Rozdział 5

Zostawili za sobą białe wieże Kryne Lamiya, kierując się ku dogasającym ogniom Larteynu. Podczas lotu milczeli i nie dotykali się nawzajem. Oboje zatopili się w myślach. Gwen zostawiła autolot w zwykłym miejscu na dachu. Dirk zszedł za nią do jej drzwi.

— Zaczekaj — wyszeptała szybko, gdy już spodziewał się, że powie mu dobranoc. Zniknęła w środku. Dirk czekał na nią zdziwiony. Zza drzwi dobiegły hałasy — głosy — potem Gwen wróciła nagle i wcisnęła mu w rękę gruby tom, imponująco ciężką masę papieru, ręcznie oprawioną w czarną skórę. Rozprawa Jaana. Prawie już o niej zapomniał.

— Przeczytaj to — wyszeptała, wychylając się zza drzwi. — Wróć jutro rano, to porozmawiamy.

Pocałowała go lekko w policzek i zamknęła masywne drzwi z cichym trzaskiem. Dirk zatrzymał się na chwilę, obracając w dłoniach oprawiony w skórę tom, po czym ruszył w stronę kabin.

Gdy jednak oddalił się o kilka kroków, usłyszał pierwszy krzyk. Nie był w stanie iść dalej. Dźwięki przyciągnęły go z powrotem i zatrzymał się, podsłuchując, pod drzwiami Gwen.

Ściany były grube i przenikało przez nie bardzo niewiele słów. Nie zrozumiał ich znaczenia, słyszał jednak ton głosów. Na pierwszy plan wysunął się głos Gwen: donośny, ostry — chwilami krzyczała — bliski histerii. Dirk widział oczyma wyobraźni, jak kobieta spaceruje przed zdobiącymi salon maszkaronami, tak jak robiła to zawsze, kiedy była zła. Z pewnością byli tam też obaj Kavalarzy, którzy czynili jej wymówki. Dirk był pewien, że słyszy dwa głosy — jeden spokojny i pewny, pozbawiony gniewu, zadający kolejne pytania. To na pewno był Jaan Vikary. Zdradzała go intonacja, rytm mowy, łatwy do rozpoznania nawet przez ścianę. Trzeci głos, Garse’a Janacka, z początku słyszał rzadko, lecz Potem coraz częściej i było w nim coraz więcej gniewu. Po chwili spokojny męski głos umilkł, a Gwen i Garse zaczęli wrzeszczeć na siebie. Potem Vikary wypowiedział ostro jakiś rozkaz i Dirk usłyszał głuchy łoskot. Cios. Ktoś kogoś uderzył. To nie mogło być nic innego.

Wreszcie Vikary wydał kolejne polecenie i zapadła cisza. Światła w pokoju zgasły.

Dirk stał cicho, ściskając w ręku rozprawę Vikary’ego. Zastanawiał się, co teraz powinien zrobić. Nie pozostawało mu nic innego, jak porozmawiać rano z Gwen i dowiedzieć się, kto ją uderzył i dlaczego. Pomyślał, że to z pewnością był Janacek.

Postanowił zignorować kabiny i zejść do kwatery Ruarka po schodach.

Gdy w końcu położył się do łóżka, zdał sobie sprawę, że jest bardzo zmęczony i straszliwie wstrząśnięty dzisiejszymi wydarzeniami. Było tego tak wiele, że nie potrafił wszystkiego ogarnąć. Kavalarscy myśliwi i ich niby-ludzie, dziwne, gorzkie życie, jakie Gwen wiodła z Vikarym i Janackiem, nagła, przyprawiająca o zawrót głowy szansa odzyskania jej. Przez długi czas rozmyślał o tym wszystkim, nie mogąc zasnąć. Ruark zapewne spał już głęboko, nie miał więc z kim porozmawiać. W końcu Dirk wziął w rękę gruby tom, który dała mu Gwen, i zaczął machinalnie przerzucać kartki. Doszedł do wniosku, że nic nie usypia lepiej niż uczone wywody.

Po czterech godzinach i sześciu filiżankach kawy odłożył księgę, ziewnął i przetarł oczy. Potem wyłączył światło i wpatrzył się w ciemność.

Rozprawa Jaana Vikary’ego — Mit i historia: początki społeczności schronień na podstawie interpretacji cyklu „Pieśń demonów” Jamis-Liona Taala — była gorszym oskarżeniem jego ludu niż cokolwiek, co mógłby rzec Arkin Ruark. Vikary wypunktował wszystko dokładnie, powołując się na źródła i dokumentację z banków komputerowych Avalonu, długie cytaty z poezji Jamis-Liona Taala i jeszcze obszerniejsze dysertacje tłumaczące, co Jamis Taal chciał przez to powiedzieć. Wyłożył tu szczegółowo wszystko, o czym opowiadała mu rano Gwen. Przedstawiał liczne teorie, starał się wytłumaczyć każdy szczegół. Udało mu się nawet wyjaśnić kwestię niby-ludzi, przynajmniej do pewnego stopnia. Utrzymywał, że w Czasie Ognia i Demonów część osób, które ocalały w miastach, dotarła do obozów górniczych, szukając tam schronienia. Gdy jednak ich przyjęto, okazali się niebezpieczni, gdyż niektórzy byli ofiarami choroby popromiennej. Umierali powolną, straszliwą śmiercią, a niewykluczone też, że zarażali trucizną tych, którzy się nimi opiekowali. Inni, z pozoru zdrowi, ocaleli i stali się częścią protoschronienia, potem jednak wstąpili w związki małżeńskie i zostali rodzicami, a skaza promieniowania objawiła się w ich dzieciach. Choć wywody te były tylko przypuszczeniami Vikary’ego, który nie mógł zacytować na ich poparcie nawet linijki z tekstu Jamis-Liona, wydawało się, że są zręcznym i wiarygodnym wytłumaczeniem mitu o niby-ludziach.

Vikary pisał też wiele o wydarzeniu, które Kavalarzy zwali żałobną zarazą. On ostrożnie nazywał je „przejściem do współczesnych kavalarskich obyczajów seksualno-rodzinnych”.

Według jego hipotezy Hranganie wrócili na Dumny Kavalaan mniej więcej sto lat po swym pierwszym ataku. Zbombardowane przez nich miasta obróciły się w żużel i nigdzie nie było nowych ludzkich budynków, nie znaleźli jednak też przedstawicieli trzech niewolniczych gatunków, które miały zasiedlić planetę. Wszystkie zostały całkowicie wytępione. Dowodzący misją hrangański Umysł z pewnością doszedł do wniosku, że część ludzi przetrwała. Chcąc zniszczyć ich ostatecznie, Hranganie zrzucili bomby bakteriologiczne. Tak brzmiała teoria Vikary’ego.

Poematy Jamis-Liona nie wspominały o Hranganach, lecz mówiły bardzo wiele o chorobie. W tej sprawie zgadzały się wszystkie zachowane kavalarskie zapiski. Planetę nawiedziła żałobna zaraza, długi okres, podczas którego schronienia pustoszyła jedna straszliwa epidemia po drugiej. Każda zmiana pór roku przynosiła z sobą nową, jeszcze groźniejszą chorobę. To był demon nad demonami. Kavalarzy nie mogli z nim walczyć ani go pokonać.

Zmarło dziewięćdziesiąt procent mężczyzn. I dziewięćdziesiąt dziewięć procent kobiet.

Wyglądało na to, że jedna z wielu epidemii była skierowana selektywnie tylko na kobiety. Specjaliści z zakresu medycyny, z którymi Vikary konsultował się na Avalonie, powiedzieli mu, że na podstawie skromnych dowodów, które im przedstawił — kilka starożytnych pieśni i poematów wydaje się prawdopodobne, że żeńskie hormony działały jak katalizator choroby. Jamis-Lion Taal napisał, że młode dziewczęta uniknęły krwotocznej, wyniszczającej choroby z uwagi na swą niewinność, ale rozwiązłe eyn-kethi zostały nią porażone i umarły w straszliwych męczarniach. Vikary interpretował to w ten sposób, że niedojrzałe seksualnie dziewczyny uniknęły zarazy, natomiast dorosłe kobiety wyginęły niemal doszczętnie. Choroba zniszczyła całe pokolenie i, co gorsza, nie znikała, atakując kolejne dziewczęta, gdy tylko osiągnęły dojrzałość. Jamis-Lion uczynił z tego prawdę o głębokim religijnym znaczeniu.

