Przebrnęła jakoś przez środę i czwartek, ale w piątek, jadąc do pracy, wciąż nie była pewna, czy opuści Vaseya za trzy miesiące. Czuła się zbyt zniechęcona, aby szukać innego zajęcia. Nie miała żadnych perspektyw na znalezienie odpowiedniej pracy. Każdy przyszły pracodawca zmuszony byłby zwrócić się do Vaseya o referencje, a nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Naylor Massingham dokładnie zna zawartość jej kartoteki. Zapewne poinstruował kadry, by informowały go o wszystkim co dotyczy jego „narzeczonej". Mógł jej zaszkodzić w każdej chwili.
Parkując samochód zastanawiała się, czy wciąż jeszcze jest z nim zaręczona? Od ostatniego, jakże burzliwego spotkania nie dał znaku życia.
– Cześć, Jimmy! – rzuciła wesoło asystentowi. Nie pozwoli, by jej kłopoty stały się źródłem plotek.
– Witaj, Leith – odparł poważnie. – Naprawdę bardzo podoba mi się twoja nowa fryzura.
Leith wróciła do dawnego uczesania. Upieranie się przy nietwarzowym koku wydawało jej się idiotyczne. Zdjęła też okulary. Cielęce spojrzenie, jakim obdarzył ją Jimmy, przeraziło ją. Tylko tego teraz brakowało, żeby się w niej zadurzył.
– Dzięki – odparła krótko.
O jedenastej Jimmy poszedł na kawę i plotki. Leith pracowała jeszcze przez parę minut, po czym doszła do wniosku, że potrzebuje informacji z innego działu.
Była już w połowie korytarza, gdy ujrzała Naylora, zbliżającego się z przeciwnej strony.
Serce w niej zamarło w oczekiwaniu na spotkanie, ale jej narzeczony minął ją bez słowa, lodowate spojrzenie lokując gdzieś ponad jej głową.
Do końca dnia nie mogła znaleźć sobie miejsca. Chyba nigdy dotąd nie pracowała tak nieudolnie. Ale jak mogła się skupić, gdy co chwila, zamiast rozłożonych przed sobą dokumentów, widziała twarz Naylora. Była taka zimna i obca…
Z zamyślenia wyrwał ją telefon.
– To chyba pan Massingham – oznajmił Jimmy scenicznym szeptem i podał jej słuchawkę.
Po chwili wahania wzięła ją do ręki.
– Halo – musiała mocno wziąć się w garść, kiedy okazało się, że Jimmy ma rację.
– Chciałbym się z tobą widzieć – powiedział Naylor beznamiętnie.
– Teraz? – zapytała, zastanawiając się jednocześnie, jak zajdzie gdziekolwiek na tych trzęsących się nogach.
– Dlaczego nie? – odparł i odłożył słuchawkę. Co za odmiana! – pomyślała, z lekka zaniepokojona. Czyżby znów coś knuł?
– Nie zabawię długo – powiedziała do Jimmy'ego. – Idę…
– Do nowego skrzydła?
– Za bystry jesteś na tę pracę – mruknęła wyniośle. Ruszyła korytarzem, czując, że zaczyna wpadać w panikę. Czy wezwał ją do swego gabinetu po to, żeby dać jej burę za spotkanie w korytarzu dziś rano, zastanawiała się, podchodząc do drzwi Moiry Russell. W końcu on też ją zignorował. Nie, nie mógłby być aż tak nieprzyjemny – doszła do wniosku i weszła.
– Pan Massingham jest wolny – oznajmiła z uśmiechem Moira Russell.
– Dzięki – odpowiedziała Leith, mając nadzieję, że uśmiechem pokryje zdenerwowanie. Zapukała, wzięła głęboki oddech i weszła.
Naylor stał przy biurku, przeglądając jakieś papiery. Serce Leith zabiło mocno – Boże drogi, jakże ona go kocha!
– Dzień dobry – jakaś aktorka głęboko w jej wnętrzu powitała go uprzejmie na użytek sekretarki. Kiedy wreszcie podniósł oczy, zamknęła drzwi. – Chciałeś widzieć się ze mną?
– Wejdź – zaprosił ją, a potem rzucił papiery na biurko i podszedł do okna. Milczał przez chwilę, jakby roztaczający się stamtąd widok był bardzo interesujący. Nagle otrząsnął się z zadumy i powiedział:
– Wygląda na to, że wujostwo chcą lepiej poznać kobietę, którą mam pojąć za żonę.
