Rozdział 9

— Udało się nam — stwierdziła z przekąsem Gwen, gdy już minęli bramę. — Ścigają nas.

— Myślisz, że nas widzieli?

— Z pewnością. Nasze światła, gdy mijaliśmy bramę. Nie mogli ich nie zauważyć.

Po obu stronach rozpościerała się nieprzenikniona ciemność, a nad ich głowami nadal szumiały liście.

— Uciekamy? — zapytał Dirk.

— Ich autolot ma uzbrojone lasery. Nasz nie. Został nam tylko zewnętrzny bulwar. Autolot Braithów będzie nas ścigał w górę, a gdzieś nad nami będą czekali łowcy. Zabiliśmy tylko dwóch, może trzech. Przyjdą następni. Jesteśmy w pułapce.

Dirk pogrążył się w zamyśleniu.

— Możemy schować się za drzewem, a kiedy wjadą do środka, pomknąć ku bramie.

— Tak, to oczywisty plan. Zbyt oczywisty. Podejrzewam, że na zewnątrz będzie na nas czekał drugi autolot. Mam lepszy pomysł.

Zatrzymała mantę. Tuż przed nimi — widoczne w jaskrawym blasku reflektorów — znajdowało się rozwidlenie drogi. Jej lewe odgałęzienie zakręcało wokół drzewa, tworząc rondo, a prawe przechodziło w bulwar, prowadzący ku położonemu dwa kilometry wyżej szczytowi.

Gwen wyłączyła reflektory i pochłonęła ich ciemność. Gdy Dirk zaczął coś mówić, kobieta uciszyła go głośnym: „Psst!”.

Mrok był nieprzenikniony. Dirk nic nie widział. Gwen, autolot, Wyzwanie — wszystko to zniknęło bez śladu. Słyszał szelest liści i wydawało mu się, że jego uszy rejestrują również dźwięk zbliżającego się autolotu Braithów, to jednak musiało być złudzenie. Z pewnością najpierw zobaczyłby jego reflektory.

Wehikuł zakołysał się łagodnie niczym mała łódka. Ramienia Dirka dotknęło coś twardego. Poderwał się nagle. Potem jego twarzy dotknęły inne przedmioty.

Liście.

Wznosili się w górę, między gęste listowie rozłożystego emerelskiego drzewa.

W policzek uderzyła go boleśnie odepchnięta na bok gałąź, która wyprostowała się raptownie. Popłynęła krew. Ze wszystkich stron ciasno otaczały go liście. Po chwili rozległ się głuchy łoskot. Skrzydła manty uderzyły o gruby konar. Nie mogli już wznieść się wyżej. Zawiśli w powietrzu, nic nie widząc, otoczeni ciemnością i niedostrzegalnym listowiem.

Po bardzo krótkiej chwili przemknęła pod nimi plama światła, która oddaliła się w prawo, w górę bulwaru. Gdy tylko zniknęła, pojawiła się druga, zbliżająca się z lewej. Zakręciła ostro na rozwidleniu i podążyła za pierwszą. Dirk bardzo się cieszył, że Gwen zignorowała jego sugestię.

Wisieli wśród liści niewiarygodnie długo, ale nie pojawił się następny autolot. Wreszcie Gwen opuściła maszynę na drogę.

— Nie zgubimy ich na dobre — stwierdziła. — Kiedy pułapka się zamknie, a nas w niej nie będzie, zaczną się zastanawiać.

Dirk ocierał rąbkiem koszuli wilgoć z policzka. Gdy krwawienie ustało, zwrócił się w kierunku, z którego dobiegał głos Gwen. Nadal nic nie widział.

— To znaczy, że na nas polują — zaczął. — Świetnie. Dopóki będą sobie łamać głowę nad tym, gdzie się podzialiśmy, nie zabiją żadnych Emerelczyków. A wkrótce powinni się zjawić Jaan i Garse. Sądzę, że pora się ukryć.

— Albo uciec — dobiegł z ciemności głos Gwen. Nadal nie zapaliła reflektorów.

— Mam pomysł — oznajmił Dirk. Raz jeszcze dotknął policzka i, upewniwszy się, że wszystko z nim w porządku, wepchnął koszulę w spodnie. — Kiedy jechałaś po rondzie, coś zauważyłem. Rampę ze znakiem. Mignęła tylko przelotnie w świetle reflektorów, ale coś mi to przypomniało. Na Worlornie była kolej podziemna, zgadza się? Międzymiastowa?

— Była — potwierdziła Gwen. — Ale już ją zlikwidowano.

— Naprawdę? Wiem, że pociągi nie kursują, ale co z tunelami? Czy je zasypali?

— Nie mam pojęcia. Raczej nie, jak sądzę. — Reflektory zapaliły się nagle. Dirk zamrugał, oślepiony blaskiem. — Pokaż mi ten znak — zażądała Gwen. Ponownie zaczęli zataczać krąg wokół drzewa.

Domysł Dirka okazał się trafny. To było wejście do tuneli kolei podziemnej. Płytka rampa schodziła w ciemność. Gwen zatrzymała maszynę, która zawisła w odległości kilku metrów od wylotu, i skierowała reflektory na tablicę.

— Musielibyśmy porzucić autolot — stwierdziła. — Naszą jedyną broń.

— To prawda — zgodził się Dirk. Wejście było stanowczo zbyt wąskie, by mogła się przez nie przecisnąć szara, metalowa manta. Najwyraźniej budowniczowie kolei podziemnej nie przewidzieli, że ktoś zechce latać ich tunelami. — Ale może to i lepiej. Nie możemy opuścić Wyzwania, a wewnątrz miasta autolot znacznie ogranicza naszą swobodę ruchów. Mam rację? — Gdy Gwen nie odpowiadała, potarł się ze znużeniem w głowę. — Dla mnie brzmi to rozsądnie, ale może nie myślę zbyt jasno. Jestem wykończony i zapewne poraziłby mnie strach, gdybym miał czas zastanowić się nad naszą sytuacją. Cały jestem posiniaczony, pokaleczony i chce mi się spać.

— W takim razie może warto zaryzykować wejście do tuneli — przyznała Gwen. — Moglibyśmy oddalić się kilka kilometrów od Wyzwania, a potem położyć się spać. Nie sądzę, żeby Braithom przyszło do głowy szukać nas pod ziemią.

— A więc postanowione — stwierdził Dirk.

Zabrali się do roboty bardzo metodycznie. Gwen posadziła autolot tuż obok prowadzącej pod ziemię rampy i wyjęła z tylnego siedzenia pakiet czujników oraz zestaw polowy. Zabrali również powietrzne ślizgi, wkładając buty do latania i wyrzucając te, które mieli na nogach. Pośród narzędzi umieszczonych na spodniej stronie maski banshee była też ręczna latarka — pręt z metalu i plastiku długości męskiego przedramienia, który dawał słabe, białe światło.

Gdy byli już gotowi odejść, Gwen raz jeszcze spryskała oboje antyzapachem, a potem kazała Dirkowi zaczekać przy wejściu, okrążyła autolotem rondo i porzuciła pojazd pośrodku drogi, nieopodal wejścia. Niech Braithowie pomyślą, że zbiegowie ukryli się w wewnętrznym labiryncie Wyzwania. Czekają ich piękne, długie łowy.

