i szczęśliwe, a jedna z nich wychodziła za mąż. Życie było piękne, mimo że padał deszcz.

– Popatrz tylko, widziałaś kiedyś taką ulewę? – Angie zatrzasnęła drzwi taksówki. – Jak to dobrze, że już jedziemy! – Spostrzegłszy jednak wymowne spojrzenie Heather, dodała pośpiesznie: – Bardzo cię przepraszam, że musiałaś na mnie tak długo czekać.

– Jak to się stało, że zostałaś lekarzem? Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Jesteś najbardziej niezorganizowaną osobą, jaką znam.

– Ale nie jestem niezorganizowanym lekarzem – odparła Angie, zresztą zgodnie z prawdą. – Tylko w życiu prywatnym przejawiam skłonności do… no sama wiesz.

– No właśnie, do lekkomyślności. Angie przeciągnęła się z błogim uśmiechem.

– Oj, naprawdę potrzebuję wakacji. Jestem wykończona. Mieszkały razem od sześciu lat. Heather była z natury skromna, spokojna i cicha. Zgodnie z zasadą przyciągania się przeciwieństw, jej najlepszą przyjaciółką została właśnie Angie, dusza towarzystwa, dla której świat mężczyzn istniał tylko po to, by dostarczać jej rozrywki. Teraz także już sobie wyobrażała wszystkie przyjemności, jakie ją czekają na Sycylii.

– Słońce, lazur morza, kilometry piaszczystych, złotych plaż, no i ci fantastyczni, młodzi Sycylijczycy. A każdy z nich wygląda jak D.S. albo co najmniej jak S.K.

Angie dzieliła mężczyzn na dwie kategorie: D.S., co oznaczało „demona seksu", oraz S.K., czyli „smaczny kąsek". Na ile Heather rozeznawała się w tej klasyfikacji, do kategorii D.S. należeli ci, którzy robili wrażenie od pierwszego spojrzenia, podczas gdy egzemplarze S.K. charakteryzowały się większą subtelnością i były bardziej intrygujące. Sama Angie doskonale łączyła w sobie cechy obu kategorii, dlatego też czuła się uprawniona do wydawania takich sądów.

– To twoje S.K. zabrzmiało niemal jak „ubogi krewny" – zaoponowała Heather.

– Wcale nie, tylko praca nad takim egzemplarzem wymaga czasu. A ja go nie mam. D.S. jest lepszy na krótki flirt.

– Pamiętaj, tym razem bądź grzeczna!

– Nie ma mowy – odparła Angie. – Nie po to jadę na wakacje, żeby być grzeczną, tylko po to, żeby się opalić, zakochać i zasmakować miejscowych atrakcji. I zachowywać się skandalicznie. Inaczej podróż nie miałaby sensu!

Patrząc na Angie, łatwo można było dać wiarę jej słowom. Była filigranową blondynką o błękitnych oczach – miała zaledwie sto pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Z natury romantyczna i impulsywna, niezwykle łatwo się zadurzała. A ponieważ wyglądała jak rusałka na leśnej polanie – jak ją określił jeden z zakochanych po uszy adoratorów – często wzbudzała namiętność u mężczyzn. W rezultacie, po serii gwałtownych, choć równie przelotnych związków, Heather nazwała przyjaciółkę „flirciarą".

To wszystko były jednak pozory. Romanse doktor Angeli Wendham miały krótkotrwały charakter tylko dlatego, że jej jedyną miłością była praca. W tej płochej osóbce krył się prawdziwy mózgowiec, który z wyróżnieniem ukończył akademię medyczną. Po studiach Angie odbyła czteroletnie praktyki medyczne, między innymi w pogotowiu, gdzie miała do czynienia nie tylko z ofiarami wypadków, ale też z pijaczkami i różnymi rzezimieszkami. Dzięki tym doświadczeniom potrafiła poradzić sobie niemal w każdej trudnej sytuacji.

