Zaledwie drobne kroczki Ksieni ścichły w głębi domu, Michasiowi żal się zrobiło starej. Znał dobrze jej przywiązanie, wiedział, że go serdecznie lubi, wystarczyło więc, że wyobraził ją sobie siedzącą samotnie w kuchni i dręczoną niespokojnymi obawami, aby natychmiast pożałować swego egoistycznego uporu. W pierwszej chwili chciał otworzyć drzwi i pójść do Ksieni. Kiedy jednak pomyślał, że będzie musiał nie tylko tłumaczyć się, lecz przepraszać, a być może i pocieszać, uczuł, że nie podoła tylu obowiązkom. Jeśliby zaś miał milczeć, to swoją obecnością pogorszy jeszcze sytuację. Został więc. Zresztą był pewien, że Ksienia nie pozostawi go długo w spokoju i wkrótce, gdy tylko wypłacze się, powróci.
Rzeczywiście kwadrans chyba nie minął, kiedy odległe, ledwie dosłyszalne skrzypnięcie poderwało Michasia na nogi. Szybko podbiegł na palcach do drzwi, przekręcił klucz w zamku, zawrócił i wyciągnąwszy się na łóżku zamknął oczy.
Dopiero po dłuższej chwili kroki Ksieni rozległy się w sąsiednim pokoju. Zbliżała się wolno, podkradała się raczej, niż szła, słychać było, że się raz po raz zatrzymuje. Michaś, który leżał wyprostowany, z dłońmi złożonymi na piersi i swemu oddechowi starał się nadać równy, głęboki rytm snu, mimo woli uśmiechnął się. Ucieszyło go, że tak świetnie uda mu się oszukać troskliwość Ksieni. I taka ogarnęła go nagle wesołość, iż zapragnął zerwać się z łóżka i z całej siły klasnąć w dłonie. Ale już było za późno. Ksienia przyczaiła się pod drzwiami i nadsłuchiwała. Słyszał jej oddech i szelest spódnicy. Wreszcie cichutko zapukała.
Śmiech załaskotał Michasia w gardle, czuł, że jeśli to wszystko trwać będzie dłużej – nie wytrzyma i parsknie nieopanowaną radością. Na szczęście w tej samej chwili Ksienia nacisnęła klamkę. Ponieważ wiedział, że staruszka ma dość kiepski wzrok, podniósł cokolwiek powieki. Zobaczył Ksienię stojącą na progu, w ręku trzymała lampę. Zamknął szybko oczy i już tylko po wolnym nasileniu się światła poznał, że Ksienia zbliża się do łóżka. Posuwała się zupełnie bezszelestnie. Wreszcie zatrzymała się. Lampę musiała teraz podnieść wysoko, bo blask go ukłuł w same powieki. Jednak ani jednym drgnieniem nie zdradził się. Tymczasem Ksienia pomrukiwała pod nosem. Potem, kiedy już widocznie upewniła się, że chłopiec śpi, postawiła lampę na stole, zasunęła okiennicę i chwilę jeszcze szła mrucząc. Na koniec zabrała światło i wyszła, cicho za sobą zamykając drzwi.
Michaś jeszcze przez kilka minut nie ruszał się. Dopiero, gdy odgłos zamykanych drzwi kuchennych upewnił go, że Ksienia rzeczywiście odeszła, zeskoczył z łóżka. Uczynił to z takim rozmachem, iż od razu znalazł się na środku pokoju. Zawadził o stół i potrącił stojące obok krzesło, zdążył jednak chwycić je w porę. Jakaż wolność! Miał teraz wrażenie, że jest sam w całym domu. Ciemność pogłębiała ciszę. Ale był to spokój, który już nie przerażał. Również i wiatr, ciągle szumiący na dworze, przestał niepokoić.
Michaś przechylił głowę, wyciągnął przed siebie ramiona i stał, trzymając je tak zawieszone przez chwilę w powietrzu jakby wspierał się o mrok. „Gdybym mógł teraz mieć skrzydła…” – pomyślał. Poczuł się dziwnie lekki i radosny. Wszystko, co przeżył w ciągu ostatnich godzin, wydało mu się męczącym, bardzo już odległym snem. Nie był nawet pewien, czy to wszystko śnił, czy też opowiadał mu ktoś o tym. Było mu to zresztą obojętne. Cieszył się chwilą obecną. Rozpierała mu piersi radość, wesołość zachwycająca, jakiej dotąd nie znał. I nawet przelotna myśl o Siemionie nie zdołała jej stłumić. Odnalazł bowiem niespodziewanie drogę powrotną do dni spędzonych razem z gajowym i ledwie znalazł się wśród tamtych godzin – okazały się bezbolesne, spoczywały w przeszłości już jako wspomnienie, a śmierć, która je zamykała, utraciła niedawną grozę. Wydała się chłopcu naturalnym, prostym dopełnieniem, znakiem, który zamiast rzucać na minione zdarzenia ponury cień, naświetlał je czystym spokojem. Dopiero teraz Michaś zdał sobie sprawę, że myśli o Siemionie jak o nieżyjącym. I choć uświadomił sobie jednocześnie, że jego przyjaciel może jeszcze żyć, śmierć Siemiona, jako fakt nie tylko dokonany, lecz należący do odległej już przeszłości, wydała mu się rzeczywistością bliższą i zrozumialszą.
