ROZDZIAŁ 19

Odkąd rozstali się w San Francisco, minął tydzień. Luke wrócił do Chicago i dzwonił do niej dwa lub trzy razy dziennie. Obiecywał, że lada dzień pojawi się w Nowym Jorku, mimo to mdlące uczucie strachu nie opuszczało Keshii nawet na chwilę. Wyczuwała w jego głosie napięcie, wręcz czujność, a zatem on także bał się mówić swobodnie. Dopiero teraz Keshia się przekonała, że strach jest gorszy nawet niż samotność.

Starała się jak najściślej wypełnić sobie każdą wolną chwilę. Stąd wziął się pomysł artykułu o Alejandrze Vidalu.

– Chcesz pisać o tym zapchlonym domu dla wykolejonych dzieci? – zdziwił się Lucas, kiedy mu o tym powiedziała.

– Tak. Simpson twierdzi, że znajdzie wydawcę. Jak myślisz, czy Alejandro nie będzie miał nic przeciw temu?

– On? Ozłociłby cię, gdyby mógł. Nagłośnienie tematu to dla niego jedyna szansa na zdobycie funduszy.

– Znakomicie. Wobec tego oboje odniesiemy jakąś korzyść.

Nie chciała mu mówić, że musi czymś się zająć, inaczej zwariuje.

– To co ja mam robić? Nigdy w życiu nie udzielałem wywiadu.

Keshia roześmiała się, widząc spłoszoną minę Alejandra.

– Zaraz wszystko ci wytłumaczę. Nie przejmuj się, ja też jestem nowicjuszką. Prawdę mówiąc, jesteś drugą osobą, z którą przeprowadzam wywiad. – Z włosami związanymi w dwie kity i w dżinsach wyglądała jak nastolatka, czysta i zadbana, co w tym domu było rzadkością.

– Pierwszą był Luke, prawda? – Alejandro zerknął na nią ciekawie. – Powiedz, czy on dużo dla ciebie znaczy?

– Bardzo wiele. Zanim go poznałam, byłam skłócona z życiem. To on nadał mu trochę sensu.

– Nie podoba ci się styl życia twojej klasy? Potrząsnęła głową.

– Wstydzę się go.

– Gadasz bzdury! Wychowałaś się w tym świecie. Nie możesz się go wyprzeć.

– Aleonjest taki obrzydliwy… – Keshia obróciła ołówek w palcach i wbiła w niego wzrok.

– Dla wielu ludzi to szczyt marzeń – rzekł cicho Alejandro.

– To straszliwa pustka, która odbiera ci wszystko, a nie daje nic w zamian. Udawanie i gierki, i zwyczajne kłamstwa. Wyrzucanie pieniędzy na pokaz, podczas gdy można by nimi wspomóc na przykład twój ośrodek. Chyba jestem nieprzystosowana, bo nie widzę w tym za grosz sensu.

– Chyba niewiele wiem o wyższych sferach – uśmiechnął się Alejandro.

– Tym lepiej dla ciebie.

– Głuptasie – wyciągnął rękę i delikatnie uniósł jej podbródek, aż ich oczy się spotkały. – Myślisz, że lepiej czułabyś się tutaj? Tu też ludzie kłamią, oszukują i kradną. Biją kobiety, gwałcą własne dzieci. Przeżywają stresy, frustracje i załamania. Nie mają czasu ani środków, by windować się w górę. Twój świat dał ci spory zasób wiedzy. Zacznij go wykorzystywać, zamiast ubolewać nad minionymi latami.

Keshia uśmiechnęła się i w głębi ducha przyznała mu rację. To prawda, miała za co być wdzięczna.

– Myślę – powiedziała wolno – że u podłoża wszystkiego leży strach, że w końcu ugrzęznę. Ten świat jest jak ośmiornica: kiedy raz cię uchwyci, już nie puści.