Leith odwróciła wzrok. Poczuła ukłucie bólu na myśl, że jeśli Naylor ożeni się, to na pewno nie z nią.
– Zapraszają nas na weekend do Parkwood- dodał. Nie! – pomyślała zrezygnowana Leith. Dość już tej całej farsy!
– Zacznijmy od tego-odezwała się-że nie wyjdę za ciebie i…
Urwała, kiedy dostrzegła pulsowanie żyłki na jego skroni i mimowolny ruch głowy w tył. Z ponurego błysku w jego oczach domyśliła się, że obraziła go.
– Mogłabyś przynajmniej poczekać, aż cię ktoś poprosi, zanim odmówisz – stwierdził lodowato.
Leith aż skurczyła się po tych brutalnych słowach. Pomyślała, że za żadne skarby nie pojedzie z nim do Parkwood. Chyba wyczytał z jej twarzy ból i bunt, bo dodał już o wiele spokojniejszym tonem:
– Ciotka i wujek byli dla mnie jak rodzice… wiele im zawdzięczam…
– Czy dlatego ich okłamujesz? – rzuciła ostro, bo Naylor pielęgnując swoje uczucia rodzinne zdawał się nie zwracać uwagi na to, że czyni to jej kosztem.
– Wiesz, dlaczego muszę to robić – odparł. Miękkie nuty znikły z jego głosu.
– Odśwież mi pamięć!
– Czy muszę ci przypominać, że zabrałem cię do domu tylko po to, aby pokazać Travisowi, że kochasz kogoś innego – zwrot ten, dotyczący go w większym stopniu, niż sądził, trafił zbyt blisko celu. Leith instynktownie odwróciła się, żeby wyjść.
– Mogę z miejsca cię zwolnić! – wybuchnął Naylor, zanim zdołała zrobić choćby krok.
Stanęła nieruchomo i dopiero kiedy poczuła, że może już zapanować nad sobą, odwróciła się powoli. Nie musiał nawet mówić, że gdyby oskarżyła go o niesprawiedliwe wyrzucenie z pracy, każdy sąd stanąłby po jego stronie. Stąd w jej oczach pojawiła się spora doza nienawiści.
– Bez zapłaty, oczywiście? – zapytała wrogo.
– Masz rację! – odparł zimno.
– Niech cię szlag trafi! – rzuciła mu w twarz. Wzruszył ramionami ignorując jej zranione uczucia.
– W każdym razie, dopóki nie zdecyduję inaczej, jesteś moją narzeczoną – warknął. – Przyjadę po ciebie jutro o jedenastej.
Leith przez chwilę spoglądała na niego z buntem w oczach. Los wyśmiał bezlitośnie żałosne zaklęcia, że nigdy więcej noga jej nie postanie w Parkwood.
Odwróciła się i uciekła.
Po powrocie do domu długo rozpamiętywała władczy sposób, w jaki ją potraktował. Nie mogła pojąć, dlaczego nie kazała, aby ją zwolnił, zostawił w spokoju i poszedł do wszystkich diabłów.
W sobotę rano nadal myślała, jaki sens ma wyjazd do Parkwood. Tydzień temu pojechała tam, żeby Travis nie myślał już o niej jako o swej dziewczynie, było to zresztą ultimatum Naylora. Tym razem jedzie już nie jako dziewczyna, lecz jako jego narzeczona. Gdzie tu logika? Naylor zabiera ją, żeby wujostwo lepiej poznali jego przyszłą żonę, podczas gdy wie doskonale, że na pewno się nie pobiorą. O jedenastej zadźwięczał dzwonek u drzwi.
– Jestem gotowa – powiedziała chłodno. Nie czuła potrzeby zapraszania go do środka, więc tylko odwróciła się i poszła po torbę.
Naylor jednak wszedł bez zaproszenia.
– Jedna sprawa, zanim wyjdziemy – powstrzymał ją-
Przystanęła i spojrzała na niego pytająco. Nie rozumiała, o co chodzi, i czekała na wyjaśnienia do chwili, kiedy wyjął z kieszeni pierścionek i spróbował włożyć jej na palec.
Z zachwytem spoglądała na cacko z brylantów i szmaragdów. Nagle dotarło do niej, co oznacza ten gest i poczuła, że wzbiera w niej piekielna złość.