Podszedł do okna i ostrożnie, żeby stłumić skrzypienie zardzewiałych zawiasów, otworzył okiennicę. Pomimo podwójnych szyb podmuchy wiatru przesączały się z zewnątrz chłodnym powiewem. Michaś rozchylił usta i odetchnął głęboko. Po chwili przysunął się bliżej, wspiął się na palce, czołem przylgnął do okna. I naraz, gdy uczuł na wargach świeży, wilgotny prąd powietrza, wybuchnął dźwięcznym, wysokim śmiechem. Stał pełen zachwytu, dreszcz nim targnął. Noc! Jej ogrom nie objęty i bez granic wirował w ciemnościach. Wichura biła dokoła czarnymi obłokami.
Uderzony niespodziewanym urokiem tej potęgi, zapragnął otworzyć okno, wyskoczyć na dwór i zanurzywszy się w mrok, pędzić przed siebie pod wiatr, na oślep, byle prędzej… Zobaczył siebie biegnącego polami z rękoma wyciągniętymi jak do lotu i ustami pełnymi porywistego wiatru. Przymknął oczy. Otoczył go rozległy szum i przez kilka chwil wrażenie biegu owładnęło nim tak silnie, iż całym ciałem się przechylił, poddając się powolnie temu nierzeczywistemu ruchowi. Serce biło mu coraz szybciej. Nagle drgnął. Oto w momencie, w którym wydało mu się, że stopami odrywa się od ziemi, wyraźnie uczuł, iż z chóru sprzecznych, gwałtownych podmuchów, niby światło z ciemności, poczyna się wyłaniać melodia, którą już wiele razy słyszał, lecz której nigdy nie potrafił wyrazić słowami. Teraz od pierwszej chwili, ledwie zadrżał mu w uszach początkowy, nieśmiały jeszcze dźwięk, ogarnęła go pewność, że odnajdzie to, czego od tak dawna daremnie szukał.
Drżąc ze wzruszenia, zapalił świecę i spośród książek rozrzuconych w nieładzie na stole wydobył pierwszy z brzegu zeszyt, jak się okazało, z domowymi wypracowaniami z arytmetyki. Zapisanych było tylko kilka pierwszych stron. Wyrwał więc parę kartek środkowych i ołówkiem stępionym, ale na którego ostrzenie nie chciał już tracić czasu, zaczął pisać…
Do tej chwili niejednokrotnie w późniejszych latach wróci Michał. Kartki, na których w gorączkowym pośpiechu narastał pierwszy wiersz, zniszczy wkrótce, a w pamięci zachowa kilka zaledwie zdań, strzępki nieporadnych, zuchwałych słów. Pozostanie mu jednak radosny niepokój owych godzin, niepokój jeszcze radosny, który nie dawał przeczucia trudów przyszłej drogi, lecz zaledwie kazał stanąć wobec tajemniczej siły. Pozostanie również noc samotna, wicher, szum drzew, ciemności i wreszcie cisza, jaka w pewnej chwili zaległa. Także światło księżyca, które nagle białym blaskiem położyło się na oknie i szeroką strugą ściekło ku podłodze. Parę lat zaledwie minie od tej nocy, gdy szesnastoletni Michał, kuszony urokami życia, porzuci ostatecznie rodzinną wieś i wyjechawszy potajemnie, listem wysłanym z miasta pożegna swego opiekuna. Zerwawszy pęta, w których widział swoją niewolę, wejdzie wówczas pomiędzy ludzi z zachłannością barbarzyńskiego zdobywcy, który po raz pierwszy staje stopą na nieznanym lądzie. Nie ma dla spragnionych młodych diabłów nic niemożliwego. Jednak później ile razy zdarzy się, że Michał przeklnie noc, która uczyniła z niego poetę!