Niektóre kobiety uszły śmierci — te, które były naturalnie odporne. Z początku było ich bardzo niewiele, lecz ta liczba z czasem rosła, gdyż ocalone wydawały na świat synów i córki, a wiele z nich również okazało się niepodatnymi na chorobę. Te, które nie odziedziczyły tej cechy, umierały z chwilą osiągnięcia dojrzałości. Z czasem wszyscy Kavalarzy, z nielicznymi wyjątkami, nabyli odporność. Żałobna zaraza dobiegła końca.

Szkód jednak nie dało się już odwrócić. Całe schronienia wymarły do szczętu, a w tych, które przetrwały, populacja spadła poniżej liczby niezbędnej, by podtrzymać zdolne do funkcjonowania społeczeństwo. Społeczna struktura i związane z płcią role zostały nieodwracalnie wypaczone, daleko odchodząc od monogamicznego egalitaryzmu przybyłych z Tary kolonistów. Dorosły całe pokolenia, w których było dziesięciokrotnie więcej mężczyzn niż kobiet. Dziewczęta przeżywały dzieciństwo ze świadomością, że dojrzałość może oznaczać śmierć. To były straszliwe czasy. W tej sprawie Jaan Vikary i Jamis-Lion Taal przemawiali jednym głosem.

Jamis-Lion pisał, że grzech w końcu zniknął z Dumnego Kavalaanu, gdy eyn-kethi bezpiecznie zamknięto z dala od światła dziennego w jaskiniach, w których się urodziły, gdzie nikt już nie widział ich wstydu. Vikary interpretował to tak, że ocalali Kavalarzy walczyli o życie najlepiej, jak potrafili. Nie władali już techniką niezbędną, by budować hermetycznie zamknięte, sterylizowane komory, lecz z pewnością pogłoski o takich pomieszczeniach przetrwały i nadal mieli nadzieję, że podobne miejsca zapewnią ochronę przed chorobą. Dlatego ocalałe kobiety umieszczono w przypominających więzienia szpitalach głęboko pod ziemią, w najbezpieczniejszej części schronienia, najdalej od zanieczyszczonego wiatru, deszczu i wody. Mężczyźni, którzy wcześniej wędrowali, polowali i walczyli z żonami u boku, teraz łączyli się z innymi mężczyznami, którzy również obchodzili żałobę po utraconych partnerkach. Chcąc rozładować seksualne napięcie i urozmaicić w miarę możliwości pulę genową — zakładając, że jeszcze rozumieli podobne sprawy — mężczyźni, którzy przetrwali żałobną zarazę, uczynili swe kobiety seksualną własnością wszystkich. By zapewnić, że wydadzą na świat maksymalną liczbę dzieci, uczynili z nich rozpłodowe samice, które całe życie spędzały w nieustannej ciąży, daleko od wszelkich niebezpieczeństw. Schronienia, które nie zastosowały podobnych środków, zginęły, te zaś, które przetrwały, uczyniły z nich swe kulturowe dziedzictwo.

Inne zmiany również się zakorzeniły. Tara była religijnym światem, ojczyzną Irlandzko-Rzymskiego Reformowanego Kościoła Katolickiego i monogamiczny impuls nie chciał łatwo zginąć. Zachował się w dwóch zmutowanych postaciach: mocne emocjonalne więzi łączące polujących wspólnie mężczyzn stały się podstawą intensywnego, wszechogarniającego związku między teynem i teynem, natomiast mężczyźni, którzy pragnęli półwyłącznego związku z kobietą, stworzyli instytucję betheyn, porywając branki z innych schronień. Jaan Vikary pisał, że przywódcy zachęcali do podobnych poczynań, gdyż nowe kobiety oznaczały świeżą krew, więcej dzieci, liczniejszą populację, a co za tym idzie — większą szansę przetrwania. Było nie do pomyślenia, by jakikolwiek mężczyzna zatrzymał tylko dla siebie którąś z eyn-kethi, ale tego, kto potrafił sprowadzić kobietę z zewnątrz, nagradzano zaszczytami, miejscem w radzie przywódców i — co być może najważniejsze — samą kobietą.

Vikary argumentował, że nie ulega wątpliwości, iż tak właśnie wyglądały wydarzenia, które ukształtowały współczesne kavalarskie społeczeństwo. Jamis-Lion Taal, który wędrował po powierzchni świata wiele pokoleń po ich zakończeniu, był dzieckiem swej kultury w tak wielkim stopniu, że nie potrafił sobie wyobrazić świata, w którym kobiety miałyby status inny od znanego mu, a gdy zbierane przezeń ludowe opowieści zmuszały go do zmiany zdania, wydawało mu się to czymś straszliwie niemoralnym. Dlatego tworząc cykl Pieśni demonów, przerobił całą ustną literaturę. Zrobił z Kay Iron-Smith potężnego, groźnego mężczyznę, a z opowieści o żałobnej zarazie uczynił balladę o niegodziwości eyn-kethi, starając się wywołać wrażenie, że świat zawsze był taki, jakim go znalazł. Późniejsi Poeci tworzyli już na wzniesionych przez niego podwalinach.

Siły, które stworzyły społeczeństwo schronień Dumnego Kavalaanu, dawno już przestały istnieć. Obecnie liczba kobiet i mężczyzn była mniej więcej równa, epidemie stały się jedynie makabrycznymi bajkami, a większość niebezpieczeństw czyhających kiedyś na powierzchni planety dawno już poskromiono. Mimo to koalicje schronień istniały dalej. Mężczyźni walczyli w pojedynkach, studiowali nową technologię, pracowali na farmach i w fabrykach oraz latali kavalarskimi gwiazdolotami, eyn-kethi natomiast mieszkały w ogromnych podziemnych koszarach jako seksualne partnerki wszystkich mężczyzn ze schronienia, zajmując się takimi zadaniami, jakie rada związanych dumą uznała za bezpieczne i odpowiednie dla nich, a także rodząc dzieci, choć już nie tak licznie jak kiedyś, gdyż liczba ludności Dumnego Kavalaanu była obecnie ściśle kontrolowana. Jedynie niektóre kobiety — zwane betheyn — wiodły nieco swobodniejszy tryb życia pod ochroną nefrytu i srebra. Betheyn musiała pochodzić spoza schronienia, co w praktyce oznaczało, że ambitny młodzieniec zmuszony był wyzwać na pojedynek i zabić związanego dumą z innej koalicji albo zgłosić pretensje do jednej z eyn-kethi wrogiego schronienia i stawić czoło obrońcy wybranemu przez radę. Ta druga metoda rzadko kończyła się sukcesem, gdyż rady związanych dumą niezmiennie wybierały na obrońców eyn-kethi najbardziej biegłych w pojedynkowaniu się członków schronienia. W gruncie rzeczy, zlecenie takiego zadania uważano za wielki zaszczyt. Mężczyzna, któremu udało się zdobyć betheyn, bezzwłocznie otrzymywał dumne imiona oraz miejsce w szeregach rządzących. Mówiono, że dał on swym kethi dar dwóch krwi — krwi śmierci, zabitego wroga, oraz krwi życia, nowej kobiety. Ta ostatnia cieszyła się statusem nefrytu i srebra aż do chwili, gdy zabito jej związanego dumą. Jeśli zabójcą był mężczyzna z jego schronienia, stawała się eyn-kethi, a gdy był to obcy, przechodziła w jego ręce.

Tak wyglądał status, który zaakceptowała Gwen Delvano, wkładając na rękę bransoletę Jaana.

Dirk leżał, próbując zasnąć, przez długi czas rozmyślając o wszystkim, co przeczytał. Wpatrywał się w sufit i im dłużej myślał, tym większy ogarniał go gniew. Gdy pierwsze światło brzasku zaczęło powoli przesączać się przez okno nad jego głową, podjął wreszcie decyzję. Nie miało właściwie znaczenia, czy Gwen wróci do niego, czy nie, pod warunkiem, że opuści Vikary’ego, Janacka i całe chore społeczeństwo Dumnego Kavalaanu. Nie mogła jednak zrobić tego sama, choćby nie wiem jak tego pragnęła. Proszę bardzo. Arkin Ruark miał rację, on musi jej pomóc. Pomoże jej odzyskać wolność. Potem będzie czas, aby pomyśleć o ich związku.

