Rozdział 11

Dirk przeszedł na drugą stronę pokoju.

Karabin laserowy stał oparty o ścianę. Podniósł go, czując śliską, jakby natłuszczoną powierzchnię czarnego plastiku. Potarł kciukiem głowę wilka, a potem uniósł broń, wymierzył i wystrzelił.

Wiązka światła wisiała w powietrzu co najmniej sekundę. Dirk przesunął lekko karabin i wąski strumień poruszył się razem z nim. Gdy już zgasł, a z siatkówek Dirka zniknął powidok, okazało się, że wypalił w szybie nierówną dziurę. Wiatr wpadał przez nią do środka z głośnym świstem, tworząc dziwny dysonans z muzyką Lamiyi-Bailis.

Gwen podniosła się chwiejnie z łóżka.

— Co się stało? Dirk?

Wzruszył ramionami i opuścił karabin.

— Co się stało? — powtórzyła. — Co chcesz zrobić?

— Chciałem się upewnić, że wiem, jak to działa — wyjaśnił.

— Muszę… lecieć. Zmarszczyła brwi.

— Zaczekaj. Znajdę buty.

Potrząsnął głową.

— Ty też? — Jej twarz zamarła w twardym, brzydkim grymasie. — Nie potrzebuję opieki, do cholery.

— Nie o to chodzi.

— Jeśli to jakiś idiotyczny pomysł, który ma z ciebie zrobić bohatera w moich oczach, to ostrzegam, że to ci się nie uda — oznajmiła, wspierając ręce na biodrach.

Uśmiechnął się.

— Gwen, to jest idiotyczny pomysł, który ma ze mnie zrobić bohatera w moich własnych oczach. Twoje oczy… przestały już być ważne.

— W takim razie dlaczego to robisz?

Uniósł karabin.

— Nie wiem — przyznał. — Może dlatego, że lubię Jaana i jestem mu coś winien. Dlatego, że chcę mu wynagrodzić to, że uciekłem, mimo że mi zaufał i nazwał mnie kethem.

— Dirk — zaczęła, lecz uciszył ją machnięciem ręki.

— Wiem… ale to nie wszystko. Może po prostu chcę dorwać Ruarka. Może to dlatego, że w Kryne Lamiya popełniono więcej samobójstw niż w jakimkolwiek innym festiwalowym mieście i ja jestem jednym z tych samobójców. Możesz sobie wybrać dowolny powód, Gwen. Każdy z powyższych. — Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. — Albo, wiesz co, może to dlatego, że na niebie jest tylko dwanaście gwiazd, więc to i tak nie ma znaczenia.

— Ale co właściwie możesz zdziałać?

— Kto wie? I czy to ważne? Czy to cię obchodzi, Gwen? Naprawdę obchodzi? — Potrząsnął głową, aż włosy znowu opadły mu na oczy i musiał się zatrzymać, by je odgarnąć. — Nie obchodzi mnie już twoja opinia — oznajmił z naciskiem. — W Wyzwaniu powiedziałaś, czy zasugerowałaś, że zachowuję się samolubnie. Może i tak było. Może teraz też tak jest. Coś ci jednak powiem. Bez względu na to, co zrobię, nie zażądam wcześniej, żebyś mi pokazała ręce. Rozumiesz?

To był niezły tekst na pożegnanie, lecz wychodząc z pokoju, Dirk zmiękł, zawahał się i odwrócił.

— Zostań tutaj, Gwen — powiedział. — Nigdzie się nie ruszaj. Jesteś ranna. Gdybyś musiała uciekać, Jaan wspomniał coś o jaskini. Wiesz, co to za jaskinia? — Kiwnęła głową. — Jeśli to będzie konieczne, schowaj się w niej. W przeciwnym razie zostań tutaj.

Machnął niezgrabnie karabinem w geście pożegnania, po czym odwrócił się i wyszedł szybko — zbyt szybko — z pokoju.

Na pokładzie parkingowym ściany były tylko ścianami. Nie było tu duchów, murali ani świateł. Dirk znalazł w mroku autolot, którego szukał, a potem zaczekał chwilę, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności. Ciasnego, dwuosobowego gruchota nie wyprodukowano na Dumnym Kavalaanie. Był czarno-srebrną łzą z plastiku i lekkiego metalu. Nie miał rzecz jasna pancerza ani żadnej broni, poza laserem, który Dirk położył sobie na kolanach.

Maszyna była tylko odrobinę mniej martwa niż reszta Worlornu, to jednak wystarczyło. Gdy Dirk włączył moc, autolot się obudził, a instrumenty oświetliły kabinę bladym blaskiem. Mężczyzna zjadł pośpiesznie baton proteinowy i odczytał wskazania instrumentów. Zapas energii był mały, zbyt mały. Będzie mu jednak musiał wystarczyć. Nie włączy reflektorów. Może się kierować światłem nielicznych gwiazd. Bez ogrzewania też się obejdzie. Skórzana kurtka ochroni go przed chłodem.

Dirk zatrzasnął drzwi, odgradzając się od świata zewnętrznego, i włączył grawitor. Autolot wzniósł się w górę, odrobinę chwiejnie, ale się wzniósł. Dirk zacisnął ręce na drążku i przesunął go do przodu. Maszyna pomknęła w noc.

Na krótką chwilę Dirka zalała fala przerażenia. Wiedział, że jeśli grawitor jest za słaby, maszyna nie poleci, ale runie na porośniętą mchem ziemię w dole. Po opuszczeniu lądowiska autolot zadrżał i przechylił się niepokojąco, lecz trwało to tylko chwilę. Potem grawitor zaskoczył i maszyna pomknęła na skrzydłach zawodzącego głośno wiatru. Skończyło się tylko na nagłym ściśnięciu żołądka.