– Dziewczyno, przecież jesteś dorosła. Jeśli coś ci się nie spodoba, możesz odejść, cicho i spokojnie, bez krzyków i fajerwerków. I tak nikt nie zdoła cię zatrzymać. Jeszcze na to nie wpadłaś? – zdziwił się.

– Chyba nie. Nigdy nie czułam, że mam prawo wyboru.

– Oczywiście, że tak. Wszyscy je mamy, czasami tylko nie dostrzegamy tego. Nawet ja nie muszę siedzieć w tym „szambie”, jak Luke je nazywa. W każdej chwili mogę machnąć na to ręką, ale na razie nie chcę.

– Dlaczego?

– Bo kocham tę robotę i jestem tu potrzebny. Prawdopodobnie i ty jeszcze nie dojrzałaś do zmian. Masz swoje miejsce, może niezbyt wygodne, ale ciepłe i bezpieczne. Wszystko, co znajome, z samej definicji jest łatwiejsze do przyjęcia. Nie znasz piekła, jakie szaleje poza granicami twego świata – Meksykanin machnął wokół ręką, a Keshia przytaknęła skinieniem głowy. Cieszyła się, że Alejandro ją rozumie.

– Masz rację. Mogłoby się wydawać, że w moim wieku powinnam już mieć za sobą wszystkie duszne rozterki.

– Bzdura. To zawsze trwa cholernie długo. Mnie stuknęła trzydziestka, zanim znalazłem w sobie dość odwagi, żeby rzucić w czorty mój klaustrofobiczny latynoski światek w Los Angeles i przyjechać tutaj.

– To ile ty masz lat? – Keshia była zaskoczona.

– Trzydzieści sześć.

– Nie wyglądasz na tyle.

– Może i nie wyglądam, querida, ale z pewnością na tyle się czuję. – Alejandro zaśmiał się miękko, a w jego ciemnych oczach zatańczyły wesołe ogniki. – Ba, czasami czuję się jak starzec.

– Wiem, jak to jest. Słuchaj… – Keshia nagle spoważniała.

– Co cię gnębi, skarbie?

– Jak sądzisz, czy Luke jest bezpieczny?

– Pod jakim względem? – spytał, żeby zyskać na czasie. Był wściekły. Luke powinien był sam z nią porozmawiać, przygotować ją, uprzedzić…

– Czy ja wiem… – zawahała się Keshia. – Jest taki bezpardonowy, robi, co chce, i na tym koniec. Martwię się o jego zwolnienie warunkowe, o jego życie, o wszystko. A on robi wrażenie, jakby wszystko miał w nosie. – Spuściła głowę, bawiąc się nerwowo ołówkiem.

– Zgadza się. Taki właśnie jest.

– Czy nie ryzykuje, że pewnego dnia na przykład ktoś go sprzątnie? – Keshia nie potrafiła uwolnić się od myśli o Morrisseyu.

– Jeśli będzie miał problemy, na pewno nas powiadomi.

– Tak. Na pięć minut przedtem, nim dach zwali się nam na głowy.

– Widzę, że zdążyłaś go już nieźle poznać.

– I nie pozostaje mi nic innego, jak się z tym pogodzić, czy tak?

Alejandro skinął głową bez słowa. Miał ochotę mocno uścisnąć jej rękę, nie wypadało mu się jednak spoufalać. Musiał natomiast przy pierwszej sposobności bardzo poważnie porozmawiać z Lucasem.

– I to, przyjacielu, powinno nam wystarczyć – Keshia przeciągnęła się na krześle w biurze Alejandra, gdzie spędziła kilka bardzo owocnych godzin.

– To znaczy, że wiesz już wszystko? – ucieszył się Meksykanin.

– Nawet więcej. Zapraszam cię na kolację. Jestem ci coś winna za to grzebanie w mózgu.