Dirk oczekiwał w ciemności, gdy Gwen wracała na piechotę, pokonując długą drogę wokół drzewa. Potem zeszli razem po rampie na opuszczony dworzec kolei podziemnej. Nie spodziewał się, że odległość będzie aż tak wielka. Według jego oceny zeszli co najmniej dwa piętra w dół. Posuwali się naprzód bezgłośnie, a światło latarki padało na gładkie, pastelowo niebieskie ściany. Pomyślał o Bretanie Braithu, który czaił się jakieś pięćdziesiąt pięter poniżej, i przez krótką chwilę poczuł szaloną nadzieję, że w tunelach będzie prąd. W końcu leżały one poza emerelską arkologią i w związku z tym znajdowały się poza zasięgiem Bretana.

Prawda była jednak taka, że moc w tunelach wyłączono na długo przed przybyciem Bretana i innych Braithów na Worlorn. Na dole nie znaleźli nic poza rozległym, pełnym ech peronem oraz szerokimi kamiennymi tunelami, które wiodły w nieskończoność. W nieprzeniknionym mroku nieskończoność wydawała się bardzo bliska. Na dworcu panowała cisza, która sprawiała wrażenie przesiąkniętej śmiercią, w znacznie większym stopniu niż spokojne korytarze Wyzwania. Czuli się tak, jakby szli przez grobowiec. Wszędzie było pełno kurzu. Dirk uświadomił sobie, że w Wyzwaniu Głos nie pozwalał na gromadzenie się kurzu. Tunele nie wchodziły jednak w skład Wyzwania, nie były dziełem Emerelu p.i. Kroki dwojga intruzów niosły się tu przeraźliwie głośnym echem.

Nim weszli do tuneli, Gwen bardzo uważnie przestudiowała ich mapę.

— Są tu dwie linie — zauważyła, z jakiegoś powodu mówiąc szeptem. — Jedna łączy wielkim kręgiem wszystkie festiwalowe miasta. Wygląda na to, że pociągi jeździły nią w obu kierunkach. Druga linia to wahadłowy pociąg łączący Wyzwanie z kosmoportem. W którą stronę pójdziemy?

Dirk był zmęczony i poirytowany.

— Wszystko mi jedno — stwierdził. — Co to za różnica? I tak nie dojdziemy na piechotę do następnego miasta. Odległość jest za duża, nawet jeśli mamy powietrzne ślizgi.

Gwen kiwnęła głową z zamyśloną miną, nadal spoglądając na mapę.

— Dwieście trzydzieści kilometrów do Esvoch w jedną stronę, a dwieście osiemdziesiąt do Kryne Lamiya w drugą. Do kosmoportu jeszcze dalej. Chyba masz rację. — Wzruszyła ramionami, odwróciła się i wskazała ręką w przypadkowo wybranym kierunku. — Tędy zdecydowała.

Musieli pokonać jak największą odległość. Usiedli na krawędzi peronu nad torami i połączyli buty z metalicznymi płachtami ślizgów, po czym skierowali się powoli w stronę wskazaną przez Gwen. Poleciała pierwsza, unosząc się tylko ćwierć metra nad powierzchnią i muskając lekko lewą ręką ścianę tunelu. W prawej ściskała latarkę. Dirk trzymał się za nią, lecąc nieco wyżej, by móc spoglądać nad jej ramieniem. Tunel, który wybrali, biegł szerokim, łagodnym łukiem, skręcając powoli w lewo. Nie było nic, na czym można by zatrzymać wzrok, nic godnego uwagi. Lot był tak nudny i monotonny, że w pewnych chwilach Dirkowi wydawało się, że w ogóle przestał się poruszać. Potem nawiedziło go wrażenie, że oboje z Gwen unoszą się w jakiejś bezczasowej otchłani, a ściany przesuwają się miarowo obok nich.

Wreszcie jednak, gdy oddalili się dobre trzy kilometry od Wyzwania, opadli na dno tunelu i zatrzymali się. Nie mieli już wtedy nic do powiedzenia. Gwen oparła latarkę o ścianę z grubo ciosanego kamienia, a potem oboje usiedli na ziemi i ściągnęli buty. Bez słowa zdjęła zestaw polowy, by wykorzystać pakiet czujników jako poduszkę. Gdy tylko dotknęła go głową, zasnęła, zostawiając Dirka samemu sobie.

Oddaliła się od niego.

Choć on również czuł się zmęczony, trudno mu było zasnąć. Usiadł na granicy małego kręgu bladego światła — Gwen nie wyłączyła latarki — i patrzył na śpiącą kobietę, przyglądał się, jak oddycha, obserwował cienie, które igrały na jej policzkach i w jej włosach, kiedy poruszała się niespokojnie przez sen. Zauważył, jak daleko od niego się położyła, i uświadomił sobie, że przez całą drogę z Wyzwania nie dotykali się ani nie rozmawiali ze sobą. Nie zastanawiał się nad tym, gdyż jego umysł był zbyt zamroczony przez strach i zmęczenie, czuł to jednak. Ta świadomość leżała mu ciężarem na piersi. Ze wszystkich stron otaczała go ciemność, wypełniająca ten długi, zakurzony tunel biegnący Pod światem.

W końcu wyłączył latarkę i stracił z oczu swą Jenny, gotowy zasnąć. Sen z czasem przyszedł, lecz towarzyszyły mu koszmary. Śniło mu się, że jest z Gwen, całuje ją, tuli do siebie, ale gdy ich usta się spotykały, okazywało się, że to wcale nie Gwen, lecz Bretan Braith. Jego wargi były suche i twarde, a świecikowe oko gorzało w ciemności przerażająco blisko.

Potem znowu uciekał, uciekał jakimś bezkresnym tunelem, uciekał donikąd. Za plecami słyszał jednak szum wody, a gdy oglądał się za siebie, wydawało mu się, że dostrzega samotnego flisaka, popychającego tyczką pustą barkę. Łódź unosiła się na czarnym, oleistym strumieniu, a Dirk biegł po suchym kamieniu, ale we śnie nie miało to znaczenia. Biegł i biegł, lecz barka zbliżała się coraz bardziej. Wreszcie zobaczył, że flisak nie ma twarzy.

Potem nastała cisza. Przez resztę długiej nocy Dirkowi nic już się nie śniło.


Światło paliło się tam, gdzie powinna być ciemność.

Dotarło do niego, przebijając się przez sen i zaciśnięte powieki: chwiejny, żółty blask, najpierw bliski, a potem nieco dalszy. Gdy po raz pierwszy zakłóciło jego zasłużony sen, tylko niejasno uświadomił sobie jego obecność. Wymamrotał coś i odwrócił się na drugi bok. W pobliżu rozległy się jakieś niewyraźne głosy. Ktoś roześmiał się, cicho i ostro. Dirk wszystko to zignorował.

Potem kopnięto go mocno w twarz.