Dirk wzbijał się stopniowo coraz wyżej, starając się wycisnąć z małego wehikułu maksymalną wysokość. Przed nim wznosiła się ściana gór i musiał nad nią przelecieć. Poza tym wolałby nie spotkać innych nocnych lotników. Lecąc wysoko, z wyłączonymi światłami, zauważy wszystkie przelatujące niżej autoloty i będzie miał sporą szansę umknąć uwagi ich pilotów.

Nie oglądał się na Kryne Lamiya, odczuwał jednak nacisk miasta, który gnał go naprzód, tłumiąc jego strach. Bać się było głupotą. Nic nie miało znaczenia, a już szczególnie śmierć. Nawet gdy Syrenie Miasto z jego biało-szarymi światłami zniknęło już w oddali, nadal słyszał muzykę. Choć cichła ona stopniowo, nie przestawała mu towarzyszyć, nie traciła mocy. Najdłużej utrzymał się cienki, chwiejny gwizd. Dirk słyszał go jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów od miasta, choć przenikliwy ton mieszał się z niższym świstem wichru. W końcu uzmysłowił sobie, że ten dźwięk wypływa z jego ust.

Przestał gwizdać i spróbował skupić się na locie.

Blisko godzinę po starcie ściana gór wyrosła nagle przed nim, czy raczej pod nim, gdyż leciał już bardzo wysoko, i wydawało mu się, że jest bliżej gwiazd i maleńkich jak punkciki galaktyk niż lasów daleko w dole. Wiatr świstał wściekle, przedzierając się przez wąskie szczeliny w spawie drzwi, lecz Dirk ignorował ten dźwięk.

W miejscu, gdzie góry spotykały się z puszczą, paliło się jakieś światło.

Dirk skręcił, zatoczył krąg i zaczął zniżać lot. Wiedział, że po tej stronie gór nie powinno być żadnych świateł. Cokolwiek to było, należało zbadać sprawę.

Opuszczał się w dół po spirali, aż wreszcie znalazł się bezpośrednio nad plamą blasku. Potem zatrzymał autolot, zawisł bez ruchu na krótką chwilę i zaczął stopniowo wygaszać grawitor. Maszyna opadała w dół straszliwie powoli, kołysząc się delikatnie na wietrze.

Na dole paliło się kilka świateł. Głównym źródłem blasku był ogień. Dirk już to dostrzegał, widział migotanie buzujących na wietrze płomieni. Były tam też jednak inne światła, sztuczne i jednostajne, krąg jasnych punktów, odległy o kilometr albo nawet mniej.

Temperatura w małej kabinie zaczęła rosnąć. Dirk poczuł, że po skórze spływa mu pot, który wsiąka w ubranie pod grubą kurtką. Przeszkadzał mu również dym, całe obłoki czarnego, przesyconego sadzą dymu, który bił z ognia, przesłaniając widok. Dirk zmarszczył brwi i przesunął nieco autolot, tak żeby maszyna nie wisiała już bezpośrednio nad płomieniami. Potem znowu zaczął się opuszczać.

Płomienie wzbiły się w górę, by go przywitać. Ich długie, pomarańczowe języki rysowały się bardzo ostro na tle oparów. Dirk widział też iskry, węgielki albo coś w tym rodzaju, które tryskały z ognia gorejącymi, jaskrawymi fontannami, a następnie znikały w mroku nocy. Gdy opuścił autolot niżej, ujrzał też coś jeszcze: skwierczący wściekle, niebieskobiały płomień, który zapłonął nagle, emitując ostrą woń ozonu, a potem znowu zgasł.

Dirk zawisł w miejscu, gdy był jeszcze stosunkowo wysoko. W okolicy przebywali też inni ludzie — krąg sztucznych, jednostajnych świateł — i nie chciał, żeby go zobaczyli. Czarno-srebrny autolot, nieruchomy na tle czarnego nieba, trudno będzie dostrzec, chyba żeby pozwolił, by płomienie obrysowały jego sylwetkę. Choć z miejsca, w którym wisiał, nic nie zasłaniało mu widoku, nadal nie widział, co właściwie płonie. Środek ognia był bezkształtną ciemnością, z której od czasu do czasu tryskały fontanny iskier. Wokół ciągnął się splątany gąszcz dławców. Woskowate gałęzie roślin lśniły żółtym blaskiem w świetle ognia. Niektóre z nich wpadły w serce żółtej pożogi i to one wydzielały najwięcej czarnego dymu, zanim skurczyły się i obróciły w popiół. Reszta dławców, otaczająca krętą barierą czarny, płonący przedmiot, opierała się jednak pożarowi, który zamiast się szerzyć, wyraźnie dogasał.

Dirk czekał, przyglądając się sytuacji. Był niemal pewien, że ma przed sobą strącony autolot. Przekonały go o tym iskry i zapach ozonu. Chciał się jednak dowiedzieć, która to maszyna.

Gdy płomienie dogasały już, a skry przestały się sypać, lecz ogień nie zgasł jeszcze całkowicie, zmieniając się w brudny dym, Dirk dostrzegł przelotnie zarys wehikułu: podobne do nietoperzego skrzydło wygięte pod groteskowym kątem i wymierzone w niebo. Gorejąca za nim ściana ognia. To wystarczyło. Nie znał tej maszyny, lecz z pewnością była kavalarskiej produkcji.

