XV

Ranek wstał nad Sedelnikami chłodny i mglisty. Wiatr, który zerwał się po północy, znowu zasnuł niebo chmurami i chociaż ścichł na krótko przed wschodem słońca i ogromny spokój położył się wśród pól, nie wypogodziło się więcej. Zapowiadał się dzień szary i smutny.

Ledwie brzask siną smugą wypełznął z głębi nocy nad czarnymi lasami – mrok począł rzednąć i rozsypywać się, jak gdyby jakaś ręka, zdejmując ciemność, posypywała ziemię popiołem. Ale zaraz mgły, które spętane dotąd ciemnością leżały nieruchomo na łąkach, podniosły się ku niskiemu niebu i wolno, zastępami białych dymów poczęły się rozchodzić po równinie. Raz po raz piały we wsi koguty. Im bliżej było świtu, tym rzadziej się odzywały, wreszcie nad samym ranem zamilkły. Wtedy zamilkła cisza, żaden głos nie przerywał milczenia, rzekłbyś, że to ostatni oddech ciemności położył się dokoła niemym znakiem. Dniało.

Ksiądz Siecheń nie spał tej nocy. Wrócił na plebanię tak samo niepostrzeżenie, jak przed godziną wyszedł. W domu była cisza. Ksienia spała mocno, pochrapywała. Z pokoju Michasia również dobiegał równy oddech. Nie zapalał światła. Ostatnim, jak mu się zdawało, wysiłkiem dowlókł się do łóżka, upadł na kolana i na klęczkach, skulony, z głową ukrytą w dłoniach modlił się żarliwie do samego rana. Zupełnie stracił świadomość czasu. Paliła go gorączka, wstrząsały dreszcze, ból w piersiach stawał się coraz ostrzejszy, ale nie zwracał na to uwagi. Nie słyszał też wiatru ani ciszy, jaka później zaległa, nie zauważył, że dzień się zaczynał.

Na dobre w izbie szarzało, kiedy gwałtowne dobijanie się do okna wyrwało księdza Siechenia z tego zapamiętania. Z początku nie umiał się zorientować, skąd ten hałas pochodzi. Dopiero nowy łomot poderwał go z kolan. Ale gdy stanął, poczuł się tak słabo, iż przeraził się, że może nie dojść do okna. Odległość kilku kroków, jaką miał przed sobą, wydała mu się nieprawdopodobnie daleka. Wszystko dokoła siebie widział zniekształcone, zaledwie jakieś kontury zamazane. Przetarł oczy. Stał chwilę zgarbiony, z trudem chwytając powietrze, każdy bowiem oddech odzywał się w płucach przeszywającym kłuciem. Głuchy szum wirował mu pod czaszką. Kiedy odważył się zrobić jeden krok, musiał zacisnąć wargi, aby stłumić jęk. Wreszcie dowlókł się do okna i trzęsącymi rękoma odsunął okiennicę. Na dworze, wsparty o parapet, z twarzą przy szybie, stał Fiodor Dubrowski.

Proboszcz poczuł przypływ sił. Szybko pchnął okno. Wilgotne powietrze objęło go rzeźwiącym chłodem. Była cisza. Ogród stał w białej mgle i tylko gdzieniegdzie zawieszone ponad ziemią czerniały samotne drzewa.

Ledwie proboszcz otworzył okno, Fiodor wspiął się na palce i chwyciwszy kurczowo księdza za rękę, blady, oddychając pośpiesznie, jak po długim biegu, zaczął mówić. Ale tylko parę urywanych słów zdołał powiedzieć, gdy głos mu się załamał i usta poczęły drżeć. Widać było, że wstydzi się swego wzruszenia i chce je opanować: gryzł wargi, muskuły policzków ściął mu gwałtowny skurcz, kilka razy głęboko zaczerpnął powietrza. Nagle pochylił głowę i rozpłakał się. Wsparty czołem o rękę księdza, długo szlochał rozpaczliwie i bezradnie, jak mały chłopak. Wreszcie uspokoił się na tyle, że mógł wszystko opowiedzieć.

