Rozdział 1

Za oknem woda pluskała o pale drewnianego pomostu biegnącego wzdłuż kanału. Dirk t’Larien uniósł wzrok i zobaczył niską, czarną barkę, która przepływała obok powoli, skąpana w księżycowym blasku. Na jej rufie przystanęła samotna postać, wsparta na długiej, ciemnej tyczce. Obraz był wyjątkowo wyrazisty, gdyż wysoko na niebie stał księżyc Braque, wielki jak pięść i bardzo jasny.

Za nim ciągnęła się martwa, pełna oparów ciemność, nieruchoma kurtyna, która przesłaniała dalej położone gwiazdy. Obłok pyłu i gazu, pomyślał Dirk. Welon Kusicielki.

Początek nadszedł długo po końcu: szeptoklejnot.

Owinięty był w liczne warstwy srebrnej folii oraz miękki, ciemny aksamit, tak jak wtedy, gdy dał go jej przed laty. Tej nocy rozpakował go, siedząc przy oknie swego pokoju, które wychodziło na szeroki, brudny kanał. Bezustannie kursowali po nim handlarze, popychający tyczkami swe wyładowane owocami barki. Klejnot wyglądał tak, jak go zapamiętał: ciemnoczerwony, przeszyty cienkimi, czarnymi liniami, w kształcie łzy. Pamiętał dzień, gdy esper wyszlifował go dla nich na Avalonie.

Po długiej chwili odważył się go dotknąć koniuszkiem palca.

Był gładki i bardzo zimny. Głęboko w mózgu mężczyzny rozległ się szept. Wspomnienia i obietnice, o których nie zapomniał.

Przybył na Braque właściwie bez powodu. Nie miał pojęcia, jak go znaleźli. Zrobili to jednak i Dirk t’Larien odzyskał swój klejnot.

— Gwen — rzekł cicho do siebie, po to by znowu ukształtować to słowo i poczuć na języku znajome ciepło. Jego Jenny, jego Guinevere, ukochana z porzuconych marzeń.

Minęło już siedem standardowych lat, pomyślał, gdy jego palec głaskał tak bardzo zimny klejnot. A wydawało się, że to siedem wieków. Wszystko było skończone. Czego mogła od niego chcieć? Mężczyzna, który ją kochał, ten inny Dirk t’Larien, który składał obietnice i rozdawał klejnoty, już dawno nie żył.

Dirk uniósł rękę, by odgarnąć z oczu kosmyk brązowych, upstrzonych siwizną włosów. Nagle, mimo woli, przypomniał sobie, że Gwen zawsze odgarniała jego włosy, gdy chciała go pocałować.

Poczuł się bardzo zmęczony i zagubiony. Jego starannie pielęgnowany cynizm zachwiał się w posadach. Na barki Dirka spadł ciężar, widmowy ciężar człowieka, jakim był kiedyś. Rzeczywiście zmienił się przez te lata. Zawsze powtarzał, że zmądrzał, lecz nagle ta mądrość nabrała w jego ustach posmaku goryczy. Jego bezładne myśli zatrzymały się na obietnicach, które złamał, marzeniach, które odłożył na później, by potem o nich zapomnieć, ideałach, których się wyrzekł, wspaniałej przyszłości, którą pochłonęły zgnilizna i nuda.

Dlaczego mu o tym przypomniała? Upłynęło zbyt wiele czasu, a on zbyt wiele przeżył. Zapewne to samo dotyczyło jej. Poza tym nigdy naprawdę nie chciał, by zrobiła użytek z szeptoklejnotu. To był tylko głupi gest, niedojrzałe pozerstwo młodego romantyka. Żadna rozsądna, dorosła osoba nie mogłaby od niego wymagać dotrzymania tak niedorzecznej przysięgi. Nigdzie nie poleci, oczywiście. Przecież nie zdążył jeszcze poznać Braque, miał własne życie, ważne sprawy. Minął bardzo długi czas i Gwen przecież nie mogła oczekiwać, że wsiądzie dla niej na statek i uda się do zewnętrznych światów.

Wyciągnął z niechęcią rękę i ujął klejnot w dłoń, zaciskając ją na nim mocno. Postanowił, że wyrzuci kamień przez okno, w ciemne wody kanału, a wraz z nim wszystko, co oznaczał. Gdy jednak klejnot znalazł się w jego uścisku, przerodził się w lodowate piekło, a wspomnienia zakłuły go jak noże:

…dlatego, że ona cię potrzebuje, wyszeptał klejnot. Dlatego, że obiecałeś.