Oddalił się od dogasającego ognia niczym unoszący się nad lasem mroczny duch. Zmierzał ku kręgowi sztucznych świateł. Tym razem zachował większą odległość. Nie musiał się zbliżać. Światła były jasne i wyraźnie widział w nich całą scenę.

Ujrzał rozległą, otoczoną elektrycznymi latarkami polanę, położoną na brzegu jakiegoś dużego zbiornika wodnego. Stały tam trzy autoloty i Dirk rozpoznał je wszystkie. To samo trio widział pod emerelskim drzewem w Wyzwaniu, gdy Myrik Braith zaatakował Gwen. Jeden z nich, wielki wehikuł z kopulastą osłoną kabiny, należał do Lorimaara high-Braitha. Dwa pozostałe były mniejsze i do niedawna wyglądały niemal identycznie. Teraz jednak jeden z nich doznał poważnych uszkodzeń, dostrzegalnych nawet z daleka. Leżał przechylony, na wpół pogrążony w wodzie, a fragmenty zniekształconego kadłuba świeciły. Pancerne drzwi były szeroko otwarte.

Wokół wraku poruszały się patykowate postacie. Wtapiały się w tło tak dobrze, że gdyby stały w miejscu, Dirk zapewne w ogóle by ich nie zauważył. Ktoś wyprowadzał psy Braithów przez właz w boku autolotu Lorimaara.

Dirk zmarszczył brwi, dotknął sterownika grawitora i wzniósł się pionowo w górę. Po chwili stracił z oczu ludzi i pojazdy. Został tylko punkcik światła pośrodku lasu. Właściwie dwa punkciki, ale płonący autolot był już tylko bladopomarańczowym węgielkiem, który gasł szybko na jego oczach.

Bezpieczny w czarnej macicy nieba Dirk zatrzymał się na chwilę, by się zastanowić.

Uszkodzony autolot należał do Rosepha. To był ten sam, który ukradli w Wyzwaniu, ten sam, którym Jaan Vikary odleciał dziś rano do Larteynu. Dirk był tego pewien. Znaczyło to, że Braithowie znaleźli Vikary’ego, ścigali go aż do tego miejsca i strącili laserami. Nie wydawało się jednak prawdopodobne, by zginął, bo w takim przypadku po co sprowadziliby psy? Lorimaar z pewnością nie wyprowadził swojej sfory na spacer. Wszystko wskazywało na to, że Jaan ocalał i uciekł do lasu, a Braithowie zamierzali go wytropić.

Dirk rozważał przez chwilę możliwość pośpieszenia mu na ratunek, ale szanse wydawały się niewielkie. Nie miał pojęcia, jak znaleźć Jaana w mrocznej puszczy światów zewnętrznych. Braithowie byli lepiej przygotowani do tego zadania niż on.

Ponownie skierował maszynę w stronę ściany gór i leżącego za nią Larteynu. Sam w lesie, nawet uzbrojony, nie pomoże zbytnio Jaanowi Vikary’emu. Za to w kavalarskim Ognistym Forcie będzie mógł przynajmniej wyrównać rachunki Ironjade z Arkinem Ruarkiem.

Gdy w dole pojawiły się góry, Dirk się uspokoił, choć jego dłoń opadła na karabin laserowy, który wciąż trzymał na kolanach.


Lot trwał niespełna godzinę. Potem spomiędzy szczytów wyłonił się tlący się czerwonym ogniem Larteyn. Miasto wydawało się zupełnie martwe i puste, Dirk jednak wiedział, że to fałszywe wrażenie. Leciał nisko i, nie tracąc czasu, mknął nad niskimi, kwadratowymi dachami oraz świecikowymi placami ku budynkowi, który ongiś dzielił z Gwen Delvano, dwoma Ironjade’ami oraz kimdissiańskim kłamcą.

Na wietrznym dachu stał tylko jeden autolot — pancerny wojskowy zabytek. Nie było śladu po małym, żółtym wehikule Ruarka, szara manta również zniknęła. Dirk zadał sobie pytanie, czy nadal stoi porzucona w Wyzwaniu, odsunął jednak od siebie tę myśl i opadł na lądowisko.

Wygramolił się z autolotu, mocno ściskając w dłoniach laser. Nieruchomy świat miał karmazynową barwę. Dirk ruszył szybko ku kabinom i zjechał na dół, do apartamentu Ruarka.

Nikogo tam nie zastał.

Przeszukał starannie mieszkanie. Zaglądał we wszystkie zakamarki, nie dbając o to, co przesunie, a co zniszczy. Cały dobytek Kimdissianina był na miejscu, ale Ruark zniknął. Dirk nie odkrył też żadnych śladów, które wskazywałyby, co się z nim stało.

Znalazł tu również własne rzeczy, tę ich garstkę, którą zostawił, uciekając z Gwen, niewielki stosik lekkich ubrań przywiezionych z Braque. Na zimnym Worlornie nie było z nich żadnego pożytku. Dirk odłożył laser, uklęknął i zaczął przeszukiwać kieszenie brudnych spodni. Dopiero gdy go znalazł — nadal owinięty w srebrną folię i aksamit — uświadomił sobie, czego szukał i po co wrócił do Larteynu.

W sypialni Ruarka odkrył małą szkatułkę z osobistą biżuterią: pierścieniami, wisiorkami, ozdobnymi bransoletami i diademami oraz kolczykami z półszlachetnych kamieni. Przeszukał pośpiesznie zawartość puzderka i znalazł cienki srebrny łańcuszek, na którym wisiała umocowana do kółka sowa ze srebrnego drutu zatopiona w bursztynie. Kółko było mniej więcej odpowiednich rozmiarów, Dirk zerwał więc sowę i zastąpił ją szeptoklejnotem.