Tak się zajął pracą, iż nie zauważył, kiedy powrócił proboszcz. Ksiądz Siecheń jeszcze z drogi dostrzegł światło w pokoju chłopca. Na chwilę opuścił go niepokój, jaki pozostawiło w nim niespodziewane i dziwaczne spotkanie z nieznajomą kobietą. Był pewien, że Michaś, ledwie usłyszy w ogrodzie kroki, zaraz wybiegnie naprzeciw. Ale gdy wszedł na ganek i otworzył drzwi do sionki, dom powitał go milczeniem. Nie zdejmując płaszcza zajrzał do kuchni. Ksienia drzemała w kącie, przy samej płycie, głowa zwisała jej na piersi, różaniec usunął się na kolana.
– Ksienia! – zawołał proboszcz.
Natychmiast ocknęła się. Spojrzała zaspanymi, niezupełnie jeszcze przytomnymi oczami i dopiero gdy ksiądz Siecheń podszedł bliżej, wytrzeźwiała. Zatrzepotała wówczas nieporadnie rękoma, zsunęła się ze stołka i jękliwie popiskując, przypadła do proboszcza. Z początku nie mógł połapać się, o co jej chodzi. Mówiła szybko z wzrastającym wzburzeniem, skarżyła się na coś, żaliła, wyrzucała oderwane słowa, głowa jej się trzęsła, usta drżały. Wreszcie uwikławszy się w tym swoim biadoleniu, zupełnie już przygnębiona własną nieporadnością, zaczęła ubogo pochlipywać.
Upłynęła dłuższa chwila, zanim się uspokoiła i mogła z sensem odpowiadać na pytania. Wyszło wówczas na jaw, że się właściwie nic nie stało, a przynajmniej nic takiego, co mogłoby wytłumaczyć ten niezwykły niepokój. Wiadomość o młodym Gejżanowskim zdziwiła cokolwiek księdza, nie zdarzyło się bowiem dotąd, aby Seweryn złożył wizytę na plebanii, ostatecznie jednak sam ten fakt nie był niczym niezwykłym. „Pewnie jakiś interes musiał mieć” – pomyślał. Więcej za to zaskoczyło go twierdzenie Ksieni, że Michaś już od paru godzin śpi.
– Przecież świeci się w jego pokoju – powiedział.
Oczy Ksieni zaokrąglił przestrach. Załamała ręce i zaczęła przysięgać się i zaklinać, że była w pokoju Michasia, stała przy samym łóżku i widziała, że chłopiec śpi. „Musiał obudzić się – pomyślał proboszcz. – Dlaczego się jednak dotąd nie pokazał? Biedny mały – ogarnął go smutek – po raz pierwszy spotkał się z grozą śmierci, nie umie sobie z tym poradzić, męczy się…”
Od kuchni szło przyjemne ciepło. Ksiądz Siecheń machinalnie rozcierał zziębnięte dłonie, ciągle jednak czuł w sobie chłód, coraz silniejsze miał dreszcze. Spostrzegła to wreszcie Ksienia. I jej wzburzenie, już cokolwiek przycichłe, znowu wybuchnęło. Zakrzątnęła się pośpiesznie dokoła proboszcza, oplątała go drobnymi ruchami, zapłakała, że taki zmarznięty i zabłocony, zaczęła z niego ściągać płaszcz, pytać, co chce zjeść, a ponieważ pomiędzy jej słowa nie zdążył wcisnąć żadnej odpowiedzi, nie czekając na nią pobiegła do spiżarni.
– Niech Ksienia zrobi gorącej herbaty – zawołał.
Nie czekając na jej powrót, udał się do Michasia. Szedł powoli, był bardzo zmęczony. W pewnej chwili, gdy zatrzymał się w stołowym, przypomniała mu się twarz spotkanej kobiety. „Musiałem ją kiedyś spotkać” – przemknęło mu przez głowę. Ale natychmiast przypuszczenie to, choć było możliwe, wydawało mu się niedorzeczne. Jednak wbrew wewnętrznemu przekonaniu stał dalej i szukał w przeszłości twarzy podobnej do tej, którą ujrzał przed sobą w nagłym oświetleniu.
W pokoju był półmrok, cień nocnej godziny, ale białe smugi znaczące wysokość okna zdradzały, że na dworze niebo wypogadza się i noc księżycowa osiąga pełnię jasności. Ksiądz Siecheń podniósł rękę do czoła. „Co powiedzieć Michasiowi? – zastanowił się. – Jak trafić do serca tego dziecka?” Przygnębiony własną bezradnością zawahał się przez chwilę, czy nie odłożyć tego spotkania do jutra. Ale cóż może się do jutra zmienić?
Kiedy otworzył drzwi do pokoju Michasia, chłopiec zerwał się od stołu i pośpiesznie, niezręcznie maskując, że został niespodziewanie zaskoczony, zaczął porządkować książki. „Ukrywa coś przede mną” – pomyślał z goryczą proboszcz. Chcąc chłopcu zostawić trochę czasu, aby przyszedł do siebie, rozejrzał się po pokoju. Nikły płomień dogasającej świecy słabo już świecił, ale za to całe okno stało w srebrzystej poświacie. Cienie drzew, podobne do wodorostów spętanych na dnie rzeki, rysowały się w głębi czarnymi smugami.
