Noc, którą Siemion i Taisa spędzili bezsennie, bezsenna była i dla księdza Siechenia.
Zaraz po kolacji, choć padał duży deszcz, Michaś wymknął się niepostrzeżenie z domu. Długo nie wracał. Minęło pół godziny. Godzina. Ksienia położyła się już spać.
Proboszcz nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Daremnie bronił się przed niepokojem. Próbował czytać. Ale nie mógł skupić myśli. Zaczął więc krążyć po swoim pokoju, potem przeszedł do sąsiednich. Kroki donośnym echem rozbrzmiewały w pustym domu. Skrzypiała podłoga, Pękały wilgocią trawione meble.
Co jakiś czas, złudzony niewyraźnym odgłosem, zatrzymywał się nasłuchując, czy nie rozlegną się za domem oczekiwane kroki. Ale tylko deszcz bił w szyby i wiatr szumiał w ogrodzie. Chcąc upewnić się, otwierał okno. Chłód wdzierał się do wnętrza. Smuga światła ukazywała gęste strugi deszczu. Dalej, w głębi, była ciemność.
Raz wydawało się proboszczowi, że plusnęła kałuża i jakby jakiś cień poruszył się w mroku. Zawołał: Michasiu! – Nikt nie odpowiedział. Zamknął więc okno. W stołowym wybiła dziesiąta. Nie mógł dłużej czekać i przeciągać chwil niepewności. Postanowił wyjść. Był już gotowy, w płaszczu i w kapeluszu, gdy na ganku skrzypnęły deski.
Szybko pchnął drzwi. Niewyraźna sylwetka ledwie była widoczna w ciemnościach.
– To ty, Michasiu?
– Tak – odpowiedział cicho.
Cofnął się więc do pokoju, żeby go przepuścić. Michaś wszedł wolno, przy drzwiach zatrzymał się.
– Jak ty wyglądasz! – załamał ręce proboszcz.
Chłopiec chciał coś powiedzieć, ale twarz skurczyła mu się tylko boleśnie. Był bez palta, bez czapki, cały przemoknięty, woda spływała mu po twarzy i z ubrania, drżał.
Ksiądz Siecheń przyciągnął go do światła.
– Rozbieraj się zaraz.
Sam pobiegł po świeżą bieliznę. Gdy wrócił, Michaś siedział na krześle i rozsznurowywał buciki. Na podłodze utworzyła się duża kałuża. Widząc, że zziębniętemu z trudem przychodzi poruszanie, zaczął mu pomagać. Ściągnął z ramion kurtkę nasiąkłą deszczem, rozpinał mokrą zupełnie koszulę.
Michaś nie protestował. Był znowu dzieckiem bezradnym i powolnym. Bez jednego słowa poddawał się pośpiesznym ruchom opiekuna. Wyglądał tak żałośnie, że ksiądz Siecheń nie miał serca robić mu wyrzutów. O nic chwilowo nie pytał. Ułożywszy go w łóżku poszedł do kuchni postawić wodę na herbatę.
Kiedy wrócił, Michaś leżał bledszy jeszcze niż przed chwilą, z zamkniętymi oczami. Usłyszawszy kroki podniósł powieki i spojrzał na księdza. Proboszcz przysunął do łóżka krzesło.
– Napij się trochę, to ci dobrze zrobi.
Michaś wziął posłusznie szklankę. Wypił kilka łyków chciwie, parząc sobie usta.
Z kuchni dobiegało chrapanie Ksieni. Wiatr gwałtownymi podmuchami uderzał w dach. Mimo zamkniętych okiennic płomień świecy kładł się migocąc.
Dopiero po dłuższej chwili ksiądz Siecheń spytał:
– Przyjechał doktor?
Michaś skinął głową.
– I co? Będzie żył?
– Nie. Dwa dni najdłużej. Męczy się bardzo…
Postawił na stoliku nie dopitą herbatę.
– Nie chcesz już więcej?
– Dziękuję.
Położył się i znowu zamknął oczy. Ksiądz Siecheń wstał.
– Zaśniesz?
– Zasnę, proszę księdza – szepnął chłopiec.
Proboszcz schylił się, pocałował Michasia w czoło, zdmuchnął świecę i skierował się w stronę swego pokoju. Drzwi, łączące obie izby, zawsze zostawały na noc otwarte. Teraz po raz pierwszy zamknął je.
W pokoju, w którym się znalazł, okiennica była uchylona. W głębi noc targana wichurą dygotała w potężnych skurczach. Podszedł bliżej i rozpalonym czołem przylgnął do szyby. Usłyszał bliski szmer deszczu. W pierwszej chwili wydało mu się, że to płacze ktoś zagubiony w ciemnościach. A potem, jakby głos jakiś go zawołał, raz, drugi, coraz natarczywiej. – Panie! – szepnął z rozpaczliwą tęsknotą. Odruchowo pchnął okno. Czarne wiry na kształt ogromnych wężów wiły się w mroku.
– Panie, Panie! – powtórzył głośniej. Nie czując chłodu ani deszczu rozpryskującego się na oknie, w miejscu, w którym stał, osunął się na kolana. Samotność! Oto godzina przejmującego opuszczenia. Nikt nie woła. Noc – ta jedna ciąży nad nami.