– O, nie! Na pewno nie będę tego nosić! – krzyknęła gwałtownie.
– Co, nie dość dobry dla ciebie? – warknął. Była to kropla, która przepełniła miarę.
Wszystkie stresy, napięcia i cierpienia, jakie przeżyła w ciągu ostatnich tygodni, skumulowały się. Upuściła torbę na podłogę i ręką zakreśliła łuk. Naylor zareagował błyskawicznie i chwycił ją za przegub, zanim zdążyła dosięgnąć celu. Pozbawiona możliwości fizycznego wyładowania zawyła:
– Skoro nie możesz zrozumieć, że nie interesuje mnie zawartość męskiego portfela ani ile z tego będę miała, to ty potrzebujesz okularów! Jeśli… – nie zdołała dokończyć, bo uświadomiła sobie, że Naylor uspokaja ją, tuli w kojącym uścisku.
– Ciii – wyszeptał w jej włosy i Leith nagle poczuła się bezsilna.
Wkrótce jednak złapała drugi oddech i choć cudownie było czuć jego ramiona wokół siebie, nadludzkim wysiłkiem woli zdołała odsunąć się od niego.
Puścił ją, ale wciąż trzymał w palcach klejnot.
– Przede wszystkim ciocia zwróci uwagę, czy nosisz pierścionek zaręczynowy – mruknął kusząco.
Leith trwała w swoim uporze.
– Ona mnie zna, Leith, wie, że włożę pierścionek na palec mojej narzeczonej w pierwszej dogodnej chwili.
Przeniosła spojrzenie z pierścionka na Naylora, dostrzegła wyczekiwanie w jego twarzy i znów spojrzała na klejnot. Czuła, że coś się na niej wymusza, ale nie miało to wielkiego znaczenia. Jednak jeśli ciotka ma zadawać niepotrzebne pytania, lepiej aby wzięła pierścionek. Wyciągnęła rękę.
– Czy one są prawdziwe… to znaczy, kamienie? -zapytała, z oczami wlepionymi w ogromny szmaragd pośrodku i dwa mniejsze brylanty po obu stronach.
– Czy ofiarowałbym mej miłości atrapę? – zażartował i Leith podziękowała mu za to mrożącym spojrzeniem. Nie był dusigroszem, więc pierścionek musi być prawdziwy. Zadrżała na myśl o tym, ile mógł kosztować!
Wsunęła go na serdeczny palec – pasował świetnie. Sam fakt włożenia go sprawił, że nogi się pod nią ugięły. Potrzebowała czegoś na otrzeźwienie.
– Nie jestem przyzwyczajona do noszenia pierścionka stwierdziła kwaśno, żeby dodać sobie sił. – Nie miej pretensji, jeśli go zgubię.
– Nie będę miał – odparł bezbarwnym głosem.
– I dostaniesz go z powrotem w tej samej chwili, w której opuścimy Parkwood! – uzupełniła z czystej przekory.
– Niech mnie diabli! – zakpił. – Jesteśmy zaręczeni dopiero dwie minuty, a ona już mną pomiata!
Zanim Leith zdołała znaleźć na to właściwą odpowiedź, wziął torbę i razem wyszli z domu.
Sama myśl o tym, że ktokolwiek mógłby pomiatać Naylorem rozbawiła ją serdecznie i nareszcie rozluźniła się trochę.
– Leith, Naylor! – wykrzyknęła Cicely Hepwood, wychodząc im na spotkanie. Guthrie dołączył do nich minutę później i wymienili powitalne uściski.
– Dałam ci ten sam pokój, co w zeszłym tygodniu – szczebiotała radośnie gospodyni. – Na pewno chcesz rozpakować się i umyć ręce przed lunchem, ale zanim pójdziesz… – zawahała się nagle. – Chyba masz pierścionek zaręczynowy? – powiedziała powoli.
Leith skinęła głową, w duchu przyznając Naylorowi medal za zdolność przewidywania. Nie mogła jednak oprzeć się fali wzruszenia, kiedy podała pani Hepwood lewą dłoń.
– Tak, i to bardzo piękny – stwierdziła szczerze. Podczas, gdy Cicely rozpływała się w zachwytach, Leith poczuła przemożną chęć spojrzenia na Naylora. Patrzył na nią: nie na ciotkę, nie na pierścionek, ale właśnie na nią – i wydawał się bardzo zadowolony.