Teraz jednak myślała wyłącznie o zabawie. Heather jechała, by wyjść za mąż za Lorenza Martelli, Sycylijczyka, Angie zaś miała być jej druhną. A ponieważ były to jej pierwsze wakacje od bardzo, bardzo dawna, postanowiła bawić się do upadłego.

Kiedy taksówka zatrzymała się przed lotniskiem, deszcz ciągle padał. Dziewczęta ruszyły pośpiesznie do sali odlotów, pchając przed sobą wózek obładowany głównie bagażami Angie. Dziewczyna była świadoma swojej urody i zgrabnej figury, którą potrafiła w dodatku umiejętnie podkreślić ubiorem, więc nie żałowała pieniędzy na stroje.

Deszcz przybrał jeszcze na sile, gdy samolot wznosił się ku niebu. Po chwili jednak przebili się przez warstwę chmur i wszystko wokół zalało słońce. Dziewczęta przylgnęły do okna.

– Zakochałaś się po uszy, gdy tylko spuściłam cię z oka – odezwała się Angie. – To o wiele bardziej pasowałoby do mnie.

– Rzeczywiście. Nie było to w stylu odpowiedzialnej realistki, za którą zawsze się uważałam – zadumała się Heather. – Nagle pakuję manatki i przeprowadzam się do innego kraju, praktycznie do innego świata.

Angie dyplomatycznie zachowała milczenie. Wciąż niepokoiła ją myśl o poprzednim związku Heather, który zakończył się tak pechowo. Peter zerwał z nią tydzień przed ślubem, po roku narzeczeństwa.

– To żaden odwet – powiedziała Heather, jakby czytając w jej myślach. – Kocham Lorenza i zamierzam być z nim bardzo szczęśliwa na Sycylii.

– Masz rację. Nowe, cudowne życie. – Na twarzy Angie igrał na poły filuterny, a na poły niewinny uśmiech. – Mówiłaś, że Lorenzo ma dwóch braci, prawda?

– Poznałam tylko jednego z nich, Renata.

– Tak, pamiętam. Niewiarygodne, że w ogóle jakiś mężczyzna mógł tak się zachować. Przyjść do Gossways, udając zwykłego klienta po to, by obejrzeć cię dokładnie od stóp do głów!

Gossways, to najbardziej luksusowy dom towarowy w Londynie, gdzie Heather sprzedawała perfumy.

– Nie mam do niego żalu o to, że chciał poznać narzeczoną własnego brata – powiedziała – ale sposób, w jaki to zrobił!

Najpierw nie pisnął ani słówka, kim jest, a później, tego samego dnia, kiedy Lorenzo miał nas sobie przedstawić w „Ritzu", po prostu siedział i gapił się na mnie.

Spotkanie miało dramatyczny przebieg. Renato Martelli wprawdzie zaaprobował Heather, ale zrobił to w tak wyniosły sposób, że dziewczyna wybiegła z hotelu, co omal nie skończyło się tragicznie pod kołami nadjeżdżającej taksówki. Jeszcze tego samego wieczoru Lorenzo błagał ją na kolanach, by wyszła za niego za mąż… i ona uległa. Teraz, w niecały miesiąc później, leciała na Sycylię na swój ślub. Dokładnie tak, jak mówiła Angie, Heather zakochała się po uszy.

– Opowiedz mi o drugim bracie – poprosiła Angie.

– Ma na imię Bernardo i jest przyrodnim bratem. Martelli miał romans z niejaką Martą Tornese, a Bernardo jest dzieckiem z tego związku. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Pani Martelli przygarnęła chłopca i wychowała razem ze swoimi synami.

– To jakaś niezwykła kobieta – stwierdziła Angie.

Samolot przechylił się na jedno skrzydło, ukazując oczom przyjaciółek trójkątną wyspę, lśniącą złotem na tle błękitu morza. W chwilę później lądowali już w Palermo.