Nie poruszył ręką. Nie rozluźnił pięści. Chłód wypełniający jego dłoń przeszedł z bólu w odrętwienie.

Ten drugi, młodszy Dirk, Dirk Gwen. To on obiecał. Ale ona również, przypomniał sobie. Dawno temu na Avalonie. Stary esper, pomarszczony Emerelczyk o bardzo skromnym talencie i rudozłotych włosach, wyszlifował dwa klejnoty. Odczytał Dirka t’Lariena, całą miłość, którą darzył on swą Jenny, a potem zamknął w klejnocie tyle z tego uczucia, ile pozwoliły mu jego niewielkie psioniczne moce. Potem uczynił to samo z Gwen i oboje wymienili się klejnotami.

To był jego pomysł. „Być może nie zawsze tak będzie”, powiedział jej, cytując słowa starożytnego poety. Przyślij mi to wspomnienie, a przybędę. Bez względu na to, gdzie się znajdę, kiedy je otrzymam, czy co się między nami stanie. Przybędę, nie zadając pytań.

Ta obietnica została jednak złamana. Po sześciu miesiącach Gwen go opuściła. Dirk wysłał jej klejnot, a ona się nie zjawiła. Dlatego nie spodziewał się, że kiedykolwiek sama przypomni mu o tej obietnicy. A przecież to zrobiła.

Czy naprawdę liczyła na to, że stawi się na jej wezwanie?

Uświadomił sobie ze smutkiem, że mężczyzna, którym był wówczas, ruszyłby do niej bez względu na wszystko, nie zważając na to, jak bardzo jej nienawidził — czy ją kochał. Ale tamten głupiec dawno już spoczywał w grobie. Zabiły go czas i sama Gwen.

Mimo to Dirk wysłuchał klejnotu, wypełniony starymi uczuciami i nowym znużeniem. W końcu uniósł wzrok i pomyślał: „No cóż, może jednak nie jest jeszcze za późno”.


Istnieje wiele sposobów podróżowania między gwiazdami i niektóre z nich są szybsze od światła, a inne nie, ale wszystkie powolne. Potrzebą większej części życia człowieka, by statek zdołał przelecieć z jednego końca królestwa ludzi na drugi, a owo królestwo — rozproszone światy ludzkości oraz rozległa pustka między nimi — jest jedynie maleńkim fragmentem galaktyki. Braque jednak leżało blisko Welonu oraz ukrytych za nim światów zewnętrznych i istniały między nimi kontakty handlowe. Dirk znalazł statek.

Zwał się on „Postrach Zapomnianych Wrogów” i leciał z Braque na Tarę, potem przez Welon na Wolfheim i Kimdiss, a wreszcie na Worlorn. Nawet z napędem nadświetlnym podróż ta trwała z górą trzy miesiące. Dirk wiedział, że zatrzymawszy się na Worlornie, statek poleci dalej, na Dumny Kavalaan, Emerel p.i., aż wreszcie na Ostatnie Gwiazdy. Potem wróci do punktu wyjścia tą samą, uciążliwą drogą.

Kosmoport mógł przyjmować dwadzieścia gwiazdolotów dziennie, ale lądował tu może jeden statek na miesiąc. Większość jego zabudowań była zamknięta, ciemna i opustoszała. „Postrach” wylądował pośrodku niewielkiej, czynnej jeszcze części kosmoportu, tuż obok grupki znacznie od niego mniejszych prywatnych statków oraz częściowo zdemontowanego toberskiego frachtowca.

Część ogromnego terminalu, zautomatyzowanego, lecz pozbawionego życia, była jeszcze oświetlona. Dirk przeszedł przez nią pośpiesznie i wyszedł w noc, pustą noc światów zewnętrznych, w której rozpaczliwie brakowało gwiazd. Czekali na niego, tuż za głównym wejściem, mniej więcej tak, jak się tego spodziewał. Kapitan „Postrachu” przesłał laserem wiadomość, gdy tylko gwiazdolot wrócił w normalną przestrzeń.

Gwen Delvano wyszła mu na spotkanie, tak jak ją o to prosił. Nie była jednak sama. Gdy opuścił terminal, stała pogrążona w cichej, ostrożnej rozmowie z towarzyszącym jej mężczyzną.

Dirk zatrzymał się tuż za drzwiami, uśmiechnął na tyle swobodnie, na ile tylko zdołał, i upuścił na ziemię jedyną, lekką torbę, jaką ze sobą miał.

— Hej — odezwał się cicho. — Podobno macie tu festiwal.

Odwróciła się na dźwięk jego głosu i parsknęła śmiechem, którego brzmienie tak dobrze pamiętał.

