ROZDZIAŁ 5

– Panno Saint Martin, jakże nam miło panią gościć!

– Dziękuję, Bill. Czy pan Hayworth już przyszedł?

– Jeszcze nie, ale stolik jest przygotowany. Zaprowadzić panią?

– Nie, zaczekam przy kominku.

Klub „21” zatłoczony był wygłodniałymi gośćmi. Szefowie firm, słynne modelki, znani aktorzy, producenci, idole światka dziennikarskiego i kilka bogatych wdów. Żywe ilustracje dewizy „osiągnij sukces”. W kącie przy kominku Keshia mogła się spokojnie schronić, nim wejdzie w ten odmęt wraz z Whitem. „21” miało swój styl, ale ów styl nie bardzo współgrał z jej dzisiejszym nastrojem.

Nie miała ochoty na to spotkanie. Dziwne, lecz z biegiem czasu wszystko to przychodziło jej z coraz większym trudem. Może była już za stara na podwójne życie? Odruchowo pomyślała o Edwardzie. Czasami tu wpadał, łatwiej go jednak było znaleźć w „Lutece” lub „Mistralu”. W sprawach kulinarnych hołdował francuskim gustom.

Czyjaś rozmowa zwróciła jej uwagę.

– Jak myślisz, czy dzieci się ucieszą, jeśli zabierzemy je do Palm Beach? Nie chciałabym, żeby pomyślały, że staram się je odciągnąć od ojca.

Ani Marina, ani Halpern Medley nie zauważyli Keshii wtulonej w czerwony skórzany fotel. A zatem ich romans przybiera coraz konkretniejszą postać. Gwóźdź do jutrzejszego wydania rubryki. Oto korzyść z tego, że jest się drobnym i cichym.

W drzwiach pojawił się Whitney. Wyglądał elegancko i młodo – opalony, w ciemnoszarym garniturze i błękitnej koszuli od Wedgewooda. Wstała i pomachała mu ręką.

– Prezentuje się pan dziś olśniewająco, drogi panie Hayworth – zauważyła, wyciągając do niego dłoń, którą musnął wargami i lekko uścisnął.

– Bo też czuję się jak nowo narodzony. Jak ci się udało przeżyć wczorajszy dzień?

– Całkiem łatwo, dziękuję. Po prostu go przespałam – skłamała. – A ty?

– Zazdroszczę ci. Choć, prawdę mówiąc, to skandal tyle sypiać!

– Dzień dobry, panie Hayworth! Panno Saint Martin…

– Maitre d’hótel poprowadził ich do stolika.

Keshia usadowiła się wygodnie i rozejrzała dookoła. Wszędzie te same twarze. Nawet modelki wydawały się znajome. Przy stoliku w rogu siedział Warren Beatty, a w drzwiach pokazała się właśnie Babę Paley.

– Co robiłaś wczoraj wieczorem? – spytał Whit, zaintrygowany jej tajemniczym uśmiechem.

– Grałam w brydża.

– Masz taką minę, że założę się, iż wygrałaś.

– To prawda. Już od powrotu mam doskonałą passę.

– Miło mi to słyszeć. Ja, niestety, od czterech tygodni uparcie przegrywam w tryktraka. Jak pech, to pech – rzekł, choć nie wyglądał na zmartwionego. Skinął na kelnera.

– Dwie „krwawe Mary” i podwójny tatar. A może wolisz wino, kochanie?

Potrząsnęła głową. „Krwawa Mary” to coś w sam raz na dzisiaj.

Z jedzeniem uwinęli się szybko, bo Whit musiał wracać do biura. Wakacje się skończyły i interes już ruszył pełną parą: nowe testamenty, nowe umowy powiernicze, nowe rozwody. Podobnie jak dzieci szkolne, ludzie z tej sfery odliczali lata „sezonami”, a sezon właśnie się zaczął.

– Weekend spędzasz w mieście? – zagadnął Whit z roztargnieniem, wzywając przejeżdżającą taksówkę.

– Nie. Umówiłam się z Edwardem, pamiętasz?

– Ach, racja. Tym lepiej, nie będę się czuł jak ostatni łotr. Wyjeżdżam do Quoque z kolegami po fachu. Po powrocie zadzwonię do ciebie. Mam nadzieję, że dasz sobie radę sama?

