ROZDZIAŁ 22

W Święto Dziękczynienia zjedli kanapki z indykiem na gorąco w pokoju hotelowym w Chicago. Myśl o rozprawie nie dawała im spokoju, choć za wszelką cenę starali się o niej zapomnieć. Keshia postanowiła, że nie pozwoli, aby ciągły strach zrujnował im życie. Walczyła o radosny nastrój z determinacją, która przerastała niemal jej siły. Luke wiedział, co się dzieje, lecz niewiele mógł pomóc. Jego też każdej nocy dręczyły koszmary. Keshia chudła w oczach, powtarzała wciąż te same dowcipy i udawała, że świetnie się bawi. Nagle zaczęli kochać się dwa, trzy, a czasem cztery razy dziennie, jak gdyby chcieli zgromadzić jak najwięcej uczucia i odłożyć je sobie na zapas. Sześć tygodni to tak niewiele…

– Keshia, żle wyglądasz. Bardzo mnie to martwi.

– Edwardzie, któregoś dnia doprowadzisz mnie do szału.

– Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje.

Kelner bezszelestnie pojawił się obok nich i dolał do kieliszków roederera.

– Jesteś wścibski.

– Owszem.

Edward miał zgorzkniałą minę i wyglądał staro. Keshia sprawiała wrażenie ciężko chorej i jej także jakby przybyło lat.

– No dobrze – skapitulowała. – Zakochałam się.

– Tego i ja się domyśliłem. Jest żonaty?

– Nie rozumiem, dlaczego zawsze z góry zakładasz, że spotykam się z żonatymi mężczyznami. Ponieważ zachowuję dyskrecję? A kto mnie tego uczył przez te wszystkie lata?

– Owszem, ale nie powinnaś pobłażać każdej swojej zachciance.

Naturalnie, pomyślała, ja nie mam prawa do zachcianek. Co najwyżej do samotności i goryczy. Tak, i jeszcze do obowiązku.

– Moją zachcianką w tym wypadku, drogi Edwardzie, jest wspaniały człowiek, którego bardzo kocham. Żyjemy ze sobą mniej więcej od dwóch miesięcy. A tuż przed świętami dowiedzieliśmy się, że… – głos jej się załamał, a serce zatrzepotało w piersi. Ostrożnie, upomniała się w duchu. – Dowiedzieliśmy się, że jest chory – podjęła. – Bardzo ciężko chory.

Twarz Edwarda nagle jakby się zapadła.

– Na co?

– Jeszcze nie ma pewności. Próbują go leczyć i w tej chwili ma około pięćdziesięciu procent szans, że będzie żył. Dlatego właśnie wyglądam źle. Zadowolony?

– Tak mi przykro. Czy on… czy to ktoś, kogo znam? Omal nie parsknęła śmiechem.

– Nie. Poznaliśmy się w Chicago.

– Tak podejrzewałem. Jest młody?

– Owszem, ale starszy ode mnie. – Keshia umilkła. W zasadzie powiedziała prawdę. Jeżeli Luke trafi z powrotem do więzienia, może to oznaczać dla niego wyrok śmierci. Zbyt wiele rozpalał wokół namiętności. W San Quentin nie miał szans. Jeśli nie zabije go jakiś współwięzień, zrobi to strażnik.

– Nie wiem, co powiedzieć.

Twarz Edwarda mówiła za niego. Wyglądał, jakby zobaczył upiora. Widmo Lianę Saint Martin.

– Czy ten człowiek… czy on bywa w Nowym Jorku? – Po omacku starał się znaleźć pytanie, na które mógł uzyskać wartościującą odpowiedź, nie przyprawiając Keshii o atak furii. Gdzie mieszka? Czym się zajmuje? Do jakiej chodził szkoły? Keshia zrobiłaby mu piekło, gdyby zadał chociaż jedno z nich. A przecież musiał wiedzieć. Przez wzgląd na siebie… i na nią.

– Owszem, nawet niedawno u mnie był.

– Zatrzymał się u ciebie? – Oczywiście, przecież sama mówiła, że z nim żyje. O Boże, jak ona mogła?

– Tak, Edwardzie – potwierdziła, starając się zachować cierpliwość. – W moim mieszkaniu.