Gdy przeszły przez odprawę celną, Heather rozpromieniła się, ujrzawszy dwóch mężczyzn. Angie wiedziała z opowiadań Heather, że ten wysoki, młody człowiek o kręconych jasnych włosach to Lorenzo. Zerknęła na jego towarzysza i poczuła miłe ukłucie w sercu.

Miał niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, co w oczach filigranowej Angie stanowiło raczej zaletę. Nie znosiła bólu szyi od ciągłego zadzierania głowy. W skali do dziesięciu dałaby mu dziesiątkę za smukłość, sprężystość, wąskie biodra i to coś, co każda znająca się na rzeczy kobieta od razu potrafi odkryć.

Jak na początek całkiem nieźle, pomyślała. Dopiero kiedy podeszła bliżej i poczuła na sobie poważne spojrzenie jego ciemnych oczu, zawahała się. Coś w tym mężczyźnie krępowało ją, sprawiając jednocześnie, że odczuwała przyjemny dreszczyk podniecenia.

Kiedy Lorenzo i Heather rzucili się sobie w ramiona, młody człowiek podszedł do niej z ledwie widocznym uśmiechem na twarzy.

– Bernardo Tornese – powiedział głębokim głosem.

Tornese, zauważyła, nie Martelli. Ujęła wyciągniętą dłoń.

Nawet w lekkim uścisku poczuła jego siłę.

– Angela Wendham – przedstawiła się.

– Bardzo mi miło panią poznać, signorina Wendham. Jego głos był tak głęboki i dźwięczny, że mogłaby go słuchać w nieskończoność.

– Po prostu Angie – dodała z uśmiechem.

– Bardzo mi miło, Angie. Miała wrażenie, że Bernardo przygląda się jej taksująco, zresztą tak jak ona jemu. Nie miała nic przeciwko temu. Wiedziała, że nie musi obawiać się niczyich spojrzeń – wyglądała idealnie, nawet po męczącej podróży samolotem.

Narzeczeni zakończyli powitalny uścisk i nieco zakłopotani rozejrzeli się wokoło. Heather przedstawiła Angie swojemu przyszłemu mężowi.

– To mój brat Bernardo – powiedział Lorenzo.

– Przyrodni brat – sprostował natychmiast Bernardo.

Posiadłość Martellich znajdowała się jakieś pół godziny jazdy od Palermo. Tyle było piękna wokół, że Angie poczuła zawrót głowy. Wkrótce pozostawili za sobą skwarne ulice miasta. Ich miejsce zajął wiejski krajobraz. Wokół rozciągały się kipiące od kwiecia ogrody, a lśniący lazur morza – w miarę jak samochód wspinał się w górę – zalewał coraz większą część widnokręgu. W końcu ujrzeli trzypiętrowy budynek, a Lorenzo z tylnego siedzenia zawołał:

– Jesteśmy na miejscu!

Residenza, jak nazywała się posiadłość, stała na zboczu wzgórza, z którego rozciągał się widok na morze. Dom, zbudowany z piaskowca, wyglądał jak średniowieczne zamczysko. Martelli należeli do arystokracji i żyli zgodnie ze statusem.

– To jest wasz dom? – zduszonym głosem spytała Angie.

– To Residenza Martellich – odparł Bernardo. Był skoncentrowany na prowadzeniu i wydawało się, że nie zauważa pytającego spojrzenia Angie.

Po chwili wjechali na dziedziniec, gdzie na kamiennych stopniach domostwa czekała już Baptista Martelli. Była to drobna kobieta po sześćdziesiątce. Miała białe jak śnieg włosy i szlachetną twarz. Na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie, jakby czas obszedł się z nią zbyt surowo. Angie przypatrywała się jej z zainteresowaniem jako przyszłej teściowej swojej przyjaciółki, ale również jako kobiecie, która wychowała nieślubne dziecko męża razem z własnymi synami. Baptista powitała ją z serdecznością, pod którą Angie wyczuła jednak coś więcej.