Potem odpiął kurtkę oraz grubą koszulę i zawiesił sobie klejnot na szyi, by zimna, czerwona łza dotykała jego nagiej skóry, powtarzając swe szepty i kłamliwe obietnice. Mała grudka lodu na piersi sprawiała mu ból, ale to było w porządku, to była Jenny. Po krótkiej chwili przyzwyczaił się do tego wrażenia i przestał cokolwiek czuć. Po jego policzkach spływały słone łzy, lecz on ich nie zauważał. Wszedł na górę.

Pracownia, którą Ruark dzielił z Gwen, była tak samo zagracona jak poprzednio, ale Kimdissianina tu nie było. Nie znalazł go również w opuszczonym apartamencie na górze, z którym połączył się z Wyzwania. Zostało mu do sprawdzenia jeszcze tylko jedno miejsce.

Wspiął się pośpiesznie na szczyt wieży. Drzwi były otwarte. Zawahał się, a potem wszedł do środka, trzymając laser w pogotowiu.

W wielkim salonie panowały chaos i zniszczenie. Ekran ścienny został rozbity albo eksplodował. Wszędzie walały się odpryski szkła. Na ścianach widać było ślady po strzałach z lasera. Kanapę przewrócono i rozpruto w kilkunastu miejscach, a na podłodze leżały całe garście wyrwanej wyściółki. Część z niej wrzucono też do kominka, gdzie powiększyła mokrą, dymiącą stertę, która zatykała palenisko. O podstawę kominka opierał się jeden z maszkaronów, przewrócony do góry nogami i pozbawiony głowy. Sama głowa, razem ze świecikowymi oczyma, leżała ciśnięta w wilgotne popioły. W pokoju śmierdziało winem i wymiocinami.

Garse Janacek spał na podłodze. Był nagi do pasa, a rudą brodę upstrzyły mu jeszcze jaskrawsze plamy czerwonego wina. Rozdziawił szeroko usta i śmierdział tak samo jak cały pokój. Chrapał głośno, ściskając w ręku pistolet laserowy. Dirk zauważył, że koszula Kavalara leży zwinięta w kłębek w kałuży wymiocin, którą Janacek bez przekonania starał się wytrzeć.

Dirk ostrożnie okrążył śpiącego i wyjął pistolet z jego bezwładnych palców. Teyn Vikary’ego nie był bynajmniej takim żelaznym Kavalarem, za jakiego miał go Jaan.

Na prawej ręce Janacek nadal miał żelazo i świeciki. Kilka czerwono-czarnych klejnotów wyrwano z oprawy. Puste otwory po nich sprawiały odrażające wrażenie. Większa część bransolety pozostała jednak nieuszkodzona, pomijając długie zadrapania. Na przedramieniu Janacka, nad bransoletą, również widać było szramy. Były one głębokie i często biegły w jednej linii ze śladami pozostawionymi w czarnym żelazie. I kończynę, i bransoletę pokrywały plamy zakrzepłej krwi.

Obok buta Janacka Dirk zauważył długi, okrwawiony nóż. Potrafił sobie wyobrazić, co się stało. Kavalar z pewnością był pijany, a sprawność jego lewej ręki ograniczała stara rana. Próbował wyrwać świeciki z bransolety, stracił cierpliwość i zaczął uderzać nożem na oślep, aż wreszcie wypuścił go z ręki, porażony bólem i wściekłością.

Dirk odsunął się, stąpając lekko. Po drodze ominął mokrą koszulę Janacka. Zatrzymał się w drzwiach, opuścił karabin i krzyknął:

— Garse!

Kavalar nawet nie drgnął. Dirk zawołał go po raz drugi. Tym razem chrapanie wyraźnie przycichło. Zachęcony tym Dirk pochylił się, podniósł z podłogi najbliżej leżący przedmiot — świecik — i cisnął nim w Ironjade’a, trafiając go w policzek.

Janacek usiadł powoli, mrugając. Skrzywił się wściekle na widok Dirka.

— Wstawaj — rozkazał ten, machnąwszy laserem.

Kavalar wyprostował się chwiejnie, szukając wzrokiem pistoletu.

— Nie znajdziesz go — oznajmił Dirk. — Mam go tutaj.

Choć Janacek miał mętne spojrzenie, widać było, że wytrzeźwiał przez sen prawie zupełnie.

— Po co tu przyszedłeś, t’Larien? — zapytał głosem niewyraźnym raczej ze zmęczenia niż od wina, — Zamierzasz ze mnie drwić?

Dirk potrząsnął głową.

— Nie. Żal mi ciebie.

Janacek łypnął na niego wściekle.

— Żal?

— Nie uważasz, że zasługujesz na litość? Rozejrzyj się wokół!

— Uważaj — ostrzegł go Janacek — jeśli będziesz za mocno ze mnie szydził, spróbuję się przekonać, czy masz w sobie wystarczająco wiele stali, żeby wystrzelić z tego lasera, który trzymasz tak niezdarnie.

— Nie rób tego, Garse — rzekł Dirk. — Proszę. Potrzebuję twojej pomocy.

Janacek ryknął głośnym śmiechem, odchylając głowę do tyłu.