Odwróciła wzrok, przekonana, że rozumie powód jego radości. Przewidział, że pierścionek będzie pierwszą rzeczą, o którą zapyta ciotka. Leith miała ochotę, aby znaleźć się gdzieś na tyle blisko, żeby zobaczyć jego minę, kiedy okaże się, że nie przewidział czegoś… i złapał się we własne sidła!
Rozmyślając tak pobiegła na górę, żeby odzyskać równowagę ducha i przyczesać włosy przed lunchem. Siedząc w jadalni obok Naylora czuła się o wiele, wiele pewniej.
Rozmowa podczas lunchu była wesoła i sympatyczna. Nikt nie wspomniał Travisa, aż do chwili kiedy Guthrie poprosił Naylora o radę w sprawie kupna lasu.
– To pomysł Travisa. Wtedy pochłonięty był ochroną dzikiej przyrody, ale zdaje się, że ostatnio ma… inne sprawy na głowie.
– Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy – uspokajająco wtrącił Naylor i pozornie niedbałym tonem zapytał: – A właściwie gdzie on jest?
Na to pytanie odpowiedziała ciotka. Leith zorientowała się nagle, że pod wesołą, uśmiechniętą maską kryje się bardzo zatroskana kobieta, która stara się ze wszystkich sił traktować ją jak członka rodziny.
– Travis był wczoraj bardzo niespokojny-wyznała Cicely Hepwood. – Właściwie przeżywał coś przez cały tydzień. Wczoraj jednak cierpiał bardziej niż zwykle i… – głos zadrżał jej lekko. Musiała przerwać na chwilę, żeby odzyskać panowanie nad sobą. – Ostatniej nocy zadzwonił, żebyśmy się nie martwili, ale w ogóle nie wróci do domu. To już druga noc, kiedy nie wiem, co się z nim dzieje.
W tym momencie Leith z całego serca zapragnęła uspokoić choć trochę panią Hepwood. Ale co mogła powiedzieć? Travis bardzo kochał Rosemary i myślał o niej bez przerwy… ale tego nie mogła powiedzieć nikomu.
W tej samej chwili Guthrie Hepwood zaczął uspokajać żonę, że syn zjawi się na pewno lada chwila. Leith uznała, że nie musi już głowić się nad sposobem wytłumaczenia Travisa. Przelotnie spojrzała na Naylora i aż się cofnęła. Wyglądał, jakby ogarniała go szewska pasja. Nigdy dotąd nie widziała w jego oczach takiej wrogości i to wyraźnie pod jej adresem!
Wstrząśnięta do głębi odwróciła wzrok i zastanawiała się, co u licha palnęła tym razem. Minęło kilka sekund, odrętwiały umysł zaczął pracować i odpowiedź na pytanie przyszła sama. Naylor ciągle dobrze pamiętał, gdzie znalazł swego kuzyna tej pierwszej nocy. Był, zdaje się, zupełnie pewien, że znalazłby go tam i dzisiaj. Leith poczuła odradzającą się wściekłość. Miała dość tej koszmarnej podejrzliwości…
– Chyba pójdę się przebrać – oznajmiła. Zbyt była rozgorączkowana, żeby wytrzymać w bezpośredniej bliskości Naylora, kiedy przejdą do salonu. Z uśmiechem przeprosiła towarzystwo i wyszła.
Jeżeli była wściekła, to jej narzeczony z pewnością dzielił ten nastrój, bo także wymówił się i odszedł w tym samym kierunku.
Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, dopóki nie znaleźli się przed drzwiami sypialni.
– I co? – warknął, gdy Leith miała już wejść do sypialni. Chwycił ją za ramię i niezbyt delikatnie zwrócił twarz ku sobie.
Podniosła wzrok na jego agresywne, mroczne oczy.
– Co i co? – wybuchnęła.
– Widziałaś się z Travisem ostatniej nocy? – syknął.
– Chodzi ci o to, czy został na noc? A był tam, kiedy przyszedłeś po mnie rano? – odpaliła i zaczerpnęła tchu. – Oddać ci pierścionek? – zadrwiła. Była dość wściekła, żeby mieć na to odwagę. Odwróciła się tyłem.
Nie odeszła daleko. Zanim zdążyła dotknąć klamki, chwycił ją za ramiona i przycisnął do ściany.
– Nie! – zaprotestowała, ale on nawet nie udawał, że słucha. Całując, więził ją w żelaznym uścisku.
