Rozdział VI

– Przeprowadzam się dzisiaj – oznajmił Clark Reardon. – Żona powiedziała, że nie wolno mi się spóźnić. – Clark odsunął od łóżka Jeoffry'ego Washingtona metalowe krzesło.

– Cieszę się bardzo, że przyszedłeś – rzekł Jeoffry. – Naprawdę jest mi bardzo miło.

– Nie ma sprawy – odparł Clark, podnosząc się z miejsca. Wyciągnął dłoń i uścisnął mocno rękę Jeoffry'ego.

– Kiedy wreszcie stąd wyjdziesz? – zapytał.

– Już niedługo. Być może za kilka dni… Nie jestem pewien. Na razie podłączono mi kroplówkę. – Unosząc do góry lewą rękę, Jeoffry wskazał na skręcony, plastykowy wąż. – Po operacji przyplątało się jakieś zapalenie w nogach. Przynajmniej coś w tym rodzaju powiedział mi doktor Sherman. Musiałem więc przyjmować antybiotyki. Przez kilka dni czułem się źle, ale teraz jest lepiej. Dobrze, że wreszcie zabrali ode mnie monitor. To ciągłe "bi-i-ip" doprowadzało mnie do szału.

– Jak dawno już leżysz tutaj?

– Dziewięć dni.

– To jeszcze nie tak źle.

– Teraz już nie. Ale początkowo byłem przerażony. I nie miałem żadnego wyboru. Powiedzieli, że jeśli nie zostanę zoperowany, to wkrótce umrę. Więc co miałem zrobić?

– Nic! Przyjdę do ciebie jutro wieczorem i przyniosę zamówione książki. Chcesz może coś jeszcze?

– Owszem. Trochę trawki.

– Postaram się.

– Przecież tylko żartuję.

Kierując się ku drzwiom, Clark kiwnął ręką Jeoffry'emu i zniknął w korytarzu.

Jeoffry rozejrzał się po pokoju. Cieszył się, że wnet go stąd wypuszczą. Drugie łóżko było wolne – współlokator został dziś wypisany, a na jego miejsce nikt nowy się nie pojawił. Jeoffry bardzo nie lubił samotności – zaczęła mu dokuczać zwłaszcza teraz, gdy odszedł Clark i otoczyła go cisza. Jego zdaniem szpital nie jest dobrym miejscem, żeby tu leżeć w samotności; zbyt wiele tu groźnej aparatury i przykrych zabiegów.

Jeoffry włączył miniaturowy aparat telewizyjny, gdy do pokoju weszła jego energiczna pielęgniarka, panna DeVries. Udając, że przyniosła coś smacznego do zjedzenia nalegała, by zamknął oczy i otworzył usta. Zrobił to dla niej, wiedząc dobrze, że żartuje. Po chwili okazało się, że miał rację: w ustach miał termometr.

Po dziesięciu minutach wymieniła mu termometr na pigułkę nasenną. Jeoffry popił pigułkę wodą ze stojącej na stoliku szklanki, gdy tymczasem pielęgniarka zajęła się odczytywaniem wskazań termometru.

– Czy mam temperaturę? – zapytał.

– Każdy ma temperaturę – odpowiedziała.

– Jak mogłem o tym zapomnieć – zauważył Jeoffry. Nie po raz pierwszy słyszał tę samą odpowiedź. – W porządku; wobec tego inaczej: czy mam gorączkę?

– Tego rodzaju informacja jest zastrzeżona – odparła panna DeVries.

Jeoffry nie mógł zrozumieć, dlaczego pielęgniarka nie może mu powiedzieć, jak wysoką ma temperaturę. Zawsze słyszał od niej odpowiedź, że tego rodzaju informacja należy do kompetencji doktora, co – jego zdaniem – nie miało sensu.

– A co będzie z tą kroplówką? – zapytał jeszcze, gdy była już przy drzwiach. – Kiedy wreszcie będę mógł wziąć prysznic?

– Na ten temat, niestety, nic nie wiem – odparła skinąwszy mu na pożegnanie ręką.

Jeoffry spojrzał na butlę z kroplówką. Przez chwilę obserwował równomierne opadanie kropel, by następnie powrócić do oglądania telewizji, w której właśnie nadawano wieczorne wiadomości. To będzie dla niego wielka ulga, gdy zabiorą mu kroplówkę, myślał. Jutro rano zapyta o to doktora Shermana.