Kiedy umilkł, Dirk opowiedział mu o wszystkim, co się wydarzyło od chwili, gdy Vikary zabił Myrika Braitha w Wyzwaniu. Janacek wysłuchał go, stojąc w bardzo sztywnej pozycji, z rękami skrzyżowanymi na nagiej, naznaczonej bliznami piersi. Roześmiał się jeszcze raz — kiedy Dirk podzielił się z nim swymi wnioskami dotyczącymi Ruarka.

— Manipulatorzy z Kimdissa — mruknął. Dirk pozwolił mu mruczeć, a potem dokończył opowieść.

— I co z tego? — zapytał wtedy Janacek. — Dlaczego uważasz, że to powinno mnie obchodzić?

— Pewnie myślałem, że nie pozwolisz, by Braithowie polowali na Jaana jak na zwierzę.

— Uczynił się zwierzęciem.

— W oczach Braithów pewnie tak. Czy jesteś Braithem?

— Jestem Kavalarem.

— A więc wszyscy Kavalarzy są tacy sami? — Dirk wskazał na tkwiącą w kominku kamienną głowę maszkarona. — Widzę, że zbierasz teraz trofea, zupełnie jak Lorimaar. — Janacek nie odpowiedział. Jego oczy miały bardzo złowrogi wyraz. — Może się pomyliłem — ciągnął Dirk — ale kiedy tu przyszedłem i zobaczyłem to wszystko, pomyślałem sobie, że może mimo wszystko miałeś jakieś ludzkie uczucia dla człowieka, który był niegdyś twoim teynem. Przypomniało mi to, jak kiedyś mówiłeś, że ciebie i Jaana łączą więzy silniejsze od wszystkich, jakie znam. Ale widzę, że to było kłamstwo.

— To była prawda. Jaan Vikary zerwał te więzy.

— Gwen zerwała wszystkie więzy między nami już przed wielu laty — skontrował Dirk. — A mimo to przyleciałem, kiedy mnie wezwała. Och, okazało się, że w rzeczywistości wcale mnie nie potrzebowała, i kierowało mną również mnóstwo egoistycznych motywów. Ale przyleciałem. Nie możesz mi tego odebrać, Garse. Dotrzymałem słowa. — Przerwał. — I nie pozwoliłbym nikomu na nią polować, gdybym tylko mógł to powstrzymać. Wygląda na to, że łączyło nas coś znacznie silniejszego niż wasze kavalarskie żelazo i ogień.

— Mów sobie, co chcesz, t’Larien. Twoje gadanie nic nie zmieni. Sama myśl, że mógłbyś dotrzymać słowa, jest śmieszna. Co z twoimi obietnicami, które złożyłeś Jaanowi i mnie?

— Zdradziłem was — przyznał pośpiesznie Dirk. — Wiem o tym. Jesteśmy siebie warci, Garse.

— Ja nikogo nie zdradziłem.

— Opuściłeś w potrzebie tych, którzy byli ci najbliżsi. Gwen, która była twoją cro-betheyn, spała z tobą, kochała cię i nienawidziła jednocześnie. I Jaana. Twojego sławetnego teyna.

— To nie ja ich zdradziłem — zaprotestował z ożywieniem Janacek. — Gwen zdradziła mnie, a także srebro i nefryt, które nosiła od dnia, gdy się z nami połączyła. Jaan porzucił wszystko, co przyzwoite, zabijając Myrika. Zignorował mnie, zignorował obowiązki płynące z żelaza i ognia. Nie jestem im nic winien.

— Nie jesteś im nic winien, tak? — Dirk czuł pod koszulą twardy dotyk szeptoklejnotu, który zalewał go słowami i wspomnieniami o człowieku, którym ongiś był. Zawładnął nim gniew. — I na tym koniec, zgadza się? Całe te wasze cholerne kavalarskie więzy to tylko dług i zobowiązanie. Tradycja, pradawna mądrość schronienia, tak samo jak kodeks pojedynkowy i polowanie na niby-ludzi. Nie myśl o tych regułach, tylko ich przestrzegaj. Ruark w jednym miał rację. Żaden z was nie wie, co to miłość, z wyjątkiem być może Jaana, a i tego nie jestem taki pewien. Co, do licha, by zrobił, gdyby Gwen nie nosiła już jego bransolety?

— To samo!

— Naprawdę? A ty? Czy wyzwałbyś Myrika tylko za to, że skrzywdził Gwen? Czy może zrobiłeś to wyłącznie dlatego, że pogwałcił twoje nefryt i srebro? — Dirk prychnął pogardliwie. — Może Jaan postąpiłby tak samo, ale z pewnością nie ty. Jesteś takim samym Kavalarem jak Lorimaar, twardogłowym jak Chell albo Bretan. Jaan chciał uczynić swych rodaków lepszymi, ale widzę, że ty tylko dotrzymywałeś mu towarzystwa i nie wierzyłeś w to ani przez moment. — Wyszarpnął zza pasa pistolet Janacka i rzucił mu go wolną ręką. — Masz — krzyknął, opuszczając karabin. — Idź zapolować na niby-człowieka!

Zaskoczony Janacek złapał broń w locie niemal odruchowo. Potem ujął ją niezgrabnie w dłoń i zmarszczył brwi.

— Mógłbym cię teraz zabić, t’Larien — oznajmił.

— Zrób to albo nie rób nic — odparł Dirk. — Gdybyś naprawdę kochał Jaana…

— Nie kocham Jaana! — warknął Janacek z rumieńcem na twarzy. — Jaan jest moim teynem!