— Nie — zaprzeczyła. — Spóźniłeś się o jakieś dziesięć lat.

Dirk skrzywił się i potrząsnął głową.

— Cholera — mruknął.

Potem znowu się uśmiechnął. Podeszła do niego i objęli się. Mężczyzna, nieznajomy, przyglądał się temu bez śladu zażenowania.

Uścisk nie trwał długo. Gdy tylko Dirk otoczył ją ramionami, odsunęła się od niego. Przystanęli bardzo blisko siebie, by zobaczyć, jak zmieniły ich minione lata.

Choć była teraz starsza, prawie się nie zmieniła. Jeśli nawet dostrzegał jakieś zmiany, zapewne wynikały one tylko z niedoskonałości jego pamięci. Jej duże, zielone oczy okazały się nie takie wielkie ani takie zielone, jakimi je pamiętał, wydawała się też nieco wyższa i być może także tęższa. To jednak były drobiazgi. Uśmiechała się tak samo i miała identyczne włosy: ciemne i piękne, opadające poniżej ramion migotliwą kaskadą, czarniejszą niż noc światów zewnętrznych. Nosiła biały pulower z golfem, ściągnięte pasem spodnie z mocnej kameleonowej tkaniny, która w tej chwili zdawała się czarna jak noc, oraz grubą opaskę na głowie. Na Avalonie też lubiła się tak ubierać. Teraz jednak miała również bransoletę, choć być może właściwszym określeniem byłby naramiennik. Masywna ozdoba wykonana była z chłodnego srebra wysadzanego nefrytami i pokrywała połowę lewego przedramienia. Gwen podwinęła rękaw pulowera, by ją zademonstrować.

— Schudłeś, Dirk — zauważyła.

Wzruszył ramionami i wepchnął ręce do kieszeni kurtki.

— Tak — przyznał. Prawda wyglądała jednak tak, że był wymizerowany, a ramiona nadal miał pochylone ku przodowi, gdyż za dużo się garbił. Upływ lat zostawił na nim również inne piętna — włosy miał teraz bardziej siwe niż brązowe, podczas gdy kiedyś było na odwrót, a przy tym prawie tak samo długie jak włosy Gwen, choć falujące i okrutnie potargane.

— Minęło wiele czasu — zauważyła Gwen.

— Siedem standardowych lat — odparł, kiwając głową. — Nie spodziewałem się, że…

Towarzyszący Gwen mężczyzna, nieznajomy, kaszlnął, jakby chciał im przypomnieć, że nie są sami. Dirk spojrzał na niego, a Gwen się odwróciła. Nieznajomy podszedł bliżej i ukłonił się uprzejmie. Był niski, pucołowaty i miał bardzo jasne, niemal białe włosy. Nosił jaskrawy zielono-żółty kombinezon z pseudojedwabiu, a na głowie maleńką, czarną, zrobioną na drutach czapeczkę, która utrzymała się na miejscu, mimo że nisko się ukłonił.

— Arkin Ruark — przedstawił się Dirkowi.

— Dirk t’Larien.

— Arkin pracuje ze mną nad projektem — wyjaśniła Gwen.

— Projektem?

Zamrugała.

— Czy nawet nie wiesz, z jakiego powodu tu jestem?

Nie miał pojęcia. Szeptoklejnot przysłano z Worlornu i Dirk wiedział tylko tyle, gdzie może ją znaleźć.

— Jesteś ekologiem — zaczął. — Na Avalonie…

— Tak. W Instytucie. Dawno temu. Ukończyłam studia, odebrałam papiery i od tego czasu przebywałam na Dumnym Kavalaanie. Dopóki nie wysłano mnie tutaj.

— Gwen należy do Zgromadzenia Ironjade — odezwał się Ruark. Z jego twarzy nie znikał lekki, nerwowy uśmieszek. — Ja reprezentuję Akademię Imprilską. Impril to miasto na Kimdissie. Rozumiesz?

Dirk kiwnął głową. Ruark był więc Kimdissianinem, mieszkańcem światów zewnętrznych, pracownikiem jednego z tamtejszych uniwersytetów.

— Impril i Ironjade, interesuje ich to samo, rozumiesz? Badania nad ekologicznymi interakcjami na Worlornie. Podczas festiwalu nie zrobiono tego jak należy, bo żaden ze światów zewnętrznych nie jest zbyt mocny w ekologii. To wiedza zapomniana p.i., jak mawiają Emerelczycy. Stąd właśnie wziął się ten projekt. Znaliśmy się z Gwen już przedtem, tak się nam przynajmniej zdawało, no cóż, przybyliśmy tu z tego samego powodu, więc rozsądek podpowiada, że powinniśmy ze sobą współpracować, żeby dowiedzieć się jak najwięcej.