Nieugięta wola, której nie da się ukryć, mimo całego uroku osobistego, pomyślała Angie. W tym momencie Baptista uśmiechnęła się do niej i ostre spojrzenie złagodniało.

Niebezpieczny wróg, ale jakże wspaniały przyjaciel, przyszło Angie do głowy. Zwróciła uwagę, że Lorenzo powitał matkę czułym uściskiem, podczas gdy Bernardo zadowolił się oficjalnym cmoknięciem w policzek. Jednak jego manierom nie można było nic zarzucić, chociaż wyczuwało się w nich raczej kurtuazję niż serdeczność.

Pokojówka zaprowadziła dziewczyny do ich sypialni. Za chwilę miały zejść na taras, gdzie czekała na nie Baptista.

W sypialni stały dwa łoża z baldachimem, a przysłonięte ażurowymi firankami okna wychodziły na obszerny taras ze wspaniałym widokiem na ogród, za którym rozciągał się przepiękny krajobraz, aż po majaczące na horyzoncie ciemne sylwetki gór.

Pokojówka już rozpakowywała bagaże. Angie zrzuciła założone na podróż dżinsy i przebrała się w zwiewną, błękitną sukienkę, przy której jej oczy nabierały fiołkowej barwy. Gdy obie dziewczyny były gotowe, pokojówka pokazała im drogę na taras, gdzie Baptista siedziała przy małym ogrodowym stole zastawionym smakołykami. Bernardo i Lorenzo też już tam byli. Szarmancko przysunęli dziewczętom krzesła i napełnili ich szklanki marsalą.

– Macie na coś ochotę? – Bernardo wskazał na kandyzowane owoce, sycylijski sernik i mrożoną kawę z bitą śmietaną.

– O nieba – jęknęła cicho Angie.

– Baptista jest najwspanialszą gospodynią pod słońcem -powiedział Bernardo. – Jeśli nie zna upodobań swoich gości, każe, na wszelki wypadek, podać wszystko.

„Baptista" – nie – „mama", zauważyła Angie. Przypomniała sobie, jak jeszcze na lotnisku Bernardo prędko sprostował, że jest przyrodnim bratem Lorenza. Coś tu musiało być nie tak. Intuicja mówiła jej, że Bernardo jest skomplikowanym mężczyzną, dźwigającym bagaż przeszłości. To było coraz bardziej intrygujące!

Bernardo poczęstował ją sycylijskimi specjałami i winem i upewnił się, że Angie ma wszystko, czego potrzebuje. Nie brał jednak udziału w rozmowie. Dziewczyna nigdy nie zgadłaby, że jest on bratem Lorenza. W tamtym wszystko było beztroskie, począwszy od kręconych, jasnych włosów, a na uśmiechu skończywszy; w Bernardzie zaś wyczuwało się jakiś mrok. Jego skóra, ogorzała od wiatru i słońca, świadczyła o tym, że był człowiekiem żyjącym wśród żywiołów. Ciemne oczy świeciły jak węgle pod burzą czarnych włosów.

Jego twarz przykuwała uwagę. Gdy nic nie mówił, stawała się nieruchoma jak skała. Głęboko osadzone oczy skrywały tajemnice. Dopiero kiedy zaczynał mówić, kamienne rysy ożywały i nabierały wyrazu.

Baptista dała znać, że pragnie pozostać sam na sam z Hea-ther. Kiedy Lorenzo odszedł, Bernardo zwrócił się do Angie:

– Może chciałabyś zobaczyć ogród?

– Z przyjemnością – odparła Angie. Ogromny ogród był chlubą Residenzy. Pielęgnował go cały zastęp ogrodników. Bernardo wymieniał skrupulatnie nazwy poszczególnych gatunków roślin. Angie miała jednak wrażenie, że robi to z poczucia obowiązku. Jakby wspaniałość tego miejsca w jakiś sposób przytłaczała go, jakby tutaj nie mógł być sobą. Jej ciekawość rosła.

– Od dawna znacie się z Heather? – zapytał.