– Wcale tego tak nie odczułem. Keshia, jeśli uda ci się zrobić nam dobrą prasę, może to wiele zmienić. Już choćby poprawić nastawienie sąsiadów. Nienawidzą nas bardziej niż ci z ratusza. Dostajemy w skórę z obu stron.

– Na to wygląda. Mam nadzieję, że teraz coś zmieni się na lepsze. Co z kolacją?

– Jestem za. Zabrałbym cię do którejś z pobliskich knajp, ale Luke chybaby mnie zabił. Uważa, że nie powinnaś kręcić się po tej dzielnicy.

– Snob.

– Przeciwnie, pierwszy raz w życiu użył głowy. Nie możesz tu przychodzić jakby nigdy nic. Mogłoby cię to bardzo drogo kosztować.

– Wiem – powiedziała wzruszona ich wspólną troską.

– Luke też palnął mi kazanie przez telefon. Posunął się do tego, że kazał mi wziąć limuzynę.

– Przyjechałaś tu limuzyną? – Alejandro zrobił wielkie oczy.

– Skądże, ty wariacie. Metrem.

Przyjęli w rozmowie koleżeński ton, z czego Keshia była bardzo zadowolona. Alejandro przypadł jej do serca. Cechowała go głęboka wrażliwość, a równocześnie duże poczucie humoru. Zdumiewało ją, że jest aż tak przenikliwy. Oczywiście miał rację – jej przeszłość i pochodzenie były częścią jej tożsamości. Sława, pieniądze… Ucieczka od nich nie rozwiązałaby niczego.

Czasem miała ochotę dać nogę z Lucasem w romantycznym stylu, wiedziała jednak, że tego nie zrobią. Ona była Keshia Saint Martin, on Lucasem Johnsem, a spotkali się i pokochali, gdy przyszła na to pora. Tylko jaką mogli mieć przed sobą przyszłość? Keshia nie odważyła się dotąd nawet o niej marzyć.

– Słuchaj, mam świetny pomysł – ożywił się Alejandro.

– Jedźmy do Greenwich Village.

– Na coś po włosku? – Będąc z Lucasem, Keshia jadała wyłącznie potrawy włoskiej kuchni i w tej chwili makaron wychodził już jej uszami. Jeszcze ostatniego wspólnego wieczoru gotowała dla niego spaghetti.

– E, tam! To dobre dla pospólstwa. Hiszpańska kuchnia, dziewczyno, to jest to! Znam miejsce, gdzie serwują fantastyczne żarcie.

Keshia roześmiała się i potrząsnęła głową.

– Czy wy nigdy nie jadacie hamburgerów, hotdogów czy po prostu befsztyków?

– W żadnym wypadku. Powiadam ci: oddałbym duszę za burrito. Nie masz pojęcia, jakie męki cierpi Meksykanin w tym mieście, gdzie wszystko jest albo koszerne, albo trąci pizzą. – Alejandro wykrzywił się zabawnie i wyciągnął ją za rękę z biura.


– No i jak? Świetne, nie?

– Muszę przyznać, że niezłe – powiedziała Keshia, przełknąwszy kęs tostada. I co za cudowna odmiana po fettuccinol – Tę knajpę prowadzi meksykański bandzior, a jego staruszka pochodzi z Madrytu. Bombowa kombinacja.

Keshia uśmiechnęła się, sięgając po wino. To był udany wieczór, a towarzystwo Alejandra przytępiło rwącą tęsknotę za Lukiem.

– Keshia… – Alejandro zawahał się.

– Słucham?

– Jesteś dla Luke’a pięknym darem losu. Ale zrób mi przysługę… – znów urwał.

– Jaką?

Jakżeż ten człowiek się wszystkim przejmował! Dziećmi z ośrodka, Lucasem, a teraz jeszcze nią.