– Keshia, czy on… czy on… – Chciał wiedzieć, czy jej wybranek jest człowiekiem szacownym, nie łowcą posagów lub… Słowo „chłystek” samo cisnęło się na usta wraz ze znienawidzonym wizerunkiem młodego Francuza. Czuł, że tym razem traci Keshię na zawsze.

Podniosła ku niemu zalaną łzami twarz i potrząsnęła głową.

– Edwardzie, nie dzisiaj. Ja… naprawdę nie mogę. Przepraszam cię – sięgnęła po torebkę, musnęła go suchymi ustami w policzek i wstała.

Nie zatrzymywał jej. Zacisnąwszy pięści patrzył, jak odchodzi, a potem skinął na kelnera.

W dotkliwym chłodzie wczesnego zimowego zmierzchu Keshia dotarła do stacji metra i pojechała prosto do Harlemu. Zaczynała wpadać w panikę. Tylko Alejandro mógł jej pomóc.

Prawie biegła do ośrodka, omijając slalomem kubły ze śmieciami i bawiące się na ulicy brudne dzieci, nieświadoma, że w czerwonym paryskim długim płaszczu i czapce z białych norek wygląda tu jak zjawa. Na szczęście wiatr zacinał drobinami śniegu i nikomu nie chciało się wystawać na ulicy, nikt więc jej nie zaczepiał.

W biurze Alejandra siedziała jakaś dziewczyna i oboje śmiali się tak, że nie usłyszeli pukania.

– Jesteś zajęty, Al? – podświadomie użyła zdrobnienia, jakim nazywał go Luke.

– Eee… nie, skądże! Pilar, zostawisz nas na chwilę samych?

Dziewczyna zerwała się z krzesła i śmignęła na korytarz, oglądając się ze zdumieniem. Gość wydawał jej się skrzyżowaniem gwiazdy filmowej z dobrą wróżką.

– Wybacz, że cię nachodzę – powiedziała Keshia, podnosząc na Alejandra udręczony wzrok.

– Nie ma sprawy, wyobraź sobie, że… ależ, dziewczyno! Resztki opanowania ostatecznie pierzchły; upuściła torebkę i wyciągnęła do niego ręce, wybuchając płaczem.

– Keshia… pobrecita… skarbie, nie załamuj się tak…

– O Boże, Alejandro, ja tego dłużej nie wytrzymam! – Keshia padła mu w ramiona i ukryła twarz w piersi. – Co my zrobimy? Chcą mi go zabrać. Wiem, że to zrobią. Zrobią to, prawda?

– Możliwe.

– Ty też tak myślisz?

– Nie wiem.

– Na pewno wiesz, do licha. Powiedz mi! Ktoś musi wreszcie powiedzieć mi prawdę! – krzyknęła.

– Kiedy ja nie znam prawdy, do jasnej cholery! – wrzasnął jeszcze głośniej.

Ściany odbiły i na chwilę uwięziły echo nagromadzonych w tej wymianie słów emocji – strachu, gniewu i rozpaczy.

– Możliwe, że go wsadzą – mówi! podniesionym głosem Alejandro – ale na litość boską, nie poddawaj się, dopóki to nie nastąpi! Co ty wyprawiasz? Chcesz go dobić? A przy okazji zniszczyć samą siebie? Kiedy przyjdzie najgorsze, będziesz miała mnóstwo czasu, żeby myśleć, co dalej!

Jego głos, w którym również czuło się tajoną rozpacz, zdawał się rozsadzać maleńki pokoik. Keshia ucichła. Sprowadził ją z powrotem do stanu, w którym zdolna była nad sobą zapanować.

– Tak strasznie się boję – wyszeptała. – Zupełnie nie wiem, czego się uchwycić. Ten strach dławi w gardle, wzbiera jak wymioty…

– Jedyne, co możesz zrobić, to nie wpadać w panikę i starać się kierować rozumem, nie sercem.

– A gdybyśmy uciekli? Sądzisz, że policja trafiłaby na nasz ślad?

– Prędzej czy później tak, a wtedy zastrzeliliby go jak psa. Poza tym znam Luke’a. Nie zgodzi się na ucieczkę.

– Wiem… – wtuliła mu w pierś twarz poznaczoną strugami łez i rozpuszczonego tuszu. – Najgorsze jest to, że nie wiem, jak mu pomóc, jak sprawić, żeby się tak strasznie nie męczył… Czy ty wiesz, co on przeżywa?