– Panie! – zawołał jeszcze raz proboszcz i głos jego drgnął żarliwym błaganiem. – Pozwól mi, Panie, nie spać i czuwać.
Odpędzał pokusę snu, podobnie jak śmiertelnie znużony wędrowiec przełamuje senność w obliczu niebezpieczeństwa. Cóż z tego, że ciało omdlewa ze zmęczenia, głowa ciąży, a powieki same bezsilnie opadają? Trzeba wiedzieć, kiedy można, kiedy wolno spać. Pozornie tak łatwo jest wymknąć się nieprzyjacielowi. Zdawałoby się: można go zwieść, zmylić ślad. Pomiędzy wieczorem a najbliższym rankiem jakiż rozległy leży czas! Każdy krok u początku wyznacza inną drogę. Tysiąc ścieżek biegnie w głąb nocy, niknących, gdy świt zedrze ciemności. Ale na każdej wróg jest przy nas, cierpliwie, krok za krokiem dążąc po naszym tropie. Spojrzeć mu prosto w oczy, nie zadrżeć, nie ugiąć się przed jego zdobywczą siłą, to jedno może ocalić. Ale jak wydrzeć z siebie zło, które w nas czai się zawsze wyczekujące, zawsze gotowe do skoku? Jak pochwycić wroga, który jest w naszej krwi i w naszych myślach?
Ksiądz Siecheń klęczał, skrzyżowane ramiona wsparłszy o niski stołek. Pochylił głowę. Miał wrażenie, jakby mu barki ogromny ciężar przygniótł.
Gdy zapada noc taka, jak dzisiaj, bez granic, wydaje się, że zło całego świata ścieka w serce czuwającego. Dokoła, na bezmiernych obszarach, w niskich chatach wiejskich i dalej, w ludowych kamienicach uciszonych miast śpią ludzie zmordowani dniem. Bezbronny tłum. Łatwa zdobycz. Któż śpi snem sprawiedliwego? Dłonie, które jeszcze przed chwilą chciwie sięgały po rozpustę i zysk, dygocą teraz niespokojnie, jak płomień przygnieciony popiołem. Nagie ciała dyszą gorączkowo. Zwarte usta skryły kłamstwa i kuszące podszepty, powieki zamknęły popełnione i przyszłe zbrodnie. Gdzież są mury mierzone trzciną złotą?
Wiatr szarpnął otwartym oknem. Okiennica uderzyła o szybę. Chlusnął deszcz.
Ale proboszcz nie poruszył się. Jego oczy szeroko rozwarte zdawały się przebijać ciemność. Drążą ją aż do przepastnego dna. Zwyciężają przestrzeń. Czas stanął. I przez sekundę, która trwa wieki, wydaje się klęczącemu, że widzi wszystko, co dzieje się na świecie aż po jego najodleglejsze krańce. Straszliwa chwila. To jest tak, jakby jakaś zasłona spadła rozcięta nagle niewidzialną ręką, ukazując groźną wizję.
Oto ziemia niezmiernie ogromna, a jednocześnie tak drobna, iż można ją ramieniem opasać, leży nieruchoma, ścięta ciszą: bezkresna, ruda pustynia, obszary zjeżone czarnymi kamieniami, zastygłe wody, lasy skamieniałe, miasta puste jak szkielety, a nad tym nieskończonym cmentarzyskiem niebo niskie i miedziane. Niebo, którego ciężar przygniata serca śpiących. Ludzie! Widać ich ciała pokotem rzucone na zeschłą ziemię, jedno przy drugim, nagie i sine, niby nieskończony szereg umarłych. I nagle, jakby na jeden wielki głos rozcinający milczenie od wschodu do zachodu i od północy na południe, budzą się wszyscy. Ale nikt nie zrywa się i nie śpieszy posłusznie ku wezwaniu. Żadne wołanie mu nie odpowiada. Żaden szept ani ruch nie targną niewzruszonym spokojem. Piersi leżących uderzone niebem zamarły. To tylko ich oczy szeroko rozwarte oddychają śmiertelną trwogą. Przerażeniem nie pozostawiającym miejsca dla nadziei.
– Jestem z wami! – szepce ksiądz Siecheń. Bo czyż nie pęta go niemoc ta sama, która wszystkim na ziemi każe w tej chwili konać, lecz nie pozwala umrzeć? Oto równość, o której ludzie nie chcą wiedzieć. Bogactwo staje się podobne łachmanom żebraka, władza kruszy się w porażonych dłoniach i jak próchno przesypuje przez palce. Ale gdy ranek przywróci ziemi jej kuszący kształt, któż z żywych wyrzeknie się dobrowolnie złudnych przywilejów? Kiedyż wybije godzina sprawiedliwości dla krzywdzonych i poniżanych? Tyle dokoła chciwości, okrucieństw, tyle kłamstw i jadu nienawiści i pogardy, iż zdaje się, że nic nie zdoła zasklepić krwawiących ran. Cóż może zmienić się? Tu choćby, na tym drobnym skrawku sedelnickiej ziemi. Dziedzic sedelnicki nie zrzeknie się bez przymusu swoich rozległych pól i lasów, jak drapieżne kleszcze opasujących dokoła nędzne chłopskie zagrody. Grzegorz Litowka nie porzuci stręczycielstwa. Zabłąkanej w dalekim mieście Oldze Kukiszów żaden głos nie podszepnie powrotu do rodziców. Młody Burak, kiedy wyjdzie z więzienia, znowu zacznie kraść. Kierownik poczty nie złagodzi serdeczniejszym słowem cierpień umierającej żony. Fiodor Dubrowski, nienasycony swoją młodością, z lekkim sercem porzuci po miesiącu każdą dziewczynę. Ileż ich jeszcze przyjdzie płaczących na niego, jak przedtem przychodziły z żalami na Siemiona? A Siemion, któremu już tak niewiele chwil pozostało do życia… A Michaś…
Proboszcz zaciska dłonie. Gęste krople potu zwilżają mu skronie.