Jego pocałunki były brutalne i sprawiały ból. Usiłowała uwolnić się za wszelką cenę, ale to tylko wzmagało jego podniecenie.
Była równie wściekła na siebie, jak na niego. Wiedziała, że potrafi ją rozbroić. W chwili gdy jego złość nieco minęła albo może zmęczyły go pocałunki, zdołała uwolnić dłonie i wesprzeć je na jego piersi. Odepchnęła go z całej siły i – nagle poczuła, że jest wolna. Nie czekała na wyjaśnienia. Błyskawicznie znalazła się w sypialni i zamknęła drzwi.
Oparła się o nie plecami w obawie, że zechce wejść. Nasłuchiwała ze wstrzymanym oddechem. Nie dobiegał żaden szmer, więc uznała, że musiał sobie pójść.
Podeszła do okna i spojrzała na rozsłoneczniony trawnik. Poczuła, że jest zbyt wzburzona, by siedzieć w pokoju do samej kolacji. Postanowiła udać się na przechadzkę – przy odrobinie szczęścia może uda jej się nie spotkać Naylora.
Niedyskretne pytania i brutalny pocałunek wciąż jeszcze tkwiły w jej pamięci. Doszła jednak do wniosku, że gdyby nawet próbowała dowiedzieć się, dlaczego był taki wściekły i omal jej nie pobił, prawdopodobnie odpowiedź nie byłaby zbyt miła. W końcu i tak wszystko okaże się jej winą!
Po drodze zauważyła, że drzwi do salonu są zamknięte. Miała ogromną ochotę wyjść nie mówiąc nikomu ani słowa, ale czuła, że winna jest gospodarzom tę grzeczność. Nawet, jeśli nie będzie umiała odpowiedzieć na pytanie, co się stało z Naylorem.
Podeszła do drzwi salonu, przywołała na twarz miły uśmiech i weszła. Państwa Hepwood nie było w pokoju. Miała pecha, w salonie był właśnie Naylor.
Zatrzymała się raptownie i już miała wyjść, kiedy zawołał ją po imieniu. Wydawał się równie wzburzony, jak ona i natychmiast spojrzał na jej lewą dłoń.
– Szukałam pani Hepwood – powiedziała szybko przyłapując się na tym, że patrzy na jego usta, te same, które tak brutalnie ją całowały. Nagle zapragnęła podejść i pocałować go, tak jakby można było zetrzeć całe zło, które już się stało.
Pewnie uznałby ją za szaloną…
– Po co ci moja ciotka? – zapytał. Znowu był podejrzliwy.
– Nie zdradzę jej żadnej tajemnicy! – odparła kwaśno, porzucając swe pokojowe zamiary. – Powinna chyba wiedzieć, że idę na długi spacer.
– Ciotka jest na górze – odpowiedział i Leith zrobiła krok w kierunku wyjścia. Ale on znowu zawołał ją po imieniu, więc odwróciła się niechętnie.
– Leith, ja… – zaczął powoli, ale nagle urwał. Coś, co zobaczył przez wysokie francuskie okno, nie pozwoliło mu dokończyć.
– Travis! – wykrzyknęła Leith, rozpoznając jego kuzyna. Pomyślała, że widok syna przyniesie pani Hepwood ogromną ulgę, kiedy u boku Travisa dostrzegła znajomą postać.
– Rosemary! – wyjąkała, kompletnie zaskoczona i pobiegła, żeby gorąco uściskać przyjaciółkę.
– Myślałem, że mama i tato będą tutaj, więc poszedłem na skróty przez trawnik – wyjaśnił Travis, roześmiany, najszczęśliwszy człowiek na świecie. – Cieszę się, że tu jesteś, Leith. Powinnaś wiedzieć pierwsza.
– Dzwoniłeś do Rosemary – domyśliła się.
– Jeszcze lepiej! – odparł, zaborczo obejmując ramieniem swoją miłość. – Po parszywej nocy pomyślałem, że oszaleję, jeśli czegoś szybko nie zrobię. Rano pojechałem do Dorset i…
– Pojechałeś do Hazelbury? Do domu Rosemary? – dopytywała się zdumiona Leith.