Dirk pozwolił, by słowa Kavalara wybrzmiewały w powietrzu przez długą chwilę. Wreszcie podrapał się w zamyśleniu po podbródku.

— Jest? — zapytał. — Chciałeś chyba powiedzieć, że Jaan był twoim teynem?

Rumieniec zniknął z twarzy Janacka równie szybko, jak się pojawił. Jeden z kącików ukrytych pod gęstą brodą ust wykrzywił się w grymasie, który przywodził Dirkowi na myśl Bretana. Kavalar zerknął, niemal ukradkiem, jakby zawstydzony, na masywną, żelazną bransoletę, którą wciąż jeszcze miał na przedramieniu.

— Nie wyjąłeś wszystkich świecików, prawda? — zapytał cicho Dirk.

— Nie wyjąłem — potwierdził Janacek dziwnie słabym głosem. — To prawda, nie wyjąłem. Oczywiście, to nie ma większego znaczenia. Fizyczne żelazo jest niczym, kiedy to drugie żelazo zniknęło.

— Ale ono nie zniknęło, Garse — rzekł Dirk. — Wiem to, bo Jaan opowiadał o tobie, kiedy byliśmy w Kryne Lamiya. Może czuje się związany żelazem również z Gwen i może to nie jest słuszne. Nie pytaj mnie o to. Wiem tylko tyle, że dla Jaana to drugie żelazo nadal istnieje. W Kryne Lamiya nosił swą bransoletę z żelaza i ognia. Sądzę, że będzie ją miał na ręce również w chwili, gdy rozszarpią go psy Braithów.

Janacek potrząsnął głową.

— T’Larien, przysiągłbym, że twoja matka pochodzi z Kimdissa. Nie potrafię ci się oprzeć. Jesteś zbyt wprawnym manipulatorem. — Uśmiechnął się tak samo jak kiedyś, tego ranka, gdy wycelował laser w Dirka i zapytał, czy go przestraszył. — Jaan Vikary jest moim teynem — oznajmił. — I co mam zrobić?


Przekonanie Janacka, choć trudne, okazało się skuteczne. Kavalar niemal natychmiast przejął kierownictwo. Dirk uważał, że powinni bezzwłocznie odlecieć i omówić plany po drodze, lecz Janacek nalegał, by wzięli prysznic i się przebrali.

— Jeśli Jaan jeszcze żyje, do świtu nie powinno mu nic grozić. Psy kiepsko widzą po ciemku, a Braithowie nie będą chcieli zapuszczać się na oślep w mroczny, dławcowy las. Nie, t’Larien, rozbiją obóz i zaczekają. Samotny człowiek uciekający na piechotę nie zawędruje daleko. Mamy czas i możemy spotkać się z nimi jak Ironjade’owie.

Gdy byli już gotowi do wyruszenia w drogę, Janacek uwolnił się od ostatnich śladów pijackiej furii. Był wymuskany, przywdział podszyty futrem kombinezon z kameleonowej tkaniny, wymył i przystrzygł brodę, a ciemnorude włosy zaczesał starannie, by nie opadały mu na oczy. Jedynym dowodem przeciwko niemu było prawe przedramię — wyszorowane i starannie zabandażowane, lecz nadal przyciągające spojrzenie. Zadrapania nie przeszkadzały mu jednak zbytnio. Płynnym, pełnym wdzięku ruchem naładował i sprawdził laser, a potem wsunął go do kabury. Oprócz pistoletu zabrał też długi, obusieczny nóż oraz karabin, taki sam jak ten, który miał Dirk. Biorąc go w rękę, uśmiechnął się radośnie.

Dirk wykorzystał ten czas, żeby umyć się i ogolić, a także zjeść pierwszy solidny posiłek od paru dni. Gdy ruszyli na dach, czuł przypływ energii.

W wielkim, kanciastym autolocie Janacka było równie ciasno jak w maleńkim gruchocie, którym Dirk przyleciał z Kryne Lamiya, choć w tej maszynie znajdowały się cztery małe siedzenia, a nie tylko dwa.

— To przez pancerz — wyjaśnił Garse, gdy Dirk poskarżył się na brak miejsca. Potem przywiązał go ciasno wojskowymi pasami do sztywnego, niewygodnego siedzenia, zrobił to samo ze sobą i wystartował.

W szczelnie zamkniętej kabinie panował półmrok. Wszędzie, nawet nad drzwiami, widniały wskaźniki rozmaitych instrumentów. Nie było okien. Zestaw ośmiu małych ekranów dawał pilotowi widok na zewnątrz z ośmiu różnych ujęć. Wystrój stanowiło niemalowane, niczym nieozdobione duraluminium.

— Ten wehikuł jest starszy niż my obaj razem wzięci — oznajmił Janacek, startując. Był wyraźnie skory do rozmowy, a nawet przyjazny na swój napastliwy sposób. — I widział jeszcze więcej światów od ciebie. Jego historia jest fascynująca. Ten model liczy sobie około czterystu lat. Zbudowali go mądrości z Dam Tullianu, którzy wykorzystywali go w swych wojnach z Erikanem i Nadzieją Wyrzutka. Po jakimś stuleciu porzucono go jako niezdatnego do użytku. Gdy zawarto pokój, Erikańczycy wyremontowali go i sprzedali Stalowym Aniołom z Bastionu. Ci używali go w licznych kampaniach, aż wreszcie przechwycili go Prometeanie. Na Prometeuszu maszynę kupił kimdissiański handlarz, który następnie sprzedał ją mnie. Ja zaadaptowałem ją do wymogów kodeksu pojedynkowego. Od tej pory nikt nie odważył się mnie wyzwać do walki w powietrzu. Spójrz. — Wyciągnął rękę i nacisnął świecący guzik. Maszyna przyśpieszyła gwałtownie, wciskając Dirka w fotel. — Pomocnicze silniki impulsowe pozwalające zwiększyć prędkość w sytuacji zagrożenia — wyjaśnił z uśmiechem. — Pokonamy tę drogę ponad dwa razy szybciej od ciebie, t’Larien.