Kiedy telefon zadzwonił po raz pierwszy, Thomas podniósł się i usiadł w łóżku, nie mogąc sobie uprzytomnić, gdzie się znajduje. Po drugim dzwonku Doris odwróciła się do niego i w półmroku spojrzała pytająco.

– Czy odbierzesz telefon, czy chcesz, żebym ja to zrobiła? – zapytała zaspanym głosem. Uniosła się nieco i oparła na łokciu.

Thomas patrzył, jakby zaskoczony obecnością obcej kobiety. Wydawała mu się jakaś groteskowa z długimi, gęstymi włosami, wystającymi z jej głowy jak dziesiątki przewodów elektrycznych. Zamiast oczu miała ciemne oczodoły. Upłynęła chwila, zanim uprzytomnił sobie, kim ona jest.

– Odbiorę – oświadczył Thomas wstając z łóżka. Głowa mu ciążyła jakby była z ołowiu.

– Aparat jest w kącie, tuż przy oknie – powiedziała Doris opadając z powrotem na poduszkę.

Z wyciągniętymi do przodu rękami Thomas posuwał się wzdłuż ściany, aż dotarł do otwartych drzwi łazienki. W salonie okno wykuszowe przepuszczało więcej światła.

– Doktor Kingsley? Tu Peter Figman – przedstawił się stażysta, gdy Thomas podniósł słuchawkę. – Przepraszam, że pana niepokoję o tej porze, ale pan prosił, żeby go powiadomić o każdym przypadku, wymagającym natychmiastowej operacji. Mamy tu pacjenta z raną od pchnięcia nożem w pierś. W ciągu godziny będzie gotów do operacji.

Thomas przybliżył usta do słuchawki. Panujący w saloniku chłód otrzeźwił go całkowicie. – Która godzina?

– Kilka minut po pierwszej.

– Dziękuję. Zaraz tam będę.

Kiedy Thomas wyszedł na ulicę, lodowaty wiatr przeszył go chłodem. Podniósł jak mógł najwyżej klapy płaszcza i ruszył w stronę szpitala. Gwałtowne podmuchy wiatru były tak silne, że chwilami musiał się zatrzymywać w miejscu, gdyż zapierały mu dech, zasypując jednocześnie wirującymi w powietrzu papierami i innymi śmieciami. Toteż odetchnął z ulgą, gdy wreszcie skręcił za najbliższym rogiem i zobaczył przed sobą kompleks szpitalnych budynków.

Zbliżając się do głównego wejścia minął z lewej strony duży piętrowy parking. Zbudowany z ogromnej ilości cementu, w dzień był zatłoczony, obecnie niemal całkowicie pusty. Kiedy spojrzał w stronę swojego porsche'a, zauważył obok inny znajomy samochód. Był to mercedes 300 w kolorze żółtawozielonym. Tylko jedna osoba w całym szpitalu miała taki zły gust – George Sherman, i do niego właśnie należał ten samochód.

Thomas znajdował się już praktycznie u wejścia do szpitala, gdy w jego rozważaniach o absurdalności posiadania tak dobrego samochodu w takim okropnym kolorze wtargnęła wątpliwość: co o tej porze robi tutaj George Sherman? Spojrzał jeszcze raz w stronę mercedesa – to był na pewno samochód George'a, nie mógł go pomylić z żadnym innym. Spojrzał na zegarek: była właśnie pierwsza piętnaście.

Thomas udał się wprost do przebieralni, następnie zajrzał do pokoju dla chirurgów; pielęgniarka robiła coś na drutach. Zapytał, czy George Sherman operował tej nocy.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedziała. – Nie było żadnego nagłego przypadku, z wyjątkiem pacjenta, którego pan będzie operował.

W przyległym do sali operacyjnej pokoju Thomas natknął się na Petera Figmana. Był to chudziutki młody lekarz o twarzy dziecka, sprawiający wrażenie, jakby jeszcze nie musiał się golić. Thomas spotykał go już wielokrotnie, dotąd jednak nie miał okazji z nim współpracować. Miał opinię zręcznego i pracowitego chirurga.

Kiedy zobaczył Thomasa, przedstawił mu sprawę szczegółowo. Pacjent został uderzony nożem podczas meczu hokejowego w Boston Garden, ale życiu jego na razie nie zagraża niebezpieczeństwo, choć początkowo były kłopoty z ciśnieniem. Ustalono grupę krwi i podjęto decyzję o transfuzji, której jeszcze nie wykonano. Prawdopodobnie nóż przebił jedno z dużych naczyń krwionośnych.