– Nie mogłem dłużej wytrzymać – odparł. – Wydawało mi się, że im dłużej Rosemary zostaje z rodzicami, tym bardziej wpajają jej swoje przesądy. W każdym razie trząsłem się jak osika, kiedy oznajmiłem państwu Green, że zamierzam poślubić ich córkę i…
– Poślubić! – ten okrzyk padł z ust Naylora. Och, pomocy – pomyślała Leith, za chwilę ktoś zapłaci głową. Miała podstawy, by przypuszczać, że to będzie jej głowa.
– Ależ tak! – wykrzyknął entuzjastycznie Travis, najwyraźniej w siódmym niebie i niewrażliwy na czyjeś groźne miny.
– Słuchajcie, Rosemary była cudowna. Kiedy zapytałem jej rodziców, co bardziej kochają, szacunek sąsiadów czy własną córkę, pokazali mi drzwi. A wtedy ona powiedziała, że postanowiła dać Derekowi rozwód i idzie ze mną.
– Czy ktoś mógłby powiedzieć mi… – zbyt spokojnie wtrącił się Naylor -… co się tu dzieje, do jasnej cholery?
Przez moment Travis wydawał się wytrącony z równowagi pytaniem kuzyna, ale już po chwili rozpłynął się w uśmiechach.
– Wybacz mi, Naylor – sumitował się. – Jestem cały w skowronkach. Zapomniałem, że nie znasz Rosemary. Myślałem, że Leith, pomimo moich usilnych błagań o dochowanie tajemnicy, powiedziała ci o wszystkim.
– Dalej! – ponaglił Naylor. Jego głos był bardziej spokojny niż kiedykolwiek. Cisza przed burzą.
– Leith jednak była naprawdę lojalnym przyjacielem – przyznał radośnie Travis. – Od chwili, gdy spotkałem Rosemary po raz pierwszy, była dla nas obojga ogromną pomocą. A potem, kiedy Rosemary miała kłopoty i nie chciała się ze mną widywać, Leith była naszym posłańcem, koiła ból mojego serca i… wyznaję… pijaństwa. Szczególnie jednej nocy, kiedy byłem zbyt zalany, żeby prowadzić, położyła mnie do łóżka Sebastiana i pozwoliła wszystko odespać.
Leith spojrzała na Naylora i dostrzegła, że ten aż kipi ze złości. O, Boże, to już koniec! – pomyślała.
– A więc… – zaczął Naylor dość groźnie, ale w tym momencie w salonie pojawili się rodzice Travisa.
– Travis! – zawołała Cicely i rozpromienionym wzrokiem spojrzała na młodą kobietę, którą jej syn wciąż obejmował ramieniem. – Widzę, że przywiozłeś przyjaciółkę!
– Rosemary to coś więcej niż przyjaciółka – dumnie odparł Travis. – Mamo, poznaj moją przyszłą żonę.
– TRAVIS!
Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Leith spojrzała na ciągle otwarte francuskie okno. Właściwie teraz już może iść na ten długi spacer. Zerknęła na Naylora, był pochłonięty obserwowaniem rodziny.
Leith cichutko wyśliznęła się na zewnątrz. Spojrzała na drogę, którą zamierzała pójść i nagle poczuła się dziwnie zagubiona. Droga przecinała otwarte pole… a ona nie chciała być dostrzeżona.
Nieco dalej, na lewo, znajdował się letni domek. W nadziei, że nie jest zamknięty, pobiegła ku niemu jak na skrzydłach.
Miała szczęście. Oszklone drzwi ustąpiły pod dotknięciem jej ręki. Weszła i przekonała się, że domek jest większy, niż wydawał się z zewnątrz.
Opadła na wyściełaną sofę. W głowie szumiało jej od wrażeń. Była szczęśliwa, że być może Travis i Rosemary nareszcie zaczną czerpać radość ze swej miłości.
Wkrótce Leith zapomniała o szczęśliwej parze. Znowu stanęła jej przed oczami wściekła mina Naylora. Było w niej coś groźnego. Naylor nie należał do ludzi, którzy zwlekają z wyciąganiem wniosków i Leith wiedziała, że chwila pokuty jest bliska.
Usłyszała kroki. Poderwała głowę, gdy cień padł na oszklone drzwi, i zamarła. Rozpoznała wysokiego mężczyznę, stojącego z dłonią na klamce i pojęła, że nadszedł czas wyjaśnień…
Nie odrywała od niego oczu, gdy z bezlitosną miną wszedł do domku.
Stanął przed nią i przez długą chwilę po prostu patrzył z góry.
– No – odezwał się twardym, ostrym głosem. -Mów.