— To świetnie — ucieszył się Dirk. Coś go jednak zaniepokoiło. — Mówisz, że kupiłeś tę maszynę od kimdissiańskiego handlarza?

— To prawda — potwierdził Kavalar. — Pokojowo nastawieni Kimdissianie handlują bronią na wielką skalę. Jak wiesz, nie mam zbyt dobrego zdania o manipulatorach, ale to nie znaczy, że przepuszczę korzystną okazję.

— Arkin zawsze ostentacyjnie demonstrował, że nie uznaje przemocy — stwierdził Dirk. — Ale to pewnie było tylko kolejne oszustwo.

— Nie — zaprzeczył Janacek. Zerknął na Dirka z uśmiechem. — Jesteś zaskoczony, t’Larien? Prawda jest być może jeszcze bardziej dziwaczna. Nie bez powodu nazywamy Kimdissian manipulatorami. Jak sądzę, uczyli cię na Avalonie historii?

— Trochę — potwierdził Dirk. — Historii Starej Ziemi, Imperium Federalnego, podwójnej wojny i ekspansji.

— Ale nie dziejów światów zewnętrznych. — Janacek cmoknął z dezaprobatą. — Mogłem się tego spodziewać. W królestwie ludzi jest tak wiele światów i kultur, tak wiele różnych historii. Nawet samych nazw nie sposób spamiętać. Pozwól, niech cię oświecę. Czy po wylądowaniu na Worlornie zauważyłeś krąg flag?

Dirk popatrzył na niego ze zdziwieniem.

— Nie.

— Być może już ich tam nie ma. Ale kiedyś, podczas festiwalu, nad placem przed kosmoportem powiewało czternaście flag. To był absurdalny pomysł Toberczyków, który jednak zrealizowano, mimo że w dziesięciu z czternastu przypadków planetarne flagi niczego nie reprezentowały. Mieszkańcy takich światów, jak Eshellin i Zapomniana Kolonia, nawet nie wiedzieli, co to jest flaga, a z drugiej strony Emerelczycy mieli odrębną chorągiew dla każdej z setek swych wież-miast. Mroczniacy roześmiali się tylko nam wszystkim w twarz i wywiesili całkowicie czarną płachtę. — Janacka wyraźnie to śmieszyło. — A jeśli chodzi o Dumny Kavalaan, nie mieliśmy wspólnej flagi dla całego świata, niemniej jednak ją znaleźliśmy. Zaczerpnęliśmy ją z naszej historii. To był prostokąt podzielony na cztery pola o różnych kolorach: zielone banshee na czarnym tle symbolizujące Ironjade, srebrny nietoperz łowca na żółtym polu reprezentujący Shanagate, skrzyżowane miecze na karmazynowym tle to Redsteel i na koniec Braith, biały wilk, a tło fioletowe. To był dawny sztandar Ligi Związanych Dumą. Ta liga powstała mniej więcej w tym samym czasie, gdy na Dumny Kavalaan wróciły gwiazdoloty. Żył wówczas człowiek, wielki przywódca, który nazywał się Vikor high-Redsteel Corben. Zdominował on radę związanych dumą Redsteel na całe pokolenie. Gdy przybyli pozaświatowcy, był przekonany, że wszyscy Kavalarzy muszą trzymać się razem i równo dzielić się wiedzą oraz bogactwem. Tak właśnie powstała Liga Związanych Dumą, której flagę ci opisałem. Niestety, unia nie przetrwała długo. Kimdissiańscy kupcy, obawiając się potęgi zjednoczonego Dumnego Kavalaanu, zawarli z Braithami kontrakt, który gwarantował, że będą zaopatrywać w nowoczesną broń wyłącznie ich. Związani dumą z Braithu przyłączyli się do Ligi jedynie ze strachu. Prawdę mówiąc, chcieli całkowicie odciąć się od gwiazd, które w ich opinii były pełne niby-ludzi. Nie mieli jednak skrupułów przed kupowaniem niby-ludzkich laserów. Tak oto doszło do ostatniej dumnej wojny. Ironjade, Redsteel i Shanagate wspólnymi siłami pokonały Braith, mimo kimdissiańskiej broni, lecz sam Vikor high-Redsteel zginął, a straty były potwornie wysokie. Liga Związanych Dumą przetrwała śmierć swego założyciela tylko o kilka lat. Braithowie, którzy ponieśli ciężką porażkę, uczepili się przekonania, że oszukali ich i wykorzystali kimdissiańscy niby-ludzie. Dlatego od tego czasu trzymają się dawnych tradycji jeszcze bardziej niż przedtem. Żeby przypieczętować pokój krwią i uczynić go trwałym, Liga, zdominowana teraz przez związanych dumą z Shanagate, aresztowała wszystkich kimdissiańskich kupców na Dumnym Kavalaanie, a przy okazji też jeden gwiazdolot pełen Toberczyków, uznała ich za zbrodniarzy wojennych — swoją drogą, tego terminu nauczyli nas pozaświatowcy — i wypuściła ich na równinach, by polowano na nich jako na niby-ludzi. Wielu zabiły banshee, inni umarli z głodu, lecz większość dopadli łowcy, którzy zabrali ich głowy do domów jako trofea. Ponoć związani dumą z Braithu znajdowali szczególną przyjemność w obdzieraniu ze skóry ludzi, którzy sprzedawali im wcześniej broń i byli ich doradcami. W dzisiejszych czasach nie jesteśmy zbyt dumni z tych łowów, rozumiemy jednak ich przyczynę. Wojna była dłuższa i bardziej krwawa niż jakakolwiek inna w naszych dziejach od Czasu Ognia i Demonów. To były dni wielkiej żałoby i zapiekłej nienawiści, która zniszczyła Ligę Związanych Dumą. Zgromadzenie Ironjade wycofało się z niej, nie chcąc sankcjonować łowów, i ogłosiło, że Kimdissianie są ludźmi. Redsteel niedługo podążyło za jego przykładem. Zabójcami niby-ludzi byli wyłącznie Braithowie i Shanagate’owie, a Związek Shanagate od tej pory pozostaje w sojuszu tylko sam z sobą. Chorągiew Vikora wkrótce wyszła z użycia i została zapomniana. Przypomniał nam o niej dopiero festiwal. — Janacek przerwał i spojrzał na Dirka. — Czy teraz wreszcie pojąłeś prawdę, t’Larien?