– Tego nie możesz zmienić. Po prostu bądź przy nim i na Boga, dbaj również o siebie. Nikomu nie pomożesz, jeśli się załamiesz. Pamiętaj o nim. Nie możesz przez Luke’a wpędzić się w chorobę. Weź się w garść. Do rozprawy nic jeszcze nie jest przesądzone, a nawet gdy zapadnie wyrok, również się nie poddawaj.

– Tak… – Keshia pokiwała głową i oparła się o biurko. – Masz rację.

– Nie jesteś chyba tchórzem?

– Nie jestem.

– Więc nie zachowuj się jak tchórz. Pozbieraj się, kobieto. Masz przed sobą wertepy, ale nikt nie powiedział, że na końcu tej drogi stoi ściana. Nawet Luketak nie uważa.

– W porządku, panie Mądraliński. Rozumiem. – Keshia uśmiechnęła się z przymusem.

– Ten stary niedźwiedź naprawdę cię kocha. – Alejandro uścisnął ją po przyjacielsku. – I ja też cię kocham, skarbie… ja też.

Keshia poczuła, że łzy na nowo zaczynają jej płynąć po policzkach.

– Nie bądź taki miły, bo znów się rozpłaczę – wychlipała.

Alejandro zmierzwił jej włosy.

– Jesteś dziś zabójczo elegancka, piękna damo. Gdzieżeś to bywała?

– Jadłam lunch z przyjacielem.

– W pobliskiej melinie?

– Jesteś niemożliwy – wybuchnęła śmiechem, który tym razem płynął prosto z serca.

Alejandro sięgnął po kurtkę wiszącą na drzwiach.

– Odprowadzę cię do domu.

– Ależ to kawał drogi! – Była wzruszona, że o tym pomyślał.

– Zrobiłem już dość na dzisiaj. Idziemy w tango? – oczy Alejandra odmłodniały w uśmiechu.

– Prawdę mówiąc… to świetny pomysł.

Wyszli na ulicę, trzymając się pod ręce. Miękka czerwona wełna ocierała się o szorstki drelich kurtki z demobilu. Keshia była zadowolona, że zdecydowała się tu przyjść. Na swój sposób Alejandro był jej równie bliski jak Luke.

Wysiedli z metra przy Osiemdziesiątej Szóstej i wstąpili do ciepłej niemieckiej kawiarni na gorącą czekoladę mit schlag, czyli z furą słodkiej bitej śmietany. Orkiestra wychodziła ze skóry, grając skoczne „umpapa”, a na ulicy migotały już girlandy świątecznych dekoracji. Przywiodło to jej na myśl dawne święta, jakie spędzała z rodzicami. Dziwne: ostatnio bardzo wiele myślała o ojcu. Nie mówiła o tym Lucasowi, bo w tych dniach w ogóle ciężko się z nim rozmawiało: każdy wątek prowadził ich nieuchronnie do nabrzmiałego emocjami tematu zwolnienia warunkowego.

– Coś mi mówi, że jesteś bardzo podobna do ojca – rzekł, wysłuchawszy jej, Alejandro. – On również nie był aż takim konformistą, jeśli mu się bliżej przyjrzeć.

Keshia uśmiechnęła się, zlizując krem z warg.

– Nie był. Ale sądząc z tego, co o nim słyszałam i co pamiętam, zgrabnie to ukrywał. Chyba rzadko musiał dokonywać wyboru.

– To były inne czasy, inne możliwości. A twój opiekun?

– Edward? Jest cudowny. Prawdziwy solidny dżentelmen, który w niczym nie sprzeniewierzy się swoim zasadom. Przy tym pewnie samotny jak diabli.

– I po uszy w tobie zakochany?

– Prawdę mówiąc, nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałam, lecz wątpię.

– Założę się, że nie masz racji. – Alejandro uśmiechnął się i pociągnął łyk ciepłego, słodkiego napoju. Na górnej wardze osiadł mu wąs ze śmietany. – Nie dostrzegasz wrażenia, jakie robisz na bliźnich. Pod tym względem jesteś naiwna jak dziecko.