— Tak myślę — zgodził się Dirk. W tej chwili projekt nieszczególnie go interesował. Chciał pomówić z Gwen. Zerknął na nią. — Będziesz mi musiała opowiedzieć o tym później. Kiedy porozmawiamy. Bo sądzę, że chcesz porozmawiać.

Popatrzyła na niego dziwnie.

— Tak, oczywiście. Mamy sobie wiele do opowiedzenia.

Dirk podniósł torbę.

— Dokąd teraz? — zapytał. — Czy mógłbym się gdzieś wykąpać i dostać coś do jedzenia?

Gwen i Ruark wymienili spojrzenia.

— Właśnie rozmawiałam o tym z Arkinem. Możesz się zatrzymać u niego. Mieszkamy w tym samym budynku. Tylko kilka pięter od siebie.

Ruark pokiwał głową.

— Chętnie, chętnie. To przyjemność wyświadczyć przysługę przyjaciołom, a obaj jesteśmy przyjaciółmi Gwen, czyż nie tak?

— Hm — odezwał się Dirk. — Z jakiegoś powodu sądziłem, że zamieszkam z tobą, Gwen.

Przez jakiś czas nie mogła na niego spojrzeć. Zerknęła na Ruarka, na ziemię, na czarne nocne niebo, nim w końcu popatrzyła mu w oczy.

— Być może — rzekła ostrożnie. Z jej twarzy zniknął uśmiech. — Ale nie w tej chwili. Nie sądzę, by to było obecnie najlepsze rozwiązanie. Ale polecimy do domu, oczywiście. Mamy autolot.

— Tędy — odezwał się Ruark, nim Dirk zdążył sformułować następne zdanie. Działo się tu coś bardzo dziwnego. Na pokładzie „Postrachu”, podczas długich miesięcy podróży, setki razy wyobrażał sobie scenę ich spotkania — czasami było ono czułe i pełne miłości, w innych chwilach przeradzało się w gniewną konfrontację, często zaś przelewali mnóstwo łez, nigdy jednak nie przyszło mu na myśl, że będą się czuli skrępowani, trudno im się będzie ze sobą porozumieć, a do tego będzie im towarzyszył nieznajomy. Zaczynał się zastanawiać, kim właściwie jest Arkin Ruark i czy jego związek z Gwen rzeczywiście ma tylko zawodowy charakter. Ale z drugiej strony, nie dowiedział się od nich niczego konkretnego. Nie wiedząc, co powiedzieć ani co myśleć, wzruszył ramionami i ruszył za nimi w stronę autolotu.

Droga była krótka, ale na widok wehikułu Dirk zapomniał języka w gębie. Podczas podróży widział wiele różnych autolotów, ale żaden z nich nie przypominał tego. Wielka, stalowoszara maszyna miała potężne, zakrzywione, trójkątne skrzydła. Wydawała się niemal żywa, jak wielka latająca manta wyrzeźbiona w metalu. Mała kabina o czterech siedzeniach znajdowała się między skrzydłami, pod którymi Dirk wypatrzył złowieszczo wyglądające pręty.

Spojrzał na Gwen, wskazując na nie ręką.

— Czy to lasery?

Kiwnęła głową, uśmiechając się niepewnie.

— Czym ty latasz, do diabła? — oburzył się Dirk. — To wygląda jak maszyna bojowa. Czy mają nas zaatakować Hranganie? Nie widziałem nic podobnego, odkąd zwiedzaliśmy to muzeum w Instytucie na Avalonie.

Gwen roześmiała się, wzięła od niego torbę i rzuciła ją na tylne siedzenie.

— Wsiadaj — poleciła. — To zupełnie normalny autolot z Dumnego Kavalaanu. Zaczęli je tam produkować dopiero niedawno. Ma przypominać wyglądem zwierzę, czarne banshee. To latający drapieżnik, zwierzęcy brat Zgromadzenia Ironjade. Odgrywa bardzo ważną rolę w ich folklorze. Można powiedzieć, że to coś w rodzaju totemu.

Wdrapała się do środka i usiadła za drążkiem sterowym. Ruark wszedł niezgrabnie za nią, przełażąc po opancerzonym skrzydle na tylne siedzenie. Dirk nie ruszył się z miejsca.

— Ale on ma lasery! — ciągnął dalej.

Gwen westchnęła.