— Zrozumiałem, dlaczego Kavalarzy i Kimdissianie zbytnio za sobą nie przepadają — przyznał Dirk.

Janacek parsknął śmiechem.

— To wykracza poza ramy naszej historii — stwierdził. — Kimdiss nie toczył żadnych wojen, ale ten świat ma mnóstwo krwi na rękach. Gdy Tober w Welonie zaatakował Wolfheim, manipulatorzy zaopatrywali w broń obie strony. Kiedy na Emerelu p.i. wybuchła wojna domowa między miastowymi, dla których ich budynek jest całym wszechświatem, a niezadowolonymi gwiezdnymi wędrowcami, którzy pragnęli szerszych horyzontów, Kimdiss zaangażował się w nią głęboko, dając miastowym środki, które umożliwiły im walne zwycięstwo. — Uśmiechnął się. — Prawdę mówiąc, krążą nawet pogłoski o kimdissiańskich spiskach wewnątrz Welonu Kusicielki. Podobno to kimdissiańscy agenci poszczuli przeciwko sobie Stalowych Aniołów oraz Przekształconych Ludzi z Prometeusza, obalili czwartego cuchulainna z Tary, ponieważ nie chciał z nimi handlować, dokonali ingerencji na Braque, by zahamować rozwój techniki pod władzą tamtejszych kapłanów. Wiesz coś o starożytnej kimdissiańskiej religii?

— Nic.

— Na pewno by ci się spodobała — stwierdził Janacek. — To cywilizowana, pokojowa doktryna. Jest niesłychanie skomplikowana i można za jej pomocą usprawiedliwić wszystko oprócz osobistej przemocy. Ich wielki prorok, Syn Śniącego, obecnie przyznają, że to postać mityczna, ale nadal otaczają go czcią, powiedział ongiś: „Pamiętaj, że twój wróg również ma wroga”. To właśnie jest serce kimdissiańskiej mądrości.

Dirk poruszył się nerwowo.

— Chcesz powiedzieć, że Ruark…

— Niczego nie chcę powiedzieć — przerwał mu Janacek. — Sam wyciągnij wnioski. Nie musisz akceptować moich. Kiedyś opowiedziałem o tym wszystkim Gwen Delvano, ponieważ była moją cro-betheyn i czułem się do tego zobowiązany. Bardzo ją to rozśmieszyło. Oznajmiła mi, że historia nie ma znaczenia. Arkin Ruark jest tylko sobą, nie jakimś archetypem z dziejów światów zewnętrznych. O tym również mnie poinformowała. Usłyszałem też, że on jest jej przyjacielem i te więzy, ta przyjaźń… — wypowiedział to słowo tonem pełnym jadu — …w jakiś sposób unieważniały fakt, że jest kłamcą i Kimdissianinem. Gwen powiedziała mi też, żebym przyjrzał się naszej historii. Jeśli Arkin Ruark był manipulatorem tylko z tego powodu, że urodził się na Kimdissie, to ja byłem łowcą niby-ludzkich głów jedynie dlatego, że byłem Kavalarem.

Dirk zastanowił się nad tymi słowami.

— No wiesz, ona miała rację — odezwał się cicho.

— Tak? Naprawdę?

— Jej argumenty były trafne — uściślił Dirk. — Wygląda na to, że pomyliła się w ocenie Ruarka, ale w zasadzie…

— W zasadzie lepiej jest nie ufać żadnemu Kimdissianinowi — stwierdził stanowczo Janacek. — Oszukano cię i wykorzystano, t’Larien, a mimo to niczego się nie nauczyłeś. Jesteś taki sam jak Gwen. Ale wystarczy już tego. — Zastukał knykciami w jeden z ekranów. — Zbliżamy się do gór. Niedługo dotrzemy na miejsce.

Dirk, który bardzo mocno ściskał karabin laserowy, wytarł o spodnie spocone dłonie.

— Masz jakiś plan?

— Mam — odparł z uśmiechem Janacek. Pochylił się w stronę Dirka i zręcznym ruchem wyrwał mu z rąk laser. — W gruncie rzeczy bardzo prosty — ciągnął, kładąc broń poza zasięgiem towarzysza. — Oddam cię Lorimaarowi.

Загрузка...