Słuchając uważnie przedstawianej mu relacji, Thomas wyjął z pudełka na półce nad zlewem maskę chirurgiczną. Wolał starego typu maski zawiązywane z tyłu za szyją i głową niż szablonowe, zabezpieczone z tyłu pojedynczą taśmą elastyczną. Dziś jednak leciały mu z rąk po kolei wiązadła, a w końcu upadła na podłogę sama maska. Thomas zaklął pod nosem i wziął następną. Kiedy sięgnął do pudełka, Peter spostrzegł, że starszemu koledze trzęsą się trochę ręce. Przerwał swoją relację. – Czy pan się czuje dobrze, doktorze? – zapytał.

Z ręką w pudełku Thomas odwrócił do niego głowę. – Co pan ma na myśli, pytając, czy czuję się dobrze?

– Myślałem, że może jest pan trochę niezdrów – nieśmiało odparł Peter.

Thomas wyciągnął maskę z pudełka – razem z nią jeszcze inna wypadła do zlewu. – A dlaczego pan sądzi, że ja mogę być niezdrów?

– Nie wiem, po prostu tak pomyślałem – wymijająco odrzekł Peter. W tej chwili żałował, że w ogóle się odezwał.

– Do pańskiej wiadomości: czuję się teraz doskonale – oświadczył Thomas, nie próbując nawet ukryć irytacji. – Jednego natomiast nie toleruję u stażystów – zuchwalstwa. Mam nadzieję, że pan mnie należycie zrozumiał.

– Zrozumiałem – odrzekł Peter, chcąc jak najprędzej skończyć tę rozmowę.

Pozostawiwszy stażystę samemu sobie, Thomas pchnął drzwi wiodące do sali operacyjnej. – Na miłość boską – myślał tymczasem – czy temu gówniarzowi nie przychodzi do głowy, że wyrwał mnie z głębokiego snu; w tych warunkach każdy jest półprzytomny, dopóki się nie rozbudzi na dobre.

W sali operacyjnej panował ruch. Pacjent znajdował się już w narkozie, młodszy personel chirurgiczny był w trakcie otwierania klatki piersiowej. Thomas podszedł do stolika ze zdjęciami rentgenowskimi pacjenta. Korzystając z tego, że był odwrócony tyłem do sali, uniósł do góry rękę: drżała tylko nieznacznie. Bywało gorzej. – Poczekamy aż ten kogucik zacznie operować – z satysfakcją myślał Thomas.

Thomas ulokował się w końcu sali i uważnie obserwował przebieg operacji. Był gotów do interwencji, ale musiał przyznać, że Peter był dobrym chirurgiem. Zapytał obecnych stażystów o możliwość wystąpienia krwiaka osierdzia. Żaden z nich, nie wyłączając Petera, nie pomyślał o diagnozie, mimo że sprawa była dyskutowana na konferencji poświęconej śmiertelnym przypadkom. Kiedy był już pewien, że operacja będzie miała rutynowy przebieg i zakończy się pomyślnie, wstał i skierował się do wyjścia. – Jestem na miejscu, gdybym był potrzebny – rzucił za siebie. – Jak dotąd, operujecie bardzo dobrze.

Gdy za Thomasem zamknęły się drzwi, Peter Figman spojrzał na kolegów i szepnął: – Zdaje się, że doktor Kingsley wypił dziś wieczorem o jednego za dużo.

– Sądzę, że masz rację – przytaknął jeden z młodszych stażystów.

Jeszcze w sali operacyjnej Thomas poczuł nagły przypływ senności; właśnie obawa przed zaśnięciem wypędziła go z sali. W drodze do pokoju chirurgów nabrał więcej powietrza. Nie pamiętał już, ile kieliszków szkockiej wypił u Doris. W przyszłości powinien być bardziej ostrożny.

Na nieszczęście pokój chirurgów był zajęty przez dwie pielęgniarki, korzystające z przerwy na kawę. Miał zamiar wyciągnąć się na kanapie, ale ostatecznie postanowił położyć się na łóżku w przebieralni. Kiedy przechodził obok okna, wyjrzał na zewnątrz i dostrzegł światło w jednym z pokojów w przeciwległym budynku. Licząc od końca, uświadomił sobie, że było to okno gabinetu Ballantine'a. Spojrzał na zegar wiszący nad automatem do kawy: dochodziła druga! Czyżby dozorca zapomniał o wyłączeniu światła?