Głowa odskoczyła mu na bok. Łańcuchy snu rozpuściły się w plamie bólu. Spróbował usiąść, wstrząśnięty i zdezorientowany, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Skroń wypełniało mu bolesne pulsowanie. Wszystko było zbyt jaskrawe. Uniósł rękę, by osłonić oczy przed światłem, a głowę przed kolejnymi kopniakami. Znowu rozległ się śmiech.

Świat powoli się zmaterializował.

To oczywiście byli Braithowie.

Jeden z nich, wysoki, kościsty chudzielec o czarnych, sterczących włosach, stał po przeciwnej stronie tunelu, jedną ręką trzymając Gwen, w drugiej zaś ściskając pistolet laserowy. Kolejny laser, karabin, miał przewieszony przez plecy. Ręce kobiety wykręcono do tyłu i związano. Stała bez słowa ze spuszczonym wzrokiem.

Braith, który stał nad Dirkiem, nie wyciągnął lasera. W lewej dłoni trzymał latarkę o wielkiej mocy, która wypełniała tunel żółtym światłem. W tym blasku Dirkowi trudno było dostrzec rysy jego twarzy, był on jednak wysoki, jak typowy Kavalar, i masywnie zbudowany. Wydawało się też, że jest łysy jak jajo.

— Wreszcie udało się nam przyciągnąć twoją uwagę — oznajmił trzymający latarkę Braith. Drugi roześmiał się na te słowa. To był ten sam śmiech, który Dirk słyszał wcześniej.

Wstał z trudem i cofnął się o krok, odsuwając się od Kavalarów. Oparł się o ścianę tunelu, by zachować równowagę, lecz czaszkę wypełniał mu przeszywający ból, a obraz przed jego oczyma się rozmazywał. Jaskrawy blask latarki wyżerał mu oczy gorącym cierpieniem.

— Zraniłeś zwierzynę, Pyr — zauważył Braith z laserem, stojący po drugiej stronie tunelu.

— Mam nadzieję, że niezbyt poważnie — odparł jego ciężko zbudowany towarzysz.

— Zabijecie mnie? — zapytał Dirk. Słowa te wyszły mu z ust z dziwną łatwością, biorąc pod uwagę ich sens. Oszołomienie wywołane kopniakiem w głowę ustępowało powoli.

Gwen uniosła spojrzenie, słysząc te słowa.

— W końcu cię zabiją — odpowiedziała pozbawionym nadziei głosem. — To nie będzie łatwa śmierć. Przykro mi, Dirk.

— Cisza, suko-betheyn — warknął masywnie zbudowany mężczyzna zwany Pyrem. Dirk przypominał sobie niejasno, że gdzieś już słyszał to imię. Kavalar zerknął od niechcenia na Gwen, po czym popatrzył z powrotem na Dirka.

— O czym ona mówi? — zapytał ten nerwowo. Wcisnął się mocno w ścianę, starając się niepostrzeżenie napiąć mięśnie. Pyr stał niespełna metr od niego. Braith wydawał się nieostrożny i pewny siebie, Dirk zadawał sobie jednak pytanie, w jakim stopniu jest to trafne wrażenie. Mężczyzna w lewej ręce trzymał latarkę, ale w prawej ściskał coś innego — pałkę z ciemnego drewna długości około metra. Na jednym końcu miała okrągłą gałkę z twardego drewna, a na drugim krótkie ostrze. Trzymał ją lekko między Palcami, otaczając drzewce dłonią, i uderzał się nią rytmicznie w nogę.

— Uciekałeś z werwą, niby-człowieku — stwierdził Pyr. — Nie mówię tego lekko ani nie szydzę z ciebie. Niewielu może mi dorównać w dumnych łowach w dawnym stylu, a nikt nie jest lepszy ode mnie. Nawet Lorimaar high-Braith Arkellor zebrał o połowę mniej trofeów ode mnie. Dlatego kiedy ci mówię, że to były nadzwyczajne łowy, możesz być pewien, że to prawda. Raduję się na myśl, że to jeszcze nie koniec.

— Co takiego? — zdziwił się Dirk. — Nie koniec?

Kavalar stał bardzo blisko. Dirk zastanawiał się, czy mógłby osłonić się jego ciałem przed drugim Braithem, tym z laserem, i spróbować wyrwać mu z ręki pałkę. Może nawet uda mu się wyciągnąć z kabury pistolet.

— Zabicie śpiącego niby-człowieka byłoby niesportowe. Nie ma w tym honoru. Będziesz uciekał znowu, Dirku t’Larien.

— Zrobi cię swoim osobistym korarielem — wyjaśniła gniewnym głosem Gwen, spoglądając na obu Braithów z wyrazem wykalkulowanego wyzwania. — Nikt poza nim i jego teynem nie będzie mógł na ciebie polować.

Pyr ponownie zwrócił się w jej stronę.

— Powiedziałem, cisza!

Roześmiała się w odpowiedzi.

— Znając Pyra — ciągnęła — to będą czysto tradycyjne łowy. Wypuszczą cię w lesie, zapewne nagiego. Ci dwaj zostawią lasery i autoloty, a potem będą cię ścigać na piechotę, z nożami, rzucadłami oraz psami. Najpierw oczywiście oddadzą mnie moim panom.

Pyr zmarszczył brwi. Drugi Braith uniósł pistolet i mocno uderzył nim Gwen w usta.

Dirk naprężył mięśnie, wahał się o moment zbyt długo i skoczył.

Nawet metr okazał się zbyt dużą odległością. Pyr odwrócił z uśmiechem głowę i uderzył pałką z przerażającą szybkością. Trafiony gałką w brzuch Dirk zachwiał się i zgiął wpół, lecz mimo to nie dał za wygraną. Pyr usunął się zgrabnie na bok i uderzył go po raz drugi, tym razem w krocze. Świat zniknął w czerwonej mgle.

Dirk osunął się na ziemię. Zdawał sobie niejasno sprawę, że Pyr znowu stanął nad nim i uderzył pałką po raz trzeci. Zadany niemal od niechcenia cios trafił w skroń i potem nadeszła ciemność.


Ból. To było pierwsze, co poczuł. To było wszystko, co wiedział. Ból. Obolała głowa podskakiwała mu i drżała w dziwacznym rytmie brzuch również go bolał, a poniżej nie czuł już nic. Granice jego świata wytyczały ból i zawroty głowy. Przez bardzo długi czas wypełniały sobą wszystko.

Stopniowo jednak wróciła zmącona świadomość. Zaczął dostrzegać otoczenie. Najpierw ból, który narastał i opadał falami. W górę i w dół, w górę i w dół. Dirk zdał sobie sprawę, że on również się kołysze i podskakuje. Leżał na czymś. Nieśli go albo ciągnęli. Poruszył rękami, czy raczej spróbował poruszyć. To było trudne. Wydawało się, że ból zaćmił wszystkie normalne doznania. Usta wypełniała mu krew. W uszach mu dzwoniło, brzęczało, płonęło.

Nieśli go, tak. Słyszał głosy, lecz zagłuszało je brzęczenie i nie mógł rozróżnić słów. Gdzieś z przodu kołysało się i tańczyło światło, ale wszystko inne spowijała szara mgła.