– Najlichszym z lichych jestem, Panie. Tamci nie znają Cię, dlatego błądzą. Ale mnie ukazałeś się, jak wicher wstrząsnąłeś mną… Dałeś wszystko. A cóż ja daję?
Jakże nędzny jest plon minionych lat! Cóż uczynił dla ludzi, których mu powierzono? Nigdy nie umiał znaleźć drogi do człowieka. A za to jak często i w jak wielu okolicznościach czuł się intruzem. Tak rzadko udawało mu się przełamać bolesny i upokarzający mur, który odgradzał go od ludzi wtedy właśnie, gdy chciał im siebie ofiarować. A jeśli, zdarzało się, odnajdywał porozumienie, czyż było ono czymś więcej niż przelotnym błyskiem ukazującym zaledwie w mglistym oddaleniu, jak ogromne musi być szczęście, gdy zbudzi się zbłąkaną duszę z letargu i oczyszczoną postawi przed Panem.
Przeżył kilka takich olśnień. Nieraz zaszytemu w surowy cień konfesjonału zdawało się, że w monotonną szarzyznę składanych w pokucie grzechów jakby słup ognia uderzył. Oto chwila upragniona i wybrana! Wszystko, czym żył dotąd człowiek, zostaje wzruszone niby ziemia orana pod zasiew. Wszystko zostaje człowiekowi odebrane, aby wszystko mogło mu być dane. Cóż piękniejszego nad serce trawione nieustępliwym żarem! Podsycał ten pożar. Prosił o śmierć, która odradza i daje nowe życie. Ofiarowywał wszystko, co posiadał: i miłość, i nienawiść, i litość. Nie zatrzymywał nic z tego, co przed laty rzucił w walkę o samego siebie. Ale iluż ludzi staje przed granicą nakreśloną niewidocznym znakiem w sercu każdego? A jak nielicznym dane jest uczynić krok decydujący, aby ją przekroczyć.
Przerażeni mocą, w której dłonie mieli się bez zastrzeżeń oddać, cofali się w ostatniej chwili ci mali, nieszczęśni ludzie tak bardzo przywiązani do złudnej wolności, której służyli wiernie i bez buntu. Byli jak ślepcy, którym przywrócono wzrok na chwilę, zbyt krótką jednak, aby zdążyli poznać, co utracą wracając w ciemność. Odchodzili więc bez żalu. Proboszcz zbielałymi wargami szeptał łacińskie słowa i drżącą ręką błogosławił. Jakże pogardzał sobą w takich chwilach! Cóż uczynił? Czemu dławił w sobie i deptał bunt, który w nim rósł? Dlaczego rozgrzeszał zamiast przekląć, upokorzyć, siłą rzucić na kolana? Dłoń, która kreśliła znak krzyża, powinna być raczej pięścią zaciśniętą wznieść się w górę i zapłonąć gniewem sprawiedliwej pomsty. A on tymczasem błogosławił odchodzących drogą, której ciemny, kręty szlak znał i nienawidził. Cóż za męka, jakie upodlenie.
Kościół pustoszał, mrok zapadał, a ksiądz Siecheń ciągle jeszcze klęczał w cieniu ołtarza. Nieraz, zdarzało się, wszedł szukający go Michaś. Lecz gdy wychyliwszy się z zakrystii ujrzał proboszcza pogrążonego, jak sądził, w modlitwie, cofał się i cicho zamykał za sobą drzwi. Organista śpieszył się do domu, zostawiał więc klucze i odchodził. Nikt już teraz nie zaglądał do środka.
Ale ksiądz nie modlił się. Gdy pod stopami śmiałych obsuwa się ziemia, samotność ich nie ma głosu. Straszliwa pustka – oto prawda idąca ku zbyt zuchwałym. Klęczał z głową ukrytą w dłoniach, bezsilny i zmartwiały. Nie znajdował w sobie nawet najsłabszego odblasku siły, która go triumfalnie rwała i boleśnie paliła. Żadne drgnięcie nie poruszało w nim martwej ciszy. Byłżeż teraz czymś więcej niż zetlałą, nędzną garścią popiołu, jak znak ostrzeżenia rzuconą na zimne kamienie posadzki?
W takich chwilach pojmował, że nie wszystko jest stracone. Ze zdumieniem i jeszcze niedowierzającą radością, jak człowiek po długiej chorobie budzący się powoli z omdlenia, odkrywał na dnie cierpienia drobną szczyptę nadziei, wątłe światełko, bez którego żyć dłużej byłoby ponad jego możliwości. Widzi tę ukrytą głęboko jasność. Ale czy starczy mu sił, aby dowlec się do dalekiego źródła?