Ksiądz Siecheń odwrócił się i spojrzał na Michasia. Stał w tym samym miejscu z głową pochyloną, w dłoniach miął okładkę książki.
– Nie śpisz jeszcze? Późno już, jedenasta dochodzi.
Michaś uczynił ruch, jakby chciał podnieść głowę, skończyło się jednak tylko na tym ruchu. Uparcie patrzył w stół.
– Odrabiam lekcje – szepnął.
– Skończyłeś już?
– Jeszcze nie. To jest tak – poprawił się szybko. – Już tylko powtarzałem.
Ksiądz Siecheń podszedł bliżej.
– Ksienia skarżyła się na ciebie, mówiła, że nie jadłeś kolacji…
Chłopiec poczerwieniał.
– Nie chciało mi się.
– A potem zamknąłeś się na klucz, tak? Zmartwiłeś bardzo biedaczkę.
Michaś milczał. Dostrzegł tylko proboszcz, że usta chłopca rozchylił wesoły, przekorny uśmiech. Zaskoczyło go to, wszystkiego bowiem spodziewał się prócz podobnej reakcji.
Nagle Michaś podniósł głowę.
– Ona tu była potem – powiedział jasnym głosem.
– Tylko udałem, że śpię… nie domyśliła się niczego.
I już zupełnie swobodnie roześmiał się. Nie był to jednak śmiech, który proboszcz dobrze znał i lubił. Zabrzmiał w nim nowy akcent, zuchwała nuta dojrzewającej młodzieńczości, nieomal ostre wyzwanie.
W tej chwili przez szparę w uchylonych drzwiach wcisnęła się Ksienia. Ujrzawszy jej strapioną, żałosną minę, Michaś znowu wybuchnął wesołością. Spojrzała na niego z nieukrywanym zgorszeniem i jak gdyby jawnie chciała go pozbawić swojej troskliwości, zwróciła się wprost do księdza Siechenia:
– Herbata już gotowa, proszę księdza proboszcza. Gdzie mam podać?
Mówiła jednak z nadmiaru wzruszeń tak niewyraźnie, że nie zrozumiał. Powtórzyła więc z widocznym niezadowoleniem.
– Tutaj niech Ksienia przyniesie – powiedział proboszcz. – Albo nie, zaraz… może i Michaś coś zje?
– Ależ tak! – zawołał chłopiec. – Ksieniu, niech Ksienia natychmiast rozchmurzy się, zjem wszystkie zapasy, jakie są w domu, słyszy Ksienia? No, Ksieniu, roześmiać się… – złożył prosząco ręce.
Choć serce jej zabiło z zachwytu, nastroszyła się nieprzejednanie.
– Michaś powinien o tej porze spać, a nie o jedzenie wołać. Do czego to podobne? Mało to razy przypominałam o kolacji?. Trzeba było nie zamykać się w pokoju, jak przed wrogiem jakim, to i byłaby kolacja.
– Kiedy wtedy nie chciało mi się – zaczął przekomarzać się Michaś.
Ksienia aż zatrzęsła się z oburzenia.
– Słyszy ksiądz proboszcz, co on mówi? Nie chciało mu się…
– No, już dobrze, dobrze – załagodził proboszcz. – Więcej się to nie powtórzy. Niech Ksienia poda, co tam jest, zjemy i spać.
Ksienia wyprostowała się.
– Dobrze, podam. Jak ksiądz proboszcz chce, to podam. Ale ksiądz proboszcz ma stanowczo za dobre serce, to nie jest dobrze.
Kiedy wyszła, ksiądz Siecheń zwrócił się do Michasia.
– Widzisz – powiedział tonem łagodnego wyrzutu – zdaje się, że naprawdę wyrządziłeś jej przykrość. Nie powinieneś tego robić.
Oczy Michasia musnęły opiekuna przelotnym spojrzeniem i pobiegły w stronę okna. Na widok nocy tak cichej i jasnej zabiło mu serce. Pomyślał z żalem, że nie może dalej pisać. Po chwili, ciągle zwrócony w tamtą stronę, odezwał się:
– Przecież nie jestem już dzieckiem, mogę iść spać, kiedy mi się podoba, kiedy mam ochotę…
Ksiądz Siecheń nigdy nie słyszał podobnego tonu. I uczuł, że cokolwiek teraz powie, nie trafi to chłopcu do przekonania. Szepnął wreszcie cicho, jakby z wysiłkiem:
– Nie powinieneś jednak dopuszczać do siebie takiej ochoty, która komuś drugiemu sprawia przykrość.