— Nie są naładowane. Nigdy nie były. Każdy autolot wyprodukowany na Dumnym Kavalaanie jest wyposażony w jakiegoś rodzaju broń. Tego wymaga tamtejsza kultura. Nie mówię tylko o Ironjade. Redsteel, Braith i Związek Shanagate postępują tak samo.

Dirk okrążył wehikuł i wdrapał się do środka obok Gwen. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.

— A co to takiego?

— To cztery kavalarskie koalicje schronień — wyjaśniła. — Można je uznać za małe państwa albo wielkie rodziny. Są po trochu i jednym, i drugim.

— Ale po co lasery?

— Dumny Kavalaan jest gwałtowną planetą — wyjaśniła Gwen.

Ruark parsknął śmiechem.

— Ach, Gwen — odezwał się. — To czysta nieprawda, czysta!

— Nieprawda? — warknęła.

— Jak najbardziej — potwierdził Ruark. — Tak, czysta, ponieważ jesteś blisko prawdy, ale połowa to nie całość, najgorsze kłamstwo ze wszystkich.

Dirk odwrócił się na siedzeniu, by spojrzeć na małego, pucołowatego Kimdissianina.

— Słucham?

— Dumny Kavalaan był gwałtowną planetą, to prawda. Ale obecnie wygląda to tak, że przemoc tkwi w samych Kavalarach. Są wrogo nastawieni, wszyscy co do jednego. Wielu z nich to ksenofobi i rasiści. Pyszni i zazdrośni. Ze swymi dumnymi wojnami i kodeksem pojedynkowym, tak, dlatego właśnie kavalarskie autoloty mają broń. Żeby móc walczyć w powietrzu! Ostrzegam cię, t’Larien…

— Arkin! — syknęła Gwen przez zęby. Dirk poderwał się, słysząc gwałtowną złość w jej głosie. Kobieta włączyła grawitor, dotknęła drążka i autolot z jękiem protestu poderwał się do lotu, wznosząc się szybko w górę. Port w dole był jasno oświetlony tylko tam, gdzie pośród mniejszych gwiazdolotów stał „Postrach Zapomnianych Wrogów”, a pozostała jego część pogrążona była w mroku. Ciemność ciągnęła się aż po niewidoczny horyzont, gdzie czarna ziemia zlewała się z jeszcze czarniejszym niebem. Znajdowali się na Krawędzi. W górze ciągnęła się międzygalaktyczna pustka, a w dole mroczna zasłona Welonu Kusicielki. Dirk nie spodziewał się, że poczucie osamotnienia będzie tu aż tak silne.

Ruark dał za wygraną, mrucząc coś pod nosem. Przez długą chwilę w autolocie panowała krępująca cisza.

— Arkin pochodzi z Kimdissa — odezwała się wreszcie Gwen z wymuszonym uśmieszkiem. Dirk za dobrze ją pamiętał, by się na to nabrać. Była tak samo podenerwowana jak przed chwilą, gdy ostro skarciła Ruarka.

— Nie rozumiem — przyznał, czując się głupio, gdyż oboje jego towarzysze najwyraźniej uważali, że powinien to rozumieć.

— Nie urodziłeś się na światach zewnętrznych — zaczął Ruark. — Czy jesteś z Avalonu, Baldura lub jakiegoś innego świata, wszystko jedno. Wy ludzie z Welonu nie znacie Kavalarów.

— Ani Kimdissian — dodała Gwen nieco spokojniejszym tonem.

Ruark chrząknął.

— To był sarkazm — wyjaśnił Dirkowi. — Kimdissianie i Kavalarzy, no cóż, my nie bardzo się ze sobą lubimy, rozumiesz? Gwen próbuje ci powiedzieć, że jestem uprzedzony i nie powinieneś mi wierzyć.

— Tak, Arkin — zgodziła się. — Dirk, on nie zna Dumnego Kavalaanu, nie rozumie jego kultury ani mieszkańców. Tak jak wszyscy Kimdissianie, powie ci o nich tylko to, co najgorsze. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana, niż mu się wydaje. Pamiętaj o tym, kiedy ten wygadany łobuz zacznie nad tobą pracować. To nie powinno być trudne. W dawnych czasach zawsze mi powtarzałeś, że każda kwestia ma trzydzieści różnych stron.

Dirk parsknął śmiechem.

— Tak było — przyznał. — Chociaż ostatnio doszedłem do wniosku, że trzydzieści to zbyt mała liczba. Ale nadal nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Na przykład ten autolot. Czy on wiąże się z twoją pracą? Czy może musisz łatać w takim czymś, bo pracujesz dla Zgromadzenia Ironjade?