– Od około sześciu lat. Pracowała w sklepie niedaleko kliniki, w której odbywałam praktykę.

– Jesteś pielęgniarką?

– Jestem lekarką – ucięła krótko, nie wiadomo dlaczego dotknięta jego słowami.

– Wybacz. Sycylia pod wieloma względami jest bardzo staromodna – wyjaśnił pośpiesznie.

– Najwyraźniej.

Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu.

– Jesteś na mnie zła? – zapytał w końcu.

– Skądże znowu. – Jej odpowiedź była jednak zbyt szybka.

– Wydaje mi się, że jesteś. Zrozum, spędziłem szmat czasu w górach, wśród ludzi, którzy żyją tak samo jak przed wiekami. Tobie moglibyśmy wydać się nieokrzesani. -Nie uśmiechał się, ale jego głos brzmiał łagodnie.

– Nie jestem zła. To ja czepiam się drobiazgów. – Uśmiechnęła się pojednawczo. – Ale, ale, opowiadałam ci o Heather. Poznałyśmy się, polubiłyśmy i w końcu zamieszkałyśmy razem.

– Opowiedz mi o niej. Jest tak inna niż… no wiesz, zupełnie inna niż Lorenzo – skończył z pewnym zażenowaniem.

Angie wydało się dziwne, że mężczyzna z tak bogatego rodu jest nieśmiały i w rozmowie nie czuje się zbyt pewnie. Jednego nie robił – nie używał gładkich słówek. Ale Angie uznała to za zaletę.

– Zastanawiasz się pewnie, czy to dobrze świadczy o Heather, że uległa takiemu uwodzicielowi jak Lorenzo? – podpowiedziała ze śmiechem.

Bernardo lekko się zmieszał, jednak po chwili opanował się.

– Heather na pewno nie jest kokietką, skoro Renato ją zaaprobował. Wyrażał się o niej w samych superlatywach.

– Za to ona o nim nie. Ponoć zachował się wobec niej skandalicznie – rzuciła Angie.

– Tak, wiem, co zaszło tamtego wieczoru. Tych dwoje pewnie już nigdy się nie pogodzi, a Lorenzo znajdzie się między młotem a kowadłem.

– Chciałabym poznać Renata. Jaki on jest?

– Jest głową rodziny. – W głosie Bernarda zadźwięczała poważna nuta.

– Domyślam się, że tutaj to się liczy?

– A u was nie?

– Raczej nie. – Angie zastanowiła się. – Oczywiście, wszyscy szanujemy tatę, ale to dlatego, że pracując przez kilkadziesiąt lat jako lekarz, pomógł tysiącom ludzi.

– Czy dlatego zostałaś lekarką?

– Wszyscy jesteśmy lekarzami. Moi dwaj bracia, ja. Moja mama też była lekarką. Zmarła, kiedy odbywałam praktyki.

– Twoi rodzice założyli prawdziwą dynastię lekarską.

– Chciałabym, żeby cię słyszał mój ojciec. – Angie parsknęła śmiechem. – Nigdy nas nie zachęcał, byśmy szli w jego ślady. Pamiętam, jak nam powtarzał: „Możecie robić cokolwiek, tylko nie idźcie na medycynę. To koniec życia prywatnego i całe lata bezsenności". No i przekonaliśmy się, że miał rację. Ale musisz wiedzieć, że w Anglii mężczyzna nie może liczyć na szacunek tylko dlatego, że jest mężczyzną. Prawdę mówiąc… – urwała.

– Nie przerywaj, mów. – W oczach Bernarda igrały wesołe iskierki. – Widzę, że musisz odpłacić mi pięknym za nadobne.

– Kiedy zdawałam ostatni egzamin, za punkt honoru postawiłam sobie, że dostanę lepszą ocenę niż moi bracia. I udało się!

– Angie miała minę rozradowanego dziecka. – Mówię ci, byli wściekli!

Bernardo przyglądał się jej z wyraźną przyjemnością, a na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– A twój tato?