– Dlaczego?
W głowie chłopca zadźwięczała przekora.
– Dlaczego? – powtórzył zwróciwszy się nagle w stronę księdza? – To przyjemnie sprawiać czasem komuś przykrość.
Proboszcz w milczeniu przyglądał się Michałowi. Jednak tym razem mały nie odwrócił oczu. Patrzył na opiekuna nieustępliwie, jakby wzrokiem, który rozjaśnił nagle świeży blask, wspomóc chciał wypowiedziane słowa. Wreszcie proboszcz podniósł rękę i dotknął ramienia chłopca.
– Moje dziecko…
Ale nie dokończył: dłoń mu zadrżała, głos się załamał. Stał z półprzymkniętymi powiekami i twarzą bladą, zmienioną przez znużenie.
– Moje dziecko – powtórzył po chwili ciszej. – Nie wolno ci tak mówić, nie można…
„Zły jestem” – pomyślał Michaś. I wzruszony swoim żalem i smutkiem, który usłyszał w głosie proboszcza, zapragnął w jakiś sposób okazać opiekunowi skruchę. Już chciał schylić się, aby pocałować go w rękę, gdy targnął nim bunt.
Zacisnął wargi, potrząsnął głową.
– Dlaczego nie wolno? Dlaczego ciągle czegoś nie wolno? Wszystkim wolno, tylko mnie nie wolno. Ksiądz chciałby…
Zawahał się, jakby się przeląkł niedopowiedzianej myśli.
– A ja… ja nie chcę, bo ksiądz chciałby…
Ksiądz Siecheń wyprostował się.
– Chciałbym, żebyś nie potrzebował wstydzić się siebie – powiedział surowo.
– Ja wcale się nie wstydzę.
– Tym gorzej. Jeśli teraz jeszcze się nie wstydzisz, to będziesz musiał wstydzić się później.
Mówił takim tonem, że Michaś nie odważył się odpowiedzieć. Przybladł tylko cokolwiek, oczy mu pociemniały. Ksiądz Siecheń odwrócił się. Ale we drzwiach zatrzymał się.
– Zapomniałem ci powiedzieć coś ważnego, moje dziecko – powiedział z łagodnym już akcentem w głosie. – Siemion przesyła ci pozdrowienia.
Michaś drgnął.
– Siemion?
– Tak, przecież byłem u niego. Mówiłem ci wychodząc, że idę do Siemiona.
Spodziewał się jakiejś odpowiedzi, był pewien, że teraz Michaś zdobędzie się na serdeczny odruch. Ale chłopiec milczał. Twarz jego nie wyrażała żadnego wzruszenia.
Przeszli więc do jadalni. Stół był nakryty, słychać było pośpieszne krzątanie Ksieni w kuchni.
– Już niosę, niosę! – zawołała.
Jak przed każdym posiłkiem, proboszcz zatrzymał się przy swoim krześle i przeżegnał się. Michaś machinalnie uczynił to samo, po raz pierwszy nie odmówił krótkiej modlitwy. Nie chciał tych znanych, od tylu lat po kilka razy dziennie powtarzanych wyrazów. Nie chciał ich, jak nie chciał w tej chwili niczego, co należało do księdza.
Stał z głową pochyloną, zaciśniętymi ustami, nachmurzony. Jakąż ulgę odczułby, gdyby mógł wrócić teraz do swego pokoju albo wybiec na dwór! Ogarniała go coraz większa niechęć do opiekuna. I kiedy usiadłszy, spotkał się z jego wzrokiem, nie starał się wcale ukryć swojej wrogości. Było mu z nią dobrze, natychmiast stłumiła w nim przelotne szarpnięcie niepokoju i umocniła w przekonaniu, że słuszność jest po jego stronie. Zupełnie już pewien siebie zabrał się do krajania chleba.
Ksiądz Siecheń siedział naprzeciw, patrzył w stół. Wolał uniknąć wzroku chłopca. Tymczasem Ksienia wniosła uroczyście dymiącą kaszę. Stawiając talerz przed proboszczem oświadczyła:
– Z mlekiem, proszę księdza proboszcza, bardzo dobra, taka, jak ksiądz lubi.
Na Michasia za to spojrzała z ukosa.
– A Michasiowi to może nie będzie smakowało – głos jej zadrżał oburzeniem. – Ale to trudno, nic innego nie ma, trzeba jeść, co jest.
Ksiądz Siecheń podniósł głowę i uśmiechnął się blado.
– Cóż to Ksienia tak dzisiaj Michasiowi dokucza?
Chłopiec poczerwieniał.
– Ja wcale nie potrzebuję obrony – burknął opryskliwie.
– Michasiu… – szepnął ksiądz.