– Przepraszam – Thomas zwrócił się do pielęgniarek. – Będę w przebieralni, gdyby mnie szukano. Gdybym zasnął, proszę wejść i szturchnąć mnie mocno.

Idąc do przebieralni Thomas zastanawiał się, czy światło w oknie Ballantine'a ma coś wspólnego ze znajdującym się na parkingu samochodem Shermana. Jeśli tak, było w tym coś niepokojącego.

W pozbawionym okien pomieszczeniu nie było zupełnie ciemno: poprzez mały hall przenikało tutaj światło z pokoju chirurgów. Jak zwykle oba łóżka były tutaj puste; Thomas podejrzewał, że jest jedyną osobą, która z nich korzysta.

Z kieszeni koszuli wyjął małą, żółtą pigułkę. Zręcznie przełamał ją na dwie połowy. Jedną z nich położył na języku i trzymał tam przez chwilę, dopóki się nie rozpuściła. Drugą włożył z powrotem do kieszeni koszuli, na wypadek gdyby potrzebował jej później. Zanim zamknął oczy, zdążył zadać sobie pytanie, jak długo pozwolą mu spać.

Szpitalna klatka schodowa o godzinie drugiej czterdzieści pięć przypominała wnętrze olbrzymiego mauzoleum, a nie szpital. Głęboki, prostopadły szyb klatki – jak gardło tajemniczego molocha pochłaniający codziennie i wyrzucający na piętra setki ludzi i przedmiotów – był o tej porze przerażająco pusty i cichy; słychać było tylko jęk wiatru wydobywający się z samych wnętrzności budynku.

Nagle w drzwiach prowadzących z klatki na korytarz na osiemnastym piętrze pojawiła się postać; jednocześnie rozległ się świst, jaki wydaje powietrze wypełniające naczynie, które wcześniej było całkowicie opróżnione z gazów.

Ubrany w zwykły strój szpitalny mężczyzna nie zachowywał się lękliwie, ale najwyraźniej nie chciał być zauważony. Najpierw dokładnie sprawdził, czy korytarz na całej długości jest pusty, a potem dopiero zamknął za sobą drzwi.

Trzymając jedną rękę w kieszeni białego fartucha, mężczyzna podszedł po cichu do drzwi prowadzących do pokoju Jeoffry'ego Washingtona. Zatrzymał się pod nimi i nasłuchiwał przez chwilę. Z pobliskiego pokoju pielęgniarek nie dochodził nawet najmniejszy dźwięk – słychać było tylko odległe odgłosy monitorów i aparatów do oddychania.

W mgnieniu oka mężczyzna znalazł się w pokoju. Powoli zamknął za sobą drzwi. Panował tu półmrok – tylko trochę światła przenikało zza uchylonych drzwi do łazienki. Kiedy wzrok mężczyzny przyzwyczaił się do ciemności, wyjął on rękę z kieszeni; trzymał w niej napełnioną strzykawkę. Zdjął z igły osłaniający kapturek i podszedł do łóżka chorego. I zamarł w miejscu. Łóżko było puste!

Jeoffry Washington ziewnął tak szeroko, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Potrząsnął głową i rzucił na stojący obok stolik egzemplarz "Time'u" sprzed trzech tygodni. Siedział w świetlicy dla chorych, znajdującej się naprzeciwko jego pokoju. Wstał z fotela i poruszał się, popychając przed sobą stojak z kroplówką. Szedł w stronę pokoju pielęgniarek w nadziei, że taki spacer będzie dobrym lekarstwem na bezsenność. Nadzieja jednak nie sprawdzała się.

Z pozbawionego drzwi pokoju obserwowała go Pamela Beckenridge. Zdążyła się już przyzwyczaić do wałęsania się pacjenta po korytarzu w ciągu ostatnich dwóch nocy. Ze względów oszczędnościowych nie korzystała z miejscowego baru, lecz przynosiła z domu kanapki. Właśnie miała zamiar zabrać się do jedzenia, kiedy zjawił się Jeoffry.

– Czy mogę dostać jeszcze jedną pigułkę nasenną? – zapytał.

Pamela najpierw przełknęła kęs, a następnie skinęła głową i poprosiła jedną z pielęgniarek, żeby dała mu żądaną pigułkę – miała na to zgodę doktora Shermana.