Wreszcie, gdy podjął już decyzję, Dirk zasnął.


Było południe, gdy obudził się raptownie, dręczony poczuciem winy. Usiadł, mrugając, i przypomniał sobie, że obiecał Gwen, iż rano z nią porozmawia. Rano już minęło, a on zaspał. Wstał i ubrał się pośpiesznie, po czym rozejrzał się wokół w poszukiwaniu Ruarka. Kimdissianin zniknął, nie zostawiając nic, co by świadczyło, dokąd się udał i kiedy wróci. Dirk skierował się więc do pokojów Gwen, ściskając mocno pod pachą rozprawę Jaana.

Kiedy zapukał, drzwi otworzył mu Garse Janacek.

— Tak? — rzucił rudobrody Kavalar, marszcząc brwi. Był nagi do pasa, miał na sobie tylko obcisłe, czarne spodnie oraz nieodłączną bransoletę z żelaza i świecika na prawym przedramieniu. Dirk natychmiast zorientował się, dlaczego Janacek nie nosi koszul z wycięciem w kształcie litery V, które zdawał się lubić Vikary. Na lewym boku miał długą, krzywą bliznę, biegnącą od pachy aż po pierś. Pokrywająca ją tkanka była lśniąca i twarda.

Janacek zauważył jego spojrzenie.

— To po nieudanym pojedynku — warknął. — Byłem wtedy za młody. To się Już nie powtórzy. Czego sobie życzysz?

Dirk się zaczerwienił.

— Chcę porozmawiać z Gwen.

— Nie ma jej — oznajmił z nieprzyjaznym błyskiem w zimnych jak lód oczach. Zaczął zamykać drzwi.

— Zaczekaj.

Dirk zatrzymał je ręką.

— Coś jeszcze? O co chodzi?

— Gwen. Miałem się z nią zobaczyć. Gdzie ona jest?

— W puszczy, t’Larien. Ucieszyłbym się, gdybyś nie zapominał, że jest ekologiem, przysłanym tu przez związanych dumą Ironjade. Ma do wykonania ważne zadania, które zaniedbywała przez dwa dni, żeby obwozić cię po planecie. Teraz wróciła do swych obowiązków. Zabrała instrumenty i poleciała z Arkinem Ruarkiem do lasu.

— Wczoraj nic na ten temat nie mówiła — nie ustępował Dirk.

— Nie jest zobowiązana informować cię o swych planach — odparł Janacek. — Nie musi cię też pytać o pozwolenie. Nie ma między wami żadnych więzów.

Dirk przypomniał sobie kłótnię, którą wczoraj podsłuchał. Nagle stał się podejrzliwy.

— Mogę wejść? — zapytał. — Chciałem oddać to Jaanowi i porozmawiać z nim na ten temat — dodał, pokazując Garse’owi oprawiony w skórę tom. W rzeczywistości chciał zobaczyć się z Gwen, przekonać się, czy nie zabraniają jej się z nim spotkać, ale nie zachowałby się uprzejmie, gdyby powiedział to otwarcie. Janacek ociekał wrogością i Dirk wiedział, że próba przepchnięcia się obok niego byłaby nader nierozsądna.

— Jaana chwilowo nie ma. Nie ma nikogo oprócz mnie. A ja też wychodzę. — Wyciągnął rękę i wyrwał księgę z rąk Dirka. — Ale wezmę to od ciebie. Gwen nie powinna była ci tego dawać.

— Hej! — zawołał Dirk pod wpływem nagłego impulsu. — Wasza historia jest bardzo ciekawa — dodał. — Czy mógłbym o niej z tobą porozmawiać? Tylko chwilkę albo dwie. Nie będę cię zatrzymywał.

Janacek zmienił nagle wyraz twarzy. Uśmiechnął się i zszedł Dirkowi z drogi, zapraszając go skinieniem ręki do środka.

Dirk rozejrzał się pośpiesznie wokół. Salon wyglądał na opustoszały, kominek wystygł, lecz wydawało się, że wszystko jest na miejscu. Widoczna za otwartym łukiem jadalnia również była pusta. W całym mieszkaniu panowała głęboka cisza. Nigdzie nie zauważył Gwen ani Jaana. Wszystko wskazywało na to, że Janacek mówił prawdę.

Dirk przespacerował się niepewnie po pokoju, po czym zatrzymał się przed gzymsem kominka i jego maszkaronami. Janacek przyglądał mu się bez słowa. Nagle odwrócił się i wyszedł, lecz po chwili pojawił się z powrotem. Miał teraz na sobie pas ze stalowej siatki z ciężką kaburą, a wchodząc do pokoju, zapinał wyblakłą, czarną koszulę.

— Dokąd się wybierasz? — zapytał Dirk.

— W drogę — odparł Janacek z przelotnym uśmiechem. Odpiął kaburę, wyciągnął laserowy pistolet, sprawdził odczyt energii na boku kolby, schował broń i wyciągnął ją ponownie płynnym ruchem prawej dłoni, celując w Dirka.

— Przestraszyłem cię? — zapytał.

— Tak — potwierdził gość i odsunął się od kominka. Janacek znowu się uśmiechnął i wsunął pistolet do kabury.

— Nieźle sobie radzę z laserem pojedynkowym — oznajmił — ale, prawdę mówiąc, mój teyn jest lepszy ode mnie. Rzecz jasna, mogę się posługiwać tylko prawą ręką. Lewa boli mnie nadal. Tkanka blizny naciąga mięśnie, przez co nie poruszają się tak swobodnie jak po prawej stronie. Ale to nie ma większego znaczenia. I tak jestem głównie praworęczny. No wiesz, prawa ręka zawsze jest więcej warta od lewej.

Cały czas trzymał prawą dłoń na laserowym pistolecie. Świeciki w czarnej żelaznej oprawie jarzyły się niczym ciemnoczerwone źrenice.

— Przykro mi z powodu tej rany.

— Popełniłem błąd, t’Larien. Być może byłem za młody, ale taka pomyłka może się zdarzyć w każdym wieku, a podobne błędy mogą mieć bardzo poważne konsekwencje. Właściwie można powiedzieć, że mi się upiekło. — Przeszył Dirka znaczącym spojrzeniem. — Trzeba uważać, żeby nie popełniać błędów.

— Tak? — zapytał Dirk z niewinnym uśmiechem.

Janacek nie odpowiadał przez chwilę.

— Sądzę, że wiesz, o czym mówię — stwierdził wreszcie.

— Czyżby?

— Tak. Nie brak ci inteligencji, t’Larien. Mnie również nie. Nie bawią mnie twoje dziecinne podstępy. Wiem na przykład, że nie chcesz ze mną o niczym rozmawiać. Chciałeś tylko dostać się do pokoju z sobie tylko znanych powodów.

Uśmiech zniknął z twarzy Dirka, który kiwnął głową.

— No dobra. To był pewnie marny fortel, skoro go tak łatwo przejrzałeś… Chciałem poszukać Gwen.

— Już ci mówiłem, że poleciała do lasu, pracować.

— Nie wierzę ci — rzekł Dirk. — Coś by mi wczoraj powiedziała. Nie pozwalasz jej się ze mną spotkać. Dlaczego? Co tu jest grane?

— To nie twoja sprawa — odparł Janacek. — Zrozum mnie, t’Larien, jeśli chcesz. Być może, podobnie jak Arkinowi Ruarkowi, wydaję ci się złym człowiekiem. Być może tak właśnie o mnie myślisz. Mało mnie to obchodzi. Nie jestem zły. Dlatego właśnie ostrzegam cię przed popełnianiem błędów. Dlatego cię tu wpuściłem, mimo że świetnie wiedziałem, że nie masz mi nic do powiedzenia. Bo to ja chcę ci coś powiedzieć.

Dirk, wsparty o oparcie kanapy, kiwnął głową.

— No to mów.

Janacek zmarszczył brwi.

— Twój problem, t’Larien, polega na tym, że mało wiesz o Jaanie, o mnie i o naszym świecie, a jeszcze mniej z tego rozumiesz.