Brzęczenie w uszach ucichło stopniowo i wreszcie zaczął rozumieć słowa.

— …nie będzie zadowolony — mówił głos, którego nie znał. Przynajmniej nie sądził, żeby go znał. Trudno mu było to określić. Wszystko wydawało się straszliwie odległe, a on ciągle podskakiwał. Ból narastał i opadał, narastał i opadał, narastał i opadał.

— Tak jest — potwierdził inny głos, ciężki, urywany i przepojony pewnością siebie.

Znowu rozległo się brzęczenie — kilka głosów przemawiało jednocześnie. Dirk nic z tego nie zrozumiał.

Wtem jeden z mężczyzn uciszył pozostałych.

— Dość tego — powiedział. Ten głos dobiegał z jeszcze większej odległości niż dwa poprzednie. Gdzieś z przodu, z miejsca, gdzie widać było kołyszące się światło. Pyr? Pyr. — Nie boję się Bretana Braitha Lantry’ego, Roseph. Zapominasz, kim jestem. Zdobyłem w głuszy trzy głowy, kiedy Bretan Braith ssał jeszcze babskie cycki. Zgodnie ze wszystkimi starymi prawami niby-człowiek należy do mnie.

— To prawda — potwierdził pierwszy z nieznanych głosów. — Gdybyś załatwił go w tunelu, nikt nie mógłby ci nic zarzucić. Ale tego nie zrobiłeś.

— Pragnę czystych łowów w najstarszym stylu.

Ktoś powiedział coś po starokavalarsku. Rozległ się śmiech.

— Gdy byliśmy młodzi, wiele razy polowaliśmy razem, Pyr — ciągał nieznany głos. — Gdybyś tylko był innego zdania o babach, moglibyśmy zostać teynem i teynem. Nie będę wprowadzał cię w błąd. Bretan Braith Lantry bardzo pragnie dostać tego człowieka.

— To nie człowiek, tylko niby-człowiek. Sam go za takiego uznałeś, Roseph. Pragnienia Bretana Braitha nic dla mnie nie znaczą.

— Uznałem go za niby-człowieka, więc jest niby-człowiekiem. Dla ciebie i dla mnie jest tylko jednym spośród wielu. Możemy polować na Emerelczyków, dzieci galarety i innych. Nie potrzebujesz go, Pyr. Bretan Braith to co innego. Przybył do kwadratu śmierci i wyszedł na głupca, kiedy się okazało, że człowiek, którego wyzwał, wcale nie jest człowiekiem.

— To prawda, ale nie do końca. T’Larien jest szczególną zwierzyną. Dwaj nasi kethi zginęli z jego ręki, a Koraat leży konający ze złamanym kręgosłupem. Żaden niby-człowiek nigdy tak nie uciekał. Należy tylko do mnie, bo to ja go znalazłem. Tak mówi prawo.

— Tak jest — zgodził się drugi z nieznajomych głosów, ten ciężki i urywany. — To prawda, Pyr. Jak ci się udało go wytropić?

Gruby Kavalar ucieszył się, że ma szansę się pochwalić.

— Nie dałem się nabrać na ten autolot, tak jak ty, on i nawet Lorimaar. On był na to za sprytny, ten niby-człowiek, i ta suka-betheyn, która uciekała razem z nim. Nie zostawiliby autolotu jako wskazówki prowadzącej do miejsca, w którym się ukryli. Kiedy wy wzięliście psy i popędziliście do korytarzy, mój teyn i ja zaczęliśmy przeszukiwać pasaż w świetle latarek, żeby znaleźć ich ślad. Wiedziałem, że psy na nic się nie zdadzą. Nie potrzebowaliśmy ich. Jestem lepszym tropicielem niż każdy pies czy przewodnik psów. Tropiłem niby-ludzi na nagich skałach Wzgórz Lameraan, w wypalonych martwych miastach, a nawet w opuszczonych schronieniach Taal, Bronzefist i Glowstone Mountain. Znaleźć tych dwoje było żałośnie łatwo. Sprawdzaliśmy każdy korytarz na głębokość kilku metrów, a potem przechodziliśmy do następnego, aż w końcu odkryliśmy trop. Otarcia na podłodze przy rampie prowadzącej na dworzec, a potem niemożliwe do przeoczenia ślady w pyle. Oczywiście, ślady te zniknęły, kiedy zaczęli używać swoich latających zabawek, ale wtedy mieliśmy do sprawdzenia już tylko dwa możliwe kierunki. Bałem się, że spróbują polecieć aż do Esvochu albo do Kryne Lamiya, ale tak nie było. Musieliśmy pokonać długą drogę i trwało to większą część dnia, ale w końcu ich dopadliśmy.

Dirk był już niemal przytomny, choć jego ciało nadal spowijały bandaże bólu i wątpił, by zareagowało zbyt sprawnie, gdyby spróbował się poruszyć. Widział już całkiem wyraźnie. Pyr Braith szedł z przodu, trzymając w ręku latarkę. Rozmawiał z niższym mężczyzną w biało-fioletowym stroju. Z pewnością był to Roseph, arbiter pojedynków, które się nie odbyły. Między nimi znajdowała się Gwen. Szła o własnych siłach, lecz ręce nadal miała związane. Milczała. Dirk zastanawiał się, czy ją zakneblowali, ale nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie, gdyż widział tylko jej plecy.

Leżał na czymś w rodzaju noszy i przy każdym kroku podskakiwał w górę. Od przodu niósł je inny ubrany na biało-fioletowo Braith, zaciskający masywne dłonie na drewnianych prętach. Znaczyło to, że kościsty śmieszek, teyn Pyra, zapewne idzie za nim, trzymając nosze z tyłu. Nadal wędrowali tunelem, który wydawał się nie mieć końca. Dirk nie miał pojęcia, przez jaki czas był nieprzytomny. Pomyślał, że musiało to trwać dość długo, był bowiem pewien, że gdy spróbował zaatakować Pyra, w pobliżu nie było Rosepha ani noszy. Kavalarzy zapewne wezwali na pomoc braci ze schronienia i zaczekali na nich w tunelu.

Wyglądało na to, że nikt nie zauważył, iż Dirk otworzył oczy. A może zauważyli, tylko nic ich to nie obchodziło. Nie mógł zrobić nic, poza być może krzyczeniem o pomoc.

Pyr i Roseph cały czas rozmawiali z sobą, a dwaj pozostali Kavalarzy od czasu do czasu wtrącali jakieś uwagi. Dirk próbował ich słuchać, ale trudno mu było się skupić ze względu na ból, a poza tym to, co mówili, miało bardzo niewiele znaczenia dla Gwen i dla niego. Roseph ciągle ostrzegał Pyra, że Bretan Braith będzie bardzo zły, jeśli Pyr zabije Dirka, ponieważ pragnął uczynić to samemu. Pyra nic to nie obchodziło. Sądząc z jego słów, nie był zbyt wysokiego mniemania o Bretanie, który był o dwa pokolenia młodszy od pozostałych i w związku z tym należało go uważać za podejrzanego. Żaden z łowców ani słowem nie wspomniał o Ironjade’ach, co nasunęło Dirkowi wniosek, że Jaan i Garse nie dotarli jeszcze do Wyzwania albo ci czterej dotąd o tym nie słyszeli.