Jeoffry wziął pigułkę i popił ją wodą z małego papierowego kubka. Boże, ile by dał w tej chwili za trochę trawki. Powoli powlókł się korytarzem do swojego pokoju.

Na korytarzu zrobiło się jeszcze ciemniej, niż przed kilku zaledwie minutami. Na winylowej podłodze kładł się jego olbrzymi cień, rosnący w miarę jak szedł przed siebie. Cień ramienia stojaka z kroplówką wyglądał na podłodze jak laska proroka. Żeby otworzyć drzwi do swojego pokoju, uderzył je kołem stojaka. Kiedy znalazł się już w środku, ostrożnie zatrzasnął drzwi nogą; jeśli miał jakąkolwiek szansę zasnąć, musiał unikać hałasu i światła przenikającego z korytarza.

Ustawił stojak z kroplówką obok łóżka, usiadł na nim z zamiarem wyciągnięcia się. Nagle z trudem pohamował okrzyk przestrachu.

Z łazienki, jak widmo, wynurzyła się postać.

– Boże mój! – zawołał Jeoffry – pan naprawdę mnie przestraszył!

– Połóż się, proszę.

Jeoffry natychmiast wykonał polecenie. – Nie spodziewałem się pana o tej porze. – Z zainteresowaniem przyglądał się, jak niespodziewany gość wyjął strzykawkę i usiłował wpuścić jej zawartość do butelki z kroplówką. Nie szło mu to zręcznie; butelka kilkakrotnie zabrzęczała uderzając o stojak.

– Co to za lekarstwo? – zapytał z wahaniem Jeoffry.

– Witaminy – usłyszał odpowiedź.

Jeoffry pomyślał, że to dość dziwna pora na aplikowanie mu witamin, ale przecież szpital jest w ogóle osobliwym miejscem.

Tymczasem gość zrezygnował z dalszych prób przebicia nasady butelki, zamiast tego wbił igłę w plastykową rurkę tuż przy przegubie ręki Jeoffry'ego. To poszło mu znacznie łatwiej. Jeoffry widział, jak natychmiast podniósł się poziom płynu w rurce. Poczuł nagle ból, ale pomyślał, że jest to rezultat wzrostu ciśnienia w kroplówce.

Ale ból nie ustępował, na odwrót – wzmagał się.

– Boże wielki! Moja ręka! Pan mnie zabija! – zawołał Jeoffry. Czuł, że jakaś gorąca fala podnosi się coraz wyżej, wzdłuż podłączonego do kroplówki ramienia.

Gość chwycił go za rękę, starając się ją unieruchomić, a jednocześnie puścił kroplówkę tak szybko, że płyn spływał nieprzerwanym strumieniem.

Okropny, nie do zniesienia ból rozlewał się w piersi Jeoffry'ego jak rozpalona lawa. Wolną ręką usiłował chwycić intruza za ramię.

– Nie dotykaj mnie, ty pedale!

Mimo bólu Jeoffry posłuchał. Nagle ogarnął go strach, okropny strach, że dzieje się coś potwornego. Rozpaczliwie usiłował uwolnić swoje ramię ze śmiertelnego uścisku.

– Co pan robi? – wydusił z siebie. Próbował krzyczeć, ale tamten natychmiast zakrył mu szczelnie usta dłonią.

W tym samym momencie ciałem Jeoffry'ego wstrząsnął pierwszy spazm: wygiął się na łóżku w hak, gałki oczne wywróciły mu się do góry, zapadając jednocześnie w głąb oczodołów. Po pierwszych drgawkach nastąpiły kolejne – cała ich seria, jak przy ataku padaczki. Pod miotanym konwulsjami ciałem zakołysało się gwałtownie łóżko. Intruz puścił ramię Jeoffry'ego i odciągnął łóżko, żeby nie stukało w ścianę, a następnie wyjrzał na korytarz: był pusty. Wymknął się z pokoju i zniknął za drzwiami wiodącymi na klatkę schodową.

Tymczasem Jeoffry zwijał się w konwulsjach. Jego serce najpierw zaczęło bić nieregularnie, potem przez kilka sekund drgało jeszcze spazmatycznie i wreszcie zatrzymało się. W ciągu kilku minut mózg Jeoffry'ego przestał funkcjonować. Przez pewien jeszcze czas jego ciałem wstrząsały słabnące już konwulsje.