— Ach — odezwał się głośno Ruark. — Nie można pracować dla Zgromadzenia Ironjade, Dirk. Albo się do niego należy, albo nie. Są tylko dwie możliwości. Jeśli ktoś nie należy do Ironjade, nie może dla niego pracować.

— Tak — zgodziła się Gwen. W jej głosie ponownie zabrzmiał ostry ton. — A ja do niego należę. Chciałabym, żebyś o tym pamiętał, Arkin, bo czasami zaczynasz mnie denerwować.

— Gwen, Gwen — zawołał wyraźnie podekscytowany Ruark. — Jesteś moją przyjaciółką, pokrewną duszą. We dwoje braliśmy się za bary z wielkimi problemami. Nie chciałem cię urazić, nigdy bym tego nie zrobił. Ale ty nie jesteś jedną z Kavalarów, w żaden sposób. Przede wszystkim jesteś kobietą, prawdziwą kobietą, a nie jakąś tam eyn-kethi albo betheyn.

— Tak? Nie jestem nią? Ale noszę więzy nefrytu i srebra. — Spojrzała na Dirka i ściszyła głos. — To dla Jaana — wyjaśniła. — To właściwie jest jego autolot. Dlatego nim latam, odpowiadając na twoje pytanie. Dla Jaana.

Zapadła cisza, mącona jedynie świstem wiatru, który owiewał ich, gdy mknęli przez mrok, i targał długimi, prostymi włosami Gwen i splątanymi kudłami Dirka. Przedzierał się niczym nóż przez jego cienkie ubranie z Braque. Dirk zastanawiał się przez chwilę, dlaczego kabina nie ma osłony, a tylko małą przednią szybę, która nie przydawała się właściwie na nic. Splótł ciasno ramiona na piersi i wcisnął się w siedzenie.

— Dla Jaana? — powtórzył cicho. Wiedział, że otrzyma odpowiedź na to pytanie, i lękał się jej, gdyż Gwen wypowiedziała owo imię z dziwną nutą wyzwania w głosie.

— On o niczym nie wie — odezwał się Ruark.

Gwen westchnęła. Dirk zauważył, że znowu jest spięta.

— Przykro mi, Dirk. Myślałam, że wiesz. Minęło tak wiele czasu i sądziłam, no cóż, że ktoś z ludzi, których oboje znaliśmy na Avalonie, na pewno ci powiedział.

— Nie widuję już nikogo — odparł ostrożnie Dirk. — Z naszych wspólnych znajomych. No wiesz, dużo podróżowałem. Braque, Prometeusz, Świat Jamisona… — Mówił głosem, który brzmiał pusto i czczo w jego uszach. Przerwał i przełknął ślinę. — Kto to jest Jaan?

— Jaantony Riv Wolf high — Ironjade Vikary — uszczegółowił Ruark.

— Jaan jest moim… — Zawahała się. — Niełatwo to wytłumaczyć. Jestem betheyn Jaana i cro-betheyn jego teyna, Garse’a.

Obejrzała się za siebie, odrywając na chwilę wzrok od tablicy rozdzielczej, po czym znowu wpatrzyła się w nią. Na twarzy Dirka nie było widać zrozumienia.

— Mężem — dokończyła, wzruszając ramionami. — Przykro mi, Dirk. To nie do końca prawda, ale nie potrafię lepiej tego wyjaśnić jednym słowem. Jaan jest moim mężem.

Dirk, który siedział wtulony w fotel z rękami skrzyżowanymi na piersi, nie odezwał się. Było mu zimno, czuł się zraniony i zastanawiał się, co właściwie tu robi. Przypomniał sobie szeptoklejnot i nic mu to nie wyjaśniło. Z pewnością miała jakiś powód, by mu go wysłać, i z czasem mu o tym powie. Szczerze mówiąc, raczej nie mógł liczyć na to, że pozostanie samotna. W porcie myślał nawet przez chwilę, że może Ruark… i to mu zbytnio nie przeszkadzało.

Gdy milczał już zbyt długo, Gwen ponownie obejrzała się i spojrzała na niego.

— Przykro mi — powtórzyła. — Dirk, naprawdę. Nie powinieneś był tu przylatywać.

Ma rację, pomyślał.

Od tej chwili podróżowali w milczeniu. Wypowiedziano już słowa, nie takie, jakich pragnął Dirk, lecz inne, które nic nie zmieniały. Nadal przebywał na Worlornie i Gwen siedziała obok niego, lecz nagle stała się mu obca. Oboje byli sobie obcy. Zapadł się jeszcze głębiej w siedzenie, pogrążony w myślach, a jego twarz owiewał zimny wiatr.