Minuty, które upływają, są rozstrzygające. Nie wolno zwlekać. Ale cóż może człowiek? Cokolwiek czyni na ziemi, niczym jest wobec tego, czego zrobić nie zdoła. Czy chwała, jaką czerpiemy z naszej siły, nie jest wobec naszej słabości kroplą wody zdmuchniętą na rozpalone żelazo?
Ksiądz Siecheń podnosi głowę. Jego bunt! Gorzki grymas ścina mu wargi. Kimże to chciał być? Oto odważył się zapomnieć, że jego słowa są jedynie bełkotem słabego człowieka i nie mogą posiadać nadprzyrodzonej mocy otwierania serc. Bóg odmówił mu cudownej siły, która by jego samego przerastała i jak anioł opiekuńczy szła z nim pomiędzy ludzi, słowem użyczając łaski kruszenia grzechów. Był tylko naczyniem, które Bóg – jeśli zechce – wypełni lub pozostawi próżnym. Cóż mogę? – szepce. – Dane mi jest rozgraniczenie rzeczy. Nie grzeszyć, to mogę, lecz nie chcieć grzechu, tego nie mogę. Moje czyny mogą świadczyć przed ludźmi za mną, lecz moje myśli oskarżą mnie przed Tobą. I choćbym nie grzeszył, będę grzeszny. Jestem skażony. Nawet źródłem moich dobrych uczynków jest moje zło. Położyłeś, Panie, granicę, której nie przekroczę. Więc tylko Ty możesz mnie oczyścić, bez Ciebie niczego nie mogę… Zbawienie! Oto tajemnica niedostępna człowiekowi. Któż z żywych może znać prawa wyższej sprawiedliwości? Słabość – ta nas łączy. I nigdy nie wiadomo, kogo i w jakiej chwili odłączy Bóg od wspólnego łańcucha, aby dać wolność i przypieczętować ją swoim znakiem. Nadzieja! Czyż nie jest złudą jej słodki czar? Głos wewnętrzny żąda od nas czynu, lecz zebranie plonu to nie nasza sprawa. A wszakże w tym leży godność ludzka, aby nawet bez nadziei żyć tak, jakby nadzieja stała przy nas na straży…
Noc szła, kiedy ksiądz Siecheń podnosił się i wolno szedł ku zakrystii. Prawie zawsze znajdował tam Michasia. Drzemał skulony na ławce, z głową przechyloną na ramię, otwarta książka wysuwała mu się z rąk na gołe kolanka, drżący płomień dogasającej świecy delikatnym światłem padał na twarz chłopca. Proboszczowi żal było budzić małego. Robił sobie wyrzuty, że pozostając tak długo w kościele zarywał chłopcu spokojny nocny sen. A jednocześnie ogarniała go w takich chwilach radość, iż jest ktoś, kto o nim myśli. Gdy przed kilkunastu latami obiecał pewnej umierającej kobiecie zaopiekować się jej dzieckiem, nie przypuszczał, że ta maleńka okruszyna, którą płaczącą przyniósł na rękach do domu, wniesie później pod jego samotny dach tyle ciepła i serdeczności. Teraz kończył Michaś czternaście lat. W jego drobnej twarzyczce, szczególnie w dużych jasnych oczach, było tyle prostoty i czystości, iż proboszcza lęk nieraz chwytał na myśl, czym stanie się to dziecko, gdy dojrzawszy rozejrzy się po świecie i pozna jego zdradzieckie pokusy. Czy zdoła się im oprzeć? Czy nie zagubi się? A Bóg, który z pewnością przebywał teraz w tym niewinnym sercu, czyż nie opuści go, gdy nadejdzie czas próby?
Michaś przez sen wyczuwał obecność proboszcza i sam budził się. Razem więc wracali do domu. Wieś spała już o tej porze. Plebania leżała zaraz za kościołem, na końcu Sedelnik, w miejscu samotnym i wydanym na wiatry. Dalej, przecięte drogą, ciągnęły się pola. Szerokość wolnej przestrzeni, chłodne powietrze nocy i dłoń Michasia, którą trzymał w swojej, uspokajały księdza. I kiedy zasypiał, do ostatniej chwili słysząc dobiegający z drugiego pokoju równy oddech chłopca, zmęczenie zacierało posępną grozę minionych godzin.
Ale cóż kruchszego nad spokój serca, które raz dotknięte zostało szaleństwem niepokoju! Niczym tu jest doświadczenie. Każda godzina, choćby poprzedzona wieloma podobnymi, jest nowa i żąda oddania całkowitego, jak jedyna i niepowtarzalna. Ciągłość grzechu – ta istnieje, lecz gdzież ciągłość cnoty? W niej zawsze jest się u samego początku. Nic też nie zadowoli księdza Siechenia, nic go nie nasyci. Podobnie jak od dnia, w którym uczynił krok decydujący, nie znalazł aż do chwili obecnej zacisznej przystani, tak nie znajdzie jej i w latach późniejszych. Nigdy nie poczuje się wybranym. Nawet upokorzenie i gorycz upadku ducha nie zostały mu oszczędzone. Ta sama namiętność, która raz wynosiła go ponad tłum ludzi, kiedy indziej rzucała w zwątpienie.