– Bo nie potrzebuję! – powtórzył.
Dopiero teraz Ksienia wybuchnęła:
– To ty tak, smarkaczu? Takim tonem do swego dobroczyńcy? Taka wdzięczność? Mój Boże, czegóż to ja musiałam dożyć! Żeby taki pędrak, od ziemi ledwie odrósł i już tak sobie zaczyna…
– Ksieniu, Ksieniu! – starał się ją uspokoić proboszcz.
Ale rozkrzyczała się jeszcze głośniej.
– Lanie ci trzeba sprawić, smarkaczu, lanie!
Michaś, który przez cały czas uśmiechał się ironicznie, nagle zerwał się.
– Wypraszam sobie! – krzyknął zdławionym głosem. – Nie pozwolę, żeby na mnie krzyczano!
Zacisnął pięści i zaczął tupać nogami. Ksienia cofnęła się przerażona.
– Nie pozwolę! – pogroził jej kułakiem.
Widząc przed sobą jego twarz zmienioną, poszarzałą, usta wykrzywione złym grymasem, oczy zwężone i mściwe, skurczyła się, głowę wtuliła w ramiona i pośpiesznie się przeżegnała.
– Diabeł! – szepnęła drżąc cała – diabeł…
Wybuchnął na to hałaśliwym śmiechem. Spojrzał po obecnych triumfującym wzrokiem, odwrócił się niespodziewanie i wybiegł. Trzasnął drzwiami.
– Diabeł – wymamrotała Ksienia.
Przysiadła na brzeżku krzesła, roztrzęsiona i nieporadna.
– Tego się doczekać, mój Boże, tego się doczekać – zachlipała żałośnie.
Ksiądz Siecheń podniósł się i podszedł do niej.
– Niech się Ksienia uspokoi, nie trzeba robić takich historii, to nic poważnego.
– Jak to nic poważnego – oburzyła się. – Ksiądz proboszcz widział, jak on popatrzył, jak zbój jaki… A jak się roześmiał? Brr! – załamała ręce. – Aż ciarki człowieka przeszły.
Nagle poderwała się.
– Zobaczy ksiądz, on nas jeszcze pomorduje kiedy!
– Niech Ksienia nie plecie głupstw! – zawołał rozdrażnionym głosem proboszcz. – Chłopiec jest zdenerwowany, przejął się wypadkiem Dubrowskiego, w jego wieku…
Ale Ksieni nie trafiło to tłumaczenie do przekonania. Potrząsnęła głową.
– To dlaczego nie modli się?
Już chciał powiedzieć: nie zawsze można się modlić, ale w porę zatrzymał się.
– Michaś ma tylko czternaście lat – rzekł.
Sam jednak wbrew temu, co mówił, jasno zdawał sobie sprawę, że podczas kilku godzin jego nieobecności w Michasiu musiały dokonać się całkowicie nowe zmiany. Kiedy wychodził wieczorem, zostawił chłopca w nastroju przygnębienia i apatii, która go nie opuszczała od poprzedniego dnia. Zaczął sobie teraz robić wyrzuty, że zbyt mało czasu poświęcił wówczas Michasiowi. „To moja wina – pomyślał. – Czyż nie jestem odpowiedzialny za to dziecko? Ale cóż znaczy odpowiedzialność? Czy nie nadużywamy jej, czy nie za często osłaniamy się nią, aby siebie bronić, aby odsunąć od siebie konieczność działania? Czy nie bierzemy na swoje sumienie odpowiedzialności, aby rozgrzeszyć się z win, których wolimy nie znać? Już to samo, że chcemy być odpowiedzialni, wystarczy nam, abyśmy się czuli usprawiedliwieni. Ale przyjmując na siebie zły los drugiego człowieka, przejmując cudze winy, cóż czynimy, aby zło przezwyciężyć, aby nie tylko w świadomości, lecz i w postępkach zaakcentować naszą solidarność? Jak łatwo stanąć wśród ludzkich spraw i serce swoje wydać biernemu męczeństwu! Jak łatwo jest cierpieć!”
Nagle usłyszał, że Ksienia coś szepce.
– Co Ksienia mówi? – spytał.
Przysunęła się bliżej.
– Kasza ostygnie, proszę księdza, trzeba zjeść…
Usiadł przy stole, ale po kilku łykach odsunął talerz.
– Niedobra? – zatroskała się Ksienia.
– Owszem, dobra, tylko nie jestem głodny. Niech Ksienia herbatę przyniesie.
Kiedy udała się do kuchni, wstał i podszedł do drzwi pokoju Michasia. Było tam cicho. Zawahał się, czy nie wejść. Ale w tej chwili wróciła Ksienia. Postawiła na stole herbatę, nie odchodziła jednak.