Na Braque z jakiegoś powodu uznał, iż szeptoklejnot oznacza, że Gwen przywołuje go z powrotem, że pragnie, by do niej wrócił. Martwił się jedynie o to, czy on może do niej wrócić, czy Dirk t’Larien potrafi jeszcze kochać i być kochany. Teraz jednak zrozumiał, że wcale nie o to chodziło. Przyślij mi to wspomnienie, a przybędę, nie zadając pytań. Tak brzmiała obietnica, jedyna obietnica. Nie było w niej nic więcej. Ogarnął go gniew. Dlaczego to zrobiła? Trzymała w ręku klejnot i czuła to samo co on. Powinna się była domyślić. Żadna jej potrzeba nie mogła być warta ceny tego wspomnienia.

Potem jednak Dirk t’Larien uspokoił się. Jeśli zacisnął mocno powieki, znowu mógł ujrzeć kanał na Braque oraz samotną, czarną barkę, która przez krótką chwilę wydawała mu się tak ważna. Przypomniał sobie też swą determinację, by podjąć kolejną próbę, aby stać się takim, jakim był kiedyś, wrócić do niej i dać jej tyle, ile będzie w stanie, bez względu na to, czego mogła od niego oczekiwać. Miał to zrobić nie tylko dla niej, lecz również dla siebie.

Wyprostował się z wysiłkiem, rozprostował ramiona, otworzył oczy i skierował twarz pod zimny wiatr. Potem spojrzał z rozmysłem na Gwen i uśmiechnął się do niej nieśmiało, jak za dawnych czasów.

— Ach, Jenny — powiedział. — Mnie też jest przykro. Ale to nie ma znaczenia. Nie wiedziałem o tym, ale to nie ma znaczenia. Cieszę się, że przyleciałem, i ty też powinnaś się cieszyć. Siedem lat to bardzo długo, prawda?

Zerknęła na niego, a potem spojrzała z powrotem na instrumenty, oblizując nerwowo wargi.

— Tak. Siedem lat to bardzo długo, Dirk.

— Czy spotkam Jaana?

Kiwnęła głową.

— I Garse’a, jego teyna, również.

Gdzieś na dole słychać było szum zagubionej w ciemności rzeki. Dźwięk wkrótce umilkł, bo lecieli dość szybko. Dirk wychylił się na zewnątrz i spojrzał w przemykającą za skrzydłami ciemność. Po chwili uniósł wzrok.

— Przydałoby się więcej gwiazd — poskarżył się. — Mam wrażenie, że ślepnę.

— Wiem, co masz na myśli — przyznała Gwen. Uśmiechnęła się i nagle Dirk poczuł się tak dobrze, jak nie czuł się od dawna.

— Pamiętasz niebo na Avalonie? — zapytał.

— Tak. Oczywiście.

— Tam było mnóstwo gwiazd. To był piękny świat.

— Worlorn też bywa piękny — odparła. — Jak wiele o nim wiesz?

— Niewiele — przyznał Dirk, nie spuszczając z niej spojrzenia. — Słyszałem o festiwalu, o tym, że to planeta-wyrzutek, i właściwie niewiele więcej. Jedna kobieta na statku powiedziała mi, że odkryli go Tomo i Walberg podczas swej podróży na koniec galaktyki.

— To niezupełnie tak — zaprzeczyła Gwen. — Ale w tej opowieści jest pewien urok. Tak czy inaczej, wszystko, co zobaczysz, to pozostałość festiwalu. Właściwie jest nią cała planeta. W tej imprezie uczestniczyły wszystkie światy Krawędzi. Każda kultura ma swe odbicie w jednym z miast. Jest ich czternaście, bo reprezentują czternaście światów Krawędzi. Między nimi leży kosmoport oraz Błonia, które są czymś w rodzaju parku. Właśnie nad nimi przelatujemy. Błonia nie są zbyt ciekawe, nawet za dnia. W latach festiwalu urządzano tam wystawy i zawody.

— A czym zajmuje się wasz projekt?

— Pustkowiami — wyjaśnił Ruark. — Wszystkim, co leży poza miastami, za ścianą gór.

— Popatrz — odezwała się Gwen.

Dirk popatrzył. Na horyzoncie majaczył łańcuch górski, czarna, wyszczerbiona bariera, która wyrastała ponad Błonia, przesłaniając niżej położone gwiazdy. Wysoko na jednym ze szczytów widać było iskrę krwawoczerwonego blasku, która rosła, w miarę jak się do niej zbliżali. Rosła, lecz nie jaśniała. Jej blask ciągle miał barwę mętnej, groźnej czerwieni, która z jakiegoś powodu przywodziła Dirkowi na myśl szeptoklejnot.