— Wiem więcej, niż ci się zdaje, Janacek.

— Czyżby? Przeczytałeś rozprawę Jaana na temat Pieśni demonów i z pewnością ludzie naopowiadali ci różnych rzeczy. Ale jakie to ma znaczenie? Nie jesteś Kavalarem i sądzę, że nas nie rozumiesz, a mimo to dostrzegam teraz osąd w twoich oczach. Jakim prawem? Kim jesteś, by nas osądzać? Prawie nas nie znasz. Podam ci przykład. Przed chwilą powiedziałeś na mnie „Janacek”.

— Przecież tak się nazywasz.

— To tylko jedno z moich imion i to ostatnie, najmniej ważna część tego, kim jestem. To moje wybrane imię, które należało do starożytnego bohatera Zgromadzenia Ironjade. Jego życie było długie i owocne, wielokrotnie też bronił z honorem schronienia i swych kethi w dumnej wojnie. Oczywiście wiem, dlaczego tak właśnie mnie nazywasz. Na waszym świecie, w waszym systemie nadawania imion, zwyczaj nakazuje zwracać się do tych, do których czuje się dystans albo wrogość, ostatnim członem ich imienia. W rozmowie z bliskim znajomym posługiwałbyś się jego pierwszym imieniem, mam rację?

Dirk kiwnął głową.

— Mniej więcej. To nie jest aż takie proste, ale jesteś blisko.

Janacek uśmiechnął się półgębkiem. W jego niebieskich oczach pojawił się błysk.

— Widzisz, ja rozumiem was aż za dobrze i czynię ci tę uprzejmość, że zwracam się do ciebie zgodnie z waszymi zwyczajami. Nazywam cię t’Larien, ponieważ cię nie lubię, i to jest prawidłowa forma. Ty jednak nie odwzajemniasz mi się tym samym. Bez chwili zastanowienia zwracasz się do mnie „Janacek”, rozmyślnie narzucając mi wasze formy.

— Jak więc powinienem się do ciebie zwracać? Garse?

Janacek odpowiedział ostrym, niecierpliwym gestem.

— Garse to moje prawdziwe imię. Nie byłoby odpowiednie dla ciebie. Według kavalarskich zwyczajów jego użycie sugerowałoby więź, która w rzeczywistości między nami nie istnieje. Garse to imię dla mojego teyna, cro-betheyn i dla kethi, nie dla pozaświatowca. W zasadzie powinieneś się do mnie zwracać „Garse Ironjade”, a do mojego teyna „Jaantony high-Ironjade”. To są właściwe, tradycyjne formy używane przez równych sobie Kavalarów z różnych rodów, którzy pozostają z sobą w poprawnych stosunkach. Jak widzisz, jestem wobec ciebie dość tolerancyjny. — Uśmiechnął się. — Uświadom sobie, t’Larien, że to miał być jedynie przykład. Bardzo mało mnie obchodzi, czy mówisz do mnie „Garse”, „Garse Ironjade” czy „panie Janacek”. Możesz mnie nazywać tak, jak tylko raduje to twoje serce, i nie poczuję się urażony. Kimdissiariin Arkin Ruark zwracał się niekiedy do mnie „Garsey”, a mimo to oparłem się pokusie, żeby go ukłuć i zobaczyć, czy ujdzie z niego powietrze. Te kwestie uprzejmości i właściwych form… Jaan nie musi mi tłumaczyć, że to zabytki przeszłości, dziedzictwo czasów prymitywniejszych, lecz przestrzegających bardziej złożonych obyczajów, i że wszystkie one wymierają w tej nowoczesnej epoce. W dzisiejszych czasach Kavalarzy żeglują między gwiazdami, rozmawiają i handlują z istotami, które ongiś wytępilibyśmy jako demony, a nawet kształtują całe planety, tak jak zrobiliśmy to z Worlornem. Starokavalarski, który był językiem schronień przez tysiące waszych standardowych lat, wychodzi już z użycia, choć niektóre słowa są jeszcze używane i będą używane nadal, gdyż opisują rzeczy, które w językach gwiezdnych wędrowców można nazwać tylko w przybliżeniu albo i wcale. Wszystkie te rzeczy wkrótce zniknęłyby, gdybyśmy się wyrzekli ich starokavalarskich nazw. Wszystko się zmienia, nawet my, ludzie z Dumnego Kavalaanu, a Jaan twierdzi, że musimy zmienić się jeszcze bardziej, jeśli mamy wypełnić swe przeznaczenie w historii człowieka. Dlatego stare zasady i więzy imion tracą moc, nawet związani dumą stają się niedbali w mowie, a Jaantony high-Ironjade przedstawia się ludziom jako Jaan Vikary.

— Jeśli to nie ma znaczenia, to w takim razie do czego zmierzasz? — zapytał Dirk.

— To była tylko, t’Larien, prosta i elegancka ilustracja tego, w jak dużym stopniu każdym swym słowem i czynem narzucasz nam swe osądy i swe wartości. Do tego zmierzałem. Gdy chodzi o ważniejsze sprawy, wygląda to identycznie. Popełniasz ten sam błąd, którego powinieneś się wystrzegać. Cena może okazać się większa, niż byłbyś skłonny zapłacić. Sądzisz, że nie wiem, co próbujesz zrobić?

— A co?

Janacek ponownie się uśmiechnął. Zmrużył powieki, ze złym błyskiem w oku. W ich kącikach uwidoczniły się maleńkie zmarszczki.

— Próbujesz odebrać Gwen Delvano mojemu teynowi. Czy to prawda?

Dirk milczał.

— Prawda — ciągnął Janacek. — A to błąd. Uświadom sobie, że nigdy na to nie pozwolimy. Ja na to nie pozwolę. Łączą mnie z Jaantonym high-Ironjade’em więzy żelaza i ognia i ja o tym nie zapominam. My dwaj jesteśmy teynem i teynem. Żadne więzy, jakie w życiu znałeś, nie są równie silne.

Dirk pomyślał o Gwen i o ciemnoczerwonej łzie, pełnej wspomnień oraz obietnic. Przemknęło mu przez głowę, że szkoda, iż nie może dać Janackowi na chwilę szeptoklejnotu, by arogancki Kavalar poczuł, jak silne więzy łączyły Dirka i jego Jenny. Taki gest nic by jednak nie dał. Umysł Janacka nie wpadłby w rezonans z regularnościami wytrawionymi w klejnocie przez espera. Dla niego byłby to zwykły kamień.

— Kochałem Gwen — oznajmił ostro. — Wątpię, by wasze więzy znaczyły więcej.