Gdy piętnaście lat temu przywrócono sedelnickiej cerkiewce jej dawny, jeszcze sprzed powstania styczniowego charakter kościoła, tworząc pierwszą po wojnie w najbliższej okolicy parafię katolicką, młody ksiądz Siecheń szedł na tę pracę z głębokim poczuciem ważności swojej misji. Wiedział, że czeka go zadanie trudne. Białoruska ziemia nie obiecywała łatwych zwycięstw. Katolicy byli w znacznej mniejszości. A ich wiara, zwłaszcza mężczyzn, jak daleko odbiegała od ideału, który w sobie nosił. Kraj był zniszczony. Tędy w ciągu kilku lat przechodziły wojska zaborców, tu ostatnia wojna pozostawiła puste pola i spalone wsie. Nędza i głód ziemi szły na rękę agitatorom. Budził się ruch narodowościowy, szerzył się komunizm. Raz po raz wybuchały zamieszki. Były ofiary… Ileż pracy! Ksiądz Siecheń marzył, aby do gruntu przeorać tutejsze stosunki, a Kościołowi przywrócić nadwątloną latami niewoli siłę. Nawracać! Chwilami czuł się przeniesionym w odległe wieki, kiedy tę ziemię przebiegali pierwsi głosiciele Słowa. Był jednak sam. Gdy szukał pomocy w sąsiednich parafiach, znajdował ludzi spragnionych spokoju i wygody raczej niż walki. W pierwszych latach wiele czynił, aby to zmienić. Odwiedzał często okolicznych proboszczów, snuł plany wspólnej, zbiorowej akcji. Mówił dużo i z zapałem, chciał swoim żarem przekonać, wzruszyć, powołać. Ale szybko poczuł dokoła siebie pustkę. Nie umiał dostosować się. Nie pił, nie grał w karty, był złym słuchaczem pieprznych dykteryjek, towarzystwo jego w cztery oczy stawało się szybko krępujące, a w większym gronie uciążliwe. Zaczęto go unikać. Z początku mówiono o nim z pobłażliwą wyrozumiałością. Zyskał opinię sensata i nie orientującego się w realnym życiu marzyciela. Ale gdy dowiedziano się, że z ambony głosi swoje nieprzejednane i surowe sądy, wówczas wzbudził niechęć. Zaczął uchodzić za człowieka, który więcej złego swoją nieobliczalnością może zdziałać niż dobrego. A przeszłość: jego działalność niepodległościowa, potem lata spędzone na wojnie, wreszcie fakt, że stosunkowo późno obrał sobie drogę duchowną, również przemawiały w opinii przeciw niemu.
Podobnie ustosunkowały się do sedelnickiego proboszcza okoliczne dwory. Zbyt poważnie mówił o komunizmie, aby nie zostać posądzonym o występne i skryte, a tak ze stanem duchownym nie licujące sympatie. Umacniał jeszcze ten sąd swoimi wypowiedziami zarówno w kwestiach narodowościowych, jak i w sprawie reformy rolnej. Rosła więc przepaść pomiędzy nim a miejscowym ziemiaństwem. Dwory nie mogły mu darować, iż znajdował ostre i bezwzględne słowa, gdy przychodziło do rozmów o roli ziemiaństwa na kresach w dawnej Polsce niepodległej i później podczas zaborów. Przypominając błędy przodków, dotknął ich potomków w najczulsze struny próżności. A jego wiara, ta również przemawiała przeciw niemu. Uważano, że zbyt wiele żąda, aby żądać szczerze. Zarzucano mu ciasny fanatyzm, obłudę i nieznajomość natury człowieka. Dla tych ludzi wyrosłych w tradycyjnym przeświadczeniu, iż służą obronie polskości i katolicyzmu, Polska kończyła się z granicami posiadłości, a wiara zaczynała poza nimi. Według niepisanej umowy do sług Kościoła należało utrzymywać ten układ, strzec go niby harmonii wyższego porządku, zapewniającej stowarzyszonym pokój ziemski i nagrodę niebieską.
Ksiądz Siecheń mącił równowagę wypracowaną przez wieki. Jego Kościół rozsadzał misterne spoidła i wiązadła, łączące dwór z plebanią. Wyrastał na drodze ogromnym cieniem, kładąc ten posępny znak niby słowo ostrzeżenia. Odwrócono się więc od niego. Jedna z rodzin, najznaczniejsza w powiecie, poczęła nawet czynić starania w kurii biskupiej, aby niewygodnego proboszcza przeniesiono z Sedelnik. Zbyt jednak żywą zachowano tam pamięć o miłości, jaką zmarły niedawno biskup obdarzał księdza Siechenia, podówczas swego kapelana, aby dano posłuch doradczym podszeptom.
Nowy biskup, człowiek dużej wiedzy i równej skromności, nie chciał nawet dyskutować tej sprawy. Uważał, że w przeciwnym wypadku znieważyłby pamięć swego poprzednika, którego śmierć tak niezwykła i święta otoczyła już legendą. I gdy jeden z proboszczów odważył się wypowiedzieć w obecności biskupa kilka krytycznych uwag o księdzu Siecheniu, spotkał się z tak ostrym upomnieniem, iż zrozumiano, że ani teraz, ani w najbliższej przyszłości nie podobna liczyć na pomyślne przeprowadzenie zamierzonego planu. Stanowisko proboszcza sedelnickiego stało się w ten sposób silniejsze niż kiedykolwiek.