– Doprawdy? – odpowiedziała mu uśmiechem. Kiedyś rozmawiała w ten sposób z Edwardem, teraz jednak było to niemożliwe. W dziwny sposób zastąpił go Alejandro. Teraz on wysłuchiwał jej zwierzeń, pocieszał i dawał ojcowskie rady. Spojrzała na niego i zachichotała: – Na tobie też?

– Kto wie?

– Wariat. – Wiedziała, że nie mówi poważnie.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, przysłuchując się dudniącym dźwiękom staromodnej muzyki. Restauracja była zatłoczona, lecz do nich nie docierał ani ruch, ani hałas; byli oderwani od rzeczywistości tak samo jak emeryci pogrążeni w lekturze niemieckich czasopism.

– Jak spędzacie święta? – odezwał się Alejandro.

– Nie wiem. Znasz Luke’a. Wątpię, czy podjął już jakieś decyzje, a jeśli nawet, i tak mi o nich nie powiedział. Zostajesz w Nowym Jorku?

– Tak. Chciałem jechać do rodziny do Los Angeles, ale jestem zawalony robotą, a podróż to spory wydatek. Zamierzałem przy okazji obejrzeć podobny ośrodek w San Francisco. Może wybiorę się tam na wiosnę.

– Jaki ośrodek? – Keshia zapaliła papierosa i oparła się wygodniej w krześle. To spotkanie, które zaczęło się łzami, sprawiało jej teraz niekłamaną przyjemność.

– Nazywają to wspólnotą terapeutyczną. Zasada działania jest mniej więcej taka sama jak u mnie, z tym że pacjenci mieszkają tam na stałe, co daje większe szanse powodzenia terapii. – Alejandro spojrzał na zegarek i ze zdumieniem stwierdził, że minęła piąta.

– Wpadnij do nas na kolację – zaproponowała Keshia. Meksykanin z żalem potrząsnął głową.

– Na pewno wolicie być sami, gołąbki. Poza tym mam dziś randkę z pewną damą z sąsiedztwa.

– Kto to taki?

– Koleżanka kolegi, nie znam jej. Pracuje w dziennym domu opieki społecznej i założę się, że ma duży biust, trądzik i nieświeży oddech.

– Masz coś przeciwko dużym biustom? – roześmiała się Keshia.

– Nie, natomiast pozostałe dwie cechy mnie rażą. Znam ten typ, sam zatrudniam takie misjonarki. Natomiast w życiu prywatnym staram się być estetą.

– Jak to możliwe, że nie masz dziewczyny? – zaciekawiła się Keshia.

– Może jestem brzydki, a może niesympatyczny? Kto wie?

– Bzdury. Mów mi tu zaraz prawdę.

– Naprawdę nie wiem, hija. Może to przez pracę? Miałaś rację, mówiąc, że mamy z Lucasem parę wspólnych cech. Obaj dążymy do wytkniętego celu. To coś, z czym niewiele kobiet jest w stanie się pogodzić, chyba że mają własny cel. Poza tym jestem wybredny.

Przypuszczalnie w tym był cały szkopuł, ponieważ Alejandro nie był ani brzydki, ani niesympatyczny. Miał wiele uroku i Keshia bardzo się cieszyła, że ich znajomość przybrała tak zażyłą formę.

– Ciekawe, czy spodoba ci się ta dziewczyna – rzuciła.

– Zobaczymy.

– Ile ma lat?

– Dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa, nie pamiętam dokładnie.

– Już jej zazdroszczę.

– Nie masz czego – spojrzał na jej porcelanową cerę okoloną białym puszystym futerkiem. Oczy Keshii lśniły jak bezcenne szafiry.

– Może i nie, ale ja mam na karku trzydziestkę, a to wielka różnica.

– Na korzyść trzydziestki.

Zamyśliła się na moment i przyznała mu rację. Wiek dwudziestu dwóch lat nie zapisał się w jej pamięci zbyt radośnie. Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy Keshia zaczęła pisać. Przedtem nie wiedziała, kim chce zostać ani co osiągnąć, na zewnątrz zaś musiała prezentować niewzruszoną pewność siebie.

– Szkoda, że nie znałeś mnie dziesięć lat temu. Boki zrywać!

– Sądzisz, że ja w tym wieku byłem mniej śmieszny?

– Prawdopodobnie tak. Byłeś mniej skrępowany.