— Wątpisz? No, ale nie jesteś Kavalarem, podobnie jak Gwen, i nie rozumiesz żelaza i ognia. Kiedy pierwszy raz spotkałem Jaantony’ego, obaj byliśmy jeszcze chłopcami. Prawdę mówiąc, byłem młodszy od niego. On wolał się bawić z mniejszymi dziećmi niż z towarzyszami z koszarów wiekowych i często przychodził do naszej ochronki. Już od pierwszej chwili bardzo go szanowałem, jak potrafią tylko chłopcy, bo był starszy ode mnie i w związku z tym bliższy zostania związanym dumą, ale także dlatego, że prowadził mnie na wyprawy do tajemniczych korytarzy oraz jaskiń i opowiadał mi niezwykłe historie. Dopiero po kilku latach dowiedziałem się, dlaczego tak często odwiedzał młodsze dzieci. Przeżyłem szok. Bał się rówieśników, bo drwili z niego, a często również go bili. Ale nim się o tym dowiedziałem, pojawiły się już między nami więzy. Mógłbyś je nazwać przyjaźnią, ale nie miałbyś racji. To znowu byłoby przekładanie twoich pojęć na nasze życie. To było coś więcej niż wasza pozaświatowa przyjaźń, było już między nami żelazo, choć jeszcze nie zostaliśmy teynem i teynem. Gdy następnym razem wybraliśmy się z Jaanem na wyprawę, daleko od naszego schronienia, do jaskini, którą świetnie znał, zaatakowałem go z zaskoczenia i zbiłem tak mocno, że każdą część jego ciała pokryły siniaki. Potem przez całą zimę nie odwiedzał naszych koszarów wiekowych, wreszcie jednak wrócił i nie było między nami goryczy. Znowu zaczęliśmy wędrować i polować we dwójkę. Usłyszałem od niego wiele opowieści z mitologii i historii. Ze swej strony atakowałem go od czasu do czasu. Zawsze udawało mi się go zaskoczyć i pokonać, lecz z czasem zaczął się bronić i to skutecznie. Wkrótce nie mogłem go już pokonać gołymi pięściami. Dlatego przemyciłem z Ironjade nóż, chowając go pod koszulą, wyciągnąłem go i skaleczyłem Jaana. Od tej pory obaj zaczęliśmy nosić noże. Kiedy Jaantony wkroczył w wiek młodzieńczy, przybrał wybrane imiona i zaczął go obowiązywać kodeks pojedynkowy, nie był już łatwą ofiarą. Nigdy nie był lubiany. Musisz sobie uświadomić, że zawsze dręczyły go wątpliwości, lubił zadawać pytania, skłaniał się ku nieortodoksyjnym poglądom, kochał historię, lecz otwarcie gardził religią, a do tego okazywał stanowczo zbyt wiele niezdrowego zainteresowania pozaświatowcami, którzy przebywali pomiędzy nami. Z tych powodów w pierwszym roku po wkroczeniu w wiek pojedynkowy wyzywano go raz za razem. Zawsze wygrywał. Kiedy po kilku latach ja również osiągnąłem wiek młodzieńczy i zostaliśmy teynem i teynem, nie miałem już właściwie z kim walczyć. Jaantony zastraszył wszystkich i nikt nie ważył się rzucać nam wyzwania. Byłem bardzo rozczarowany. Od tego czasu wielokrotnie pojedynkowaliśmy się wspólnie. Więzy połączyły nas na całe życie i wiele razem przeszliśmy. Nie chcę nawet słuchać, jak porównujesz je z tą pozbawioną znaczenia „miłością”, którą tak zachwycają się pozaświatowcy, tymi niby-ludzkimi więzami, które pojawiają się i znikają zależnie od chwilowego kaprysu. Jaantony zaraził się tym pojęciem podczas pobytu na Avalonie i to w pewnym sensie moja wina, gdyż pozwoliłem, by poleciał tam sam. To prawda, że na Avalonie nie miałbym nic do roboty i nie było tam dla mnie miejsca, ale mimo to powinienem był z nim polecieć. Zawiodłem Jaana. To się już nie powtórzy. Jestem jego teynem i zawsze nim pozostanę. Nikomu nie pozwolę zabić go, zranić, wypaczyć jego umysłu ani ukraść imienia. To obowiązek wynikający z moich więzów. Jaan ostatnio zbyt często pozwala, by jego imieniu grozili tacy jak ty i Ruark. To pod wieloma względami przewrotny i niebezpieczny człowiek. Dziwactwa jego umysłu często pakują nas w niebezpieczne sytuacje. Nawet jego bohaterowie… pewnego dnia przypomniałem sobie niektóre z historii, jakie mi opowiadał w dzieciństwie, i uderzył mnie fakt, że wszyscy ulubieni bohaterowie Jaana byli samotnikami, którzy ostatecznie ponieśli klęskę. Na przykład Aryn high-Glowstone, który zdominował jedną z epok naszej historii. Dzięki sile swej osobowości zdobył władzę nad najpotężniejszym schronieniem, jakie znał Dumny Kavalaan, Glowstone Mountain, a gdy wszyscy wrogowie zjednoczyli się przeciwko niemu w dumnej wojnie, włożył miecze i tarcze w dłonie swych eyn-kethi i poprowadził je do boju, by zwiększyć liczebność swej armii. Jego wrogowie zostali rozbici i upokorzeni. Tak przynajmniej opowiadał mi Jaan. Później jednak dowiedziałem się, że Aryn high-Glowstone wcale nie odniósł zwycięstwa. Owego dnia poległo tak wiele eyn-kethi z jego schronienia, że zostało ich za mało, by rodzić odpowiednio dużą liczbę nowych wojowników. Liczba ludności i potęga Glowstone Mountain systematycznie spadała. Czterdzieści lat po śmiałym posunięciu Aryna Glowstone’owie upadli i związani dumą z Taal, Ironjade oraz Bronzefist zabrali ich kobiety oraz dzieci, zostawiając tylko opustoszałe sale. Prawda o Arynie high-Glowstone wygląda tak, że był on nieudacznikiem i głupcem, jednym z pariasów historii. Tacy są wszyscy szaleni bohaterowie Jaana.

— Mnie Aryn wydaje się całkiem bohaterski — stwierdził ostrym tonem Dirk. — Na Avalonie zapewne szanowalibyśmy go choćby za to, że wyzwolił niewolnice, nawet jeśli nie udało mu się zwyciężyć.

Janacek łypnął na niego spode łba. Jego oczy błyszczały niczym niebieskie iskry osadzone w wąskiej czaszce. Szarpnął się z irytacją za rudą brodę.

— T’Larien, ten komentarz jest dokładnie tym, przed czym cię ostrzegałem. Eyn-kethi nie są niewolnicami. Są eyn-kethi. Osądzasz nas niesprawiedliwie i posługujesz się fałszywymi tłumaczeniami.

— Według ciebie. Według Ruarka…

— Ruarka — przerwał mu Janacek z pogardą w głosie. — Czy Kimdissianin jest dla ciebie jedynym źródłem informacji o Dumnym Kavalaanie? Widzę, że marnowałem czas i słowa, t’Larien. Już zostałeś zatruty i nie chcesz niczego zrozumieć. Stałeś się narzędziem manipulatorów z Kimdissa. Nie będę ci już niczego wyjaśniał.

— Świetnie — zgodził się Dirk. — Powiedz mi tylko, gdzie jest Gwen.

— Już ci powiedziałem.

— W takim razie, kiedy wróci?

— Późno i będzie zmęczona. Jestem pewien, że nie zechce się z tobą zobaczyć.

— Nie pozwalasz się jej ze mną spotkać!

Janacek milczał przez chwilę.

— Tak — przyznał wreszcie, zaciskając usta. — To najlepsze wyjście, t’Larien, zarówno dla niej, jak i dla ciebie, choć nie spodziewam się, byś w to uwierzył.

— Nie masz prawa.

— W twojej kulturze. W mojej mam do tego wszelkie prawo. Nigdy już nie zostaniesz z nią sam na sam.

— Gwen nie jest częścią waszej cholernej, chorej, kavalarskiej kultury — warknął Dirk.

— Nie urodziła się w niej, ale przyjęła nefryt i srebro oraz tytuł betheyn. Teraz jest kavalarską kobietą.

Dirk zaczął dygotać. Stracił panowanie nad sobą.

— A co ona ma w tej sprawie do powiedzenia? — krzyknął, podchodząc bliżej do Janacka. — Co powiedziała dziś w nocy? Czy zagroziła, że was opuści? — Dźgnął Kavalara palcem. — Powiedziała, że odejdzie ze mną, tak? A ty ją uderzyłeś i gdzieś zamknąłeś?

Janacek zmarszczył brwi i odtrącił brutalnie rękę Dirka.

— A więc do tego jeszcze nas szpiegujesz. Kiepsko ci to wychodzi, t’Larien, ale i tak jest to obraźliwe. To drugi błąd. Pierwszy popełnił Jaan, kiedy opowiedział ci o nas, zaufał ci i zaopiekował się tobą.

— Nie potrzebuję niczyjej opieki!

— To ty tak twierdzisz. To naiwna duma idioty. Tylko ci, którzy są silni, powinni odrzucać opiekę udzielaną słabym. Ci, którzy naprawdę są słabi, jej potrzebują. — Odwrócił się. — Nie będę już tracił dla ciebie czasu — oznajmił, kierując się w stronę jadalni. Na stole leżała wąska, czarna walizeczka. Janacek otworzył ją, strzelając jednocześnie oboma zamkami i unosząc pokrywę. Dirk zobaczył w środku pięć szeregów czarnych spinek w kształcie banshee, spoczywających na czerwonym filcu. Janacek uniósł jedną z nich.

— Czy rzeczywiście jesteś pewien, że tego nie chcesz? Korariell — zapytał z uśmiechem.

Dirk skrzyżował ramiona na piersi, nie zaszczycając tego pytania ani słowem reakcji.