Lecz on sam nie czuł żadnego triumfu. Nie takich pragnął zwycięstw. Gdy z listu jednego z kolegów seminaryjnych dowiedział się o owych nieudanych intrygach w kurii, zrozumiał, że wszystkie jego zamiary stworzenia wspólnej akcji przepadły ostatecznie. Nie potrzebował już obawiać się wyraźnego bojkotu. Ale nienaganna poprawność, z jaką zaczął się teraz spotykać, niosła mu większe jeszcze osamotnienie niż wpierw jawna w pewnym okresie niechęć. Jakąż ulgą w podobnym opuszczeniu byłoby ufać, że ten zły czas dźwiga w sobie ciężar próby rzuconej przez Boga! Ale czyż nie byłoby pychą doszukiwać się w nędzy i cierpieniu znaku wybrania? Jakże wierzyć, że Bóg każe licznym błądzić, aby mnie od błędu ocalić? Że na oczy wielu rzuca cień, aby moim dać czujność? A sercom odbiera oddech, żeby moje napełnić rytmem?
Po raz pierwszy zwątpił wówczas ksiądz Siecheń o słuszności obranej drogi. Czy nie omylił się przyjmując święcenia? Czy nie wziął ciężaru ponad swoje siły? Zaczęła w tych dniach kiełkować w nim nowa myśl: klasztor. Może ta cisza i spokój pomiędzy murami odgradzającymi od świata miały być jego przeznaczeniem? Nie praca wśród ludzi, lecz ucieczka od nich?
Nie znajdował jednak w sobie decyzji, która pozwoliłaby mu zrezygnować ze wzruszeń, jakie przeżywał, gdy wyszedłszy w jesienny wieczór przed dom słyszał wśród mgły kryjącej łąki krzyk dzikich kaczek lub kiedy w letnie południe powietrze lekko drżało od brzęku kos. Ziemię pod stopami, niebo nad głową – oto co musiałby porzucić. Wyrzec się podmuchu przedwiosennego, czasu, gdy powietrze wchłaniając słodycz zakwitania jest tak lekkie i powiewne, jakby całe z zielonej przędzy było utkane, odejść od nocy, z których jedne rzucają trwogę, lecz inne mogą łaskawie otworzyć swoją głębię śląc dreszcz uspokojenia, nie, jakże odrzucić dobrowolnie to wszystko!
Przecież jednego dnia dręczony wątpliwościami szczególnie boleśnie, czując, że na dłuższą walkę nie starczy mu sił, zdecydował się ksiądz Siecheń złożyć prośbę o zwolnienie z dotychczasowych obowiązków. W ostatniej dopiero chwili, już w drodze do pałacu biskupiego, porzucił ten zamiar.
Przyjechał do miasta wczesnym rankiem, po nieprzespanej nocy. Ledwie ujrzał, jeszcze z okien wagonu, białą wieżę klasztoru jezuickiego, ileż wspomnień wskrzesiło w jego pamięci miasto, w którym wkrótce po opuszczeniu seminarium spędził cały rok przy boku biskupa Łużańskiego. Był to czas, którego każdą godzinę, błogosławił wielki starzec. Jak nigdy przedtem i potem zrozumiał wówczas ksiądz Siecheń siłę przymierza człowieka z Bogiem, przymierza, w którym wszystko, cokolwiek istnieje na świecie, miało swoje właściwe miejsce, tworząc ową wspaniałą i wieczną budowę, która, jak kościół gotycki żarliwą wiarę, ucieleśniała słowa Apostoła o mądrym architekcie.
Na ranną mszę zaszedł proboszcz do katedry. Wzruszenie ścisnęło mu serce, gdy przestąpił próg i usłyszał odgłos swoich kroków w pustym kościele. Ranek był pochmurny, kontury naw zacierał mrok, przy jednym z bocznych ołtarzy cichy dźwięk dzwonka obwieszczał tajemnicę Ofiary. Ukląkł.
Pięć lat minęło od dnia, kiedy w tym samym kościele przed głównym ołtarzem, na wzniesieniu zbitym ze zwykłych nagich desek, stała trumna ze szczątkami zmarłego pasterza. Kościół był pełen ludzi, a ci wszyscy, dla których zbrakło miejsca w środku, ogromnym tłumem zalegli plac katedralny. Z całego Polesia i dalszych stron, z Nowogródczyzny i Wileńskiego, zjechali się wierni, aby odprowadzić na wieczny spoczynek człowieka, którego życie i śmierć nie za jego duszę modlić się, lecz do niej samej kazały wznosić słowa prośby. Gdy po nabożeństwie odczytano z ambony testament zmarłego, ksiądz Siecheń uczuł wówczas, że przeżywa wraz z zebranymi jedną z tych wyjątkowych chwil, kiedy śmierć zatraca ponurą grozę i staje się triumfem. Słuchano przekazanych przez zmarłego słów na klęczkach. Głos czytającego prałata nie panował nad wzruszeniem, drżał, a poprzez tłum, od jednego krańca kościoła do drugiego, szło głębokie westchnienie podobne wiatrowi, którego szum słyszysz, ale nie wiesz, skąd pochodzi i dokąd idzie. Rósł ten oddech, targał tysiącem piersi, aż wreszcie wielki szloch wstrząsnął murami katedry, płacz serc uderzonych miłością, która wszystko pokrywa, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko znosi. Nie zniosłaż ta miłość śmierci?