– Możliwe, lecz w gruncie rzeczy różnica jest niewielka. Strzygłem wtedy włosy na palec i zlewałem pomadą. A ty twierdzisz, że nie byłem śmieszny! Jestem pewien, że ty przynajmniej nie czesałaś się na jeża.

– Nie, na pazia. Nosiłam naszyjniki z pereł i byłam śliczna. Najlepsza partia na matrymonialnym rynku. Panie i panowie, zapraszamy na pokaz. Oto nowiutka, nietknięta, bliska ideału jedyna spadkobierczyni wielomilionowej fortuny. Potrafi chodzić, mówić, śpiewać i tańczyć. Wystarczy nakręcić, a zagra na harfie hymn państwowy.

– Umiesz grać na harfie?

– Nie, głuptasie, ale poza tym umiem prawie wszystko. Byłam absolutnie „czarująca”, choć niezbyt szczęśliwa.

– Jeśli więc teraz jesteś szczęśliwa, masz za co być wdzięczna Bogu.

– To prawda – myśli Keshii powędrowały z powrotem do Luke’a… i rozprawy. Alejandro dostrzegł, że spochmurniała, i prędko zmienił temat, aby przywrócić beztroski nastrój, jaki towarzyszył im w ciągu ubiegłej godziny.

– Jak to możliwe, że nie grasz na harfie? Myślałem, że wszystkie milionerki to potrafią – rzucił niewinnie.

– Pomyliły ci się z aniołami, skarbie.

– Powiadasz, że to nie to samo?

Keshia odrzuciła głowę w tył i zaśmiała się serdecznie.

– Nie, słonko. Milionerki na ogół mają bardzo niewiele wspólnego z aniołami. Z wyjątkiem paru nieszczęsnych skrzypaczek, większość z nas gra na pianinie, a przynajmniej stara się opanować tę sztukę pomiędzy piątym a dwunastym rokiem życia. Chopin pewnie przewraca się w grobie.

– Powinnyście się wstydzić.

– Mam to w dupie – prychnęła, Alejandro zaś wytrzeszczył oczy.

– Masz… gdzie? Keshia, i ty chcesz uchodzić za dobrze wychowaną pannę?

– Przestań, bo powtórzę to, co już raz słyszałeś. Chodźmy. Lucas będzie się niepokoić.

Alejandro podał jej płaszcz, zostawił napiwek na stoliku i wyszli na mróz, trzymając się pod ręce. Keshia czuła się jak nowo narodzona.

Luke siedział w salonie ze szklanką bourbona i przyklejonym do twarzy uśmiechem.

– Gdzieście się podziewali? – powitał ich jowialnie.

– Poszliśmy się napić gorącej czekolady.

– Bardzo ładna bajeczka, tyle że mało przekonywająca. Tym razem wam wybaczę, ale…

– To bardzo ładnie z twojej strony. – Keshia podeszła i pocałowała go. Luke objął ją w pasie.

– Poczęstuj Ala piwem – mruknął.

– Pochoruje się, pijąc zimne piwo po tej ilości czekolady mit schlag. - Keshia wyszczerzyła zęby do Alejandra.

– Co? – Luke mówił nazbyt podniesionym głosem, jak gdyby był spięty do ostateczności.

– Z bitą śmietaną.

– Fuj! Przynieś piwo, niech spłucze to obrzydlistwo.

– Luke… – Keshia urwała. Miała wrażenie, że Luke ją odsyła, aby się jej pozbyć. Wyglądał dziwnie, zachowywał się również nienaturalnie.

– Idź już.

Zmierzyła go uważnym spojrzeniem, po czym zwróciła się do Alejandra:

– Masz ochotę na piwo?

– Nie, ale jak mam się spierać z takim dużym facetem?

– Meksykanin wzniósł obie ręce do nieba.

Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem. Keshia ruszyła do kuchni ze słowami:

– Lepiej zrobię ci kawy.

Nie mogła znieść myśli o łączeniu piwa ze słodką czekoladą.

– Masz rację – odparł z roztargnieniem Alejandro, jakby on także przystąpił do spisku.

Lucas miał minę małego chłopca, który coś ukrywa. Keshii przemknęło przez myśl, że kupi! jej prezent albo zamówił stolik do kolacji przy świecach. Wolała nie myśleć, że ma to cokolwiek wspólnego z rozprawą. Luke był zresztą zanadto z siebie zadowolony – nawet jeśli nieco drażliwy.