– Niech ksiądz proboszcz zaraz wypije, póki gorąca.
Po długim milczeniu znowu odezwała się:
– Ksiądz proboszcz pójdzie tam do niego?
Patrzyła błagalnie i z ufnością, jakby oczekiwała od księdza, iż jednym słowem zdoła przywrócić domowi dawny spokój. Proboszcz zamyślił się.
– Nie – powiedział wreszcie. – Dzisiaj lepiej go zostawić samego.
– Przez całą noc będę niespokojna – poskarżyła się.
Niespodziewanie przypomniała się proboszczowi twarz spotkanej kobiety.
– Ksieniu, do Grzegorza Litowki przyjechała przed kilku dniami jakaś kobieta, tak?
Ksienia przybrała zgorszoną minę.
– A przyjechała. Podobno. Mówili coś tam ludzie, ale ja się tym nie interesuję.
– Nie wie Ksienia, jak ona się nazywa?
– Jak się nazywa? – zdumiała się. – A skąd ja mam wiedzieć, jak się taka nazywa!
Znając upodobanie staruszki do plotek, nie wzruszył się jej oburzeniem.
– Może jednak Ksienia przypomni sobie, co? Może ktoś mówił przypadkiem Ksieni?
– Nikt nie mówił. Ze mną o takich nie śmie nikt rozmawiać.
Była szczerze dotknięta, ale nie tyle pytaniem proboszcza, ile własną niewiedzą. Przez chwilę walczyła z sobą. Wreszcie nie wytrzymała.
– Ale jeśli ksiądz proboszcz chce, to mogę dowiedzieć się.
– Nie, nie trzeba, to nic ważnego. Tak się tylko spytałem.
Dopił herbatę i wstał.
– Czas już spać.
Chociaż miała oczy z senności zwężone jak szpareczki, odpowiedziała z rezygnacją:
– Ja tam nie będę spać.
…podźwignął się i jak lunatyk wyciągnąwszy przed siebie ręce począł się przedzierać przez gąszcz zagajnika. Szedł wolno, co krok potykając się o nierówny grunt. Gałęzie, których kształtu nie mógł w mroku rozpoznać, uderzały go po głowie i ramionach. Zasłonił więc twarz dłońmi i posuwał się naprzód po omacku, ogarnięty ze wszystkich stron ciemnością. Nie myślał teraz o niczym. Chciał się jak najprędzej wydostać stąd, odetchnąć innym powietrzem, przestrzenią, wolnością. Był pewien, że dróżka, z której zboczył, powinna biec gdzieś w pobliżu. Kiedy się jednak po dłuższym błądzeniu zatrzymał, aby zaczerpnąć oddechu, znajdował się wśród tego samego krajobrazu, pomiędzy niezmienną gęstwą świerków… Kilka razy zmieniał kierunek. Zawracał niespodziewanie, znowu rzucał się naprzód, przyśpieszał kroku, niecierpliwie zanurzał się w głąb lub skręcał nagle w bok, łudząc się, gdy drzewa zaczynały rzednąć, iż odnalazł wreszcie właściwy kierunek. Rychło jednak przekonywał się o omyłce. Więc na nowo podejmował poszukiwania. Było dokoła coraz ciemniej i ciaśniej, rzekłbyś, że wśród tej nocy zagajnik nagle ożył, aby zwężającym się powoli kręgiem zamknąć zuchwałego śmiałka. Suchemu trzaskowi łamanych gałęzi odpowiedział w górze ciąg wiatru, ras odległy, ledwie uchwytny, lecz już za chwilę bliski, nasilony, sunący ponad głową. Jak przebić się przez ten mur? Kiedy skończy się noc… Nagle zdał sobie sprawę, że kiedyś się znajdował w podobnym położeniu i przeżył wówczas dokładnie to samo, co przeżył obecnie… Jednocześnie uświadomił sobie, że wśród tej wędrówki kogoś zgubił. Ktoś z nim był przecież z początku, ktoś z nim razem szedł. Nie mógł jednak przypomnieć sobie kto. Wiedział tylko, że towarzyszył mu ktoś o zupełnie obcej postaci, lecz jednocześnie bardzo bliski. Męczyło go to. Nie umiał uchwycić sensu tej sprzeczności. Pytać zaś nie chciał, wiedząc, że sprawiłby ból. Szli więc w milczeniu. Wtem, poprzez szum drzew, usłyszał daleki głos wołający go po imieniu: „Pawle!” Wówczas przyśpieszył kroku. Ten ktoś ciągle za nim podążał. Zaczął więc iść jeszcze prędzej. Któż go wzywał? Może przesłyszał się? Ale po chwili ten sam głos zabrzmiał donioślej i jakby bliżej: „Pawle! Pawle!” Chciał odpowiedzieć: „Jestem tutaj.” Bał się jednak wołaniem zdradzić miejsce, w którym się znajdował. Był sam. Tamte kroki oddalały się, cichły nieporadnie i lękliwie. – To wszystko dokładnie pamiętał. Lecz kim był ten ktoś porzucony w ciemnościach? Czuł, że za chwilę i to będzie wiedzieć. Myśl jego pracowała w skupionym natężeniu. Jeszcze sekunda. Już prześwituje coś wśród mroku…
Nagle targnął nim niepokój. I w tej samej chwili, jakby pod wpływem gwałtownego bólu zadanego z zewnątrz, obudził się. Usiadł. Nie zdążył zupełnie wytrzeźwieć, gdy nowe uderzenie niepokoju poderwało go z łóżka. Serce biło mu szybko i nierówno, głowę rozsadzał szum, całe ciało miał zlepione potem. Natychmiast poczuł dreszcze. Sięgnął więc machinalnie po kołdrę, ale ponieważ zsunęła się na podłogę, podciągnął ją ociężałą ręką na kolana i dalej siedział na brzegu łóżka, zgarbiony, z głową wtuloną pomiędzy ramiona, szczękając zębami.