– Proszę, nie pozwól zrobić sobie krzywdy. Luke to ryzykant. Prowadzi twardą grę, do której ty na pewno nie dorosłaś. Stawia i płaci. Ale jeżeli przegra… ty także ucierpisz. Zapłacisz straszną cenę, skarbie, straszniejszą niż jesteś sobie w stanie wyobrazić.

– Tak. Wiem.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu, pochyleni nad płonącą świecą, zatopieni we własnych myślach.

W salonie czekał na nią Luke.

– Wróciłeś? – Keshia podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję.

– Owszem, wróciłem i pytam, co ten latynoski terrorysta robi w towarzystwie mojej kobiety? – Luke nasrożył się, lecz w jego głosie nie było gniewu, a jedynie radość, że znowu ją widzi.

Keshia ściskała go mocno jak stęsknione dziecko. Trzymała w ramionach wszystkie swe nadzieje, całe poczucie bezpieczeństwa ulokowane w tym mężczyźnie.

– Zrobiliśmy dziś ten wywiad i byliśmy na kolacji w bardzo miłej hiszpańskiej restauracji w Village – wymamrotała, przytulona do jego piersi.

– Zabrałeś ją do tej cuchnącej nory? – Luke obrócił się do Alejandra. – Jak ci nie wstyd?

– Jakoś to przeżyłam – zachichotała Keshia. – Alejandro troszczył się o mnie jak matka.

– Wobec tego możemy poczęstować go kawą – zawyrokował Lucas, spoglądając z uznaniem na przyjaciela.

– Dzięki za kawę, zostawię was samych, żebyście mogli sobie trochę pogruchać.

– Bystry z ciebie facet. Poza tym Keshia musi się spakować. Jedziemy do Chicago.

– Naprawdę? – ucieszyła się Keshia. – Och, Luke, kochany! Na jak długo? – zapytała ostrożnie.

– A może by tak aż do Święta Dziękczynienia? – spojrzał na nią z uśmiechem, mrużąc oczy.

– Trzy tygodnie? Bomba! O Boże, nie mogę… Niech diabli porwą tę rubrykę!

– Przecież w lecie też ją piszesz, prawda?

– Tak, ale w lecie nikogo tu nie ma. Życie towarzyskie skupia się w eleganckich letniskach, a tak się składa, że i ja tam zaglądam.

Luke parsknął śmiechem.

– Co cię tak bawi? – Keshia spojrzała na niego podejrzliwie.

– Sposób, w jaki mówisz: „nikogo tu nie ma”. Czy w Chicago nie ma żadnych wyższych sfer?

– Czy ja wiem?… – zawahała się. Miała wielką ochotę na ten wyjazd.

– Możesz więc chodzić na przyjęcia w Chicago. A ja, kiedy załatwię najważniejsze sprawy, gotów jestem wrócić do Nowego Jorku i stąd dojeżdżać do pracy.

– Właściwie też mogłabym dojeżdżać – oczy Keshii błyszczały jak gwiazdy.

– Zdążyłem przemyśleć to wszystko w samolocie. Obiecałem ci kiedyś, że tak długie rozstanie już się nie powtórzy, i mam zamiar dotrzymać słowa.

– Luke, mój najmilszy, uwielbiam cię. – Keshia pochyliła się, żeby go pocałować.

– Więc weź mnie do łóżka.

Zanim jednak zdążyła zgasić światło, Luke spał już kamiennym snem. Spojrzała na niego tkliwie. Oto mężczyzna jej życia, za którym gotowa jest jeździć z miasta do miasta jak Cyganka. Było to bardzo miłe i sprawiało jej wielką frajdę, ale wiedziała, że prędzej czy później musi się na coś zdecydować. Od tygodni nie była na żadnym przyjęciu, co już się odbiło na jakości rubryki. Teraz znów wyjazd do Chicago… Kogo zresztą obchodzą plotki i przyjęcia, gdy obawia się o życie ukochanej osoby? Najważniejsze, że Lucas jest przy niej, zdrów i cały.

Загрузка...