Po chwili przestał ich słuchać i z powrotem pogrążył się w półśnie. Głosy znowu przerodziły się w niezrozumiały szum. Słyszał je jeszcze przez długi czas, w końcu jednak umilkły. Jeden koniec noszy opadł gwałtownie na ziemię, przywracając Dirkowi świadomość. Silne dłonie ujęły go pod pachami i uniosły w górę.

Dotarli do dworca kolei podziemnej pod Wyzwaniem i teyn Pyra dźwignął jeńca na peron. Dirk nawet nie próbował mu pomagać. Zrobił się tak bezwładny, jak tylko mógł, pozwalając, by przerzucali nim jak kawałem mięsa.

Potem znowu znalazł się na noszach i ponieśli go rampą do miasta. Na peronie obeszli się z nim brutalnie, wskutek czego ponownie zakręciło mu się w głowie. Obok niego przesuwały się pastelowo niebieskie ściany. Dirkowi przypomniało się, jak schodzili w dół. Ukrycie się w tunelach wydawało się wówczas wspaniałym pomysłem.

Po chwili ściany zniknęły i znowu znaleźli się w Wyzwaniu. Dirk zobaczył wielkie emerelskie drzewo, tym razem w całej jego potężnej chwale. Dolne konary sękatego, czarno-niebieskiego olbrzyma wisiały nisko nad rondem, a najwyżej położone gałęzie ocierały się o skryty w półmroku sufit. Dirk zdał sobie sprawę, że nastał już dzień. Brama nadal była otwarta. Za jej łukiem dostrzegł Tłustego Szatana oraz samotną, żółtą gwiazdę, które wisiały tuż nad horyzontem. Był zbyt zmęczony i zdezorientowany, by stwierdzić, czy wschodzą, czy zachodzą.

Na drodze nieopodal schodzącej na dworzec rampy przysiadły dwa masywne kavalarskie autoloty. Pyr zatrzymał się obok nich i Dirka położono na ziemi. Spróbował usiąść, lecz bezskutecznie. Jego kończyny miotały się tylko bezładnie i powrócił ból. Wreszcie dał za wygraną i znowu się położył.

— Wezwijcie pozostałych — zażądał Pyr. — Trzeba zaraz rozstrzygnąć te sprawy, żebym mógł przygotować swego korariela do łowów.

Mówiąc te słowa, stał nad Dirkiem. Wszyscy skupili się wokół noszy, nawet Gwen. Ale ona tylko opuściła wzrok, spoglądając mu w oczy. Była zakneblowana. I zmęczona. I pozbawiona nadziei.


Minęła z górą godzina, nim zeszli się wszyscy Braithowie. Dla Dirka był to czas gaśnięcia światła i powrotu sił. Wkrótce się zorientował, że słońca za bramą zachodzą. Tłusty Szatan krył się powoli za horyzontem. Ciemność wokół nich wciąż gęstniała, aż wreszcie Kavalarzy byli zmuszeni włączyć reflektory swych autolotów. Dręczące Dirka zawroty głowy ustąpiły już wówczas niemal całkowicie. Pyr zauważył to i związał mu ręce za plecami, a potem zmusił go, by usiadł oparty o bok jednego z autolotów. Gwen posadzili obok niego, ale nie wyjęli jej knebla.

Choć Dirk nie był zakneblowany, nie próbował nic mówić. Siedział z obolałymi od sznura nadgarstkami i zimnym metalem za plecami, czekał, obserwował i słuchał. Od czasu do czasu zerkał na Gwen, kobieta jednak opuściła głowę i wbiła wzrok w ziemię, nie odwzajemniając jego spojrzenia.

Przybywali pojedynczo i parami. Kethi z Braithu. Łowcy z Worlornu. Schodzili się z cieni i mrocznych miejsc. Niby blade duchy. Najpierw dźwięk i niewyraźna sylwetka, a potem wchodzili w krąg świateł i znowu stawali się ludźmi. Byli też jednak czymś więcej, a zarazem czymś mniej niż ludzie.

Ten, który zjawił się pierwszy, prowadził cztery wielkie psy o szczurzych pyskach. Dirk poznał w nim mężczyznę, którego widział podczas szalonego pędu w dół przez półmrok zewnętrznego bulwaru. Kavalar przykuł swoje psy do zderzaka autolotu Rosepha, przywitał się krótko z Pyrem, Rosephem i ich teynami, a potem usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze w odległości kilku metrów od obojga jeńców. Nie odezwał się ani słowem. Wbił wzrok w Gwen. Nie odrywał od niej spojrzenia i w ogóle się nie poruszał. W pobliżu słychać było warczenie psów oraz grzechot ich żelaznych łańcuchów.

Potem pojawili się następni. Lorimaar high-Braith Arkellor, śniady gigant w czarnym jak noc kombinezonie z kameleonowej tkaniny zapiętym na jasne, kościane guziki, przyleciał wielkim, ciemnoczerwonym autolotem o nakrytej kopulastą osłoną kabinie. Dirk słyszał dobiegające ze środka maszyny głosy kolejnej psiej sfory. Lorimaarowi towarzyszył drugi mężczyzna, grubas o szerokich barach, dwukrotnie masywniejszy od Pyra. Ciało miał muskularne i twarde jak cegła, a twarz bladą i świńską. Wkrótce po nich przydreptał na piechotę samotny, chudy staruszek, łysy, pomarszczony i prawie bezzębny. Jedną dłoń miał z krwi i kości, a druga składała się z trzech haków z ciemnego metalu. U pasa starca wisiała odcięta głowa dziecka, z której wciąż kapała krew. Na białej nogawce spodni zrobiła się od niej długa, brązowa plama.

W końcu zjawił się Chell, równie wysoki jak Lorimaar, białowłosy, wąsaty i bardzo zmęczony. Prowadził jednego, ogromnego psa Braithów. Zatrzymał się w plamie światła i zamrugał.

— Gdzie twój teyn? — zapytał Pyr.

— Tutaj — dobiegł z ciemności ochrypły głos. W odległości kilku metrów blado lśnił pojedynczy świecik. Bretan Braith Lantry podszedł bliżej i przystanął obok Chella. Jego twarz wykrzywiła się w kolejnym tiku.

— Zebrali się wszyscy — powiedział do Pyra Roseph high-Braith.

— Nie — sprzeciwił się ktoś. — Brakuje Koraata.

— Nie ma go już wśród nas — odezwał się milczący dotąd łowca, który siedział na podłodze. — Błagał o kres i przyznałem mu go. Był bardzo połamany. To był drugi keth, który skonał dziś na moich oczach. Pierwszym był mój teyn, Teraan Braith Nalarys.

Mówiąc, ani na chwilę nie spuszczał z oczu Gwen. Zakończył długim, wypowiedzianym jednym tchem zdaniem po starokavalarsku.

— Trzech z nas zginęło — stwierdził starzec.