Dokoła leżała ciemność i cisza. Wtem skrzypnęło w kącie.
– Kto tu? – spytał cicho.
Nikt nie odpowiadał.
– Kto tu? – podniósł głos.
Milczenie. Mimo to proboszczowi ciągle wydawało się, że w głębi mroku ktoś stoi.
– To ty, Michasiu?
Przypomniał sobie słowa Ksieni: „on nas jeszcze pomorduje kiedy…” Wzdrygnął się. „Jak mogę nawet przypuścić coś podobnego?” – ogarnął go wstyd. Nie ruszył się jednak, nadsłuchiwał. Ale szelest nie powtórzył się więcej. W ciszy słyszał proboszcz tylko swój własny przyśpieszony oddech. Na dworze ciągnął gdzieś bardzo wysoko cienki poszum. „Wraca wiatr – pomyślał – do rana daleko jeszcze…”
Już się zamierzał położyć, gdy wyraźnie uczuł, że ktoś stoi z tyłu za jego plecami, po drugiej stronie łóżka. Chciał zawołać, ale głos uwiązł mu w gardle. Odwrócił się. Nikogo… Pamiętał, że kiedy zasypiał, leżała w tym miejscu na podłodze wąska smuga, przeciekającego przez szpary w okiennicy światła. Teraz była ciemność.
Wyczerpany, usunął się na łóżko. Pragnął snu. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie zaśnie. Chwilę leżał bez ruchu, zupełnie otępiały, niezdolny do myślenia. Każdy głębszy oddech odzywał się bólem w piersiach. Stygnący pot, jak lód chłodził plecy. Któż to wołał: „Pawle!” – Kroki oddalają się, cichną nieporadnie i lękliwie – „Pawle, Pawle!”
Nagle wszystko stało się przerażająco jasne: ten krótki, jakże znany sen, to błądzenie przed kilku godzinami wśród zagajnika, a potem… Zerwał się z łóżka. Zatoczył się, ścisnął dłońmi tętniące skronie.
– To niemożliwe! – zawołał na głos. – To niemożliwe…
Bronił się przed tą straszną myślą. Czuł jednak, że przenika w niego coraz głębiej. Jak uciec przed nią, jak ją zniszczyć? Wszystko się rozpada, trud całego życia… Osunął się na kolana.
– Nie, nie! – szepnął rozpaczliwie.
Spotniały, drżący, targany strachem, który jak ból wyrywał mu z zaciśniętego gardła ochrypły jęk, upadł krzyżem na podłogę.
– Panie, czy możliwe, aby u początku drogi, którą poprowadziłeś mnie ku Tobie, leżała okrutna krzywda? Przecież nie mogłeś chcieć, abym doszedł do Ciebie takim kosztem… Wołałeś mnie do siebie bezustannie, cierpliwie czekając chwili, gdy zbudzę się i usłyszę Twój głos. Wiesz, że wahałem się długo, czy mam prawo odpowiedzieć: oto jestem. Bo przecież wiedziałem, że gdy raz wejdę na twoją drogę, nie będzie mi już wolno z niej zejść… Oto, żeby Tobie być wierny, musiałem wobec niej być niewierny. Żeby do Ciebie dojść, musiałem ją porzucić… Wołałeś, Panie… ufałem, że jej nie opuścisz, przecież jestem tylko człowiekiem…
Słowa zamarły mu na wargach. Cóż znaczą słowa? Cóż znaczy modlitwa? Czyż człowiek nie jest bliższy człowiekowi od Boga?