Thomas miał wrażenie, że dopiero co zasnął, gdy został nagłe rozbudzony szarpnięciem za ramię.

Przewrócił się na wznak oszołomiony i otworzył szeroko oczy: pochylała się nad nim uśmiechnięta twarz pielęgniarki.

– Potrzebują pana w sali operacyjnej, doktorze.

– Zaraz tam będę – odparł niewyraźnie.

Poczekał chwilę, aż pielęgniarka wyjdzie z pokoju i zsunął nogi z łóżka. Przez kilka minut siedział nieruchomo usiłując oprzytomnieć. Czasem, myślał, spać zbyt krótko jest jeszcze gorzej niż w ogóle nie spać. W końcu wstał, przeciągnął się i powlókł do swojej szafki. Wydobył z niej deksedrynę i popił wodą z kranu. Następnie przebrał się w świeży, biały strój szpitalny, wkładając do kieszeni na piersi zapasową połówkę pigułki.

Zanim dotarł do sali operacyjnej, dzięki deksedrynie całkowicie rozjaśniło mu się w głowie. Najpierw miał zamiar od razu przygotować się do operacji, ale przede wszystkim postanowił dowiedzieć się, po co go wezwano.

Stażyści stali zakłopotani wokół znajdującego się w narkozie pacjenta, trzymając wciąż ręce w sterylnym polu. Scena była raczej niepokojąca.

– O co… – zaczął Thomas ochrypłym głosem; od chwili przebudzenia się powiedział zaledwie kilka słów do pielęgniarki. Przełknął ślinę. – O co chodzi?

– Pan miał całkowitą rację z tym krwiakiem osierdzia – rzekł z szacunkiem Peter. – Nóż przebił osierdzie i skaleczył serce. Nie ma krwawienia, ale zastanawiamy się, czy nie powinniśmy założyć szwów na ranę.

Thomas poprosił pielęgniarkę o podanie mu wysokiego stołka, który ustawił tuż za Peterem. Ze stołka lepiej było widać wnętrze otwartej klatki piersiowej. Peter wskazał ranę i odsunął się na bok.

Thomas odetchnął z ulgą – była nieznaczna, nie naruszyła żadnego większego naczynia krwionośnego.

– Radzę pozostawić to w spokoju – oznajmił. – Niewielkie korzyści, jakie możemy osiągnąć z założenia szwów, mogą okazać się niewarte powikłań, które mogą wystąpić.

– W porządku – oświadczył Peter.

– Proszę nie ruszać także osierdzia – ostrzegł Thomas – w ten sposób możemy uniknąć tamponady po operacji. W przypadku krwawienia będzie służyć jako miejsce sączenia.

W godzinę później Thomas znajdował się już w biurze. Czuł się nie najlepiej po zażyciu deksedryny. Jego myśli wciąż krążyły wokół podejrzanej obecności Ballantine'a i Shermana tej nocy w szpitalu. Było oczywiste, że chodzi tu o jakieś intrygi, które budziły w nim coraz większy niepokój. Pomyślał, że chyba nie będzie dziś mógł zasnąć, jeśli nie przyjmie jakiejś pigułki.

Rzadko zdarzało się, żeby jedna tabletka deksedryny mogła wprowadzić go w stan takiego napięcia, najwidoczniej jednak tym razem był bardzo wyczerpany. Wydobył z biurka następną pigułkę percodanu i połknął ją. Pomyślał, że rano może mieć trudności z przebudzeniem się, zadzwonił więc do Doris. Długo czekał, zanim podniosła słuchawkę. W wyobraźni odtwarzał sobie drogę, jaką musiała przebyć od łóżka do znajdującego się przy oknie telefonu. Powinna zainstalować sobie aparat tuż przy łóżku.

– Słuchaj – zwrócił się do Doris, gdy w końcu usłyszał jej głos w słuchawce – musisz przyjść do biura o szóstej trzydzieści.

– To przecież już za dwie godziny – usiłowała protestować.

– Chryste Panie – zawołał rozeźlony. – Nie musisz mi przypominać, która jest godzina. Sądzisz, że nie wiem? Ja wykonuję dziś trzy bypassy i zaczynam o siódmej trzydzieści. Chcę, żebyś tutaj była i obudziła mnie, gdybym zaspał.

Rzucił wściekły słuchawkę. – Przeklęta, samolubna suka – powiedział głośno, uderzając dłonią w poduszkę.

Загрузка...