— Uczcijmy ich ciszą — rzekł Pyr. Nadal trzymał w ręku pałkę, z jednej strony zakończoną gałką z twardego drewna, a z drugiej krótkim ostrzem. Kiedy coś mówił, uderzał się nią nerwowo w nogę, tak jak to robił w tunelach.

Zakneblowana Gwen chciała coś krzyknąć. Teyn Pyra, wysoki, chudy Kavalar o czarnych, rozczochranych włosach, zatrzymał się nad nią w pozycji groźby.

Dirk jednak nie był zakneblowany i zrozumiał, o co chodziło Gwen.

— Nie będę cicho — krzyknął, czy raczej spróbował krzyknąć. Jego głos nie był w stanie poradzić sobie z tym zadaniem. — To byli mordercy. Zasługiwali na śmierć.

Wszyscy Braithowie spojrzeli na niego.

— Zakneblujcie go, żeby przestał jazgotać — rzucił Pyr. Jego teyn podniósł się pośpiesznie, by wykonać to polecenie. Kiedy skończył, Pyr przemówił ponownie: — Będziesz miał jeszcze pod dostatkiem czasu na krzyki, Dirku t’Larien. Kiedy będziesz uciekał nago przez las i usłyszysz z tyłu ujadanie moich psów.

Bretan odwrócił niezgrabnym ruchem głowę i barki. Jego blizny zalśniły w blasku reflektorów.

— Nie — sprzeciwił się. — Ja mam do niego większe prawo.

Pyr spojrzał na niego.

— Ja wytropiłem niby-człowieka. Ja go złapałem.

Przez twarz Bretana przemknął kolejny tik. Chell, który wciąż trzymał wielkiego psa na owiniętym wokół masywnej dłoni łańcuchu, położył drugą rękę na ramieniu teyna.

— To mnie nie obchodzi — rozległ się inny głos. Należał do Kavalara, który siedział na podłodze. Wpatrzony. Nieruchomy. — Co z suką?

Pozostali spojrzeli na niego z niepokojem.

— O niej nie możemy dyskutować, Myrik — oznajmił Lorimaar high-Braith. — Należy do Ironjade.

Mężczyzna rozciągnął gwałtownie usta. Jego spokojna twarz zmieniła na chwilę wyraz, stając się obliczem bestii, wykrzywionym w grymasie emocji. Potem Braith ponownie wziął się w garść, a jego twarz znieruchomiała.

— Zabiję tę kobietę — oznajmił. — Teraan był moim teynem. Skazała jego ducha na wygnanie w bezdusznym świecie.

— Ona? — Głos Lorimaara był pełen niedowierzania. — Czy to prawda?

— Widziałem to — potwierdził siedzący na podłodze mężczyzna zwany Myrikiem. — Strzeliłem do niej, kiedy nas zaatakowała i zostawiła na podłodze umierającego Teraana. To prawda, Lorimaarze high-Braith.

Dirk spróbował wstać, ale chudy Kavalar pchnął go z całej siły, uderzając dodatkowo jego głową w metalowy bok autolotu.

— Zrób z niej swą osobistą zwierzynę — odezwał się chudy staruszek o metalowej ręce, który w drugiej dłoni trzymał głowę dziecka. Jego cienki głos był ostry niczym myśliwski nóż, który nosił u pasa. — Mądrość schronienia jest pradawna i niezawodna, bracia. Ona już nie jest prawdziwą kobietą, jeśli w ogóle kiedykolwiek nią była. Nie jest strzeżoną żoną ani eyn-keth. Kto może za nią zaręczyć? Porzuciła opiekę swego związanego dumą i uciekła z niby-człowiekiem! Jeśli nawet była kiedyś człowiekiem z krwi i kości, już nim nie jest. Wiecie, jacy są niby-ludzie, kłamcy, zmiennokształtni, wielcy oszuści. Gdy niby-człowiek Dirk był z nią sam na sam w ciemnościach, z pewnością ją zabił i zastąpił demonem takim jak on, ukształtowanym na jej obraz i podobieństwo.

Chell kiwnął głową na znak zgody i powiedział coś poważnym tonem po starokavalarsku. Pozostali Braithowie nie wyglądali jednak na przekonanych. Lorimaar i jego teyn, barczysty grubas, wymienili złowrogie spojrzenia. Odrażająca twarz Bretana — w połowie maska z blizn, a w połowie obraz młodzieńczej niewinności — nie wyrażała absolutnie nic. Pyr zmarszczył brwi, nie przestając nerwowo stukać się pałką w nogę. To Roseph udzielił odpowiedzi.

— Uznałem Gwen Delvano za człowieka, kiedy byłem arbitrem w kwadracie śmierci — stwierdził ostrożnie.

— To prawda — poparł go Pyr.

— Być może wtedy była człowiekiem — nie ustępował starzec. — Ale od tego czasu zakosztowała krwi i spała z niby-człowiekiem. Któż mógłby ją tak teraz nazwać?

Zawyły psy.

Kakofonię rozpoczęły cztery bestie przykute przez Myrika do autolotu. Wkrótce dołączyły do nich te, które siedziały uwięzione w autolocie Lorimaara. Wielkie zwierzę Chella warknęło i zaczęło się szarpać, lecz stary Braith szarpnął gniewnie za łańcuch, usiadło więc i również zaczęło wyć.

Większość łowców spojrzała w stronę cichej ciemności, która otaczała ich niewielki krąg — rzucającym się w oczy wyjątkiem był Myrik, który siedział bez ruchu z zamarłą twarzą, nie spuszczając spojrzenia z Gwen Delvano — a kilku z nich dotknęło pistoletów u pasa.

Na granicy kręgu, za autolotami i plamą światła, stali obok siebie dwaj Ironjade’owie.

Ból rozsadzający głowę Dirka nagle przestał się mu wydawać ważny. Jego ciało zadygotało gwałtownie. Spojrzał na Gwen. Patrzyła na nich. Szczególnie na Jaana.

Jaan Vikary wszedł w krąg światła. Dirk zauważył, że wpatruje się on w Gwen niemal równie intensywnie jak Myrik. Wydawało się, że porusza się bardzo powoli, niczym postać we śnie albo ktoś śpiący. Za to Garse Janacek był pełen życia.

Vikary miał na sobie cętkowany kombinezon z kameleonowej tkaniny. Gdy wchodził w krąg swych wrogów, cały jego strój był w różnych odcieniach czerni, lecz kiedy psy wreszcie się uspokoiły, zrobił się już brudnoszary. Rękawy koszuli kończyły się tuż nad łokciami. Na prawym przedramieniu lśniły żelazo i świecik, a na lewym nefryt i srebro. Przez nie kończącą się chwilę wydawał się olbrzymem. Chell i Lorimaar byli o głowę wyżsi od niego, lecz w jakiś sposób Vikary’emu udało się na krótki czas ich zdominować. Przeszedł obok Braithów niczym unoszący się w powietrzu duch — nadal wydawał się zupełnie nierzeczywisty — jakby w ogóle ich nie widział, i zatrzymał się obok Gwen oraz Dirka.