Po chwili zaniosła im kawę do salonu.

– Patrz, chłopie, ta baba uparła się nas otrzeźwić!!

– rzekł wesoło Luke, lecz Alejandro nie wyglądał, jakby mu było do śmiechu. Był spięty i przygnębiony. Czyżby przed chwilą rozegrała się tu jakaś przykra scena? Keshia spojrzała na niego, potem na Lucasa, postawiła kawę i usiadła na sofie.

– Dobra, kotki, koniec zabawy. Co tu się dzieje? – spytała sztucznie podwyższonym głosem. Ręce jej zadygotały.

– Dlaczego coś miałoby się dziać?

– Na przykład dlatego, że jesteś pijany.

– To nieprawda.

– Owszem, prawda. Poza tym – ciągnęła chłodno – widzę, że się czegoś boisz. Mam prawo wiedzieć, o co chodzi. Powiedziałeś Alowi, możesz powiedzieć i mnie.

– Skąd przypuszczenie, że mu się zwierzałem? – Luke umknął wzrokiem w bok i Keshia wpadła w furię.

– Do jasnej cholery, nie rób ze mnie idiotki! Ta kretyńska sprawa kosztowała mnie już dosyć nerwów, więc pytam po raz ostatni: powiesz mi czy nie?

– Słyszysz, Al, co ona wygaduje? – zaśmiał się nieszczerze Lucas, szukając u niego pomocy. Alejandro wbił wzrok w ziemię.

– A może ty mi powiesz, Alejandro? – drżący głos Keshii zaczął się przeradzać w histeryczny dyszkant. Zanim jednak Al otworzył usta, Luke sapnął niecierpliwie i uniósł się z krzesła. Jego twarz natychmiast przybrała kredowy odcień.

– Uspokój się, staruszko – rzekł ze zniecierpliwieniem.

– Sam ci powiem.

W tym momencie cały pokój zakołysał mu się nagle przed oczami i Luke runął na kolana. Alejandro złapał go wpół i wyjął mu z ręki szklankę, której zawartość wylała się na dywan. Keshia podbiegła ze stłumionym okrzykiem, by podtrzymać Luke’a z drugiej strony. Lucas ciężko usiadł na podłodze, opierając głowę o kolana Keshii.

– Spokojnie, nic mi nie jest. Ktoś próbował mnie dziś zastrzelić. Spudłował o cal. – Przymknął oczy, jakby obawiał się patrzeć jej w twarz.

– Co ty wygadujesz? – Keshia oburącz ujęła jego głowę i potrząsnęła nią lekko. Była pewna, że się przesłyszała.

– Ktoś chciał mnie zabić – Luke z trudem uniósł powieki – albo spłoszyć. Skończyło się na strachu. Po prostu musiałem sobie golnąć, to wszystko.

Keshii od razu przypomniał się Morrissey.

– Boże, Luke, kto to zrobił? – zapytała, drżąc na całym ciele. Żołądek podjeżdżał jej do gardła i opadał na powrót jak huśtawka.

– Skąd mam wiedzieć? – Luke tępo wzruszył ramionami. Przeżyty szok wyczerpał go psychicznie.

– Dobra, stary, położymy cię do łóżka. – Alejandro nie był pewien, czy najpierw nie powinien zająć się Keshia. Wyglądała o wiele gorzej. – Dasz radę wstać?

– Żartujesz? – obruszył się Lucas, ruszając do sypialni.

– Nie jestem ranny, tylko narąbany. Na litość boską, nie przesadzaj! – prychnął ze zniecierpliwieniem, gdy Keshia zaczęła mu poprawiać poduszki. – Jeszcze nie umieram. Lepiej zrób mi drinka.

– Nie wiem, czy powinieneś…

Zaśmiał się sarkastycznie i przewrócił oczami. Dopiero teraz Keshia poczuła, że miękną jej kolana. Przysiadła bez tchu na brzegu łóżka.

– Luke, jak to się stało?

– Nie wiem. Miałem dziś spotkanie w hiszpańskim Harlemie i kiedy po naradzie wyszliśmy na ulicę, nagle paf! kula gwizdnęła mi koło ucha. Drań musiał być zezowaty. Nie trafił.

Keshia patrzyła na niego z niedowierzaniem. Mógł już nie żyć, podobnie jak Morrissey. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.