Janacek czekał przez chwilę. Gdy odpowiedź nie nadeszła, wetknął spinkę z powrotem na miejsce i zamknął walizeczkę.

— Dzieci galarety nie są tak wybredne — stwierdził. — Muszę to zawieźć Jaanowi. Zjeżdżaj stąd.


Było wczesne popołudnie. Piasta płonęła stłumionym blaskiem pośrodku nieba, a słabe światełka czterech widocznych Słońc Trojańskich otaczały ją nierównym kręgiem. Dął silny wschodni wiatr, który zdawał się przechodzić w huragan. Po szaro-szkarłatnych zaułkach tańczyły obłoki kurzu.

Dirk siedział w rogu dachu ze zwieszonymi nad ulicą nogami. Zastanawiał się, co teraz zrobić.

Poszedł za Garse’em Janackiem na parking i widział, jak Kavalar odleciał swym masywnym, kanciastym wojskowym zabytkiem, zakutym w oliwkowy pancerz, zabierając ze sobą walizeczkę pełną banshee. Dwa pozostałe autoloty, szara manta i jaskrawożółta łza, również zniknęły. Został sam w Larteynie. Nie miał pojęcia, gdzie się podziała Gwen ani co jej zrobili. Przez chwilę żałował, że nie ma tu Ruarka. Szkoda też, że nie miał własnego autolotu. Z pewnością mógłby go wynająć w Wyzwaniu, gdyby tylko przyszło mu to głowy, albo nawet w kosmoporcie, zaraz po przybyciu. A tak został tu sam, zupełnie bezradny. Nawet powietrzne ślizgi zniknęły. Otaczający go świat był czerwono-szary i pozbawiony sensu. Dirk zastanawiał się, co robić dalej.

Gdy tak siedział, rozmyślając o autolotach, coś nagle przyszło mu do głowy. Festiwalowe miasta, które widział, bardzo się od siebie różniły, ale miały jedną wspólną cechę: w żadnym z nich nie było wystarczająco wiele powierzchni parkingowej, by przyjąć liczbę autolotów dorównującą liczbie ludności. Znaczyło to, że musiała je łączyć jakiegoś rodzaju sieć transportu. A to z kolei oznaczało, że mógł jednak zyskać swobodę ruchu.

Wstał, poszedł do kabin i zjechał do mieszkania Ruarka znajdującego się u podstawy wieży. Tak jak to zapamiętał, ekran ścienny ulokowany był między dwiema sięgającymi sufitu roślinami doniczkowymi o czarnej korze i ciemny, cały czas od chwili przybycia Dirka. Na Worlornie zostało bardzo niewielu ludzi, z którymi można byłoby się komunikować. Z pewnością jednak istniał tu obwód informacji. Dirk przyjrzał się dwóm szeregom przycisków widocznych pod ekranem i nacisnął jeden z nich. Ciemność ustąpiła miejsca bladoniebieskiemu światłu. Dirk odetchnął spokojniej. Przynajmniej sieć telekomunikacyjna nadal funkcjonowała.

Jeden z przycisków oznaczono znakiem zapytania. Dirk nacisnął go i otrzymał za to nagrodę. Niebieskie światło zniknęło i ekran wypełniły nagle szeregi maleńkich znaków, setki cyfr na oznaczenie setek usług, od pomocy medycznej poprzez informację religijną aż po wiadomości pozaplanetarne.

Wpisał szereg cyfr oznaczający „transport dla gości”. Przez ekran pomknęły liczne znaki i wszystkie nadzieje Dirka umarły jedna po drugiej. Wypożyczalnie autolotów znajdowały się w kosmoporcie i w dziesięciu z czternastu miast. Wszystkie przestały już działać. Zdatne do użytku autoloty opuściły Worlorn razem z tłumami turystów. W innych miastach można było wynająć poduszkowce albo wodoloty. Dawniej. W Musquel-nad-Morzem pływał wzdłuż brzegu autentyczny statek żaglowy z Zapomnianej Kolonii. Usługa wycofana. Międzymiastową linię aerobusów zamknięto, stratosferyczne liniowce o napędzie atomowym rodem z Tobera oraz wypełnione helem sterowce z Eshellinu również zniknęły. Ekran pokazał mu mapę superszybkiej kolei podziemnej, którą można było dotrzeć z kosmoportu do każdego z miast, lecz wszystkie linie miały kolor czerwony, który według umieszczonej pod mapą legendy oznaczał, że są wyłączone z eksploatacji.

Wyglądało na to, że na Worlornie nie ma już żadnego transportu Poza pieszym, pomijając te pojazdy, które spóźnieni goście przywieźli z sobą.

Dirk skrzywił się wściekle i usunął odczyt z ekranu. Chciał już go wyłączyć, gdy nagle przyszło mu coś jeszcze do głowy. Wpisał numer oznaczający bibliotekę i ujrzał symbol zapytania oraz instrukcje. Wpisał „dzieci galarety” oraz „podaj definicję”, po czym czekał.

Nie trwało to długo. Właściwie nie potrzebował ogromnej dawki informacji, którą zarzuciła go biblioteka, wszystkich tych szczegółów dotyczących historii, geografii i filozofii. Szybko przeczytał kluczowe fragmenty, a resztę zlekceważył. Wyglądało na to, że „dzieci galarety” to popularne określenie wyznawców pseudoreligijnego narkotykowego kultu ze Świata Oceanu Czarnego Wina. Zwano ich tak dlatego, że spędzali całe lata w wilgotnych grotach we wnętrzu długich na kilometr galaretowatych ślimaków, które pełzały koszmarnie powoli po dnie ich mórz. Kultyści nazywali owe stworzenia matkami. Matki karmiły swe dzieci słodkimi, halucynogennymi wydzielinami. Uważano je za półrozumne, Dirk zauważył jednak, że to przekonanie nie powstrzymywało kultystów przed zabijaniem matki, gdy jakość jej wydzielin zaczynała się obniżać, co działo się zawsze, gdy ślimak się starzał. Uwolniwszy się od jednej matki, dzieci galarety wyruszały na poszukiwanie następnej.

Dirk pośpiesznie wyczyścił te informacje z ekranu i ponownie skonsultował się z biblioteką. Świat Oceanu Czarnego Wina miał miasto na Worlornie. Leżało ono pod sztucznym jeziorem o obwodzie pięćdziesięciu kilometrów, wypełnionym mrocznymi, tętniącymi życiem wodami, takimi samymi jak te, które pokrywały powierzchnię ojczystego świata Czarnowinów. Nazywało się ono Miastem w Bezgwiezdnym Jeziorze, a w otaczających je wodach roiło się od form życia sprowadzonych tu na Festiwal Krawędzi. Z pewnością były wśród nich również matki.

Kierowany ciekawością Dirk odszukał miasto na mapie Worlornu. Rzecz jasna, nie miał jak się tam dostać. Wyłączył ekran i poszedł do kuchni, by zrobić sobie coś do picia. Przełknął płyn — gęste, białawe mleko jakiegoś kimdissiańskiego zwierzęcia, bardzo zimne i gorzkie, ale orzeźwiające — z wielką niecierpliwością bębniąc palcami o blat. Narastał w nim niepokój, pragnienie zrobienia czegoś. Czuł się uwięziony, musiał czekać na powrót któregoś z pozostałych, nie wiedząc, kto to będzie i co się wtedy wydarzy. Odnosił wrażenie, że od chwili, gdy wysiadł z „Postrachu Zapomnianych Wrogów”, inni przesuwali go według swej woli niczym pionek po planszy. Nawet nie przybył tu z własnej inicjatywy. Gwen wezwała go za pomocą szeptoklejnotu, choć nie sprawiała wrażenia zbytnio ucieszonej jego widokiem. To przynajmniej zaczynał już rozumieć. Była uwięziona w bardzo skomplikowanej pajęczynie, utkanej z polityki i uczuć. Wyglądało na to, że Dirk również się w nią wplątał i teraz może jedynie przypatrywać się bezradnie, jak szaleją wokół niego ledwie zrozumiałe sztormy psychoseksualnych i kulturowych napięć. Czuł się już bardzo zmęczony bezradnością.

Nagle przypomniał sobie Kryne Lamiya. Na wietrznym pokładzie parkingowym stały tam dwa porzucone autoloty. Dirk odstawił z namysłem szklankę, otarł usta grzbietem dłoni i wrócił do ekranu ściennego.