Chorował biskup Łużański kilka zaledwie dni. To ksiądz Siecheń, wszedłszy pewnego ranka do sypialni, znalazł swego przełożonego jeszcze w łóżku i w strasznych bólach. Wezwany lekarz stwierdził skręt kiszek. Tylko natychmiastowy zabieg chirurgiczny mógł uratować chorego. Biskup zgodził się na operację, sprzeciwił się jednak, aby go usypiano. Czując, że dobiega końca życia, pragnął jedyną swoją własność – cierpienie – ofiarować za grzechy diecezjan i na intencję ich zbawienia. Były to niepowtarzalne chwile. Nie usłyszano z ust biskupa ani jednego słowa skargi, ani jednego jęku. Zdawał się spać, tak równy miał oddech i taką ciszę w zamkniętych powiekach. Tylko po twarzy bladej i zastygłej z bólu, lecz spokojnej, po ustach lekko poruszających się poznano, że się modlił. Nazajutrz okazała się konieczność powtórzenia operacji. Tym razem lekarze nie zgodzili się na zabieg bez narkozy, twierdząc, że nieunikniony przy bólu skurcz mięśni uniemożliwiłby pracę. Biskup nie protestował. Jednak po paru dniach nieprzerwanych męczarni zmarł. Ponieważ czuł, że może z wyczerpania zapadać w sen, prosił, aby go natychmiast budzono. „Nie chciałbym – mówił – przespać tej najpiękniejszej w życiu chrześcijanina chwili”. Do ostatniej chwili zachował przytomność i pogodę. Zebranych w pokoju księży i alumnów pouczał o obowiązkach pasterskich, dawał im rady i ostatnie wskazówki, prosił bardziej każdym słowem, niż upominał lub rozkazywał. Jednocześnie modlił się o zbawienie dusz sobie powierzonych. Obecni na głos odmawiali psalmy. Konający wyraźnie intonował pierwsze słowa, dalsze podejmował stłumiony chór. Czuwano i w ciągu nocy. Tymczasem na ulicy przed pałacem biskupim gromadziły się tłumy, oczekując wieści o stanie chorego. Co jakiś czas ktoś do nich wychodził. Wielu ludzi modliło się pod gołym niebem. Pod koniec czwartego dnia biskup zakończył życie. Ostatnie jego słowa były wersetem psalmu pokutnego. „Z głębokości wołam ku Tobie, Panie” – zawołał głosem jasnym i przejmującym. Jeszcze przy: „Jeśli zważać będziesz na nieprawości, o Panie, któż się ostoi?”, cicho szeptanym przez obecnych, widział klęczący obok łóżka ksiądz Siecheń skierowane na siebie spojrzenie uważnych oczu. Przy „Dusza moja oczekuje na Pana” powieki starca zamknęły się, a pierś jego opadłszy nie podniosła się więcej.
Nie przypuszczał wówczas młody kapelan, że ta chwila wróci po kilku latach, aby w decydującej dla dalszych losów proboszcza z Sedelnik godzinie stać się światłem, które błysnąwszy nagle wśród przepastnych mroków nocy zawraca wędrowca z fałszywej drogi. Ów ranek spędzony w katedrze na modlitwie zmienił zamiary księdza Siechenia. Jakże małą wobec nieugiętej miłości biskupa wydała mu się własna słabość! I jak nędznym byłby porzucając u samego początku powierzoną sobie pracę, on, któremu własnymi oczami danym było widzieć, jak ostatni oddech można podjętemu dziełu oddać. Nie przebacza Bóg raz oświeconym. Uczuł z dojmującą wyrazistością, że żadna z jego myśli ani żaden z uczynków, choćby najbardziej utajonych i nieśmiałych, nie przebije się zwycięsko przez czas i nie padnie pod czyjeś błądzące stopy ofiarną smugą. Czyż mógł straszliwiej nie dorosnąć do swoich pragnień? Spokój? O, nie ku niemu ciąży nasze przeznaczenie. Zrozumiał wówczas, że najzdradliwszą ze wszystkich złud jest szukanie spokoju. Przebudzimy się zawsze zbyt późno, bo już pierwsza minuta tego letargu niesie następnym kłamstwo trzykrotnego zaparcia się.
Opuszczając katedrę ksiądz Siecheń miał wrażenie, że czyni pierwszy krok w kierunku nowego życia, w którym wszystko trzeba będzie zacząć od początku. Ogarnął go radosny pośpiech. Nie chciał ani chwili tracić. Pobiegł na dworzec i pierwszym pociągiem, narażając się na wiele przesiadek, wrócił do siebie.
Przyjechał w późną noc. Czas był pochmurny i chłodny. Rozespany zawiadowca, przyjąwszy pociąg, poczłapał pośpiesznie do miasteczka. Zgaszono światła. Stacja opustoszała. Prócz księdza nikt więcej nie wysiadł. Ponieważ do rana było daleko, zdecydował nie czekać na autobus, który odchodził dopiero o ósmej. Odległość trzydziestu z górą kilometrów nie przestraszała go. Pragnął ruchu. Od razu też ruszył krokiem szybkim i pewnym.