– Kto wiedział, że tam będziesz? – spytał posępnie Alejandro.

– Parę osób.

– Ile?

– Najwyraźniej za dużo.

– O Boże, Lucas… ale kto mógł to zrobić? – Keshia wybuchnęła płaczem. Luke uniósł się, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.

– Spokojnie, staruszko, nie przejmuj się tak. To mógł być przypadek, jakiś narkoman uzbrojony w pukawkę. Ewentualnie ktoś, kto mnie zna, na przykład skrajny rygorysta, który nie widzi potrzeby reform więzień, albo zboczony lewak, dla którego jestem nie dość czerwony. Co za różnica? Próbowali, ale im nie wyszło. Jestem zdrów i cały i kocham cię jak zwykle. Czyli nic się nie stało, prawda? – zmusił się do uśmiechu.

– Mam zamiar wynająć ci ochroniarza – oznajmiła Keshia, pociągając nosem.

Luke sięgnął po bourbona z lodem, którego przyniósł mu Alejandro.

– Ani mi się waż – zmarszczył brwi. – Żadnych wygłupów. Zdarzyło się raz i już się nie powtórzy.

– Skąd ta pewność?

– Dziecino, nie upieraj się. Pozwól, żebym sam to rozegrał. Ty mnie tylko kochaj i od czasu do czasu daj mi buzi…

– A nie dawaj rad – dokończyła ze smutkiem. – Mimo wszystko uważam, że ktoś powinien cię pilnować.

– Tacy już się znaleźli.

– Masz obstawę? – Dlaczego on mi już nic nie mówi?, pomyślała z goryczą.

– Owszem. Od rana do nocy chodzą za mną gliny.

– Policja? Dlaczego?

– A jak myślisz? – zdenerwował się Luke. – Ponieważ uważają, że stanowię zagrożenie dla porządku publicznego.

Zwykle skrupulatnie odsuwała od siebie myśl, że jest przestępcą, a decydując się na życie z nim, również siebie postawiła po tej samej stronie, na marginesie praworządnego społeczeństwa. Nigdy jeszcze nie odczuła tego tak dobitnie.

– Poza tym – ciągnął Lucas – nie oszukuj się, złotko. Tym strzelcem wyborowym mógł być także policjant.

– Chyba nie mówisz poważnie! – Keshia zbladła.

– Przecież im nie wolno robić takich rzeczy!

– Gdyby mieli pewność, że uda im się to zatuszować, nie wahaliby się ani chwili.

Keshia nie mogła tego pojąć. Przecież policja miała strzec bezpieczeństwa porządnych obywateli! Ale w tym właśnie cały szkopuł: Luke nie był „porządnym” obywatelem. Wiele osób darzyło go szacunkiem, lecz nie zaliczali się do nich pracownicy wymiaru sprawiedliwości.

– Posłuchaj mnie uważnie – podjął Lucas. – Proszę, żebyś się powstrzymała od nie przemyślanych ruchów. Żadnych wizyt u Ala w Harlemie, samotnych spacerów czy wycieczek metrem. Od tej chwili masz mnie pytać, zanim cokolwiek zrobisz. – Luke miał minę generała armii. – Zrozumiano?

– Tak, ale…

– Żadnych ale! – przerwał jej podniesionym tonem.

– Chociaż raz w życiu mnie posłuchaj! Bo jeśli nie… – głos mu się załamał; ze zdumieniem ujrzała, że w oczach ma łzy.

– Jeżeli nie posłuchasz… wtedy zamiast mnie mogą dostać ciebie. A gdyby coś ci się stało… – Luke zwiesił głowę i mówił coraz ciszej: – Wtedy ja… nie miałbym po co żyć…

Podeszła, przytuliła jego głowę do piersi. Lucas płakał. Obwiniał się o to, że wyrządza jej potworną, niezasłużoną krzywdę – właśnie jej, kobiecie, którą tak bardzo kochał.

Długo tak siedzieli, w końcu Luke zasnął. Keshia ułożyła go na poduszce i zgasiła światło.

Alejandro wcześniej wymknął się po cichu. Nie miał kobiety, w której ramionach mógłby się wypłakać. Ta, nad którą bolał – i do której tęsknił – była kobietą jego najlepszego przyjaciela.

Загрузка...