Łatwo było znaleźć lokalizację wszystkich lądowisk dla autolotów w Larteynie. Parkingi znajdowały się na dachach wszystkich większych wież mieszkalnych, a głęboko w skale pod miastem ukryty był publiczny garaż. Ze spisu adresów Dirk dowiedział się, że można tam trafić za pośrednictwem każdej z dwunastu stacji podziemnych kabin, rozmieszczonych w równych odległościach od siebie, a jego ukryte drzwi otwierają się w połowie wysokości majaczącego nad Błoniami klifu. Jeśli Kavalarzy zostawili w tym opustoszałym mieście jakieś autoloty, z pewnością znajdzie je właśnie tam.

Zjechał kabiną na poziom ulicy. Tłusty Szatan minął już zenit i wędrował z wolna ku horyzontowi. Tam, gdzie padał posępny, czerwony blask, świecikowe ulice były wyblakłe i czarne, ale przechodząc przez cienie między kwadratowymi, hebanowymi wieżami, Dirk widział pod nogami zimne ognie miasta, delikatną, czerwoną poświatę skały, zanikającą już, lecz nadal obecną. Na otwartej przestrzeni sam rzucał cienie, niewyraźne, mroczne widma, które właziły niezdarnie na siebie, pokrywając się, lecz nie do końca, i przemykały z nienaturalną szybkością u jego stóp, budząc do życia śpiący świecik. Nie spotkał po drodze nikogo, choć cały czas myślał z niepokojem o Braithach, a w pewnej chwili minął dom, w którym z pewnością ktoś mieszkał. Był to kwadratowy budynek o kopulastym dachu i drzwiach wspartych czarnymi, żelaznymi kolumnami. Do jednej z nich przykuto łańcuchem psa wyższego niż Dirk. Bestia miała jaskrawoczerwone ślepia oraz długi, bezwłosy pysk, przywodzący na myśl pysk szczura. Ogryzała właśnie kość, lecz gdy Dirk przechodził obok, podniosła się i wydała z siebie gardłowy warkot. Ten, kto tu mieszkał, z pewnością nie lubił gości.

Podziemne kabiny nadal funkcjonowały. Zjechał w dół i światło dnia zniknęło. Wyszedł na zewnątrz w ukrytych pod ziemią korytarzach, gdzie Larteyn bardzo przypominał schronienia z Dumnego Kavalaanu: pełne ech kamienne sale ozdobione wiszącymi na ścianach płytami z kutego żelaza, metalowe drzwi, komnaty wewnątrz komnat. Wykuta w kamieniu twierdza, jak powiedział Ruark. Forteca, której żadna część nie była łatwa do zdobycia. Już ją jednak porzucono.

Garaż miał wiele pięter i był słabo oświetlony. Na każdym z jego dziesięciu poziomów zmieściłoby się tysiąc autolotów. Dirk jednak wędrował pół godziny przez pełne pyłu podziemia, nim natrafił na pierwszy wehikuł. Nic mu to wszakże nie dało. Tej maszynie również nadano postać zwierzęcia — ukształtowano ją z niebieskoczarnego metalu na groteskowe podobieństwo wielkiego nietoperza. Choć wyglądał on bardziej realistycznie i przerażająco niż stylizowana manta-banshee Jaana Vikary’ego, autolot był zaledwie wypaloną skorupą. Jedno z ornamentalnych nietoperzowych skrzydeł sterczało wygięte i na wpół stopione, a z samej maszyny została właściwie tylko karoseria. Wewnętrzne elementy, generator mocy i broń zniknęły. Dirk podejrzewał, że siatki grawitora również nie ma, choć nie widział spodniej strony wraku. Okrążył go raz i ruszył w dalszą drogę.

Drugi znaleziony przez niego autolot był w jeszcze gorszym stanie. W gruncie rzeczy, trudno w ogóle było go zwać autolotem. Nie zostało z niego nic poza nagą metalową konstrukcją oraz czterema butwiejącymi siedzeniami, które sterczały pośród prętów — szkielet odarty nawet ze skóry. Dirk minął również i ten wrak.

Dwa następne, choć nie uszkodzone, także były duchami. Dirk mógł się jedynie domyślać, że ich właściciele zakończyli życie na Worlornie i maszyny czekały na nich w podziemiach miasta jeszcze długo po tym, gdy już o nich zapomniano, aż wreszcie moc się wyczerpała. Spróbował uruchomić oba wraki, lecz żaden nie zareagował na jego dotyk ani na manipulacje.

Piąty wehikuł — po pełnej godzinie szukania — zareagował aż nazbyt szybko.

Była to krótka i przysadzista maszyna typowo kavalarskiej konstrukcji. Miała niewielkie, trójkątne skrzydła, które wydawały się w jej przypadku jeszcze bardziej bezużyteczne niż u innych maszyn produkowanych na Dumnym Kavalaanie. Pokrywała ją srebrna i biała emalia, a metalowa osłona kabiny została ukształtowana na podobieństwo głowy wilka. Po obu stronach kadłuba zamontowano działka laserowe. Autolot nie był zamknięty. Dirk uniósł osłonę, która poruszała się swobodnie. Wszedł do środka, zatrzasnął ją za sobą i spojrzał na zewnątrz przez wilcze ślepia, uśmiechając się z przekąsem. Potem dotknął sterów. Autolot dysponował pełną mocą.

Zmarszczył brwi, wyłączył maszynę i rozsiadł się wygodnie, żeby się zastanowić. Znalazł środek transportu, którego szukał, pod warunkiem że odważy się go wziąć. Nie mógł się oszukiwać. To nie był porzucony wrak, tak jak inne maszyny, które znalazł. Był na to w zbyt dobrym stanie. Z pewnością autolot należał do któregoś z przebywających jeszcze w Larteynie Kavalarów. Jeśli jego kolory miały jakieś znaczenie — nie był tego pewien — należał do Lorimaara albo innego z Braithów. Zabranie go z całą pewnością nie byłoby rozsądne.

Dirk uświadomił sobie niebezpieczeństwo i rozważył je. Nie uśmiechało mu się czekanie, lecz nie chciał również ryzykować. Kradzież autolotu mogłaby sprowokować Braithów do działania, sprawić, że zapomną o Jaanie Vikarym.

Uniósł z niechęcią osłonę i wyszedł z autolotu, ale w tej samej chwili usłyszał głosy. Opuścił osłonę, która zamknęła się z cichym, lecz słyszalnym trzaskiem. Przykucnął i skrył się w cieniu kilka metrów od wilczego wehikułu.

Usłyszał rozmowę Kavalarów oraz echa ich głośnych kroków na długo przed tym, zanim ich ujrzał. Choć było ich tylko dwóch, robili hałasu za dziesięciu. Gdy wyszli na oświetlony obszar obok autolotu, Dirk wcisnął się już w małą wnękę w ścianie garażu, pełną haków, na których wisiały kiedyś narzędzia. Nie był właściwie pewien, dlaczego się schował, ale bardzo się cieszył, że to zrobił. To, co usłyszał od Gwen i Jaana o pozostałych mieszkańcach Larteynu, nie brzmiało zbyt zachęcająco.

— Jesteś tego pewien, Bretan? — zapytał jeden z nich, wyższy, kiedy się pojawili. Nie był to Lorimaar, lecz podobieństwo było uderzające: równie imponujący wzrost, ta sama opalenizna i pomarszczona twarz. Ten mężczyzna był jednak bardziej otyły niż Lorimaar high-Braith, włosy miał czysto białe, nie siwawe, jak tamten, a pod nosem szczeciniaste wąsiki. Obaj Kavalarzy nosili krótkie, białe kurtki oraz spodnie i koszule z kameleonowej tkaniny, która w ciemnym garażu zdawała się niemal czarna. Obaj mieli też lasery.