Było to jednak tylko złudzenie. Wycie ucichło, Braithowie zaczęli mówić i Jaan Vikary znowu stał się człowiekiem — większym niż wielu, lecz mniejszym od niektórych.

— Jesteście tu intruzami, Ironjade’owie — oznajmił Lorimaar twardym, gniewnym głosem. — Nie proszono was tutaj. Nie macie prawa tu przebywać.

— Niby-ludzie — warknął Chell. — Fałszywi Kavalarzy.

Bretan Braith Lantry wydał swój szczególny odgłos.

— Twoją betheyn przyznaję tobie, Jaantony high-Ironjade — oznajmił Pyr. Przemawiał stanowczo, lecz jego pałka poruszała się w nerwowym pośpiechu. — Ukarz ją, jak uznasz za stosowne i konieczne. Niby-człowiek jest jednak moją zwierzyną.

Garse Janacek zatrzymał się w odległości kilku metrów. Przenosił spojrzenie z jednego na drugiego z mówiących. Dwukrotnie wydawało się, że zamierza coś powiedzieć. Jaan Vikary jednak zignorował ich wszystkich.

— Wyjmijcie im kneble — rozkazał, wskazując na jeńców.

Długoręki i długonogi teyn Pyra, który stał nad Dirkiem i Gwen, wahał się przez dłuższą chwilę, spoglądając na związanego dumą Ironjade’a. Wreszcie jednak schylił się i wyciągnął obojgu kneble.

— Dziękuję — powiedział Dirk.

Gwen potrząsnęła głową, by usunąć sprzed oczu rozpuszczone włosy, i podniosła się chwiejnie. Ręce nadal miała związane za plecami.

— Jaan — odezwała się niepewnym głosem. — Słyszałeś?

— Słyszałem — potwierdził Vikary. — Rozwiążcie ją — polecił Braithom.

— Posuwasz się za daleko, Ironjade — ostrzegł go Lorimaar.

Pyr jednak sprawiał wrażenie zaciekawionego. Oparł się na swej pałce.

— Rozwiąż ją — polecił.

Jego teyn odwrócił brutalnie Gwen i uwolnił ją z więzów za pomocą noża.

— Pokaż mi ręce — zażądał Vikary.

Zawahała się, lecz po chwili wyciągnęła ręce zza pleców i wyciągnęła je przed siebie, zwrócone wewnętrznymi powierzchniami dłoni do dołu. Na jej lewym przedramieniu lśniły nefryt i srebro. Nie zdjęła ich.

Vikary popatrzył z góry na Myrika, który siedział ze skrzyżowanymi nogami, nie spuszczając z Gwen spojrzenia małych oczek.

— Wstań.

Mężczyzna podniósł się i spojrzał na Ironjade’a, po raz pierwszy od chwili przybycia odwracając wzrok od Gwen. Vikary otworzył usta.

— Nie — powstrzymała go Gwen.

Przestała rozcierać nadgarstki i zatrzymała prawą dłoń na bransolecie.

— Nie rozumiesz, Jaan? — zaczęła spokojnym głosem. — Nie. Jeśli go wyzwiesz, jeśli go zabijesz, wtedy ją zdejmę. Daję słowo.

Po raz pierwszy na twarzy Jaana pojawiło się jakieś uczucie, a jego wypowiedziane imię sprawiało mu ból.

— Jesteś moją betheyn — zaprotestował. — Jeśli tego nie zrobię… Gwen…

— Nie — powtórzyła.

Jeden z Braithów wybuchnął śmiechem. Garse Janacek skrzywił się, słysząc ten dźwięk. Dirk spostrzegł, że twarzą mężczyzny zwanego Myrikiem targnął gwałtowny spazm.

Jeśli nawet Gwen to zauważyła, nie zwróciła na to uwagi. Spojrzała na Myrika.

— To ja zabiłam twojego teyna — oznajmiła. — Ja. Nie Jaan. Nie biedny Dirk. Ja go zabiłam i przyznaję się do tego. Polował na nas, tak samo jak ty. I zabijał też Emerelczyków.

Myrik nic nie mówił. Wszyscy znieruchomieli.

— Jeśli koniecznie musisz się pojedynkować, jeśli naprawdę chcesz mojej śmierci, to bij się ze mną! — ciągnęła Gwen. — Ja to zrobiłam. Walcz ze mną, jeśli zemsta jest dla ciebie aż tak ważna.

Pyr ryknął tubalnym śmiechem. Po chwili przyłączył się do niego jego teyn oraz Roseph, a potem kilku pozostałych: grubas, masywnie zbudowany towarzysz Rosepha o surowej twarzy, żelaznoręki starzec. Wszyscy głośno rechotali.

Twarz Myrika pociemniała od napływającej krwi, później zbielała, a wreszcie znowu pociemniała.

— Suka-betheyn — wykrztusił. Jego twarz ponownie wykrzywił taki sam grymas. Tym razem wszyscy to zauważyli. — Szydzisz ze mnie. Pojedynek to… mój teyn… jesteś kobietą!

Zakończył krzykiem, który zaskoczył wszystkich. Psy znowu zaczęły wyć. Potem coś w nim pękło.

Uniósł ręce nad głowę, zacisnął pięści, otworzył je i uderzył w twarz cofającą się przed jego furią Gwen. Potem rzucił się na nią. Zacisnął palce na szyi kobiety i runął do przodu. Gwen przewróciła się na plecy i oboje zaczęli się tarzać po podłodze, aż wreszcie uderzyli mocno o bok autolotu. Myrik wylądował na górze, unieruchomił kobietę pod sobą i zatopił palce głęboko w jej szyi. Uderzyła go mocno w żuchwę, lecz w swym gniewie niemal tego nie zauważył. Tłukł raz po raz jej głową o autolot, cały czas krzycząc po starokavalarsku.

Dirk podniósł się z wysiłkiem, lecz nie mógł nic zrobić, bo miał związane ręce. Garse postąpił dwa kroki naprzód i Jaan Vikary wreszcie również ruszył się z miejsca. To jednak Bretan Braith Lantry pierwszy dobiegł do napastnika i odciągnął go od Gwen, otaczając ramieniem jego szyję. Myrik miotał się szaleńczo, aż do chwili, gdy Lorimaar dołączył do Bretana. We dwóch zdołali go uspokoić.

Gwen leżała bez ruchu, wsparta głową o metalową płytę drzwi, o którą uderzał nią Myrik. Vikary przyklęknął na jednym kolanie u boku kobiety i spróbował otoczyć ręką jej barki. Na skroni od strony autolotu miała plamę krwi.

Janacek klęknął pośpiesznie obok nich i sprawdził jej tętno. Usatysfakcjonowany, wstał i zwrócił się w stronę Braithów, zaciskając mocno usta z gniewu.

— Nosiła nefryt i srebro, Myrik — oznajmił. — Jesteś trupem. Wyzywam cię.

Myrik przestał wrzeszczeć, choć nadal dyszał ciężko. Jeden z psów zawył krótko, a potem ucichł.

— Czy ona żyje? — zapytał Bretan ostrym jak papier ścierny głosem.