Z początku, dopóki szedł miasteczkiem, kontury domów, drzew i uliczek rozrzedzały cokolwiek mrok, ale dalej ciągnęła się już ciemność nieprzenikniona, noc tak gęsta, iż przed każdym krokiem zdawała się wyrastać czarna ściana. Na polu chłód stał się przejmujący. Ksiądz Siecheń przyśpieszył kroku. Szedł jednak po omacku, instynktem tylko nie gubiąc drogi. Mijał wsie znaczone skowytem psów. Raz dobiegło go z daleka kucie w kuźni. Potem znów była cisza mącona jedynie skrzypieniem piasku, czasem jakiś kamień potrącony pośpiesznie obsuwał się i staczał w dół z głuchym łoskotem.
Dopiero po paru godzinach wilgotny podmuch wślizgujący się w mrok, jak dotyk zimnej dłoni, wskazał bliskość Zelwianki. Zaczęły się mokradła, bagniste łąki. Droga, wpierw prosta, biegła teraz szlakiem krętym i niepewnym, wdzierając się pomiędzy splątany gąszcz olszyn i głogów. Zerwał się wiatr. Ale zaraz przepadł gdzieś odprowadzony szumem szuwarów.
Oto czas, kiedy człowiek pojmuje, że nie należy do siebie! Ksiądz Siecheń nigdy nie zapomni tej nocy. Zwłaszcza chwili, gdy uderzony ciszą rozpostartą dokoła, zatrzymał się instynktownie i spojrzawszy na niebo ciągle nieprzeniknione ujrzał nagle, jak strzęp ciemności odsłania wysoką gwiazdę. Widział jej blask nie dłużej, niż trwa lot błyskawicy. Przecież ta sekunda rzuciła go na ziemię i z piersi napiętej od bólu wyrwała płacz.
– Panie! – szepce ksiądz Siecheń pochylając półsennie czoło. – Gdyby ta chwila mogła wrócić… Zapłakać. Ale czysta jest tylko pierwsza łza. Ją jedną składa serce, które bije wtedy nie dla siebie. Dalsze są już splamione tkliwością. Trzeba było Chrystusa, aby płakał krwią. Łzy ludzkie nie zostawią w duszy odradzających znaków, nie smagną ciała świszczącymi razami bicza, lecz niby krople oliwy ściekną na ranę. Płacz nad samym sobą! Miękka żałość, rozgrzeszenie bez spowiedzi i pokuty. Niech raczej oczy parzy suchy ogień, a wargi trawi nieugaszone pragnienie. Podnieść się. Czuć już rosę bliskiego świtu. Prędzej, prędzej! Wracać do domu. Już niedaleko. Trzeba iść twardo. O Panie, Panie! Ciągle nie widać drogi. Ciągle mrok. Czy ta noc się nie skończy? Ciemność jest tak skupiona, iż dłonie szukające drogi zdają się przesuwać palce po ścianie chłodnej i twardej – mordercy i złoczyńcy, gdy budzą się pośrodku nocy w swoich kamiennych i czarnych celach, uderzają czołem o podobny mur; kamienie nie ustąpią pod ślepymi ciosami, żelazne pręty zagrodzą ucieczkę krzykowi – Panie, nie mam miłości! Moje dłonie są dłońmi zbrodniarza, moje usta mają wargi krzywoprzysiężcy, oszukuję, kłamię, nienawidzę, żadna rozpusta nie jest mi obca, moje myśli zatruwa brudne pożądanie, znam godziny wyuzdanej maligny, pycha mnie oślepia i zazdrość, i pogarda, i fałszywa miłość siebie.
Silne dreszcze zbudziły księdza Siechenia. Natychmiast oprzytomniał. Deszcz już nie padał i wiatr ucichł. Ziąb tylko przenikliwy panował w pokoju. Ale dopiero ostry podmuch w same plecy przypomniał proboszczowi o otwartym oknie. Od długiego klęczenia omdlały mu kolana, bolał krzyż, dłonie zdrętwiały z zimna. Podniósł się wreszcie, ale ledwie wyprostował się i stanął na nogach, zakręciło mu się tak silnie w głowie, iż musiał się oprzeć o fotel, aby nie upaść. Przeczekał chwilę. Potem zamknął okno, zaparł okiennicę. Znalazłszy na stole zapałki zapalił świecę. Był kwadrans po pierwszej. Podszedł do drzwi, nadsłuchiwał dłuższą minutę, lecz żaden odgłos nie dobiegał z pokoju Michasia. Wrócił więc do stołu. Machinalnie sięgnął po leżącą na środku książkę. Otworzył również na oślep. Przeczytał: „Albowiem kto jest od kogo zwyciężony, tego i niewolnikiem jest”.
Znane mu od dawna słowa zabrzmiały nowym akcentem. Ich surowa prostota zawsze wymierzała życiu zwyciężonego dwojaką niewolę. Przymknął oczy, dłonie złożył, jakby chciał modlić się. Ale nie znajdował wyrazów. Stał bez ruchu, przygarbiony, z głową opadającą na piersi.
– Panie! – szepnął wreszcie gorzko. – Gdybyś to Ty mnie zwyciężył…