Pytanie szczerze ją ubawiło.

– Naturalnie, o mnie się nie martw. I dzięki za lunch.

– Keshia zwinnie wśliznęła się do taksówki i uśmiechnęła czule. Koledzy po fachu, akurat!

– Do poniedziałku. – Whit pomachał jej na pożegnanie i taksówka ruszyła.

Keshia westchnęła z ulgą. Nareszcie! Była wolna aż do poniedziałku. Szkoda tylko, że nie zostało jej nic oprócz kłamstw.

Weekend był cudowny. Rozsłonecznione niebo, lekki wietrzyk, niskie wskaźniki zanieczyszczenia powietrza i alergennych pyłków. Razem pomalowali sypialnię Marka na jaskrawy błękit. „To na cześć twoich oczu” – powiedział, kiedy sumiennie mazała pędzlem wzdłuż okna. Katorżnicza praca, ale gdy dzieło wreszcie zostało ukończone, oboje byli z niego niezmiernie dumni.

– Co byś powiedziała na piknik z tej okazji? – Mark był w doskonałym nastroju.

Zbiegła do Fiorelli po zakupy, Mark zaś tymczasem złapał za telefon. Jeden z przyjaciół George’a zgodził się im pożyczyć furgonetkę.

– Gdzie mnie porywasz, mój panie?

– Na Wyspę Skarbów. Moją własną Wyspę Skarbów.

– Mark zaczął nucić pirackie piosenki, ubarwiając je donośnymi okrzykami.

– Marku Wooly, jesteś szaleńcem – stwierdziła.

– Cóż z tego, kopciuszku, skoro ci się podobam…

W określeniu „kopciuszek” nie było złośliwości. Mark nigdy nie bywał złośliwy, a cóż dopiero w tak piękny, radosny dzień.

Zabrał ją na maleńką wysepkę na East River, bezimienny skrawek ziemi w pobliżu Wyspy Randalla. Zjechali z autostrady na wyboistą dróżkę, która zdawała się prowadzić donikąd, minęli wąski, chybotliwy mostek i nagle znaleźli się w krainie czarów. Powitała ich stara latarnia morska i zrujnowany zameczek. Wkoło nie było widać żywego ducha.

– Upadek domu Usherów – stwierdziła Keshia.

– Na mój prywatny użytek. A teraz także twój, moja pani. Nikt inny tu nie bywa.

Zza rzeki spoglądał na nich posępnie Nowy Jork – budynek Chryslera, Narodów Zjednoczonych, a także smukły i ugrzeczniony Empire State Building. Rozsiedli się na trawie, otworzyli butelkę najlepszego chianti, jakimi dysponowała Fiorella, i już po chwili zaśmiewali się do rozpuku, machając do przepływających po rzece promów.

– Cóż za piękny dzień!

– Cudowny – Mark położył jej głowę na kolanach. Pochyliła się i pocałowała go.

– Jeszcze wina?

– Nie, poproszę tylko o mały plasterek nieba.

– Służę panu – roześmiała się. Na niebie powoli zbierały się chmury, a wkrótce rozdarła je pierwsza błyskawica.

– Już kroją ten plasterek, który pan zamówił. Widzisz, jak o ciebie dbam? Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – zachichotała.

– Mała, jesteś czarodziejką! – Mark zerwał się i rozłożył szeroko ramiona.

Pięć minut później z nieba lały się strugi deszczu, pioruny waliły gęsto, a oni biegali wokół wyspy jak dzieci, trzymając się za ręce – szczęśliwi i przemoczeni do suchej nitki.

Po powrocie do domu wzięli razem prysznic. Gorąca woda perwersyjnie drażniła przemarznięte ciała. Potem przeszli nago do świeżo wymalowanej sypialni i spokojnie ułożyli się w swoich ramionach.

Keshia obudziła się o szóstej rano. Mark spał jak niemowlę, ręce miał podłożone pod głowę, włosy rozczochrane, wargi obrzmiałe od snu.

– Do widzenia, kochanie, miłych snów – szepnęła całując go delikatnie w skroń.

Zanim wstanie, ona będzie już daleko – w innym świecie, gdzie ludzie polują na potwory i podejmują nader ważkie decyzje.

Загрузка...