— Roseph nie szydziłby ze mnie — odparł drugi z mężczyzn głosem szorstkim jak papier ścierny. Był on znacznie niższy od towarzysza, mniej więcej wzrostu Dirka, młodszy i strasznie chudy. Uciął rękawy kurtki, by odsłonić potężne, brązowe ramiona oraz grubą bransoletę z żelaza i świecika. Podchodząc do autolotu, wszedł na chwilę w smugę światła. Wydawało się, że przez moment wpatruje się w miejsce, gdzie schował się Dirk. Miał tylko połowę twarzy. Drugą połowę pokrywała drgająca od tików tkanka bliznowata. Lewe „oko” poruszyło się niespokojnie, gdy Kavalar odwrócił twarz. Dirk dostrzegł charakterystyczny żar osadzonego w pustym oczodole świecika.

— Skąd wiesz? — skontrował starszy mężczyzna, kiedy obaj zatrzymali się na chwilę przy wilczym wehikule. — Roseph lubi szydzić.

— Ale ja nie lubię, jak ze mnie szydzą — odparł Kavalar zwany Bretanem. — Roseph mógłby szydzić z ciebie, z Lorimaara, a nawet z Pyra, ale nie odważy się szydzić ze mnie.

Jego głos brzmiał straszliwie nieprzyjemnie, raził uszy swą ochrypłą zgrzytliwością. Grube blizny pokrywały jednak nie tylko jego twarz, lecz również szyję. Dirk dziwił się, że mężczyzna w ogóle może mówić.

Wyższy z Kavalarów oparł się o bok głowy wilka, ale osłona nie chciała się podnieść.

— No cóż, jeśli to prawda, to musimy się śpieszyć — stwierdził zrzędliwym tonem. — Mój teynie — wychrypiał. — Zostawiłem głowę lekko uchyloną… nie… poszedłem tylko na chwilę, żeby cię znaleźć.

Schowany w cieniu Dirk wcisnął się mocno w ścianę. Haki wbijały mu się boleśnie w plecy między łopatkami. Bretan zmarszczył brwi i ukląkł. Jego starszy towarzysz spojrzał na niego z góry ze zdziwioną miną.

Nagle Braith wyprostował się. W prawej ręce mocno ściskał wycelowany w Dirka laserowy pistolet, a jego świecikowe oko żarzyło się bladym blaskiem.

— Wyłaź i pozwól nam zobaczyć, czym jesteś — zażądał. — Zostawiłeś w kurzu wyraźny ślad.

Dirk uniósł bez słowa ręce nad głowę i wyszedł z ukrycia.

— Niby-człowiek! — zawołał wyższy z Kavalarów. — Tu, na dole!

— Nie — zaprzeczył ostrożnie Dirk. — Dirk t’Larien.

Wyższy mężczyzna zignorował go.

— To wyjątkowy uśmiech fortuny — oznajmił swemu towarzyszowi trzymającemu laser. — Ci galareciarze Rosepha byliby marną zwierzyną. Ten wygląda na zdrowego.

Jego młodszy teyn ponownie wydał swój dziwny dźwięk. Lewą połową jego twarzy szarpnął kolejny tik. Dłoń, w której trzymał laser, pozostawała jednak nieruchoma.

— Nie — sprzeciwił się. — Niestety, nie sądzę, byśmy mogli na niego zapolować. To z pewnością ten, o którym mówił Lorimaar. — Schował laserowy pistolet do kabury i kiwnął głową do Dirka w lekkim, nieśpiesznym geście, poruszając raczej ramionami niż samą głową. — Jesteś straszliwie nieostrożny. Kiedy ta osłona jest zamknięta, zamek uruchamia się automatycznie. Można ją otworzyć od środka, ale…

— Teraz to rozumiem — odparł Dirk. Opuścił ręce. — Ja tylko szukałem porzuconego autolotu. Potrzebowałem jakiegoś środka transportu.

— Chciałeś ukraść nasz autolot.

— Nie.

— Tak. — Głos Kavalara świadczył, że każde słowo stanowi dla niego bolesny wysiłek. — Jesteś korarielem Ironjade?

Dirk zawahał się. Zaprzeczenie uwięzło mu w gardle. Wyglądało na to, że obie odpowiedzi mogą go wpakować w kłopoty.

— Nie potrafisz mi odpowiedzieć? — zapytał naznaczony bliznami Kavalar.

— Bretan — ostrzegł go drugi. — Słowa niby-człowieka nie mają dla nas znaczenia. Jeśli Jaantony high-Ironjade nazywa go swym korarielem, to jest to prawda. Podobne zwierzęta nie mają prawa głosu, jeśli chodzi o ich status. Nic, co mógłby powiedzieć, nie uwolni go od tej nazwy, więc fakty pozostaną takie same. Jeśli go zabijemy, będzie to znaczyło, że ukradliśmy własność Ironjade. Z pewnością rzucą nam wyzwanie.

— Nalegam, byś rozważył wszystkie możliwości, Chell — odparł Bretan. — Ten Dirk t’Larien może być człowiekiem albo niby-człowiekiem, może być albo nie być korarielem Ironjade. Prawda?

— Prawda. Ale to nie jest prawdziwy człowiek. Wysłuchaj mnie, mój teynie. Jesteś młody, ale mnie opowiadali o takich sprawach kethi, którzy dawno już nie żyją.

— Rozważ to jednak. Jeśli jest niby-człowiekiem i Ironjade’owie nazywają go korarielem, jest nim niezależnie od tego, czy to przyznaje, czy nie. Jeśli jednak to prawda, Chell, musimy obaj stanąć do pojedynku z Ironjade’ami. Pamiętaj, że on próbował nas okraść. Jeśli jest własnością Ironjade, to Ironjade jest winne tej kradzieży.

Potężny, białowłosy mężczyzna kiwnął głową, powoli i z niechęcią.

— Jeśli jest niby-człowiekiem, ale nie jest korarielem, nie mamy problemu — ciągnął Bretan — bo w takim przypadku wolno na niego polować. Co jednak, jeśli jest prawdziwym człowiekiem, takim samym jak związany dumą, a nie żadnym niby-człowiekiem?

Chell myślał znacznie wolniej od swego teyna. Starszy Kavalar zmarszczył w skupieniu brwi.

— Hmm, nie jest kobietą, więc nie może być własnością — stwierdził. — Jeśli jest człowiekiem, musi mieć ludzkie prawa i ludzkie imię.

— Prawda — zgodził się Bretan. — Nie może jednak być korarielem, więc tylko on jest odpowiedzialny za zbrodnię, którą popełnił. W takim przypadku pojedynkowałbym się z nim, a nie z Jaantonym high-Ironjade’em.

Braith po raz kolejny wydał z siebie swój dziwny dźwięk, coś pośredniego między chrząknięciem a warknięciem.

Chell pokiwał głową. Dirka ogarniało odrętwienie. Młodszy z Kavalarów rozpracował wszystko z bardzo nieprzyjemną precyzją. Dirk niedwuznacznie oznajmił Vikary’emu i Janackowi, że odrzuca ich dziwaczną opiekę. Wtedy przyszło mu to łatwo. Na rozsądnych światach, takich jak Avalon, byłby to też z pewnością właściwy uczynek. Na Worlornie sprawa nie była jednak tak oczywista.

— Gdzie go zaprowadzimy? — zapytał Chell. Braithowie rozmawiali ze sobą tak, jakby Dirk nie miał więcej do powiedzenia niż ich autolot.

— Musimy go zabrać do Jaantony’ego high-Ironjade’a i jego teyna — zdecydował Bretan szorstkim jak papier ścierny głosem. — Poznam wieżę, w której mieszkają.

Dirkowi przyszła do głowy myśl o ucieczce, lecz nie wydawała się ona możliwa. Kavalarów było dwóch, mieli broń, a nawet autolot. Nie uciekłby daleko.

— Pójdę z wami — oznajmił, gdy ruszyli w jego stronę. — Mogę wam wskazać drogę.

Wyglądało na to, że będzie miał trochę czasu na zastanowienie, gdyż Braithowie najwyraźniej nie wiedzieli, że Vikary i Janacek polecieli już do Miasta w Bezgwiezdnym Jeziorze, z pewnością po to, by uratować nieszczęsne dzieci galarety przed innymi łowcami.

— Prowadź więc — rozkazał Chell. Nie wiedząc, co zrobić innego, Dirk powiódł ich do podziemnych kabin. Po drodze myślał z goryczą, że wszystko to wydarzyło się dlatego, iż zmęczył się czekaniem. Teraz wydawało się, że będzie jednak musiał zaczekać.

Загрузка...