— To nasz dom — oznajmiła Gwen. — Miasto Larteyn. Lar po starokavalarsku znaczy „niebo”. To miasto Dumnego Kavalaanu. Niektórzy nazywają je Ognistym Fortem.

Wystarczyło jedno spojrzenie, by Dirk zrozumiał dlaczego. Zbudowane na górskim stoku, mające pod sobą i za sobą skałę, miasto to było również fortecą — masywną i kwadratową, otoczoną grubym murem z wąskimi szczelinami okien. Nawet widoczne za miejskimi murami wieże wyglądały na ciężkie i mocne. A także niskie. Majaczyła nad nimi góra, której ciemna skała lśniła krwawym, odbitym blaskiem. Światła samego miasta nie były jednak odbiciem. Mury i ulice Larteynu gorzały posępnym, matowym ogniem, który pochodził od ich budulca.

— To świecik — wyjaśniła Gwen w odpowiedzi na niezadane pytanie. — Za dnia pochłania światło, by potem emitować je w nocy. Na Dumnym Kavalaanie używa się go głównie do wyrobu biżuterii, ale z okazji festiwalu wydobywano go całymi tonami, a potem wysłano na Worlorn.

— To imponujące, na barokowy sposób — przyznał Ruark. — Na kavalarski sposób.

Dirk kiwnął tylko głową.

— Szkoda, że nie widziałeś go dawniej — odezwała się Gwen. — Larteyn spijał za dnia światło siedmiu słońc, a nocą oświetlał cały łańcuch górski. Jak sztylet z ognia. Teraz kamienie już blakną, bo Krąg z każdą chwilą oddala się coraz bardziej. Za jakieś dziesięć lat miasto zgaśnie jak wypalony węgielek.

— Wydaje się niezbyt duże — zauważył Dirk. — Ilu ludzi w nim mieszkało?

— Kiedyś milion. Widzisz tylko wierzchołek góry lodowej. Miasto jest wbudowane w górę.

— To bardzo kavalarskie — wyjaśnił Ruark. — Wykute w kamieniu schronienie, ukryte głęboko pod powierzchnią. Ale teraz jest już puste. Według ostatniej rachuby zostało tu tylko dwudziestu ludzi, wliczając w to nas.

Autolot przeleciał nad zewnętrznym murem, pomknął wzdłuż urwiska kończącego szeroką skalną półkę, a wreszcie opadł pionowo w dół, mijając skałę i świecik. Dirk zobaczył w dole szerokie chodniki, szeregi powiewających powoli flag oraz wielkie, rzeźbione maszkarony o płonących oczach ze świecika. Na bokach budynków z białego kamienia i hebanowego drewna widniały długie smugi czerwonego blasku, przypominające otwarte rany na ciele jakiejś ogromnej, czarnej bestii. Lecieli nad wieżami, kopułami i ulicami, nad krętymi zaułkami i szerokimi bulwarami, nad otwartymi dziedzińcami i ogromnym, wielopoziomowym teatrem pod otwartym niebem.

Opustoszałe, wszystko było opustoszałe. Na skąpanych w czerwonym blasku ulicach Larteynu nie poruszała się ani jedna postać.

Gwen opuściła maszynę po spirali na dach czarnej, kwadratowej wieży. Gdy zawisła nad nią i wyłączyła stopniowo grawitor, by osiąść na powierzchni, Dirk zauważył na parkingu dwie inne maszyny: żółty, opływowy autolot w kształcie łzy oraz groźną wojskową machinę, która miała chyba ze sto lat i wyglądała na pochodzącą z demobilu. Kanciasty wehikuł oliwkowej barwy miał gruby pancerz, działko laserowe zamontowane na masce i dysze silników impulsowych z tyłu.

Gwen posadziła metalową mantę między dwoma autolotami i wszyscy wyszli na dach. Gdy dotarli do szeregu wind, odwróciła się i spojrzała na Dirka. W posępnym, czerwonawym świetle jej twarz wydawała się dziwnie zarumieniona.

— Jest już późno — powiedziała. — Lepiej się prześpijmy.

Dirk nie zaprotestował, słysząc to pożegnanie.

— A Jaan? — zapytał.

— Spotkacie się jutro — odparła. — Muszę z nim najpierw porozmawiać.

— Dlaczego? — zapytał, ale Gwen odwróciła się już i ruszyła ku schodom. Potem przybyła kabina, Ruark położył dłoń na jego ramieniu i pociągnął go do środka.

Pojechali w dół, by spać i śnić.

Загрузка...