– Przed egzaminami powiedział: „Trzymaj się!", a potem: „Dzielna mała!".

– No, a co na to twoi bracia?

– Kiedy? Przed czy po przełknięciu tej gorzkiej pigułki? Chichotali na myśl o tym, co mnie czeka.

– A co cię czekało?

– Cztery lata praktyk podyplomowych. Interna, chirurgia, pogotowie, położnictwo, ginekologia, pediatria, psychiatria…

– Musiało być strasznie – wtrącił Bernardo pół żartem, pół serio.

– O tak! Pewnie dlatego jest tak koszmarnie, żeby wyeliminować słabeuszy. Ale ja do nich nie należę. Popatrz tylko! – Zacisnęła pięść i z udaną dumą napięła biceps.

Bernardo z pewnym zakłopotaniem dotknął ledwie widocznej wypukłości.

– Jestem pod wrażeniem – powiedział z uśmiechem. – Tyle dokonań, a przecież jesteś jeszcze… – Chciał powiedzieć „małą dziewczynką", ale coś kazało mu zamilknąć.

– Mam dwadzieścia osiem lat. I jestem dużo silniejsza, niż ci się wydaje.

– Trudno się domyślić – wyraził wątpliwość, obrzucając wymownym spojrzeniem jej wiotką postać.

Trzymając się pod ręce, spacerowali pod drzewami, a w An-gie kiełkowało poczucie bliskości do tego mężczyzny. Właściwie nic takiego nie zrobił ani nie powiedział. Nie był też wcale najprzystojniejszym mężczyzną pod słońcem. Prawdę mówiąc, wypadał źle w porównaniu z niektórymi jej adoratorami. A jednak jego widok sprawiał jej przyjemność. Pierwsze wrażenia ze spotkania na lotnisku nie myliły jej.

– Ten ogród jest cudowny – westchnęła, rozglądając się wokół.

– Tak, jest doskonały – zgodził się z nią.

Nuta rezerwy w jego głosie sprawiła, że Angie spojrzała na niego pytająco:

– Nie podoba ci się?

Zastanowił się.

– Nie lubię rzeczy doskonałych. Dla mnie jest zbyt wypieszczony. Człowiek nie czuje się w nim swobodnie. – Zamilkł nagle i uśmiechnął się przepraszająco.

– A gdzie czułbyś się swobodnie? – zapytała zafrapowana. – Wysoko w górze, gdzie szybują złote orły.

– Złote orły? – powtórzyła z zapałem. – Gdzie?

– W moim domu w górach. Tutaj, bywam bardzo rzadko. Mój prawdziwy dom to Montedoro.

– Poczekaj – „monte" to znaczy góra, a „oro" złoto, mam rację?

– Znasz włoski?

– Siostra mojej matki wyszła za Włocha. Kiedy byłam dzieckiem, jeździliśmy do nich każdego lata.

– Masz rację. Montedoro to Złota Góra.

– Od złotych orłów?

– Częściowo. Również dlatego, że oświetlają ją pierwsze promienie wschodzącego słońca, a światło zachodu gaśnie tam najpóźniej. To najpiękniejsze miejsce na ziemi.

– Chyba ci wierzę – powiedziała Angie w zadumie.

Spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– Czy ty…? – zaśmiał się zmieszany. – To znaczy… zastanawiam się, czy…

– Tak? – zachęciła go.

Westchnął. Angie nie mogła się doczekać, aż w końcu powie to, co chciała usłyszeć.

– Hej, Bernardo! – dobiegło ich nagle wołanie.

Bernardo wzdrygnął się, a Angie miała dziwne wrażenie, jakby została obudzona ze snu. Na ścieżce ujrzeli Lorenza.

– Czas przygotować się do kolacji! – zawołał, machając ręką.