Okazało się, że jak zwykle wstał o bardzo wczesnym świcie. Na dworze było jeszcze ciemno. Ponieważ miał dużo roboty przy gospodarstwie, nie zamierzał z początku zaglądać do brata. Sądził, że wszyscy śpią. Zaniepokoiło go dopiero zachowanie Podrostka. Pies bezustannie kręcił się koło niego, nie odstępował ani na krok i wyraźnie ciągnął w kierunku chaty. Poszedł więc. Kuchnia była pusta. Ale przez uchylone drzwi zobaczył, że w izbie się świeci. Gdy stanął na progu, pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to właśnie dopalająca się na stole świeca. W izbie panował półmrok. Fiodor zawahał się, czy wejść do środka. Nagle Podrostek, który przywlókł się za chłopcem, zawył. Fiodor jeszcze teraz drżał, gdy to opowiadał. Mówił, że nigdy nie przeżył czegoś tak przerażającego. W pierwszej chwili chciał uciec. Ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Sam nie wiedział, jak to się stało, iż znalazł się przy łóżku Siemiona. Miał wrażenie, że jakaś siła popchnęła go bezwolnego w tym właśnie kierunku. Migotliwy płomień słabo oświetlał leżącego. Od razu zrozumiał, że Siemion nie żyje. Leżał na wznak z rękoma wyciągniętymi wzdłuż ciała, z twarzą uspokojoną, prawie pogodną. Zapamiętał i to jeszcze, że Podrostek wspiął się na łóżko i lizał dłoń zmarłego. Instynktownie cofnął się. Wtedy ujrzał dziwacznie skuloną w kącie na podłodze Taisę. Przypadł do niej. Chciał ją podnieść, wysunęła mu się z rąk ciężarem bezwładnego ciała. Poczuł pod palcami krew. Obok na ziemi natknął się na rewolwer. Oddychała jeszcze, ale tak słabo, iż robiła wrażenie umarłej. Tknięty okropnym przypuszczeniem, podbiegł do kołyski. To było najstraszniejsze. Mały Józik leżał z głową rozstrzaskaną, twarz miał zalaną krwią, usteczka rozchylone, jak do krzyku…

Wieść o tej ponurej tragedii szybko rozniosła się po wsi. Kiedy w godzinę później ksiądz Siecheń udawał się do kościoła, aby odprawić poranną mszę, na drodze pełno było żywo rozmawiających ludzi. Proboszcz szedł szybko, ze spuszczoną głową. Czuł się tak, jak gdyby był winowajcą, jakby to z jego winy polała się ta krew. Czyż nie powinien był przewidzieć, co może się stać? Jakże jasne teraz było zachowanie się Taisy!

Nigdy dotąd nie odprawiał mszy z sercem tak ciężkim. Kościół był mroczny, pusty, kilka starych kobiecin mamrotało modlitwy po kątach, z których noc zdawała się jeszcze nie ustąpić. Zaspany organista przebrał się w zniszczoną komeżkę i zastępował nieobecnego Michasia.

Nabożeństwo potoczyło się w ciszy, prawie bezgłośnie, przerywane tylko żałosnym dźwiękiem srebrnego dzwonka. Każde słowo sprawiało księdzu Siecheniowi ból. Im żarliwiej szukał w modlitwie uspokojenia, tym silniejsza ogarniała go wątpliwość, czy odprawiając tę Ofiarę nie popełnia profanacji. I gdy odwrócił się po raz pierwszy od ołtarza, aby wyszeptać Dominus vobiscum, organista przeraził się widząc twarz proboszcza tak zmienioną, poszarzałą, z ustami czarnymi od gorączki i wzrokiem nieprzytomnym. Czytając przypadającą na ten dzień ewangelię o uzdrowieniu paralityka przy sadzawce Betsaida, ksiądz Siecheń przypomniał sobie Morawca. I nowy szarpnął nim niepokój. Czuł, że gubi się w tym odmęcie. Jak przedrzeć się przez ten mrok, jak wyjść z nocy?