Jaan Vikary uniósł ku niemu twarz, wykrzywioną grymasem równie dziwnym jak ten, w którym przed chwilą zastygła twarz Myrika.

— Żyje.

— To uśmiech fortuny — stwierdził Janacek — ale nie ma w tym twojej zasługi, Myrik. Czyń swoje wybory!

— Rozwiążcie mnie! — zawołał Dirk. Nikt się nie poruszył. — Rozwiążcie mnie! — krzyknął głośniej.

Ktoś przeciął mu więzy.

Podszedł do Gwen i ukląkł obok Vikary’ego. Spojrzeli sobie przelotnie w oczy. Dirk obmacał tył jej głowy, gdzie ciemne włosy pokrywała już skorupa krzepnącej krwi.

— Ma co najmniej wstrząs mózgu — orzekł. — Może złamanie czaszki albo gorzej. Nie wiem. Jest tu jakiś punkt medyczny? — zapytał, spoglądając kolejno na każdego z zebranych. — Jest? — zapytał.

— W Wyzwaniu żaden już nie działa, t’Larien — odpowiedział mu Bretan. — Głos ze mną walczył. Miasto nie chciało reagować na polecenia. Musiałem go zabić.

Dirk skrzywił się.

— W takim razie nie powinno się jej ruszać. Może to tylko wstrząs. Wydaje mi się, że powinna leżeć.

O dziwo, Jaan Vikary zostawił Gwen w ramionach Dirka. Wstał. Wskazał ręką na Lorimaara i Bretana, którzy trzymali między sobą Myrika.

— Puśćcie go.

— Puśćcie…?

Janacek obrzucił Vikary’ego zdziwionym spojrzeniem.

— Jaan — odezwał się Dirk. — Mniejsza z nim. Gwen…

— Zanieś ją do autolotu — rozkazał Vikary.

— Nie sądzę, by należało ją ruszać…

— Tu nie jest bezpiecznie, t’Larien. Zanieś ją do autolotu.

Janacek zmarszczył brwi.

— Mój teynie?

Vikary ponownie spojrzał na Braithów.

— Powiedziałem wam, żebyście wypuścili tego człowieka. — Przerwał. — Tego niby-człowieka, jak wy byście go nazwali. Zasłużył na to miano.

— Co zamierzasz, high-Ironjade? — zapytał surowym tonem Lorimaar.

Dirk uniósł Gwen i ułożył ją delikatnie na tylnym siedzeniu najbliższego z autolotów. Była bezwładna, lecz nadal oddychała regularnie. Potem wsunął się na siedzenie kierowcy i czekał, masując nadgarstki, by przywrócić w nich obieg krwi.

Wydawało się, że wszyscy o nim zapomnieli.

— Uznajemy twoje prawo do wyzwania Myrika, ale musicie walczyć w pojedynkę, bo Teraan Nalarys Braith leży martwy — mówił Lorimaar.

— Ponieważ twój teyn wyzwał go pierwszy… Jaan Vikary trzymał w dłoni pistolet laserowy.

— Puśćcie go i odsuńcie się.

Zdumiony Lorimaar wypuścił z rąk ramię Myrika i odszedł pośpiesznie na bok. Bretan zawahał się.

— High-Ironjade — wychrypiał. — Pomyśl o swoim i jego honorze, o swoim schronieniu i swoim teynie. Odłóż broń.

Vikary wycelował w pozbawionego połowy twarzy młodzieńca. Bretan ponownie wykrzywił twarz, puścił Myrika i cofnął się z groteskowym wzruszeniem ramion.

— Co tu się dzieje? — zapytał przenikliwym głosem jednoręki staruszek. — Co on chce zrobić?

Wszyscy go zignorowali.

— Jaan — odezwał się Garse Janacek pełnym przerażenia głosem. — Pomieszało ci się w głowie. Opuść pistolet, mój teynie. Wyzwałem go. Zabiję go dla ciebie.

Położył dłoń na ramieniu Jaana.

Jaan Vikary wyszarpnął rękę i wycelował w Garse’a.

— Nie. Odsuń się. Nie wtrącaj się, nie tym razem. To dla niej.

Twarz Janacka pociemniała. Już się nie uśmiechał. Opuścił go zjadliwy humor. Zacisnął prawą dłoń w pięść i uniósł ją powoli przed twarz. Żelazo i świecik zalśniły w przestrzeni między dwoma Ironjade’ami.

— Nasze więzy — rzekł. — Pomyśl, mój teynie. Mój honor, twój i naszego schronienia.

Jego głos brzmiał bardzo poważnie.

— A co z jej honorem? — zapytał Vikary. Skinął niecierpliwie laserem, zmuszając Janacka do odsunięcia się od niego. Potem znowu spojrzał na Myrika.

Osamotniony, zbity z tropu Braith najwyraźniej nie wiedział, czego od niego chcą. Opuścił go szał, choć nadal dyszał ciężko. Z kącika ust spływała mu kapka śliny, zabarwiona na różowo krwią. Otarł ją grzbietem dłoni i popatrzył niepewnie na Garse’a Janacka.

— Pierwszy z czterech wyborów — zaczął pełnym oszołomienia głosem. — Decyduję się na wybór trybu.

— Nie — przerwał mu Vikary. — Nie będziesz niczego wybierał. Spójrz na mnie, niby-człowieku.

Myrik przenosił spojrzenie z Vikary’ego na Janacka i z powrotem.

— Wybór trybu — powtórzył tępo.

— Nie — zaprzeczył ponownie Vikary. — Nie dałeś wyboru Gwen Delvano, choć chciała się z tobą zmierzyć w uczciwym pojedynku.

Twarz Myrika wykrzywiła się w wyrazie szczerego zdumienia.

— Ona? W pojedynku? Ona… ona jest kobietą, niby-człowiekiem. — Kiwnął głową, jakby to wszystko rozstrzygało. — Ona jest kobietą, Ironjade. Oszalałeś? Szydziła ze mnie. Kobieta się nie pojedynkuje.

— I ty też się nie pojedynkujesz, Myrik. Rozumiesz? Rozumiesz? Ty…

Wystrzelił i półsekundowy impuls trafił Myrika nisko między nogami. Mężczyzna krzyknął z bólu.

— Się…

Wystrzelił znowu, przypalając Myrika na szyi poniżej podbródka. Braith padł na ziemię, a Vikary czekał spokojnie, aż jego laser znowu się naładuje.

— Nie… — podjął po piętnastu sekundach. Impuls światła trafił wijącą się z bólu postać w pierś. Vikary odsunął się do tyłu, w stronę autolotu.

— Pojedynkujesz! — dokończył, do połowy wysunięty z maszyny. Poruszył błyskawicznie nadgarstkiem i wypuścił kolejny impuls światła. Lorimaar high-Braith padł na ziemię, z ręką na nie do końca wyciągniętym z kabury pistolecie.

Potem drzwi się zatrzasnęły, Dirk włączył grawitor i pomknęli naprzód. Pokonali już połowę drogi do bramy, gdy pancerz pojazdu zasyczał, palony ogniem laserów.

Загрузка...