Angie wracała do domu w towarzystwie dwóch mężczyzn rozczarowana nieco, ale nie zniechęcona. Bernardo chciał jej pokazać swój dom, tego była pewna. Z każdą chwilą pragnęła wiedzieć więcej o tym mężczyźnie. Przed nią jeszcze cały wieczór i niech się nie nazywa Angela Wendham, jeśli nie uda jej się wymóc na nim tego zaproszenia!

W pokoju rzuciła się na łóżko i westchnęła błogo, podkładając ręce pod głowę.

– D.S czy S.K.? – zainteresowała się Heather.

– D.S.! Z całą pewnością D.S. – odparła radośnie.

– Oj, niebezpiecznie. – Heather była wyraźnie zaniepokojona.

– Doprawdy nie wiem, o czym mówisz – powiedziała Angie niewinnie.

– O, wiesz dobrze. Zawsze poznam, kiedy zagniesz parol na mężczyznę. Ukrywasz w zanadrzu cały arsenał niezawodnych i sprawdzonych sztuczek. Ale Bernardo nie wygląda na faceta, którego można okręcić sobie wokół palca.

– Masz rację. Jest niesamowicie poważny. – Angie zaśmiała się. – Ale to czyni z niego tym cenniejszą zdobycz.

– Poddaję się.

– Całkiem słusznie, kochana. Jestem stracona!

Do kolacji Angie włożyła suknię mieniącą się zielenią i błękitem, w odcieniach, których nie powstydziłby się paw. Taka kreacja nie każdej blondynce wyszłaby na dobre, ale Angie wiedziała, że wygląda jak gwiazda. Zastanawiała się, czy Bernardo tak właśnie pomyśli.

Na odpowiedź nie musiała czekać zbyt długo. Gdy schodziły ze schodów, Angie, idąca kilka stopni za Heather, od razu spostrzegła, że Bernardo zupełnie nie zwraca uwagi na najważniejszą osobę – narzeczoną brata – a patrzy wprost na nią. Jeszcze większą satysfakcję sprawiło jej, gdy zauważyła subtelną przemianę, jaka w nim zaszła na jej widok. Wyraźnie ożywił się. Podobnie działo się z samą Angie. Radosne oczekiwanie rosło w niej, gdy podał jej ramię i poprowadził w stronę swych przyjaciół i rodziny, aby ją przedstawić.

Miała teraz okazję przyjrzeć się z bliska Lorenzowi i przekonać się, jaki jest fantastyczny. Już nie dziwiła się swojej rozsądnej przyjaciółce, że zakochała się w nim bez pamięci. Być może miał w sobie coś chłopięcego, ale wyglądał i zachowywał się tak czarująco. A poza tym bez wątpienia niedługo dorośnie…

Nie mogła natomiast przekonać się do Renata, który wydał jej się szorstkim i aroganckim cynikiem. Był wysoki i wspaniale zbudowany, ale chociaż jego walory fizyczne nie pozostawiały nic do życzenia i choć przywitał się z nią uprzejmie, nie polubiła go. Przeczuwała, że przyjaciółka już niedługo będzie musiała stawić mu czoło.

Dwa duże stoły zastawiono na sześćdziesiąt osób. Martelli byli liczącą się rodziną, a ślub jednego z nich miał rangę wydarzenia roku. Na honorowym miejscu przy pierwszym stole królowała Baptista z parą narzeczonych u boku, przy drugim, w centrum, siedzieli Renato i Bernardo. Renato wspaniale wywiązywał się z obowiązków gospodarza, Bernardo natomiast całą uwagę poświęcał damie siedzącej obok niego. Być może tego właśnie wymagał savoir-vivre. Należało jej – Angielce – objaśnić sycylijskie menu.

– Fasolowe placuszki? – zaproponował. – A może wolałabyś faszerowane kulki ryżowe lub sałatkę owocową?

– I to wszystko to dopiero pierwsze danie? – Angie nie kryła zdumienia.

– Oczywiście. Potem podadzą potrawy z ryżu, makaron z kalafiorem, sardynki…

– Mniam, mniam. Brzmi wspaniale.