Na dworze ćwierkały wróble. Zapach wilgotnych łąk wciskał się przez otwarte drzwi i mieszał się z mdłą wonią świec. Chociaż było już po wschodzie słońca, mrok nie rozjaśniał się, szarość stała za wąskimi oknami. Organista z wzrastającym niepokojem rzucał ukradkiem spojrzenia na zgarbionego proboszcza. W pewnej chwili omal nie zerwał się, wydało mu się bowiem, że ksiądz Siecheń pada. Ale Paweł z hostią w ręku osunął się tylko na kolana. I nie podnosząc się, wsparłszy czoło o ołtarz, mówił głośno: – Domine, non sum dignus…

Msza nie dobiegła końca, gdy nowa wiadomość podniosła całe Sedelniki na nogi: odkryto zabójstwo Nawrockiego. Natychmiast zaalarmowano wszystkie okoliczne posterunki. Doraźna wizja lokalna w niczym na razie nie rozjaśniła tajemniczych okoliczności zbrodni. Dopiero po paru godzinach, na drodze prowadzącej do domu starej Rakowej, przy samym płocie, znaleziono kobiecą chustę. To odkrycie zaprowadziło policjantów do szynku Litowki. Annę zastano ubraną, a jej rzeczy zapakowane do drogi. Od razu przyznała się, że znaleziona chustka jest jej własnością. Chciała dalej mówić, ale już jej nie słuchano. Z Litowką poszło trudniej. Ledwie spostrzegł zbliżających się do domu policjantów, uciekł na górę i zabarykadował się w pokoju. Nie chciał otworzyć. Gdy włamano się do środka, zaczął strzelać. Ale tylko jednego policjanta zdążył ranić. Zaciął mu się rewolwer. Bronił się jeszcze, wreszcie obezwładniono go i skuto kajdankami.

Przed karczmą zebrał się ogromny tłum. Gdy wyprowadzano na dwór Annę i Litowkę, powitano ich ponurym milczeniem. Anna była spokojna. Litowka za to wyglądał strasznie. Potargany, w zmiętym ubraniu, rozglądał się dokoła błędnymi, krwią nabiegłymi oczami, krew ciekła mu z rozciętej wargi, twarz miał obrzękłą i siną. Gdy jeden z policjantów pchnął go naprzód, szarpnął się. – To nie ja! – krzyknął chrapliwie.

Nagle na drodze zaturkotał powóz. Od razu poznano dworskie konie. Tłum rozstępował się powoli i niechętnie, stangret musiał zahamować. W powozie siedział Seweryn Gejżanowski. Kilku najbliżej stojących chłopów zdjęło czapki. Seweryn odkłonił się niedbale i poszukał wzrokiem Anny. Ale zobaczył tylko Litowkę. W ciągu krótkiej chwili spojrzenia ich skrzyżowały się. Seweryn patrzył spokojnie, ledwie uchwytny uśmiech rozchylił mu wargi. Litowka zdążył tylko wyciągnąć ręce. Już stangret zaciął konie i powóz głośnym turkotem szybko się potoczył. Zwierzęcy ryk wydobył się z piersi karczmarza. Natychmiast chwyciło go dwóch policjantów. Ale chociaż był skuty, nie mogli sobie z nim poradzić. Walczył z obłąkaną siłą, z pianą na ustach bełkocząc niezrozumiałe słowa. Zabrano go wtedy dopiero, gdy stracił przytomność.

Podczas kiedy w Sedelnikach rozgrywały się te wypadki, Morawiec, nie mogąc się doczekać przyjścia księdza Siechenia, wywlókł się z szałasu i choć słaniał się z wyczerpania – ruszył w dalszą drogę. Sen pokrzepił go cokolwiek, gorączka opadła, wstąpiła w niego nadzieja, że zdoła się wyratować. Uszedł już spory kawałek, gdy natknął się na leżącego na ziemi proboszcza.

Ksiądz Siecheń był nieprzytomny, w gorączce nie poznawał nachylonego nad sobą mężczyzny. Morawiec znalazł przy nim chleb i małą butelkę wina, w portfelu pięćdziesiąt złotych. Chciwie zjadł razowiec i popił cienkim trunkiem. Wolność?

Las stał w ciszy, słychać było szelest opadającej mgły.

Długo siedział przy chorym. Nagle, jakby się zbudził ze snu, wstał i rozejrzał się dokoła. Wysoko prześwitywało szare niebo, blisko pachniała świeżą wilgocią ziemia. Dzięcioł kuł gdzieś niedaleko. Morawiec przymknął oczy i słuchał tego równego i czystego głosu. Potem przyklęknął i podźwignąwszy oburącz księdza Siechenia wziął go na ramiona.

Z tym ciężarem ruszył wolno w stronę Sedelnik.

Sierpień 1937 – kwiecień 1938

Загрузка...