Jak to często bywa w przypadku filigranowych kobiet, Angie mogła objadać się niczym wygłodzony lew i nigdy nie przy bywało jej ni grama. Bernardo patrzył z podziwem, jak pochłaniała potrawkę z królika w sosie słodko-kwaśnym. Podał jej pasztet udekorowany serem ricotta, który Angie przyjęła bez wahania.

– Pierwszy raz widzę, żeby kobieta tak jadła – powiedział i natychmiast przeraził się, zdając sobie sprawę, jak niezręcznie musiało to zabrzmieć. – Nie to miałem na myśli! Chciałem powiedzieć, że…

Przerwał mu śmiech Angie, tak dźwięczny i szczery, że Bernardo też się uśmiechnął i jego zakłopotanie znikło. Zrozumiała go i wszystko było w porządku.

– Straszny gbur ze mnie, nieprawdaż? Zawsze powiem coś niewłaściwego.

– A kto chciałby ciągle słuchać właściwych rzeczy? – Angie skrzywiła się lekko. – Ciekawiej jest dowiedzieć się, co ludzie naprawdę myślą.

– Często to, co mówię albo myślę, denerwuje ludzi – stwierdził ponuro.

– Wyobrażam sobie.

Posiłek dobiegł końca. Goście wstali od stołu i rozchodzili się, dzieląc się na grupki. Bernardo przywołał kelnera. Wziął z tacy dwie szklaneczki. Jedną podał Angie i poprowadził dziewczynę w stronę bocznych drzwi. Nie zapytał jej, czy ma ochotę na jego towarzystwo, ale nie musiał. Angie chętnie podążyła za nim.

– Dokąd idziemy? – zapytała.

– Donikąd. – Wyglądał na zaskoczonego jej pytaniem. – Po prostu chciałem trochę pobyć z tobą sam na sam. Masz coś przeciwko temu?

– Nic podobnego. – Angie uśmiechnęła się. Wolała jego otwartość i pewien brak ogłady od śliskiego czaru mężczyzn, których znała. – Wszystko gra.

Prowadził ją przez okazałe wnętrza domu – przepyszny wystrój, ciężkie gobeliny na ścianach. Ze wszystkich okien rozciągały się przepiękne widoki.

– Galeria przodków – powiedział, gdy weszli do sali zawieszonej portretami. – To Vincente. Mój ojciec. – Wskazał na pierwszy portret. – Dalej dziadek, pradziadek…

Zbyt wiele było twarzy, by przyjrzeć się wszystkim, ale uwagę Angie zwrócił zagubiony wśród innych niewielki portret.

Ukazywał mężczyznę w osiemnastowiecznym stroju, o twarzy ostrej, choć zmęczonej, i nieco podejrzliwym spojrzeniu.

– To Lodovico Martelli. Jakieś dziesięć pokoleń wstecz – wyjaśnił Bernardo.

– Ale to przecież ty! – Angie patrzyła zdumiona.

– Jest pewne podobieństwo – przyznał.

– Pewne? Skądże. To przecież kropka w kropkę ty. Jesteś prawdziwym Martelli.

– W pewnym sensie.

Nie drążyła tematu. W samą porę przypomniała sobie o pochodzeniu Bernarda. Wyszli na taras. Zapadł już zmrok i jedynie światła domu rozjaśniały aksamitną ciemność. Angie drżała. Pragnęła, by Bernardo ją pocałował. Ale on zrobił coś, co zupełnie ją zaskoczyło. Ujął jej dłoń i delikatnie dotknął nią swojego policzka.

– Chyba… – zaczął i wydawało się, że nie może dokończyć zdania.

– Tak?

– Chyba powinniśmy wracać. Okropny ze mnie gospodarz.

Gdyby chodziło o innego mężczyznę, Angie potrafiłaby użyć swego uroku, by po swojej myśli pokierować wydarzeniami. Ale nie z Bernardem.

– Chyba masz rację – powiedziała. – Powinniśmy wracać.

Загрузка...